Baśniowa przystań - Justyna Sosnowska, Barbara Granops, Paulina Piontek, Lucy Miller, Aleksandra Pukowiec - ebook

Opis

Ulubionym baśniom warto dać drugie życie - i to właśnie główny cel antologii "Baśniowa przystań"!

Jaką magię kryje pocałunek wiedźmy i dlaczego królowa trafiła do leśnej chatki? Dokąd poprowadzą czerwone nici losu, gdzie znajduje się granica, której nie należy przekraczać? I kim jest zagubiony chłopiec? Odpowiedzi znajdziecie na kartach antologii. W tych pięciu opowiadaniach nie zabraknie śmiechu, wzruszeń, niepokoju, ale i momentów powagi. Jeśli tak jak my kochacie historie z dzieciństwa, dajcie się porwać w ich świat raz jeszcze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 172

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (19 ocen)
11
6
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kakalaczka

Dobrze spędzony czas

Pierwsze opowiadanie 5/5, dobry styl, ciekawy pomysł, chętnie poznałabym inne przygody młodej wiedźmy. Drugie 4,5/5, dobry styl, interesujące spojrzenie na znaną historię, czuć jednak pewien niedosyt. Trzecie 5/5, może odrobinkę za krótkie zakończenie, ale bardzo dobrze napisane opowiadanie, intrygujaca historia i zaskakujący zwrot akcji. "Zagubiony chłopiec" 1/5, radzę pominąć, styl przypomina szkolne wypracowania, dialogi są do bólu sztuczne, poza tym autorka na siłę stara się używać mądrych słów i dopieszczać tekst do tego stopnia, że wypada nienaturalnie; opowiadanie sprawia wrażenie streszczenia większego tekstu, brak puenty. Piąte opowiadanie 3/5, autorka musi jeszcze popracować nad stylem, niepotrzebnie przeciągnięty wstęp, trochę za dużo wątków jak na krótką formę jaką jest opowiadanie; ogólnie poprawne, pomysł ciekawy, ale czytanie nie do końca sprawia przyjemność.
10
EmiKru

Całkiem niezła

Zaczęłam czytać tę antologię z nadzieją, że tak jak zapewnia wydawca, tych pięć opowiadań zabierze mnie w krainę baśni i tak jak pierwsze trzy historie idealnie spełniły swoje zadanie, tak w ostatnich dwóch nie widziałam żadnego nawiąznia do jakiejkolwiek baśni czy bajki. W tekstach kilkukrotnie znalazlam różnego rodzaju lieterówki, ale wiadomo - każdemu może się zdarzyć. Ale tak po krótce o każdym opowiadaniu: 1. "Przygoda" młodej wiedźmy została cudownie napisana, a fabuła mimo swej prostości idealnie przypomniała bajkę z dzieciństwa "Księżniczka i żaba" i zarazem baśń braci Grimm "Żabi król". 2. Historia z baśni "Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków" w pewnych momentach przypominała mi bardziej film "Śnieżka i łowca". W tej opowieści macocha księżniczki nie została przedstawiona jako zło wcielone, co zdecydowanie odróżnia te opowiadanie od innych adaptacji na podstawie znanej baśni. Super było przeczytać to z innej strony, jednakże nadal zostaje niedosyt, gdy jedna z ważniejszych...
10
Rusalka444

Dobrze spędzony czas

Niezłe opowiadania, warto.
00
Sysolek

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe, intrygujące historie.
00
Weezool

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa antologia. Naprawdę mi się podobało! Polecam!
00

Popularność




Justyna Sosnowska - Pocałunek wiedźmy

Niezwykły dąb, rosnący na środku największej polany Staroboru, długo kazał na siebie czekać tej wiosny. Pozostałe drzewa w puszczy już dawno pyszniły się soczystą zielenią świeżych liści. Milena, zwana przez okolicznych mieszkańców wiedźmą Miłochną, codziennie wyglądała przez okna magicznej chatki, zbudowanej na ogromnych konarach wspomnianego dębu, i wypatrywała oznak jego wybudzenia z zimowego snu. Zeszłej jesieni, próbując przechytrzyć diabła Biesława i wygrać z nim spór o chatkę zapisaną jej w testamencie przez babkę, własnoręczne zerwała wszystkie jeszcze nieopadnięte na zimę liście. Aby wykorzystać kruczek prawny, musiała ogołocić całą koronę, a teraz obawiała się, że dąb śmiertelnie się za to obraził. Każdy kolejny majowy dzień, w którym gałęzie wciąż pozostawały przeraźliwie bezlistne, przyprawiał ją o ból głowy. Czy jeśli drzewo naprawdę obumierało, to magiczna chatka w końcu zawali się razem z nim? Gdzie się podzieje razem ze swym chowańcem? Co z niej będzie za wiedźma… Co prawda Mrucek – jej wspomniany koci chowaniec, również otrzymany w spadku – zapewniał ją, że dąb co roku rozpoczynał wegetację najpóźniej ze wszystkich drzew Staroboru, ale wcale jej to nie uspokajało.

