Bądź moim światłem - Dorota Dea Makowska - ebook

Bądź moim światłem ebook

Dorota Dea Makowska

4,7

Opis

Przykro mi, że mogłem kochać cię tak krótko.

Izabela trzy miesiące po ślubie poznaje w kawiarni Marka. Choć nie zamieniają ani słowa, ona już wie, że jej życie właśnie się zmieniło. Mężczyzna znajduje ją tydzień później. Zostawia na stoliku kartkę z adresem i odchodzi. Izabela, wiedziona ciekawością, idzie na pierwsze spotkanie z milczącym malarzem.

Marek prosi, by przychodziła do niego w poniedziałki, środy i piątki. W tym czasie kobieta staje się nie tylko jego muzą, ale i światłem prowadzącym go przez trudne godziny.

Oboje mają wrażenie, jakby znali się od lat. Z historii opowiadanych nocą i niepozornych gestów wyłaniają się troska, czułość i niedowierzanie, że odnaleźli się tak późno. Tyle jeszcze chcieliby przeżyć, tak wiele mają sobie do powiedzenia, ale wiedzą, że goni ich czas.

Któregoś razu Izabela dostaje list:

Dobranoc Izabelo. Będę śnił o Tobie. Wspominał Twoje światło.

Wieczności nie wystarczy, by zapomnieć Ciebie.

Twój Marek

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (18 ocen)
14
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czytaniemojapasja1987

Nie oderwiesz się od lektury

Już dawno żadna książka nie ,,rozwaliła" mnie tak bardzo,że nie mogłam znaleźć odpowiednich słów na opisanie emocji kotłujących się we mnie po przeczytaniu. Skończyłam kilka godzin temu i nadal nie mogę poukładać sobie w głowie tego co czuję. Przepiękna historia,taka prawdziwa ,życiowa. Przeżywałam ją jakby dotyczyła mnie osobiście,płakałam i śmiałam się razem z bohaterami. Do samego końca łudziłam się,że może wydarzy się jakiś cud i akcja potoczy się inaczej,ale cóż... Takie książki są bardzo potrzebne ponieważ zmuszają do refleksji,zatrzymania się i przemyślenia co jest najważniejsze w życiu. Uświadamiają,że nieraz na spełnienie marzeń nie mamy tak dużo czasu jak nam się wydaje,że powinniśmy dążyć do spełnienia nawet tych najmniejszych,niby nieistotnych. Cudowna odmiana od typowych romansów z happy endem. Polecam z całego serducha.
10
monikapijarowska

Nie oderwiesz się od lektury

Witam, dziś mam dla was recenzje książki Bądź moim światłem ❤️ Autorki Doroty Dea Makowskiej ❤️. „Wieczność nie wystarczy, by zapomnieć Ciebie.”. Izabela trzy miesiące temu wzięła ślub, nic nie byłoby w tym dziwnego, lecz właśnie wtedy, w kawiarni zobaczyła jego… Miłość swojego życia… Marek podszedł do niej, usiadł bez słowa, tylko na nią patrzył, odchodząc, zostawił dla niej kartkę z adresem. Wiedziona ciekawością poszła na spotkanie z nieznajomym mężczyznom. Okazuje się, jednak że Marek jest malarzem, prosi ją o spotkania w poniedziałki środy i piątki przez miesiąc. Izabela zostaje jego muzą, ale nie tylko, ponieważ jest jego światłem, który pomaga mu przetrwać trudne godziny. Poznają się, mając wrażenie, że już się znają, opowieści z życia, trudne rozmowy doprowadzają ich do refleksji, że jednak mają zbyt mało czasu dla siebie wiedzą, że spotkali się zbyt późno. Rozmowy, troska i niepozorne gesty bardzo ich do siebie zbliżają. Jednak pewnego dnia Izabela otrzymuje list: „Dobranoc, ...
10
kejsikej

Nie oderwiesz się od lektury

Książka napisana bardzo wrażliwym, ale dojrzałym językiem. Historia piękna. Wzruszająca, dającą nadzieję, opowiadająca o tym co tu i teraz się dzieje. Skłaniająca ku refleksji. Dla osób, które lubią się wzruszyć, popłakać i rozmyślać o życiu.
10
Judka32x

Nie oderwiesz się od lektury

Historia tak piękna, że nie obyło się bez chusteczek przy czytaniu. Gratuluję oddania maksimum emocji w książce .
10
Katrine93

Nie oderwiesz się od lektury

To jedna z moich ulubionych książek, w jaki piękny sposób opisane uczucie, które pojawiło się za późno ale na tyle wcześniej ani je zrozumieć. Piękna książka napewno nie raz do niej wrócę.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Dorota Dea Makowska

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Paulina Kawka

 

Projekt okładki

Izabela Szewczyk-Martin

 

Skład i łamanie

Izabela Szewczyk-Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2023

 

eISBN

978-83-67867-18-4

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Miłość to jedyny kamień, który zawsze potyka się o tego samego człowieka.

