Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
55 osób interesuje się tą książką
Romans historyczny, którego akcja dzieje się w Krakowie pod koniec XIX wieku.
Bestia i pani Róża. Demon to drugi tom poruszającej historii o namiętności, winie i cenie, którą płaci się za prawdę.
W życiu Rozalii i Jana Konrada niespodziewanie pojawia się Feliks Doronin, dawny znajomy, który jednym ruchem burzy ich spokojny świat. Podrobione dokumenty, zdrada adwokata, utrata domu i reputacji okazują się dopiero początkiem okrutnej rozgrywki.
Rozalia, rozdarta między lojalnością wobec męża a własnym poczuciem godności, staje się pionkiem w niebezpiecznej grze. Feliks, z pozoru bezwzględny manipulator, odsłania oblicze człowieka złamanego przez miłość i stratę. W tle tych dramatycznych wydarzeń ważą się losy Klary – młodej kobiety, która odkrywa, że nawet największe przeciwności mogą zmienić się w szansę na szczęście.
To opowieść o czterech duszach uwikłanych w przeszłość, które muszą zmierzyć się ze swoimi demonami, by odnaleźć sens, przebaczenie i wolność.
Bo czasem, aby naprawdę zacząć żyć, trzeba najpierw przestać uciekać od siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 411
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o., 2025 © Copyright by Katarzyna Hewa
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Redakcja: Anna Koral
Korekta: Daria Raczkowiak
Projekt graficzny okładki: Izabela Surdykowska-Jurek
Grafiki na okładce: Copyright © by Mykhaylo (Stock.adobe.com)
DTP: Justyna Jakubczyk
ISBN 978-83-68249-58-3
Warszawa 2025
Wydawnictwo Prozami e-mail: [email protected] www.literaturainspiruje.pl
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Przeszłość nigdy nie umiera, właściwie nawet nie jest przeszłością.
William Faulkner
Róża miała nadzieję, że mimo niewielkiej przestrzeni w donicy uda jej się odhodować kwiaty. Świadczyłyby one o sile piękna, które – jak sama myślała – wciąż w niej żyło. Niestety. Im dłużej znajdowała się w murach zamczyska, tym więcej pojawiało się na niej kolców. Gorzki jad wypełnił łodygi, a o kwiatach nie mogło być mowy.
Pozostawiona w cieniu Bestii drżała zarówno przed nim, jak i przed nieubłagalnością dopełnienia się strasznej klątwy, która swą atmosferą zapełniła przestrzeń tej wiecznej ciemnicy.
A na imię miało to fatum Demon!
„Zaszła pewna nieścisłość... Pani ojciec przed tym, jak sprzedał fabrykę i ten czarujący dom Janowi Modrzewskiemu... sprzedał je najpierw mnie”.
Rozalia obserwowała, jak przybysz zgrabnie porusza się po salonie, a jego drogi płaszcz podąża za jego płynnymi ruchami. Przeszyty srebrną nitką beżowy halsztuk jedynie dopełniał majestatycznego obrazu spokojnego młodego blondyna. Wysoki jegomość bacznie mierzył ich wzrokiem, nie mniej zainteresowany parą gospodarzy. Rozalia starała się pojąć, cóż próbuje on wyczytać z ich sylwetek i zaskoczonych wyrazów twarzy.
Wraz z Janem Konradem stali w całkowitym milczeniu. Nie mogli się nadziwić impertynencji i demonstrowanej wyższości przybysza, jakby to nie on, a oni bez uprzedzenia pojawili się w domu w roli niechcianych gości. W dodatku jego wcześniejsze słowa o posiadaniu praw własności do fabryki i majątku sprawiały, że mężczyzna wydawał się Rozalii po prostu chory umysłowo. W innych okolicznościach mogłaby jedynie mu współczuć.
– Powiem krótko, panie Doronin... – odezwał się Modrzewski. – Nie wiem, czym zasłużyłem na pańską antypatię, ale proszę się wynosić z mojego domu. I przestać opowiadać niestworzone historie, którymi niepokoi pan jedynie moją żonę.
Rozalia wstrzymała oddech w oczekiwaniu na rozwój sytuacji. Zupełnie nie rozumiała, jak ten człowiek może rościć sobie prawa do ich domu, do domu ojca, który z pewnością nie sprzedałby go dwa razy ani nie wszedłby w żadne konszachty z kimś takim. Nigdy nie słyszała, by ojciec zrobił cokolwiek nieuczciwego dla własnej wygody czy wzbogacenia się...
Doronin był całkowicie niewzruszony słowami Jana. Bawił się wręcz wyśmienicie. Był jak aktor na deskach teatru, gdy tymczasem oni stali się jego widownią. Grał i czekał na reakcję publiki.
Jasne włosy i radosne oczy przyciągały swą przyjaznością i gdyby nie ta sytuacja, do głowy by jej nie przyszło, że ma przed sobą jawnego szaleńca bądź krętacza. Wyglądał jak każdy bogaty młody człowiek, chociaż lekkie zmarszczki na jego czole dodawały mu powagi. Z pewnością osiągnął już wiek trzydziestu lat, sądząc chociażby po możliwościach finansowych. Wszystko w nim wzbudzało zalążek sympatii. Jedynie jego półuśmiech nakazywał dystans i niebywałą ostrożność.