Dopiero pod koniec miesiąca, gdy ujrzała rozchylające się w promieniach wschodzącego słońca nabrzmiałe pączki i wyłaniające się z nich młode listki, odetchnęła z ulgą. Otworzyła szeroko okno – przepłoszyła tym ruchem schowaną w narożniku sporą żabę, która zdołała się wdrapać aż tak wysoko – i wychyliła się przez nie, by zobaczyć je z bliska.

– Mówiłem, że niepotrzebnie się zamiaurtwiasz – westchnął Mrucek, jeszcze chwilę temu drzemiący na dywaniku przed piecem. Teraz wskoczył na parapet i puchatym końcem ogona gładził Milenę po policzku i ramieniu.

Przytaknęła. Sięgnęła do zaplecionego na noc warkocza, nieco zmierzwionego przez sen, i rozplotła brązowe włosy. Wystawiła za siebie rękę, a z toaletki znajdującej się w izdebce służącej za sypialnię przyfrunęła szczotka i wylądowała na otwartej dłoni. Ach! Milena przejechała palcem po miękkim włosiu. Chyba nigdy nie przestanie się zachwycać możliwościami magicznej chatki. Powolnym, dokładnym ruchem czesała kolejne pasma. Mrucek tylko spojrzał na nią i znów sapnął sugestywnie, ale powstrzymał się od komentarza. Jeszcze do niedawna powtarzał, by zaprzestała pielęgnacji i pozwoliła włosom się skołtunić, co miało dodać dziewczynie odpowiednio wiedźmowego wyglądu. Nawet gdy pokazywała mu na zdjęciach ciasno zwinięty, elegancki koczek babci, stwierdził, że to co innego, że wiedźma Eugenia nie potrzebowała charakteryzacji, że na kilometr czuć było od niej magią. Mrucek oczywiście chciał dobrze i starał się jak mógł, by pomóc Milenie wprawić się w wiedźmi fach, a ona oczywiście to doceniała, tylko czasami, a raczej dość często, wyskakiwał z pomysłami, które zupełnie do niej nie pasowały. A przecież sama powinna odkryć to, jaką chciała być wiedźmą. Mieszkańcy Staroboru zaakceptują ją taką, jaka jest. Prędzej czy później…

Skończyła czesanie. Związała włosy w wysoki kucyk i odniosła szczotkę. Przebrała się z koszuli nocnej w prostą bawełnianą sukienkę wyszywaną we wzór ze splątanych listków dębu. Jak wiosna, to wiosna! Wróciła do pracowni. Na stole czekały na nią pęki świeżo zerwanych kwiatów nagietka.

– Dzięki, Mrucku! – rzuciła w przestrzeń, bo nigdzie nie dostrzegła kocura.

Podzieliła je na mniejsze bukiety, powiązała i zawiesiła na belce pod sufitem, z której zdjęła te już zasuszone. Wyskubała dokładnie suche płatki z koszyczków nagietka i wrzuciła je do granitowego moździerza. Dodała kilka tajemnych składników z notesu babci, złapała za tłuczek i dobre kilkanaście minut ucierała na jednolitą, jasnożółtą papkę. Kończyła przekładanie gotowej maści łagodzącej najgorsze oparzenia do wyparzonych słoiczków, gdy ktoś zapukał do drzwi wejściowych.

– Chwileczkę! – zawołała, ale gość najwyraźniej jej nie miał, bo bez zaproszenia wszedł do środka.

– Milenko, dziecinko moja! – Wiedźma Leokadia przesłała jej w powietrzu całusa. – Byłam w okolicy, to wpadłam sprawdzić, jak sobie radzisz. Ale widzę, że świetnie! To ta specjalna maść nagietkowa Genii? Zostawisz dla mnie ze dwa słoiczki, co, dziecinko?