Carlos Ruiz Zafon, Książę Parnasu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Najdroższym – Dea

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

~

Piątek

 

 

 

 

 

 

 

Miłość mojego życia spotkałam trzy miesiące po ślubie. Piłam kawę, słuchając Marka Grechuty. „Weź to serce, wyjdź na drogę i nie pytaj się dlaczego”.

Przeszedł obok. Uśmiechnął się. Spojrzał na mnie i roztrzaskał spokój na kawałki.

Od tej pory widziałam go wszędzie. W sklepach, kinach, kawiarniach. Mijaliśmy się już od tak dawna, a ja, naiwna, tak późno dostrzegłam, że to on. Uważne spojrzenie brązowych oczu rozpościerało całun niepokoju na każdym kolejnym dniu. Tygodnie mijały na ukradkowych spojrzeniach i urwanych uśmiechach.

Gdy zdawały się wiecznością, wróciłam do tej samej kawiarni. Czekałam codziennie. Chociaż nie wierzę w symbolikę liczb – przyszedł siódmego dnia, jakby chciał temu zaprzeczyć swoim istnieniem. Nie musiał podchodzić. Wiedziałam, że to on, jak tylko wszedł do środka. Kto kiedykolwiek malował, zawsze rozpozna zapach terpentyny.

Nie musiałam też zastanawiać się, czy mnie zauważył.

Po chwili usiadł naprzeciwko. Milczał. Czekałam, aż się odezwie. Patrzył mi prosto w oczy przez kilkanaście sekund tak badawczo, jakby chciał wyczytać z nich tajemnice, o których nawet ja nie miałam pojęcia. Uśmiechał się i pił kawę, patrząc na mnie, jakby robił to codziennie.

Wstrzymałam oddech niezdolna powiedzieć cokolwiek. Po dłuższej chwili umiejętność racjonalnego myślenia wróciła. Chciałam zapytać, kim jest i dlaczego milczy.

Nie zdążyłam. Wyjął z kieszeni marynarki małą kartkę złożoną na pół. Do dziś noszę ją w portfelu jako dowód, że to wydarzyło się naprawdę. Położył ją na stoliku, przesunął delikatnie w moją stronę i wyszedł.

 

Przez dłuższą chwilę obracałam kartkę w palcach, analizując, co się właściwie wydarzyło. Wzięłam dwa głębokie wdechy.

 

ul. Słoneczna 37 lok. 5 m.7. Niedziela.

 

Dwa dni. Uśmiechnęłam się, to już trzecia siódemka w tym dniu. Przypomniała mi się zasłyszana niegdyś legenda o ptaku zwanym Siódemką, który potrafił przybierać dowolną formę, zniewalając ziemię, niebo, słońce i morza. Na początku był ptak – „na początku było Słowo” – wychwyciłam analogię, przypominając sobie dalszą część opowieści. Po pewnym czasie pojawili się dwaj bracia niezadowoleni z tego, że kreowane przez Siódemkę miraże nie są prawdziwe. Zabili go i jeden z nich zmienił się w księżyc, drugi w słońce. Z Siódemki wylały się wszystkie dobra tego świata, namacalne lądy, rzeki. Natomiast bracia po dziś dzień czuwają, by wszystkie byty były namacalne i wolne. Czczeni przez setki lat świecą w dzień i noc, strzegąc świat przed zniewoleniem.

Siódemka jako początek wszystkiego. Początek nowego. Symbolizuje sukces lub coś wyczekiwanego, jak ostatni dzień tygodnia – szabat, czas odpoczynku. Uderzyła mnie myśl, że w judaizmie w czasie liturgii używa się siedmioramiennej menory mieszczącej się w herbie Izraela.

Strzępy urywanych rozmów, przeczytanych zdań wracały do mnie falami. Nie zdawałam sobie sprawy, że to wszystko wiem, pamiętam. Być może dlatego że nigdy się na tym nie skupiałam. Przypomniały mi się lekcje religii. Konkursy, na które jeździłam. Dyplomy nadal kurzą się w pudłach na strychu, a jednak coś pamiętam.

 

– Ulica Słoneczna trzydzieści siedem. Lokal pięć, mieszkania siedem. Niedziela – powtórzyłam cicho.