Nagle mężczyzna skupił się na Rozalii.
– Tylko aby pani się nie naprzykrzać, nie wprowadzę się tu dzisiaj, pani Modrzewska. Dam wam tydzień na opuszczenie majątku. Pardon... z racji tego, iż cały majątek jest naszą współwłasnością, możecie zostać i będziemy żyć tu razem. Ja nie widzę w tym nic zdrożnego. – Najwyraźniej rozbawiły go własne słowa, a jeszcze bardziej miny Rozalii i Jana. – Co państwo na to? – Wyszczerzył zęby z satysfakcją i zaczesał włosy do tyłu, a po chwili przykrył je czarnym cylindrem.
Jan przestąpił z nogi na nogę, a jego szczęka napięła się w nerwowym spazmie. Żona podzielała jego chęć udzielenia takiej odpowiedzi, na jaką gagatek zasługiwał. Chwyciła jednak męża za mankiet marynarki, próbując mu przekazać nieco spokoju. Bała się, że bójka jedynie im zaszkodzi.
– Jestem pewna, że do tego czasu nasz mecenas wyjaśni sprawę i ślad po panu zaginie... kimkolwiek pan jest – odrzekła.
Doronin i te słowa przyjął z uśmiechem.
– Dziś już będę zmuszony państwa pożegnać. – Ukłonił się lekko w jej stronę i położył teczkę z dokumentami na stole. – Proszę się zapoznać... ciekawa będzie to dla państwa lektura, gwarantuję.
– Ja tego drugi raz bez konsekwencji nie pozostawię! – odgrażał się Jan.
Feliks zatrzymał się w pół kroku. Rozalia nie mogła się nadziwić, z jaką gracją się porusza i z jakim zadowoleniem wypowiada słowa, które mają na celu zrujnować ich spokój.
– Och, mam nadzieję, panie Modrzewski, mam nadzieję...
Po chwili zniknął w korytarzu prowadzącym do wyjścia. Jan zgarnął ze stołu teczkę i ruszył po schodach na górę. Rozalia, całkowicie zbita z tropu, nie miała innego wyboru, jak podążyć za nim. Musiała niemalże biec, aby dotrzymać mu kroku.
– Janie, poczekaj, na miłość Boską!
Modrzewski zasiadł za gabinetowym biurkiem i wskazał dłonią, by zamknęła ciężkie dębowe drzwi. Zaczął gorączkowo kreślić coś na kartce.
– Czego chce ode mnie ten diabeł?... – mruczał pod nosem.
– Możesz chociaż na moment oderwać się od pisania i wyjaśnić mi, co tu się dzieje i kim on jest? – zapytała. Im dłużej nie odpowiadał, tym większa frustracja w niej narastała. – Co tu się wyprawia, na niebiosa?! – Nie miała innego wyboru, musiała wymusić na nim wyjaśnienia.
– Nie martw się, wszystko się ułoży, nie zaprzątaj sobie tym głowy. Nigdzie się nie wyprowadzamy – rzucił Jan, nie patrząc na nią.
Rozalię krew zalała – te słowa były wyraźnym potwierdzeniem, że tym problemem nie należy się z nią dzielić. Modrzewski wertował z grymasem dokumenty pozostawione przez przybysza i jeszcze bardziej zawzięcie coś notował.
– Janie, przed momentem z naszego domu wyszedł człowiek, który twierdzi, iż jest współwłaścicielem rezydencji, majątku i nawet fabryki. A ja mam się nie martwić? – upomniała go. – Albo ty mi to powiesz, albo przy kolejnej okazji sama zapytam tego jegomościa wprost!
– Próbuję się skupić, piszę list do Pierre’a... – bąknął mężczyzna, a dziewczynę przeszedł dreszcz na samo wspomnienie imienia niedoszłego narzeczonego, wobec którego nadal czuła coś na wzór wyrzutów sumienia. – Niech się dowie, popyta w Paryżu o Doronina, jaki czort go tu przygnał, kto i dlaczego tym razem na mnie poluje...
– Poluje? Co masz na myśli?
Modrzewski odchylił się na oparcie i utkwił wzrok w postaci Rozalii. Ona miała jednak wrażenie, że nie widzi jej, tylko jakiś spektakl własnych wspomnień, dla którego ona jest jedynie tłem.
– To groźny człowiek... – Westchnął. – W Paryżu owiany jest straszną sławą. Na zlecenie potrafi zniszczyć życie. Wielokrotnie słyszałem o tym, że albo jakimiś nieznanymi metodami podburza ludzi do buntu w fabrykach, albo sam je kupuje tylko po to, aby doprowadzić do ich zamknięcia, zwolnień bądź przeniesienia pracowników do konkurencji.
– Jak to? W jakim celu? – zapytała, nie mogąc sobie wyobrazić podobnej sytuacji.
– On w ten sposób zarabia pieniądze, wykonuje zlecenia innych bogaczy... Myślałem, że to jakaś miejska legenda, człowiek bez twarzy, dopóki sam pewnej jesieni nie przekonałem się o jego istnieniu na własnej skórze. Zanim zdążyłem się zorientować, co się dzieje, miałem już bunt w fabryce, przez co zamówienia były odsunięte w czasie, klienci niezadowoleni, pracownicy uciekali, a firma została doprowadzona do ruiny.