Odsłoniła w uśmiechu rząd drobnych, ostrych zębów upodabniający ją do drapieżnika. Zaniemówienie Mileny najwyraźniej wzięła za zgodę, bo przymrużyła z zadowoleniem ciemne, bystre oczy i oparła wciąż trzymaną w ręku miotłę o ścianę przy oknie. Zdjęła z siebie podróżne palto i zawiesiła na haku za drzwiami. To by znaczyło, że szykowała się dłuższa wizyta… Milena zaklęła w myślach, ale zdołała unieść kąciki ust do góry i wyszczerzyć się do Leokadii.

– Zrobić coś, szanownej wiedźmie, do picia? – Zakręciła ostatni słoiczek. Wytarła tłusty osad na palcach w ścierkę. – Mam pyszną herbatę chabrową.

Staruszka skrzywiła się nieznacznie.

– Nie, nie. Nie kłopocz się. Nie zabawię długo.

Aha. Jasne.

– Dobrze, to może…

– Ale wiesz co! Genia miała w komódce taką dobrą aroniówkę, na pewno coś jeszcze zostało. To tak ze dwa łyki by mi się przydały. Jeszcze nie jest tak ciepło i trochę mnie zawiało na miotle. Chętnie się rozgrzeję.

Nie czekając na reakcję dziewczyny, podeszła do stołu, wyciągnęła wsunięty pod niego zydelek i usiadła na nim. Milena za każdym razem zastanawiała się, jakim cudem pulchnej Leokadii udawało się nie spaść z siedziska, na którym ledwo mieścił się Mrucek. A właśnie! Gdzie się podziewał ten kocur? Tak ją zostawić samą z gościem…

– Khm… – Wiedźma chrząknęła, a potem spojrzała wymownie na Milenę, rozcierając sękate palce.

– Och, oczywiście!

Milena zerknęła do szafki, znalazła między butelkami nalewkę, wyciągnęła jeszcze kieliszek. Napełniła go aroniówką i podała wiedźmie Leokadii. Resztę postawiła na stole. Wiedźma kilkakrotnie poprawiła się na zydelku jak kwoka na żerdzi. Duszkiem wypiła całą zawartość kieliszka. Ledwo szklana nóżka przestała drżeć od raptownego postawienia naczynia na blacie i od razu Leokadia sama nalała sobie znów do pełna.

–  Ach! Pychota. To na drugą nogę!

Przechyliła się do tyłu. Milena nadal nie dowierzała, jakim cudem wiedźma zdołała zachować równowagę i znów wypić do dna. Na blade, pokryte drobną siateczką zmarszczek policzki wypłynęły rumieńce.

–  No –  oblizała usta – to teraz można porozmawiać.

Zatarła ręce i gestem zasugerowała Milenie, by również usiadła. Nie zabawi długo… Milena zdołała zapanować nad chęcią przewrócenia oczami. Złapała za oparcie krzesła, odsunęła je i zajęła miejsce. Jeśli nie będzie przerywać monologu wiedźmy Leokadii ani pod żadnym pozorem zadawać jej pytań, tylko grzecznie przytakiwać, achować i ojojać, to może wizyta nie potrwa długo. Aż tak długo…

– To jak sobie radzisz, dziecinko? – zapytała Milenę, a nim ta zdążyła zareagować, sama sobie odpowiedziała: – Pewnie dobrze, w końcu nie byle kogo jesteś wnuczką. Tak, tak. Starej Gieni nie zastąpiłby byle kto. Ot co! Ale pamiętaj, dziecinko, że zawsze będę o ciebie dbać i w trymiga przylecę, jak coś będziesz potrzebować.

Albo raczej, gdy to Leokadii czegoś zabraknie… Milena zerknęła przelotnie na słoiczki z maścią, ale nic nie odpowiedziała, tylko przytaknęła krótko.

– No! Sama dobrze wiesz, że na łożu śmierci obiecałam Gieni, że cię nie zostawię.