Siódemka w Startym Testamencie oznacza pewien zakończony etap. Jest cyfrą świętą. Doskonałą, bo składa się z trójki symbolizującej niebo i duszę oraz czwórki odnoszącej się do ciała i ziemi. Wyróżnia się siedem cnót: pokorę, hojność, czystość, miłość, umiarkowanie, cierpliwość, gorliwość, pracowitość oraz siedem grzechów głównych: pychę, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, gniew, lenistwo.

Wyliczyłam je na palcach z poczuciem dumy. Od zawsze lubiłam ćwiczyć pamięć. Recytowałam wiersze, zapisywałam cytaty z filmów w zeszytach. Uczyłam się na pamięć fragmentów ukochanych książek, co nie było trudne, skoro czytałam je po kilka razy.

Mój wewnętrzny sceptyk pokiwał głową, kiedy skojarzyłam, że spotkaliśmy się po siedmiu dniach, a w adresie widnieją dwie siódemki.

 

I właśnie dziś kończy się pewien etap mojego życia. Przez głowę przebiegła mi myśl, że to za dużo zbieżności, by móc je zignorować. Zaraz jednak zaśmiałam się w duchu, co ja takiego robię? Przecież to do mnie nie podobne. Dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiam?

Kawa wystygła, a ja uzmysłowiłam sobie, jak wielu rzeczy nie zdążyłam zrobić przed trzydziestką. Zawsze chciałam polecieć do Norwegii, ale bałam się wsiąść do samolotu. W starym notesie nadal mam projekt tatuażu. Nie zrobiłam go, bo usłyszałam, że nie wypada. W szufladzie leży niewykorzystany karnet na kurs tańca, bo mój ówczesny chłopak zapytał, po co mi to. Kiedyś chciałam być blondynką, ale przestraszyłam się, że to zbyt radykalna zmiana. Zbyt odważny krok. Ulubionej czerwonej szminki też używam rzadko, bo wyrazista czerwień jest wyzywająca. Plejada niewykorzystanych szans i wrażeń.

Poczułam gorycz, a skrzynka odbiorcza mojego telefonu wypełniała się bardziej lub mniej szczerymi życzeniami urodzinowi. Odczytałam pierwsze.

 

Życzę Ci szczęścia, czymkolwiek ono dla Ciebie jest. Spełnienia marzeń nawet tych, o których jeszcze nie wiesz. I uśmiechu nad poranną kawą. Zaczytania i mnóstwa pięknych zachodów słońca.

 

Tylko Kasia mogła napisać mi takie życzenia.

– Spełnienia marzeń nawet tych, o których jeszcze nie wiesz – powtórzyłam.

Nagle przeszło mi przez myśl, że ta sytuacja to prezent urodzinowy od Wszechświata. Tak, wiem… To banalne, ale w głębi duszy zawsze tego chciałam. Wrażeń, emocji i odwagi do ich przeżywania. Siódemka przeważyła – pomyślałam z uśmiechem.

Zawsze powtarzałam, że w życiu każdego człowieka nadchodzi dzień warunkujący każdy następny. Dzień przełomu. Wiedziałam, że to ten. Później nie zastanawiałam się nawet nad tym czy to normalne, że obcy mężczyzna przygląda mi się przez kilka minut i wychodzi, zostawiając kartkę z adresem, który nic mi nie mówi. Przełomy nie muszą być logiczne.

Dopiłam kawę i poczułam spokój. Wróciłam do domu i sprawdziłam zapisany adres.

Wieczorem poszłam na przyjęcie urodzinowe i powiedziałam przyjaciółce, że za dwa dni idę na ważne spotkanie i proszę, żeby zadzwoniła do mnie o piętnastej. Teraz już nie mogłam się wycofać. Podałam jej adres, dodając, że nic mi nie grozi, ale nie znam rozmówcy zbyt dobrze i wolę ją o tym poinformować na wszelki wypadek.

Kiwnęła i obdarzyła mnie pytającym spojrzeniem. Pokręciłam przecząco głową, dając jej do zrozumienia, że to nie czas i miejsce na wyjaśnienia. Nie nalegała, wiedziała, że prędzej czy później i tak jej wszystko opowiem.

Dwa dni później powiedziałam mężowi, że jadę na korepetycje na drugi koniec miasta. Jeszcze nie widziałam, że to ja dostanę cenną lekcję.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dzień pierwszy

~

Niedziela

 

 

 

 

 

 

 

Z każdym krokiem schody trzeszczały coraz bardziej. Bałam się, że drewniana poręcz rozsypie się, jak tylko jeszcze raz jej dotknę. Nie znalazłam włącznika, więc szłam na poddasze w ciemnościach. W powietrzu unosił się zapach starej kamienicy. Tajemnic, tęsknot, rozczarowań. Stanęłam przed ciężkimi brązowymi drzwiami. Zapukałam cicho, niepewnie. Usłyszałam lakoniczne „otwarte”.