– Boże... Dlaczego?
– Konkurenci najwyraźniej zamówili jego usługi, a on jest mistrzem w swym fachu.
– Na czyje zamówienie pojawił się aż w Krakowie, dlaczego cię wyśledził? Musiał być niezwykle zdeterminowany, skoro zadał sobie tyle trudu... – snuła rozważania Rozalia. – Jak mój ojciec mógł się zgodzić? On nie sprzedałby mu niczego, gdyby wiedział o czymś podobnym!
– Rozalio... twój ojciec był w bardzo złym stanie... Myślę, że przy użyciu perswazji można go było przekonać, iż Doronin jest moim wspólnikiem i tak dalej... Ludzie są zdolni do wszystkiego.
– A pieniądze? – Modrzewska zmarszczyła brwi. – Gdzie w takim razie są pieniądze od Doronina? Musi istnieć jakiś depozyt, cokolwiek...
Jan rozłożył na biurku wszystkie przyniesione przez nieproszonego gościa dokumenty. Rozalia okrążyła mebel i zerkając przez ramię męża, również zaczęła je czytać.
– Boże! – Otworzyła usta na widok sumy i własnego nazwiska nad nią, tuż koło zapisu Bank Krakowa.
– Teraz naprawdę jesteś bogata... – parsknął ironicznie Jan.
– Oddajmy mu te pieniądze i po sprawie!
– Boję się, że nie o pieniądze mu chodzi, Rozalio. Tu chodzi o mnie. Ktoś z Paryża musi chcieć mnie dopaść i bardzo mu się nie spodobało, że wybrałem spokojne życie w Krakowie z dala od niego. Wysłał więc po mnie psa, jak na polowaniu. – Wskazał palcem nazwisko mecenasa, pod którego nadzorem dokonywały się formalności. – Znasz go? – zapytał.
– Przecież to ten sam mężczyzna, który był przy podpisaniu umowy między tobą a ojcem.
Przewrócili karty umowy do pierwszej strony i z przerażeniem zauważyli, że na górze widnieje ta sama data co na dokumentach potwierdzających kupno majątku i fabryki przez Jana Konrada.
– Tylko sąd może tu pomóc – powiedziała Rozalia i spojrzała na męża z nadzieją. – Można iść z tym do sądu, czyż nie?
– Mam nadzieję... – szepnął. – Jadę do Krakowa do tego mecenasa i dostanę swoje odpowiedzi.
– Wezmę tylko kapelusz i będę gotowa, Janie.
– Nie! Nic tam po tobie! – Modrzewski opuścił gabinet, ale za moment wrócił, zupełnie jakby o czymś zapomniał. Ucałował Rozalię w czoło i na chwileczkę, która wciąż nie pozwalała jej na sprzeciw, przytrzymał ją za policzki. – Wszystko będzie dobrze! Nie zdążysz mrugnąć, nim ten problem przestanie nas niepokoić.
Chciała zaprotestować i obrazić się za jego protekcjonalność, ale widziała w niej tym razem jedynie opiekuńczość. Mimo to była z lekka poruszona, że Jan uraczył ją skąpymi informacjami i zdecydował się sam „załatwić sprawę”. Czuła, że to nie jedna z tych spraw, którą tak po prostu da się załatwić. W dodatku miała wrażenie, że Jan nie powiedział jej całej prawdy o Doroninie i że wie o nim o wiele więcej. Wypatrzyła to w jego oczach, kiedy spoglądał na tamtego z wysokości schodów. Chociaż zachowywał się, jakby to było ich pierwsze spotkanie, kiedy mężczyzna się przedstawił, Jan całkowicie pobladł.
Zapiął teraz guzik fraka i nawet na nią nie spojrzał.
Króciutkie: „Że co proszę? Idę z tobą! Idę bronić mojego domu!” nawet nie wyrwało jej się z ust. Poczuła się dokładnie tak, jak myślała, że czują się kobiety po ślubie: nic już nie było jej zmartwieniem ani zasługą. Mogła jedynie obserwować i być postronnym doradcą – i to jeśli mąż jej na to pozwoli, gdyż to on reprezentował jej słowa i uczynki jako zamężnej kobiety.
Zdenerwowały ją te myśli. Próbowała skupić się na trosce Jana o jej nerwy... Nie mogła. Jak zawsze miała swoje zdanie i nie potrafiła wmówić sobie niczego innego.
„Chociaż – prychnęła w duchu – ojciec również by mi na to nie pozwolił. Powiedziałby, żebym się nie mieszała i że moja obecność nic nie może zmienić”.
Jan patrzył z trzeciego piętra kamienicy na starym mieście, jak przed Bazyliką Mariacką ludzie poruszają się leniwie. Zdziwił się drogą sztukaterią w gabinecie mecenasa, którego ostatni raz widział w majątku Listewskiego podczas podpisywania umowy. Nie przypuszczał, że kantory adwokackie mogą tak szokować przepychem.
Z tej wysokości obserwował również wejście do restauracji Hawełka, w której wszystko się zaczęło. Wspomniał, jak Rozalia swoimi słowami ściągnęła na nich całe to szczęście i nieszczęście, jak stanęła między nimi a śmiercią i wygrała.
„Ona zawsze wygrywa” – pomyślał z uśmiechem i zasępił się.