Milena nie zdążyła jej poprawić w myślach, ale wiedźma musiała dostrzec zdziwienie pomieszane z niedowierzaniem na twarzy dziewczyny, bo prędko dodała:

– No może nie na łożu, bom się za późno dowiedziała, że się jej biednej zmarło. No i też nie bardzo pamiętałam, że ma taką wnuczkę… No, ale jak się dowiedziałam, to mocno w duchu sobie tak postanowiłam. Wiem, że ci to powtarzam za każdym razem, ale no! Pamiętaj, że na ciocię Leosię zawsze możesz liczyć, tak dziecinko? Nie da ci zginąć!

– Mhm…

– Dobrze, dobrze. – Poklepała Milenę po ramieniu. – Ja właśnie w takiej nieciekawej sprawie. Ale to może… – Sięgnęła po butelkę i napełniła do pełna kieliszek. – Jak już otwarte, to szkoda by wietrzało – wyjaśniła i upiła łyk nalewki.

– W jakiej sprawie? – Milena nie zdołała powstrzymać pytania, choć liczyła się z tym, że rozgadana wiedźma Leokadia była zdolna zostać do wieczora. W końcu tak naprawdę wpadła rozsiać zdobyte wcześniej ploty, a i pewnie wyciągnąć kolejne do roznoszenia.

– To może też się napijesz? – zapytała staruszka, a gdy Milena od razu pokręciła głową, nalała sobie kolejną porcję. – To jak już wolisz. Choć nie mam dobrych wieści. Raczej takie mhm… paskudne – zaczęła enigmatycznie, bawiąc się korkiem już opróżnionej butelki. – Może to jeszcze nie dotarło do serca Staroboru, ale mieszkańcy północnych krańców puszczy skarżą się na plagę żab…

– Plagę żab?

– Ano widzisz! Nic nie wiesz, nic nie widzisz. Ja to już właśnie kilka zgłoszeń otrzymałam. Włażą do studni, włażą do domów. I to nie takie zwykłe żaby, ale wielkie, odrażające. Wiele paskudztw w swoim życiu widziałam, ale na ich widok, to coś się w żołądku wywraca. – Dopiła resztkę nalewki i wzdrygnęła się. – Mówię ci, w Staroborze zaraz będzie ich tyle, co szczurów we Wrocławiu…

– MIAULENKO!

Do chatki przez otwarte okno wskoczył Mrucek. Wylądował na stole obok pustej butelki i kieliszka. Przez chwilę głośno sapał, nim zdołał uspokoić oddech.

– A tu jesteś, chowańcu. Coś tak wskoczył, jak by ci ogon podpaliło? – zagadnęła Leokadia.

– O! Wiedźma Leokadia! Miaułem nadzieję, że szanowną wiedźmę jeszcze zastanę! Wodnik Leszek znów mi zgłasza problem ogromnej wagi… – Mrucek pokręcił z westchnieniem pyszczkiem, aż zatrzęsły się jego wibrysy. – To pewnie by się przydało naszej Miaulence pomóc go udobruchać…

Milena wypuściła głośno powietrze. Jeszcze tego brakowało, by mierzyć się z tym upierdliwcem. Za długo siedział cicho w swojej sadzawce… Ciekawe, co tym razem mu nie pasowało? Ptaki za głośno ćwierkają na drzewach? Sarny za często przebiegają przez jego włości? A może dotarła do niego ta cała plaga żab? Co by to nie było, Milenę czekała męcząca rozmowa, poprzedzona litanią żalów i narzekań. Wiedźma Leokadia musiała pomyśleć o tym samym, bo momentalnie zebrała się do wyjścia.

– Bez obaw, Mrucku! Milenka sobie spokojnie poradzi, a ja już się trochę zasiedziałam i niestety czas goni. A! Tylko spakuj mi tej maści nagietkowej – zwróciła się do dziewczyny i nadstawia torbę. – Prawie bym o niej zapomniała… A to co? – Otworzyła stojący na jednej z półek flakonik i powąchała zawartość. – Mikstura odstraszająca mary i komary! To też sobie wezmę buteleczkę. Przyda mi się, bo mój zapas się skończył. No, to trzymaj się, dzieciaczku! Pa, pa! Buziaczki!

Porwała swoją miotłę i zmyła się błyskawicznie, aż trzasnęły za nią drzwi wejściowe do chatki. Milena odgarnęła włosy z czoła. Jednego gościa się pozbyła, to teraz będzie musiała przetrzymać kolejnego.

– To co tym razem dokładnie nie podoba się wodnikowi? – zapytała Mrucka zbolałym głosem.