Powoli weszłam do niewielkiego pokoju, zauważając charakterystyczne elementy pomieszczenia: sztalugi przy ścianie, regały z książkami, trzy torby podróżne rzucone na podłogę w pośpiechu. Gramofon. I stos kartonów porozstawianych niedbale.

Siedział na łóżku odwrócony plecami do drzwi.

– Podejdź, proszę. Cieszę się, że przyszłaś.

Z tonu głosu nie umiałam wyczytać jego zamiarów. Nie widziałam żadnego krzesła, więc podeszłam do okna i oparta plecami o parapet czekałam, aż mi to wszystko wytłumaczy.

– Witaj – powiedział, wstając. Pocałował mnie delikatnie w rękę.

Zaczerwieniłam się, bo już od tak dawna nikt tego nie robił.

– Wybacz spartańskie warunki – dodał, siadając, a ja zauważyłam, że w pokoju nie ma nawet stolika. – Miałem nadzieję, że przyjdziesz – kontynuował. – Opowiem ci teraz trochę o sobie, żebyś się nie bała. Zabawne jest to, jak konwenanse pozwalają ludziom czuć się swobodnie. Wszyscy myślą, że jeśli wiedzą, jaką ktoś ma pracę, gdzie mieszka, gdzie jeździ na wakacje, gdzie się uczył, to go znają. A mogą wiedzieć to wszystko i nadal nie mieć o niczym pojęcia.

Nie zdziwiła mnie ta refleksja. Cała ta sytuacja była nie do uwierzenia, nie do opowiedzenia, więc słuchałam w milczeniu.

– Mam trzydzieści pięć lat. Przez ostatnie pięć pracowałem w agencji reklamowej. Nie palę, nie piję alkoholu. Za to kawę litrami. Uwielbiam Mozarta. Moja ulubiona książka to Wielki Gatsby. Nie chcę zrobić ci krzywdy. Nie mam rodzeństwa. Nie lubię rodzynek w serniku.

Uśmiechnęłam się, chłonąc te różnorodne informacje.

– Mam na imię Marek – dodał, jakby to wszystko wyjaśniało. – Zapewne zastanawiasz się, po co cię tu ściągnąłem… Chciałbym cię namalować. – Zdumienie w moich oczach musiało być na tyle duże, że dodał: – To znaczy chciałbym namalować światło.

– Światłocień? – wydusiłam nie swoim głosem, dziwiąc się, że to pierwsze słowo, jakie wypowiedziałam.

– Nie światłocień – uściślił – światło. Twoje światło jakkolwiek to brzmi. Nie światło twoich oczu. – Uśmiechnął się – Nie wchodźmy w rzeki banału na pierwszym spotkaniu. Pracowałem w agencji reklamowej, jednak malowałem, odkąd pamiętam. Zawsze marzyłem o tym, by namalować coś, co wyda mi się absolutnie piękne i będzie w moich oczach doskonałe i pełne. Namalowałem wiele katedr, twarzy i rzeczy, jednak nic nie jest tak wyraziste, jakbym chciał. Kiedy cię zobaczyłem, poczułem, że muszę zadać ci to pytanie. Masz w sobie coś, czego nie umiem nazwać. I właśnie to chciałbym namalować.

Zastanawiałam się, jak można zwizualizować to, czego nie potrafimy ubrać w słowa, jednak nie przerywałam. Nie zadałam żadnego z kilkunastu już pytań kłębiących się w głowie. Zazwyczaj to ja mówiłam, więc oniemiałam, gdy uzmysłowiłam sobie, że słucham, milcząc w największym skupieniu, na jakie było mnie stać.

– Po namyśle postanowiłem ci o tym wszystkim powiedzieć, chociaż wiem, że to brzmi absurdalnie. Dlatego wróciłem do tej samej kawiarni, w której widzieliśmy się pierwszy raz i zostawiłem ci kartkę z adresem. Na szczęście tam byłaś. Nie chciałem o tym mówić publicznie, bo bałem się, że uznasz mnie za wariata, zaczniesz krzyczeć i nas stamtąd wyrzucą – tłumaczył przejęty.

Zaczęłam się śmiać, wyobrażając sobie te scenę.

Uśmiechnął się.

– Im dłużej patrzyłem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że powinienem cię o to poprosić. Nie wiem, czy to w ogóle możliwe, ale to moje marzenie i chciałbym spróbować – dodał nieco niepewnie.