Doronin nie był jedynym jego problemem – chociaż bez wątpienia był to problem rangi wielkiej, to wyżej stawiał sprawę z Rozalią.
To, jak zabronił jej pójść na uniwersytet, jak ją zdradził, za jej plecami ustalając, że teraz powinna jedynie skupić się na byciu matką i żoną... A później Grzegorz i jego śmierć.
„Świat wali mi się na głowę z niesamowitą prędkością. Jeszcze niedawno przytulałem ją i próbowałem zaleczyć jej umysł po tym, co się stało... Dziś miałem się wyprowadzić z rezydencji, pozostawić ją samej sobie, dać czas do namysłu... Do namysłu – prychnął. – Inne kobiety nie mają podobnych rozterek, ale inne kobiety nie są nią... – Wciąż bronił się przed przyjęciem jej kaprysów za przejaw wolności i chęci samostanowienia o sobie. – Walczą we mnie dwie strony: jedna zawsze próbuje ją usprawiedliwić, pozwolić na swobodę, której domaga się jak powietrza, a druga definitywnie zamknęłaby ją w złotej klatce i nigdy nikomu nie pokazywała. Coś we mnie pragnie, żeby Rozalia była tylko moja i żeby każda jej myśl dotyczyła jedynie mnie... – Zamknął na chwilę oczy, co od razu przywiodło obraz nieproszonego gościa. – Aż tu nagle znikąd pojawił się Doronin. Niech będzie przeklęty”.
Starszy mężczyzna wszedł do gabinetu niemal tanecznym krokiem.
– Mówiono mi, że pan przyszedł, panie Modrzewski. Skąd ten pośpiech? – Zajął miejsce za biurkiem z ciemnego drewna na tle okien wychodzących na Rynek Główny Krakowa, który skąpany był w ostatnich promieniach letniego słońca. – Musiałem odmówić spotkania z innym petentem, proszę sobie wyobrazić. – Był wyraźnie tym faktem niepocieszony.
– Oto powód, mecenasie – odpowiedział sucho Jan i położył przed mężczyzną teczkę. Gdy ten przewracał kartka za kartką, Modrzewski postanowił wyjaśnić. – Z tego, co tu widać w dokumentach, ja i niejaki Feliks Doronin kupiliśmy rezydencję wraz z gruntami oraz fabrykę, dzieląc się nią na pół. Ponoć mamy do nich równe prawa... W dodatku świadczyłoby to, iż byliśmy w rezydencji Listewskiego tego samego dnia podczas podpisania umowy. Panie mecenasie... – mówił wzburzony, dopóki adwokat mu nie przerwał.
– I cóż pana tak martwi? – Spokojny ton bez choćby krzty zmieszania wbił Jana głębiej w obity szkarłatnym welurem fotel.
Małe oczka starszego mężczyzny o pulchnej twarzy nie wyrażały najmniejszego zaskoczenia.
– Co proszę? To chyba oczywiste! – oburzył się Modrzewski.
Adwokat poprawił okulary, wpychając je tak wysoko na nos, że podciągnął wszystkie zmarszczki w okolice czujnych ślepi. Ręka zatrzęsła mu się nieznacznie, ale szybko ukrył ją pod blatem.
– Przecież, panie Modrzewski... – Wziął głęboki wdech i pobladł. – Przecież to prawda.
Kiedy słyszał plotki o Demonie, który niszczy biznesy jeden za drugim i jest jak czarny anioł dla wszystkich wrogów, Jan wielokrotnie zadawał sobie pytania: Jak on to robi? Groźbą? Prośbą? Przekupstwem? Teraz zrozumiał, że Feliks odnajdywał wszelkie drzwi, by zaleźć ofierze pod skórę, doskonale badał teren i wykorzystywał ludzkie słabości. Sądząc po nieskromnym wystroju gabinetu mecenasa, znalazł również tę jego – chciwość.
– Ja zapłacę panu więcej – wypalił Modrzewski, widząc, że jakiekolwiek rozmowy z pazernym adwokatem nie mają sensu. – Dwukrotnie więcej, jeśli przyzna pan, iż mamy do czynienia z jawnym oszustwem – dodał.
– Janie Konradzie Modrzewski, sam złożył pan podpis tuż obok podpisu pana Feliksa Gustawa Doronina, który oczywiście również był z nami tego dnia w domu pana Listewskiego. – Mężczyzna stłumił śmiech. – A niedługo nie będzie mi pan mógł zaproponować nawet feniga – szepnął.
– Co to ma niby znaczyć? – Jan wyrwał mu papier z ręki. Rzeczywiście, u dołu stały podpisy Listewskiego, jego, Doronina i mecenasa.
Zamarł. Albo podrobiono jego podpis w sposób doskonały, albo rzeczywiście był on wykonany jego własną ręką.
– Pójdę do sądu, nie zostawię tego tak. Pan rozumie? – Zmienił ton na spokojniejszy. – Jeszcze jest czas, aby pan się z tego wycofał, panie mecenasie.
– Ależ z czego miałbym się wycofywać? – zapytał zdumiony adwokat. – Widzi pan te regały? – Wskazał palcem na uginające się od dokumentów półki. – Tam jest kopia, również przez pana i pana Doronina podpisana. A sąd... hmm... Te dokumenty są już w urzędzie od pół roku. Powiem panu więcej, dokumenty, które pan ma w domu, wyglądają tak, jak te przedstawione tutaj.