Chowaniec wyszczerzył się do niej szeroko.

– Jak go spotkam, to zapytam…

– Mrucek! – Zachichotała. – Ty cwaniaku!

Kochany kocur! A już go oskarżała w myślach o to, że zostawił ją bez pomocy. Powinna mieć z nim umówiony sygnał. Móc wcześniej dać mu znać, aby zjawił się i przekonał wiedźmę Leokadię do ukrócenia wizyty. Chociaż maść nagietkowa, nalewka i mikstura na mary i komary to niewielka cena za spokój w odwiedzinach na jakiś czas… Tylko o co jej chodziło z tymi żabami? Nieważne. Czas wziąć się do roboty!

***

– Re-re!

Milena poruszyła się. Uniosła nieznacznie powieki i spojrzała na widoczny przez okno księżyc w pełni. Kiedy padnięta po całym dniu położyła się do łóżka, zapomniała zaciągnąć zasłonę. Ajajaj… Musiał być środek nocy. Teraz tak łatwo nie zaśnie, a nie bardzo chciało się jej wstawać, by zaciemnić pokój. Przekręciła się na bok, by nie docierało do niej blade światło, poprawiła poduszkę i zamknęła oczy. Może się uda, może zaraz odpłynie do krainy sennych marzeń…

– Re-re! Re-re!

Co jest? Usiadła na łóżku. Po omacku poszukała na stoliku nocnym słoika ze złotym pyłkiem wróżek. Potrząsnęła nim. Drobinki błysnęły i w pokoju zrobiło się jasno. Podniosła się wyżej i oświetlała kolejne zakamarki, ale nie zauważyła niczego podejrzanego. Widocznie coś musiało się jej przyśnić. Odstawiła słoik na bok, by pył powoli przygasał. Ułożyła się wygodnie, nakryła mocniej kołdrą i kolejny raz spróbowała zasnąć.

– Re-re! Re-re! Re-re!

Otworzyła oczy, ale nie poruszyła się. Tym razem wyraźniej słyszała odgłos, jakby wydający go z siebie obiekt znajdował się bliżej. Znacznie bliżej… Milena powoli sięgnęła po słoik, znów nim potrząsnęła i omal nie wypuściła z rąk.

– AAAaaa!

Na środku łóżka, w pobliżu jej nóg, siedziała olbrzymia żaba. Paskudna! Wiedźma Leokadia miała rację. A więc plaga dotarła do serca Staroboru… Zadrżała na myśl, o wpychających się do chatki płazach. I to tak wysoko! To chyba już by wolała zrzędzenie wodnika Leszka. Płaz wydymał poliki, a potem wykrzywił gębę jak do pocałunku. Ohyda…

– Sio! – rzuciła w jego stronę i machnęła żarzącym się słoikiem.

Nietypowy gość nie ruszył się ani o milimetr, ale dziwaczny uśmiech spełzł z jego hmm… żabiego oblicza.

– Dob-re-re-ry wieczór! – zakumkał.

Nie, to akurat musiał być jakiś koszmar… Milena przetarła twarz. Nie obudziła się, a żaba nie zniknęła. Co za déjà vu. Kolejny chowaniec, który przyszedł przekazać jej, że jest czyjąś zaginioną wnuczką, ma niezwykłe moce i dziedziczy w spadku kolejną magiczną chatkę na dębie? Bo Leokadia nie pominęłaby chyba umiejętności mowy.

– Eee… no witam. 

– Co to za krzyki? – Usłyszała zaniepokojony głos Mrucka dobiegający z głównej izby. – Z kim rozmawiasz, Miaulenko?

– Z eee…

Obrazi się jeśli nazwie go żabą? Nim zdecydowała się na jakieś określenie, ciekawski kocur sam wparował do pomieszczenia. Zauważył siedzącą w pościeli żabę i bez wahania rzucił się na nią z wyciągniętymi pazurami. Płaz w ostatniej chwili odskoczył na bok, a Milena podciągnęła kolana pod brodę. Mrucek wylądował na kołdrze, prawie się w niej zatapiając. Odbił się od materaca i ruszył w pogoń za ofiarą. Ta już zdążyła uciec na podłogę i próbowała schować się pod szafą.