– Co miałabym zrobić? – spytałam zaciekawiona.

– Przychodzić tu w poniedziałki, środy i piątki. Przez miesiąc. W takich godzinach, jakie będą dla ciebie odpowiednie. Dam ci swój numer telefonu. Będę czekał tutaj o wskazanej przez ciebie godzinie – powiedział, patrząc na mnie wyczekująco.

– Nie wiem, czy będę mogła być tu tak często. Mieszkam na drugim końcu miasta. Dlaczego tylko przez miesiąc? Od września będę mieć więcej czasu. Teraz mam tyle zajęć, że nie wykorzystałam ani jednego dnia wolnego. Urlop dopiero przede mną. Nie można tego rozłożyć w czasie? – zapytałam.

Spojrzał w okno, a w jego oczach dostrzegłam czający się gdzieś daleko bezbrzeżny smutek.

– Nie mam więcej czasu. Mam raka. Lekarze mówią, że zostały mi trzy miesiące życia, jeśli szczęście mi dopisze… Miesiąc, bo później według onkologa będę czuł się coraz gorzej i nie chcę, żeby ktokolwiek oglądał mnie w tym stanie… Nigdy wcześniej nie umierałem, ale podejrzewam, że to nie będzie ani łatwe, ani przyjemne. – Spróbował się uśmiechnąć.

Oniemiałam. Czułam, że nagle zaczyna mi brakować powietrza. Nigdy nikt nie powiedział mi, wprost, że umiera.

– Ale przecież masz włosy, nosisz garnitur, wyglądasz dobrze… – wykrztusiłam, nie zdając sobie sprawy z tego, jak idiotycznie to brzmi.

– Nie chodzę na chemioterapię. Dla mnie nie ma już ratunku. Lekarze mogliby, co prawda, przedłużyć mi życie o kilka, może kilkanaście dni. Nie chcę wypadających włosów i wymiotów, jeśli nie doprowadzą do wyzdrowienia. Nie chcę szamotać się ze śmiercią. Wolę dobrze przeżyć dni, które mi pozostały… Jakiś czas temu zwolniłem się z pracy. Poleciałem do Rzymu i Paryża. Przeczytałem część książek, na które nigdy nie miałem czasu. Zwiedziłem kilkanaście zamków w Polsce. Leciałem balonem. Później pokażę ci zdjęcia. Płynąłem kajakiem i spałem pod namiotem. To pozornie zwyczajne i proste, a nigdy nie miałem na to czasu – opowiadał z radością w głosie, a ja nie mogłam okiełznać niepokoju oplatającego umysł niczym bluszcz.

Nie znasz go – myślałam, dziewczyno, opanuj się. Widzisz go drugi raz w życiu i prawie nic o nim nie wiesz. Nie powinno cię to obchodzić, masz swoje życie. Mnóstwo osób jest chorych i nie dasz rady współczuć każdemu – przekonywałam samą siebie, a strach zagnieżdżał się pod skórą jak niechciany gość.

– Naprawdę nic nie można zrobić? Znajdę dobrego specjalistę. Pomogę ci. Musisz poszukać innego lekarza! – krzyknęłam przejęta, nie rozumiejąc do końca, dlaczego poruszyło mnie to aż tak mocno.

– Byłem już u kilku. Wszyscy powtarzają, że to tylko kwestia czasu. Śmierć zawsze jest kwestią czasu. Mogę go mieć mniej lub niewiele więcej, ale koniec zawsze będzie taki sam. Jestem w stałym kontakcie z lekarzem prowadzącym – dodał.

– Naprawdę nie ma żadnego sposobu? – zapytałam łamiącym się głosem.

– Na śmierć? Nie. Za to jest na życie – powiedział, wstając powoli.

Czułam, jak emocje ściskają mi gardło. Zanim zdążył cokolwiek dodać, objęłam go, zastanawiając się, dlaczego los jest tak podły. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że będę o tym myśleć wiele razy.

– Mam na imię Iza – wyszeptałam w jego marynarkę.

Staliśmy przytuleni w blasku zachodzącego słońca i gdyby nie okoliczności uznałabym to za romantyczne. Początkowo stał bez ruchu, nie wiedząc, jak zareagować. Kiedy zauważył, że płaczę, zaczął głaskać mnie po włosach i dodał:

– Bagatelizowałem objawy. Poszedłem do lekarza dopiero wtedy, kiedy nie dałem rady ich ignorować. Było za późno. Wiem o tym od pół roku. Oswoiłem się z tą myślą. Nie płacz, bo teraz czuje się naprawdę bezradny. Izabela – powiedział miękko po chwili. – Izabela – powtarzał cicho, nadal wplatając palce w moje włosy tak delikatnie, jakby bał się, że zaraz się rozpłynę.