– Nie może być. Czytałem wszystko przed podpisaniem – zaprzeczył Jan.
Mecenas zmierzył go wzrokiem.
– Czy aby na pewno wszystko? Żegnam pana, panie Modrzewski, i życzę miłego współdzielenia majątku z tak ciekawym dżentelmenem, jakim jest pan Doronin. Niebanalna osobowość, nieprawdaż? Miło mieć z nim do czynienia.
– Mam świadków, sprawa trafi do sądu. – Jan podniósł się z miejsca.
Adwokat również wstał i zapiął marynarkę na brzuchu.
– Moją radą będzie, aby ich pan najpierw znalazł, panie Modrzewski. Jeśli dojdzie do procesu, to zarówno ja, jak i moja nieskazitelna opinia będziemy świadczyć zgodnie z faktami. A fakty mamy tu przed sobą. – Wskazał na papiery. – Będę bacznie obserwował pana poczynania, chociaż nie kibicuję żadnemu z was... To, jakimi głosami, opowieściami o tej walce napełni się Kraków... będzie tym żyło całe miasto – zakończył, a Modrzewskiemu pozostało jedynie trzaśnięcie drzwiami z niemocy.
Rozkazał woźnicy Jakubowi jak najszybciej jechać do rezydencji. Sam pogrążył się w rozmyślaniach.
„Co miał na myśli adwokat, mówiąc, że moje dokumenty będą wyglądały tak samo, jak te przedstawione przez Feliksa? To przecież absurd. Nie mogą tak wyglądać. Na moich nie ma wzmianki o Doroninie”.
W głowie kołowało mu się wiele myśli i wielki strach, który próbował stłumić.
Na dziedzińcu wyskoczył z powozu i puścił się biegiem po marmurowych schodach. Staranował drzwi wejściowe, dalej ruszył korytarzem i po schodach do gabinetu.
– Niech mnie szlag... Gdzie są te papiery...? – mówił sam do siebie. Zatrzymał się. Musiał się skupić, a krew uderzyła mu do głowy. – Spokojnie – rozkazał sam sobie, gdy poczuł, że traci oddech.
W końcu wyjął odpowiednią teczkę. Rozłożył jej zawartość kartka po kartce na pustym i czystym biurku... Przecież miał się wczoraj wyprowadzić, wszystkie jego rzeczy, papiery i książki były spakowane... o ironio!
„Jak oni to zrobili? Adwokat miał rację. Tu na każdym dokumencie widnieje mój i Doronina podpis. Jakim cudem?!”
Rozgoryczony opadł na skórzany fotel.
Tlił się w nim jedynie niewielki płomyczek nadziei, że Feliks przyjechał tu rzeczywiście na zlecenie jakiegoś dawnego wroga, kogoś, komu za dawnych czasów na bankiecie rozlał wino na marynarkę, że to zemsta innych osób... a nie samego Doronina.
Wypuścił resztę powietrza zatrzymanego w płucach. Byłby skończonym idiotą, gdyby naprawdę w to wierzył.
„Ja przecież dobrze wiem, kim jesteś i dlaczego tu się pojawiłeś. Mogę oszukiwać Rozalię, ale przed sobą nie muszę udawać”.
Z pamiętnika Rozalii, 28.08.1894:
Życie było snem. Bogata panna – nieznająca ni głodu, ni chłodu – obserwowała wszystko z pięknych okien cudownej rezydencji. Poznała miłość – jej słodycz i rozczarowanie. Poznała pasję tworzenia i pomocy ludziom w potrzebie. Jak myślała – każdy element jej życia był dobrze zaplanowanym fragmentem harmonijnej melodii...
Nic bardziej mylnego – powiedziało życie i wywróciło się do góry nogami.
Trzasnęła notatnikiem, zamykając go bezpowrotnie. Nie spodobało jej się, co zostało napisane jej własną ręką. W dodatku atrament wylał jej się ze stalówki, brudząc dłoń.
„A niech to... zresztą, to nic nowego”.
Wzruszyła ramionami i pozwoliła ciemnej cieczy wsiąknąć w zakamarki jej skóry.
Od kiedy ojciec zachorował, powtarzał jej niczym modlitwę: „Nie smuć się, nie noś czerni, nie przychodź na cmentarz. Błagam, nie myśl o mnie!”.
Tak też się stało. Była tak zaaferowana pojawieniem się w domu Jana Konrada, jego osobą, która pozbawiła ją snu i w której tak bezbożnie i całkowicie się zakochała, że śmierć ojca odeszła na dalszy plan.
Teraz, siedząc u grobowca chronionego przez anioła ze spuszczoną głową, czuła jedynie wyrzuty sumienia, że posłuchała słów ojca.
Bez wątpienia zupełnie nie odczuwała żalu czy żałoby. Jedynie nieobecność, jakby wyjechał na dłużej i nie miał możliwości wrócić czy napisać. A przecież często wyjeżdżał na miesiąc lub dwa do Paryża, Londynu... gdzieś daleko, gdzie miał ważniejsze sprawy od pisania listów czy telegramów zwiastujących nieprzyjemności.