– Pani wiedźmo kochana – kumkała żaba wciąż umykająca przed Mruckiem. – Wiedźmo Miłochno! To jakieś niepo-re-re-re-zumienie! Proszę odwołać kocura!

– Mrucek po prostu mnie broni! Do wiedźmy trzeba się umawiać, a nie nachodzić nocą! – odparowała ostro.

Wstała, złapała zawieszoną na krześle podomkę i zarzuciła na siebie, ciasno obwiązując się w pasie. Gestem zastopowała Mrucka. Chowaniec zawiesił w powietrzu łapkę wyciągniętą tuż nad głową żaby, gotowy w każdej chwili rozpocząć zabawę na nowo. Milena zatrzymała się na środku pomieszczenia. Założyła ręce na piersi i spojrzała spod gniewnie zmarszczonych brwi na nietypowego przybysza.

– Coś za jeden i czego tu szukasz?

– Cóż… – Zamrugał zalotnie ślepiami. – Szukam swojej księżniczki, żeby jej sk-re-re-re-raść całusa.

Milena zawiesiła spojrzenie na Mrucku, który tylko czekał na sygnał, by dopaść płaza. Uniosła brew. Co za oślizgły gość.

– Żadna ze mnie księżniczka, tylko wiedźma, a wiedźmy co innego robią z żabami…

– Zawsze ci powtarzałem – zaczął Mrucek – że najlepsze na eliksiry są świeże składniki…

Już i tak wyłupiaste oczy gościa niemal wyszły z orbit, gdy dotarł do niego sens słów. Ze zgrozą spoglądał na lśniące i ostre pazury chowańca.

– Zaczekajcie! Po co te ne-re-re-re-wy?! Może nie najlepiej zacząłem, ale zaraz wszystko wam wyjaśnię. Mam ważne wieści! Proszę tylko o chwilę cie-re-re-re-pliwości! Posłuchajcie!

Mrucek zerknął wyczekująco na Milenę. Pokręciła głową, a kocur westchnął i opuścił łapkę. W końcu informacje na temat plagi żab z pierwszej khm… kończyny mogły być przydatne. 

– Masz dwie minuty!

– To może zająć trochę wię… – urwał pod wpływem surowego wzroku Mileny. – Postaram się stre-re-re-reszczać. – Odchrząknął i przełknął ślinę. –  Bazyl jestem. Prosty ze mnie chłopak. O! Widzę wasze zdumione miny. Nie dajcie się zwieść temu paskudnym opakowaniu. – Westchnął, rozkładając płazie łapy. – Wszystko zmieniło się kilka dni temu, kiedy nad ranem w-re-re-re-racałem do domu z urodzin przyjaciela. Nie będę ukrywał, ładnie zabalowałem, droga się dłużyła, a wszelkie kamienie, pniaki i suche gałęzie tylko czyhały, bym się o nie przewrócił. Nie wiem, dlaczego postanowiłem pójść na skróty przez Sta-re-re-robór i jak się możecie tego domyślić, szybko zgubiłem się w plątaninie licznych ścieżynek. Długo szukałem właściwej i ciągle wracałem na rozdroże. Miałem już zamiar przespać się do rana pod rosnącym tam jawo-re-re-re-rem, ale wtedy usłyszałem czyjś cichy płacz. Ruszyłem w tamtą stronę. Wśród drzew zobaczyłem siedzącą na głazie piękną dziewczynę. Długie, złociste włosy spływały kaskadami do ziemi, po dro-re-re-re-dze otulając jej kształtną kibić.

– Kibić… – przerwała mu prychnięciem. To się jej poeta-romantyk trafił!

– Uhm… Tak. To jest… W mig otrzeźwiałem. Podszedłem i zapytałem, czy nie potrzebuje pomocy. Uniosła twarz i spojrzała na mnie cudnie cza-re-re-re-nymi oczami, a potem powiedziała, że zgubiła złotą kulę, która podczas zabawy wpadła do stawu, toteż zaoferowałem pomoc w jej odzyskaniu. Nie wiem, dokąd szedłem za dziewczyną. Zdawała się dobrze orientować w lesie. Drzewa się zmieniały. Dęby ustępowały dziwnym, powykręcanym krzewom obsypanym kwiatami i po chwili zacząłem się zastanawiać, czy nadal jesteśmy w Sta-re-re-roborze. Wyszliśmy nad brzeg spore-re-rego stawu. Promienie wschodzącego słońca oświetlały gładką taflę, a wokół słychać było kumkanie dziesiątek żab…  

– Baaaardzo poetycko, ale obawiam się, że czas minął! – Mrucek spojrzał na wiszący nad drzwiami zegar. – Miaulenko?