Od tego dnia nie mówię o sobie inaczej. Iza zniknęła. Izabela zrodziła się z łez. Z niedowierzania. Jak można płakać nad losem obcego człowieka? Jak można czuć niemoc i wściekłość jednocześnie?

Już wtedy wiedziałam, że przyjdę, kiedykolwiek zechce, że będę tutaj w każdy poniedziałek, środę i piątek.

 

Kasia zadzwoniła po raz kolejny z pytaniem czy wszystko w porządku. Przytaknęłam. Wróciłam do domu i powiedziałam mężowi, że przez najbliższy miesiąc będę udzielać korepetycji na drugim końcu miasta i przez to wracać później niż zwykle.

Wieczorem długo przeglądałam się w lustrze. Szukałam tego światła, które we mnie widział. Nie znalazłam. Zasnęłam niespokojna z myślą, że jutro poniedziałek.

 

W ostatnim przebłysku świadomości uchwyciłam myśl, że w adresie Marka widnieją dwie siódemki. Ciocia Teresa zawsze powtarzała, że to zły znak, jeśli stoją obok siebie – symbol śmierci.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dzień drugi

~

Poniedziałek

 

 

 

 

 

 

 

Kilkanaście godzin później znów wchodziłam po tych samych schodach. Myśli miałam ciężkie i czarne jak rozpacz. Po raz pierwszy znalazłam się w takiej sytuacji i kompletnie nie umiałam się odnaleźć. Zapukałam w drzwi. Cisza. Wyjęłam telefon z torebki i zobaczyłam esemesa:

 

Musiałem wyjść do sklepu.

Wejdź i czuj się jak u siebie. Wracam

za chwilę.

 

Weszłam do mieszkania, dziwiąc się, że nie zamknął drzwi na klucz. Po chwili zauważyłam, że od wczoraj trochę się tu zmieniło. Pudła i torby stały w jednym rogu pomieszczenia, a pusty środek zajmował mały stolik. Powoli podeszłam do regału z książkami. Bezwiednie wodziłam palcami po grzbietach książek. Różewicz. Czesław Miłosz. Sienkiewicz. Dostojewski. Conrad. Dumas. Przewodniki po szlakach górskich. Poradniki dla początkujących narciarzy. Książki kucharskie. Obok regału z książkami stał gramofon. Chciałam obejrzeć płyty piętrzące się w kartonie, jednak moją uwagę przykuł kompas leżący obok. Nie wyglądał jak przeciętny, kupiony w sklepie z akcesoriami dla miłośników pieszych wędrówek. Był bogato zdobiony. Kiedy wzięłam go do ręki, okazało się, że jest też niezwykle ciężki. Odwróciłam go i przeczytałam inskrypcję: „Najdroższemu – Ewa”.

Więc jednak jest ktoś – pomyślałam z zazdrością, zapominając o moim statusie mężatki.

 

Otworzył drzwi. Przestraszyłam się tak bardzo, że prawie upuściłam kompas i natychmiast zaczęłam się tłumaczyć.

– Przepraszam, ale chwilę cię nie było… chociaż to do niczego nie upoważnia i niczego nie tłumaczy… Wiem, przychodzę do ciebie drugi raz i już interesuje się tym, czym nie powinnam… – mówiłam szybko i chaotycznie, chcąc jakoś wybrnąć z tej kłopotliwej sytuacji.

– Spokojnie. – Podszedł do stolika i położył na nim zakupy. – Musiałem dokupić mleko i ciastka. Nie mam tu lodówki, więc zakupy muszę robić na bieżąco.

– Przepraszam – powiedziałam jeszcze raz, czerwieniąc się jak rzeki Nilu w czasie plag egipskich.

– Nie ma za co. – Wskazał krzesełko stojące pod oknem. – Jeśli możesz, usiądź tam, proszę. Chciałbym skorzystać z dobrego światła i ci się przyjrzeć.

Odłożyłam kompas i usiadłam. Po chwili siadł na łóżku na przeciwko.

– Nigdy tak nie robię, nie przychodzę do cudzych mieszkań i… – zaczęłam przejęta.

– Cicho – powiedział miękko.

Milczeliśmy dłuższą chwilę. Znów patrzył na mnie tak uważnie, że zaczęło mnie to peszyć i spytałam, co mam robić.

– Nic – odpowiedział – patrz mi w oczy, a jeśli cię to zawstydza, skup wzrok na jednym punkcie. Muszę ci się przyjrzeć.