– Co teraz robić, tato? – zapytała szeptem, patrząc na anioła. Chciała, aby poniósł to pytanie do adresata. – I powiem ci jeszcze, że mocno się myliłeś. Każdy potrzebuje żałoby, potrzebuje opłakać zmarłego. Przez to, że jej nie zaznałam, moje życie pogalopowało dalej, a ważna jego część po prostu się nie wydarzyła. Nie zdążyłam cię pożegnać, kiedy zwariowałam z miłości. I co mi ona przyniesie? Sama już nie wiem... Wbrew temu, co zawsze mówiłeś, zostanie starą panną, nietarganą żadnymi uczuciami byłoby lepsze dla majątku, rezydencji i naszych ludzi. Nie wierzyłeś, iż mogę sobie poradzić. Nie wierzyłeś we mnie. Widziałeś jedynie kapryśne dziecko i... miałeś rację. Sam mnie na to kapryśne dziecko wychowałeś. Ale ja postanowiłam inaczej, tato. I cokolwiek by to przyniosło mojemu małżeństwu, jestem zdeterminowana, by zaznać dorosłości i odpowiedzialności za siebie i ludzi, którzy są ode mnie zależni.
Czuła smutek i żal, które idealnie – jak mozaika ozdabiająca kościelne ściany – dopełniały się wzajemnie. Najgorsza była świadomość, że postanowiła bezwolnie podryfować w objęcia miłości i była o krok od całkowitego poddania się Janowi.
„Jakaś głupiutka Rozalia w moim umyśle właśnie tego chce: być jego i zdawać się tylko na jego osąd, nie mieć zdania, zamienić się w cholerną ozdobę z porcelany. Ale ta druga część mnie ma więcej siły i jest w stanie nawet zgładzić to naiwne przeświadczenie, że osiągnę wtedy szczęście. Ta część woli nigdy więcej go nie zaznać, niż się dla niego poświęcić!” – Czuła, że jej oddech staje się o wiele głębszy niż zazwyczaj.
– Gniew czuję, ojcze, i nie chcę go zwalczać. On mnie prowadzi i wolę poddać się jemu niż Janowi. To mój główny problem i zarazem wybawienie. Wybawienie, do którego drogą może stać się jedynie zniszczenie tej słabej osóbki, szukającej opieki i zgadzającej się na poddańczość w zamian za czułe spojrzenie.
„A teraz myśl, Rozalio – rozkazała sobie niczym srogi nauczyciel przerywający zamyślonemu uczniowi i każący mu skupić się na innym zadaniu. – Feliks Gustaw Doronin... Dlaczego? Co to ma znaczyć?”
W głowie od razu wypłynął jej obraz Jana Konrada. Był zmartwiony, a nawet wstrząśnięty.
„Coś się między nimi stało. Coś strasznego, coś w tak daleko pogrzebanej przeszłości, że sam Jan był zdziwiony pojawieniem się tego człowieka na progu. To musiało być jakieś okropnie trudne do wyjaśnienia doświadczenie”.
– Do opowiedzenia – żachnęła się ze smutkiem i żalem, a łza zakręciła jej się w oku.
Jan Konrad przecież dotąd nie opowiedział jej o przeszłości niczego, czego siłą by z niego nie wydusiła. W tym zamieszaniu z nieproszonym przybyszem prawie zapomniała o wszystkim, co się między nimi wydarzyło. Obudziła się w niej niechciana ckliwość.
„Co ja w ogóle o tobie wiem? Kocham cię i to jest silne... Kocham, ale tak ślepo i po omacku. Błądzę w tobie i nie mogę odnaleźć drogi na zewnątrz. A może ten intruz tego właśnie chce: abyśmy mieli wątpliwości względem siebie? Może ta wojna trwa gdzieś na zupełnie innym polu niż to, które jest dla mnie widoczne. Jakim to mściwym ludziom, Janie, pokrzyżowałeś plany, jeśli skorzy są zmącić twój spokój nawet tak daleko od Paryża? Któż może być tak chciwy i niegodziwy, że wysłać do zniszczenia cię tego strasznego człowieka?” – zachodziła w głowę i przeraziła się klarownością tej myśli.
Zmarszczyła czoło i unosząc suknię, wstała z kamiennej ławki. Przeżegnała się nad grobem ojca i ruszyła ku bramom.
Jeszcze tego dnia rano Jan pakował rzeczy do walizy, jak wcześniej ustalili. Mieli się rozstać – a czy tymczasowo, czy na stałe, to już powinien pokazać czas. Teraz jednak Modrzewski wypakowywał wszystko i układał równiutko do szafy. Nie zlecił tego nikomu ze służby, co zdawało jej się dziwne. Był niezwykle skupiony, wykonując tak prozaiczną czynność. Najwyraźniej błądził myślami gdzie indziej.
Przyglądała się temu w ciszy i dopiero po chwili odważyła się zamanifestować swoją obecność.
– Nie wyjeżdżasz? – zapytała po cichu. Weszła i zamknęła drzwi sypialni.
Jan pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Mam wyjechać i pozostawić cię samą w domu, do którego inny mężczyzna przychodzi jak do siebie, a może nawet będzie chciał w nim zamieszkać? Jak to widzisz, moja droga? – Spojrzał na nią z ukosa i powrócił do szafy.
Rozalia stanęła tak, aby jej niezadowolenie było wyraźnie widoczne.