– Zaraz! Już kończę! – zapewniał Bazyl. – Teraz najważniejsza część! Dziewczyna powiedziała, bym wskoczył do stawu i wyciągnął z dna jej złotą kulę – wyrzucał z siebie pośpiesznie, zerkając co jakiś czas na chowańca. – Bez wahania zanure-re-re-kowałem. Pod wodą było ciemno, ale w oddali spostrzegłem, jak coś migocze. Popłynąłem tam. Jak dobrze myślicie, znalazłem do połowy zanurzoną w piachu i mule złotą kulę. Zab-re-re-rałem ją i wypłynąłem na powierzchnię. Oddałem zgubę dziewczynie, a ona rzuciła mi się na szyję i w podzięce pocałowała… i wtedy zamieniłem się w żabę. Nie-re-re-re-rozumiałem, co się stało! Patrzyłem zszokowany na dziewczynę, która nagle wydawała się olbrzymia dla takiej żaby jak ja. Zaśmiała się. Powiedziała, że ta forma bardziej do mnie pasuje, tak jak pozostałym mężczyznom przemienionym przez nią w żaby, że wszyscy jesteśmy tacy sami czy coś… Paskudni! Niewierni! Oszuści! A potem wrzuciła kulę z powrotem do stawu i zniknęła. Czarownica jedna!

– I to koniec twojej historii, tak? – zagadnął kocur, a Bazyl smętnie przykumknął. – Zajęło ci to zdecydowanie więcej niż dwie miaunuty…

– Mrucek! – upomniała go Milena. – Mamy teraz poważniejsze sprawy na głowie.

Zamilkła, wpatrując się zamyślona w nerwowo oddychającego Bazyla. A więc plaga żab to tak naprawdę faceci przeklęci przez najwyraźniej mszczącą się wariatkę z magicznymi mocami? Cudownie… Nie ma nic lepszego jak zemsta porzuconej czy zdradzonej kobiety. Ech! Milena rozmasowała skronie. Powinna poprosić wiedźmę Leokadię o pomoc czy samej da radę powstrzymać czarownicę, nim pozamienia wszystkich wokoło? Co tu robić… Zatrzymała potok myśli, gdy do głowy przyszło jej pytanie o całkiem oczywistą rzecz, którą początkowo przeoczyła.

– A tak właściwie, to dlaczego tylko ty potrafisz mówić?

–  Re-re?

– Dobre pytanie, Miauleno! Z tego co się orientuję pozostałe żaby są płazio-bezmyślne, a on zachował ludzką świadomość.

– Jak do tego doszło? –  Milena zmrużyła oczy, a Bazyl przełknął głośno ślinę.

– Nie wiem…

– Jak to nie wiesz?

Założyła ręce na piersi i pochyliła się nad zielonkawym gościem. Nie kłam! Nie wolno kłamać. Mów prawdę! Co tak naprawdę się stało? Powtarzała w myślach kolejne polecenia, ale czuła, że jej moce tylko prześlizgują się po Bazylu, nie wnikając w jego umysł. Nic z tego. Nie zdoła go do niczego skłonić.

– Mówiłem, że prosty ze mnie chłopak…

Syknęła niezadowolona. Niby prosty, ale jego wola pozostawała dla niej nieugięta. Dziwne.

– Aha, tak… No to gdzie znajdziemy tę pokręconą dziewczynę?

Bazyl uśmiechnął się chytrze.

– Jesteś wiedźmą, tak? Odczaruj mnie, to zdradzę.

– A tego, że wiedźmy nie cierpią szantażu, nie słyszałeś?

– Re-re?! To nie szantaż, ale przysługa za przysługę…

– No to jak mam cię niby odczarować? – zapytała, choć domyślała się odpowiedzi. Uniosła wysoko jedną brew, widząc, jak Bazyl wytrzeszcza wymownie oczy i znów nadstawia usta.

– Wykluczone.

– W takim ra-re-re-re-zie nic tu po mnie. – Żaba jednym długim susem przeskoczyła na drugą stronę pomieszczenia, tuż pod okno. – Idę poszukać chętnej wiedźmy.