Skupiłam wzrok na małej poduszce w słoneczniki.

– Mogę? – spytał po chwili, przysuwając mnie do siebie. Od jego twarzy dzieliło mnie tylko kilka centymetrów. Wstrzymałam oddech. Zamknął oczy i zaczął delikatnie dotykać mojej twarzy od czoła aż po podbródek.

– Muszę zapamiętać wszystkie miękkie linie, a najwięcej szczegółów dostrzega się w ciemności – powiedział cicho po chwili.

Dotykał palcami moich ust. Rysował ich kontur.

– Oddychaj Izabelo – dodał. – Nie chcę zrobić ci krzywdy.

Nie wiem, ile trwało to dostrzeganie szczegółów, jednak wydaje mi się, że minęła mała wieczność. Po jakimś czasie poczułam, że odsunął się ode mnie. Nawet nie zauważyłam, że również zamknęłam oczy.

Kiedy je otworzyłam, nadal na mnie patrzył i się uśmiechał. Zaczął coś rysować, szybko, urywanymi ruchami. Milczałam, nie chciałam mu przeszkadzać. Po kilku próbach rzucił szkicownik na łóżko.

– Zaczynamy? – zapytałam podekscytowana.

Nikt nigdy mnie nie malował. Myślałam, że właśnie tak to będzie wyglądać, że weźmie sztalugi i farby, a ja będę siedzieć bez ruchu kilka godzin każdego dnia.

– Nie dziś. I na pewno nie tak – odpowiedział zamyślony. Spojrzał jeszcze raz na to, co narysował i znów zamknął brulion.

Nie wiedziałam, czy jest zły, czy rozczarowany. Znaliśmy się zbyt krótko, żebym mogła to ocenić.

– Nie rozumiem. Coś nie tak? – spytałam zdezorientowana.

– Masz idealnie proporcjonalną twarz i cudownie miękkie rysy. Jesteś piękną kobietą, ale nie o to w tym wszystkim chodzi. Chcę uchwycić twoje światło, nie piękno. Kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz, miałaś w sobie coś, co sprawiło, że nie mogłem zasnąć. Jakkolwiek to nie brzmi. Muszę uchwycić ten moment. Nie wiem jeszcze jak – powiedział z namysłem.

– Jak mogę pomóc? – spytałam, wiercąc się na krześle.

– Co wtedy czytałaś?

– Nie czytałam. Słuchałam Marka Grechuty, uwielbiam go. Serce to piosenka, do której ostatnio często wracam. Słucham też Starego Dobrego Małżeństwa, ale to twój imiennik skradł moje serce. Zawsze mnie urzeka. Za każdym razem – powiedziałam miękko.

– W takim razie dobrze, że mam gramofon, będziesz mogła posłuchać. – Uśmiechnął się. – Mam pomysł – dodał – ale z realizacją poczekam do środy. Tymczasem napijemy się kawy. Musisz mi o sobie opowiedzieć. – Znów się uśmiechnął, kładąc nacisk na słowo „musisz”.

Zaparzył dwie kawy, dla mnie z mlekiem, dla siebie czarną. Nie pytał o rodzinę, szkołę, znajomych czy pracę. Chciał wiedzieć, czego słucham, co czytam, co sprawia mi radość. Pytał o moje najmilsze wspomnienia, ukochaną lalkę z dzieciństwa, najbardziej znienawidzony obiad i ulubiony deser.

Tych pytań było mnóstwo, zupełnie jakby spisał je z książki Jak zaskoczyć rozmówcę niecodziennym pytaniemi nauczył się ich na pamięć. Mimo wszystko nie czułam się jak na przesłuchaniu. Chociaż nikt mnie nigdy nie pytał o ulubioną figurę geometryczną i coroczną tradycję. Ani która pora dnia jest moją ulubioną i czy wolę filiżanki, czy kubki.

Pytał z autentyczną ciekawością. Kiedy opowiadał mi o nauce jazdy na nartach, nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Dowiedziałam się wielu tak pięknie niepotrzebnych rzeczy. Że zasypia zawsze na prawym boku, jego ulubioną figurą geometryczną jest okrąg, że nadal ma misia, z którym spał jako pięcioletni chłopiec, a kiedyś chciał sobie wytatuować rybkę na ramieniu, bo jego tata uwielbia wędkować. Gdy jego dziadkowie jeszcze żyli, co roku jeździł do nich latem i jadł poziomki. To była jego wakacyjna tradycja. Później pałaszował tatrę owocową upieczoną przez babcię i był najszczęśliwszy na świecie.