– To nie zmienia niczego między nami. Nasze małżeństwo znajduje się w impasie i tak pozostanie do odwołania – zakomunikowała chłodnym tonem. Przez chwilę poczuła nawet dumę z siebie za tak jasne postawienie sprawy.
– Boże! Czy ty nie widzisz, że mamy większe problemy na naszej drodze...?
– Widzę, ale to...
– Ale co? Rozalio, ale co? Twoja urażona duma jest ważniejsza? Ważniejsza niż nasze małżeństwo, ważniejsza niż ten dom? – Jan podniósł głos, a ona się wzdrygnęła. – Kocham cię. Tylko tyle i aż tyle powinnaś wiedzieć. Kocham cię i zrobię wszystko, aby nic i nikt ci nie zagrażał.
Wzięła głęboki wdech i postanowiła wypytać męża o przeszłość.
– Dlaczego on tu jest? – zapytała cicho, a na jej twarzy zagościł wyraz czegoś wymownego, jakiegoś głębszego rozumienia. – Dlaczego, Janie? Powiedz mi.
Modrzewski zawahał się i sposępniał. Pogładził brodę, jak miał w zwyczaju.
– Już ci tłumaczyłem – odrzekł, wyraźnie siląc się na spokój.
– Tak, ale dlaczego ty? Coś się wydarzyło, nieprawdaż? – naciskała. Jan zmrużył oczy, a ona snuła dalej: – Coś wydarzyło się bardzo dawno temu i to jedna z tych rzeczy, o których milczysz nocami, gdy pytam cię o twoje dawne życie. Gdy pytam nie o rodziców, dziadka czy architekturę... Nie możesz przecież nie wiedzieć, co jest prawdziwą przyczyną pojawienia się tego mężczyzny w ścianach naszego domu. Jeśli w Paryżu stało się coś, za co teraz jakaś nieznana persona postanowiła cię w tak poniżający i dotkliwy sposób ukarać, to jestem pewna, iż znasz jej imię i intencje.
– Dość, Rozalio... – wyszeptał Modrzewski smutno i pochylił głowę jak anioł przy grobowcu. – Proszę, dosyć.
Nocny Kraków. Samo jego serce. Dorożki, kościoły i piękno architektury. Spokój kościelnych murów mącił śmiech nocnych dam i cichszy, o wiele niższy ton zagadywań ich absztyfikantów, którzy snuli się w cieniu świętych budowli.
Feliks Gustaw napawał się tym widokiem. Kochał Paryż, ale wciąż czuł się jak urodzony na emigracji podrzutek. Zawsze, jak wielu Polaków z powstańczymi korzeniami, szukał czegoś swojego i nigdy tego nie odnajdywał. Ideały ojców stały się czymś zapomnianym, pozostał jedynie język, który znał z rodzinnego domu, i wspomnienia opowieści o dawnych czasach. Chociaż jego rodzina nie wywodziła się z Galicji, czuł tu atmosferę tych historii. W pewnym stopniu cieszył się zachowaną tutaj polskością i możliwością doświadczenia jej po raz pierwszy.
Salony – gdzie dym unosił się pod sufitem, a panowie usadzeni w fotelach w paru kręgach popijali trunki przy akompaniamencie nienachalnych dźwięków fortepianu – wyglądały o wiele skromniej niż podobne paryskie miejsca. Chociaż Feliks nie ukrywał swej niechęci do nich, bywał w takich miejscach, jak sam to określał, w interesach. Po czasie salony stały się jego naturalnym środowiskiem, a dym z cygar dobrym kompanem. Można się tam było dowiedzieć wszystkiego, zbudować bądź zrujnować komuś reputację, rozpuścić plotkę czy wystąpić w roli adwokata... Znał te niuanse aż za dobrze.
„Kraków, ja i ty, Modrzewski. To sztuka, którą popamiętasz do końca życia. Tak długo na to czekałem. Wymęczyłem od losu nasze spotkanie, a po twej fizjonomii widziałem, że nie wątpiłeś nigdy, iż w końcu do niego dojdzie, iż nastanie dzień, kiedy pojawię się na twym progu – triumfował w myślach. – W końcu zaznam spokoju, którego mnie pozbawiłeś!”
Ktoś pukaniem w ramię sprawił, że powrócił do świata realnego.
– Witam, pan pozwoli, że się przedstawię. – Tęgi i wysoki mężczyzna z bujnym wąsem oraz chytrymi oczyma wyciągnął dłoń na przywitanie. – Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, Cieszyński, do pańskich usług.
Feliks ukłonił się, mierząc go wzrokiem.
– Niezwykle mi miło. – Uścisnęli sobie dłonie. – Feliks Gustaw Doronin.
Jegomość zaśmiał się gromko, co w Feliksie wzbudziło odrobinę odrazy. Wiedział jednak, że tacy głośni i pewni siebie – a raczej w sobie zadufani – ludzie są najlepszymi informatorami, gdyż ponad wszystko wielbią dźwięk własnego głosu.
– Och, wiem, już wiem. Takie wieści jak nowy młody kawaler i jego przybycie roznoszą się w tym mieście lotem strzały. Jest pan wspólnikiem Modrzewskiego, nieprawdaż?
Feliks delikatnie się uśmiechnął i z wielką uprzejmością odpowiedział:
– Jest to mój najszczerszy przyjaciel, panie rektorze Cieszyński. – Mężczyźnie wyraźnie spodobał się pełen udawanego szacunku ton. – Miał pan już przyjemność się z nim zapoznać, jak mniemam?
– Och, och... oczywiście, panie Doronin – potwierdził Feliks wyczuł sowitą dawkę alkoholu, która niemal parowała z ust rektora na wzór dymu z lokomotywy. – Byłem gościem honorowym na jego ślubie – zakomunikował z dumą. – Jesteśmy nawet, można by rzec, zaufanymi znajomymi.
„Zaufanymi znajomymi... szczerze wątpię, ale niech będzie” – skomentował w duchu Doronin, nie mogąc sobie wyobrazić poważnego Modrzewskiego w towarzystwie tego błazna.
Szybko wyciągał wnioski na temat nowo poznanych osób i nigdy nie dawał im szansy na zmianę swojej opinii o nich. Bazował na cechach, które jako pierwsze rzucały się w oczy – wtedy wiedział, że ofiara niczego nie ukrywa. Rektor wymagał szacunku dla własnej persony i zdawał się zakochanym w sobie bufonem. Feliks postanowił, że na tym polu będzie pracował.
– Nie wątpię, iż Jan wielce chwali sobie znajomość z tak szanownym dżentelmenem, panie rektorze. To jasne, iż mieć kogoś takiego w swym otoczeniu to prawdziwy zaszczyt. Proszę mi opowiedzieć o ślubie i weselu... – Skarcił się w myślach, że być może zaczął za szybko, a rektor nie wypił wystarczająco dużo, aby tę raptowność przeoczyć i nie poddać jej podejrzeniom. – Niestety z przyczyn ode mnie niezależnych ominęło mnie to święto – dodał momentalnie głosem przepełnionym żalem. Tak dobrze umiał udawać i grać emocje, że czasem sam siebie potrafił przekonać do ich prawdziwości. – Jestem wielce ciekaw.
Rektor napuszył się jak największy indor w zagrodzie przed ścięciem głowy.
– Panie Doronin, cóż to był za ślub! – wykrzyknął. – A jakie dramatyczne wydarzenia go poprzedzały... – dodał szeptem. – Ale chyba panu, jako przyjacielowi Modrzewskiego, mogę co nieco opowiedzieć...
– Może pan liczyć na moją pełną dyskrecję. Na świecie nie ma nikogo, kto życzyłby Janowi Konradowi lepiej niż ja, proszę mi wierzyć. – Oczy Feliksa zwęziły się, a usta wykrzywiły w najszczerszym uśmiechu, na jaki było go stać.
„Grę czas zacząć!”
– Nie puszczę pana, szanowny rektorze, bez wysłuchania pańskiej zacnej recenzji tego wydarzenia. – Wskazał dłonią niezajęte fotele przy jednym ze szklanych stolików nieopodal okna.
– Jakiż pan przemiły, panie Doronin... daję słowo. A więc ze ślubem to było tak... – zaczął w gawędziarskiej manierze rektor, podczas gdy Feliks wytężył słuch.
Powieści obyczajowe, kryminały, thrilleryWciągające i niebanalneZaczytaj się!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowawww.literaturainspiruje.pl
Wydawnictwo Prozami poleca
Katarzyna Hewa
Bestia i pani Róża
Rozalia Listewska ma dwadzieścia pięć lat i pragnienie, by żyć po swojemu. Marzy o studiach, karierze literackiej i niezależności – w czasach, gdy kobieta powinna raczej dobrze wyjść za mąż, niż mieć własne ambicje. Wszystko się zmienia, gdy po śmierci ojca zostaje oddana pod opiekę obcemu mężczyźnie – Janowi Konradowi Modrzewskiemu, który nie wierzy, że panna z dobrego domu może samodzielnie zarządzać majątkiem... ani własnym życiem.
Od pierwszego spotkania łączy ich więcej, niż oboje chcieliby przyznać. On – chłodny racjonalista z bolesną przeszłością. Ona – buntowniczka z sercem na dłoni i piórem w ręku. Między nimi pulsuje napięcie, które przeradza się w uczucie – niebezpieczne, pełne sprzeczności, lecz nieuniknione.
Bestia i pani Róża to opowieść o kobiecie, która nie godzi się na rolę tła w cudzym życiu. To także historia mężczyzny, który musi nauczyć się kochać bez posiadania.
Czy można ocalić miłość, nie rezygnując z własnych marzeń?
Aleksandra Tyl
Wschody i zachody słońca
Sopot. Wielki dom z widokiem na morze. Dwie kobiety – młoda i stara. Dwa światy – teraźniejszy i ten z przeszłości. I mężczyzna, który podaje się za pisarza, jego tożsamość pozostaje jednak zagadką.
Do domu bogatej staruszki przyjeżdża nowa opiekunka, zatrudniona przez rodzinę. Do obowiązków dziewczyny należy nie tylko dotrzymywanie towarzystwa, lecz także pilnowanie, by w otoczeniu starszej pani nie znalazły się niewłaściwe osoby czyhające na spadek. Zadanie wydaje się proste, ale wychodzi na to, że staruszka ma własny plan dotyczący wykorzystania pieniędzy i prowadzi osobliwą grę, by go zrealizować.