– Zaraz!

Milena wyciągnęła przed siebie dłonie z rozwartymi palcami, dając Bazylowi do zrozumienia, by nie uciekał. Żaba wykonała ruch, jakby chciała wskoczyć na parapet, ale zamarła w miejscu wpatrzona w dziewczynę. Milena otworzyła usta i natychmiast je zamknęła. Gorączkowo analizowała w głowie, co mogła zrobić, by wyciągnąć z Bazyla informację o czarownicy, ale nie musieć go całować. Blee! Z trudem powstrzymała dreszcz obrzydzenia. Zaraz… Powiedział, że pójdzie poszukać innej chętnej wiedźmy… Ale dlaczego akurat wiedźmy? Dlaczego nie po prostu dowolnej dziewczyny? A może księżniczki? Chyba tak to było w baśni. Z jakiego powodu to żabsko zadało sobie tyle trudu, by wdrapać się akurat do niej? Coś tu nie pasowało! Szkoda tylko, że nie potrafiła uchwycić złych przeczuć i przekształcić je w jasną myśl.

Przerzuciła spojrzenie na Mrucka, który nie spuszczał z Bazyla swych ślepi, jeszcze intensywniej zielonych niż skóra płaza. Kocur chyba również wyczuwał, że sprawa śmierdziała. Nie mogła go jednak zapytać, jakie miał przypuszczenia, przy dziwnym gościu. Musiała sama wymyślić, jak go podejść. Przechytrzyła diabła, to ze zwykła żabą… to znaczy ze zwykłym chłopaczkiem zamienionym w żabę też da sobie radę! W końcu bycie wiedźmą do czegoś zobowiązywało. Jednak do wciąż nieco zaspanej głowy przyszła jej tylko jedna myśl, może nie najbłyskotliwsza, ale oby skuteczna!

– W porządku – oznajmiła po chwili. – Ale zrobimy inaczej. Najpierw zaprowadzisz nas na miejsce, a potem cię odczaruję. Słowo wiedźmy.

– Re-re… – Bazyl kilkakrotnie nadymał policzki, jakby to mu pomagało w przemyśleniu propozycji Mileny, nim udzielił jej odpowiedzi: – Zgoda!

Wyciągnął do niej przednie odnóże, a Milena uścisnęła je krótko.

***

Zbliżający się świt powoli rozjaśniał ciemne sylwetki drzew. Każde z nich wypuściło już młode listki i choć Milena wciąż wyraźnie widziała nad sobą różowiejące od promieni słonecznych niebo, to jeszcze z tydzień czy dwa i dostęp światła do niższych pięter Staroboru odetnie do jesieni gęste listowie. Liczne krzewy i rośliny zielne wykorzystywały ostatnie chwile na kwitnienie, więc dziewczyna podziwiała w niemym zachwycie rozwijające się kwiaty trzmielin, głogów, miodunek, pięciorników czy kokoryczek. Starała się zapamiętać, gdzie rosły. W wolnej chwili wróci tu i zaopatrzy się w świeże składniki do mikstur. Na pewno wcześniej tędy nie szła, ale nic dziwnego, przez niespełna osiem miesięcy nie zdołałaby poznać nawet połowy tak rozległej puszczy. Musiała wierzyć, że skaczący na przodzie Bazyl dobrze ich prowadził, a wleczący się za nią Mrucek w razie potrzeby odnajdzie drogę do ich chatki na magicznym dębie.

Płaz jednak nie kłamał, bo po kilkunastu minutach dalszego marszu dostrzegła w oddali rozdroże z rosnącym na nim potężnym jaworem. Stąd Bazyl wskazał im drogę do kamienia, na którym siedziała czarownica z opowieści, a potem poprowadził ich aż do samego stawu. Nim dotarli bliżej brzegu, dało się usłyszeć niosące się po okolicy odgłosy licznych żab. To ci plaga!

Nagły podmuch powyciągał kosmyki włosów z grubego warkocza Mileny, a następnie przeczesał szuwary. Szczelniej otuliła się szalem zarzuconym na ramiona. Rozcierała dłonie, obserwując falujące na wietrze liście. Staw jak staw…

– Ha, widzę, że nie miaułeś problemu, by nas tu zaprowadzić – wymamrotał pod nosem Mrucek i przysiadł wdzięcznie na jednym z płaskich kamieni.