Miałam wrażenie, że nie poznajemy się, a jedynie się sobie przypominamy. Nie zauważyłam nawet, kiedy minęły trzy godziny. To, że rozmawiamy i beztrosko pijemy kawę, gdy nieubłaganie mijają wymierzone minuty jego życia, wydało mi się surrealistyczne. Nie mogłam uwierzyć, że wiedząc o swojej chorobie, potrafi z wytężoną uwagą słuchać obcej osoby, że nie żal mu tego czasu, by dowiedzieć się o mnie wszystkiego, co tylko się da.

Nie poruszałam tematu leczenia, chociaż od wczoraj myślałam o tym nieustannie. Czytałam artykuły zamieszczone w czasopismach medycznych, poznawałam statystyki. Nie chciałam pogodzić się z tym, że naprawdę nie ma żadnej innowacyjnej formy leczenia prowadzącej do wyzdrowienia, a te, dostępne, przy dużej dozie szczęścia mogą jedynie dać kilka dni lub tygodni życia, których on nie chce, jeśli mają przypominać wegetację. Czułam, że nie mam prawa dziś o tym mówić, co nie oznacza, że nie zamierzałam.

Opowiadałam o mojej miłości do Zafona i Cienia wiatru. On o zauroczeniu muzyką klasyczną i Wielkim Gatsbym. To była jedna z najbardziej intensywnych rozmów, jakich doświadczyłam. Podświadomie przeczuwałam, że nie tylko dlatego, że była pierwsza.

Kiedy spojrzałam na zegarek, zrozumiał, że muszę wracać. Nie zatrzymywał mnie. Nigdy tego nie robił. Jakby wiedział, że nasze wspólne chwile są wyrwane życiu i darowane tylko na krótko.

Już miałam wychodzić, ale myśl o dedykacji z kompasu nie opuszczała mnie ani na chwilę. Wiedziałam, że nie zasnę, jeśli nie poruszę tego tematu.

– Naprawdę nie mam zwyczaju przychodzić do znajomych i grzebać w ich rzeczach. Wiem, że to mnie nie usprawiedliwia, ale nigdy nie widziałam czegoś tak pięknego. Wspaniały prezent. Wiedziała, co sprawi ci radość – podsumowałam.

– Tak – powiedział smutno. – Wiedziała.

– Wiem, że to nie moja sprawa, ale… Nie wspominałeś, że kogoś masz. Może lepiej przestanę przychodzić? – spytałam niepewnie.

– Ty też w ciągu trzech ostatnich godzin ani słowem nie wspomniałaś o swoim mężu – powiedział cicho i spojrzał na moją obrączkę.

– Masz rację, pójdę już. – Sięgnęłam ręką do drzwi.

– Zaczekaj. – Zatrzymał mnie, kładąc dłoń na klamce – To, ile życia mi zostało, nie uprawnia mnie do zabierania twojego czasu i sprawiania kłopotu. Jeśli twój mąż ma coś przeciwko tym wizytom, oczywiście zrozumiem i nie będę nalegać. Przekaż mu, że w czasie kilku kolejnych spotkań powinienem skończyć. Nie umiem wskazać dokładnego terminu, dlatego poprosiłem cię o miesiąc.

– Mój mąż jest przyzwyczajony do tego, że latem mam wiele zajęć. Szkolenia, korepetycje. On też wraca później z pracy, więc moja popołudniowa nieobecność nie sprawia mu problemu – odpowiedziałam wymijająco. – I proszę, nie rozmawiajmy już na temat zasadności przychodzenia tutaj. To moja decyzja, nie męża. Chcę, żebyś dzięki mnie namalował swoje światło. Chcę pomóc, jeśli mogę.

– Miała na imię Ewa – powiedział nagle. – Byliśmy razem trzy lata. Oświadczyłem się w tamtym roku, a ona się zgodziła. Zostawiła mnie, gdy dowiedziała się, że umieram… Jedna część mnie to rozumie, druga nie umie się z tym pogodzić. Nie chciałem się kłócić o wspólne mieszkanie. Niedługo nie będzie mi już do niczego potrzebne. Wyprowadziłem się i wynająłem to poddasze. Na tak krótki czas nie potrzeba mi niczego więcej. I masz rację, nie rozmawiajmy już o tym – dodał cicho.

Wyszłam szybko, trzaskając drzwiami, żeby nie zauważył, że płaczę. Po powrocie do domu zastanawiałam się, jak można w tak trudnym momencie zostawić kogoś, kogo się kocha. Nie mogła udźwignąć na barkach ciężaru jego choroby, a mogła to, że go porzuciła?

Zastanawiam się nad tym do dziś.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej