Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Jest tylko jeden sposób, by odzyskać utraconą moc i nie zostać zwykłą śmiertelniczką…
Sora, wychowana na opowieściach o bajkowych zamkach i księżniczkach, ma nadzieję, że jej życie na belgijskim dworze królewskim – w siedzibie jej klanu – będzie wyglądało równie wspaniale. Jednak w świecie, w którym liczą się przede wszystkim pradawne obyczaje wampirów oraz ich magiczna moc, przez rodzinę jest uważana za czarną owcę.
Zostaje wysłana do Akademii Holborn na surowej północy, gdzie ma pobierać nauki, a przede wszystkim poznać swojego przyszłego partnera. W tym miejscu pełnym potężnych wampirów oraz innych magicznych istot znajduje nowych przyjaciół i wrogów. Musi jednak przed wszystkimi ukrywać swój największy sekret: to, że nie włada już rodową mocą i wisi nad nią widmo przekształcenia się w zwykłą śmiertelniczkę. Na dodatek trafia w sam środek konfliktu dwóch zwaśnionych klanów i jeden zły krok może ją kosztować bardzo dużo…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
Dla mojego brata za to, że był często jedyną osobą, która mnie rozumiała, był kotwicą łączącą mnie ze światem i sprawiał, że byłam w stanie podnieść się o własnych siłach.
Książka zawiera wulgaryzmy, odwołania do sytuacji erotycznych, jak również treści dotyczące śmierci i przemocy, także wobec zwierząt.
Znajdź playlistę Akademii Holborn na Spotify
Og er de ikke døde, så lever de ennå.
Til noen døde.
I żyli długo i szczęśliwie.
Dopóki ktoś nie umarł.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Blaafarveværket Koboltveien, Åmot
Dziecięcy krzyk rozdarł ciszę polodowcowej jaskini. W miejscu, gdzie jeszcze chwilę wcześniej lodowa półka wysuwała się nad źródłem podziemnej rzeki, zionęła teraz wyrwa w skale, a z jej krawędzi sterczały poszarpane korzenie drzew, pnących się wiele metrów wyżej, aż po samo niebo. Na tafli wody wciąż było widać rozchodzące się okręgi, które stopniowo zanikały, aż w grocie ponownie zapanowała cisza, zakłócana jedynie kroplami skapującymi z topniejących sopli pod sufitem.
Na powierzchnię wypływało coraz mniej baniek powietrza, a w końcu i one znikły. W popołudniowym słońcu, przesączającym się przez szczelinę w sklepieniu, wilgotny mech porastający skały zdawał się migotać na tle czarnych głazów i bezkresnej toni rzeki. W promieniu światła błyszczały drobinki pyłu i mikroskopijne kawałki lodu. Nagle zerwał się świszczący wiatr, zdający się zawodzić wśród skalnych tuneli. Kilka czerwonych niczym krew liści spadło na lustro wody. Na zewnątrz było słychać gwałtowne krakanie oraz gardłowe odgłosy — jakby niebo i ziemia rozrywały się od środka i pożerały własne dusze. Sople zwisające ze sklepienia uderzały o siebie, wydając dźwięk do złudzenia przypominający cymbałki.
Gładką powierzchnię rzeki zakłóciło niespodziewane wtargnięcie intruza. Święta woda rozprysnęła się na pokrytych lodem ścianach oraz kępkach mchu. Po kilku uderzeniach serca postać wynurzyła się, trzymając kurczowo dziecko, pod którym wcześniej zarwała się lodowa półka. Wyciągnęła je na brzeg, oddychając ciężko i dygocząc z zimna. Dziecko najpierw się nie ruszało, by po chwili zastrzyc uszami zakończonymi spiczastymi chrząstkami i przeraźliwie zakaszleć, wypluwając z siebie wodę.
Zanim otworzyło oczy okolone bladą, a teraz także posiniałą skórą na twarzy, intruz rozpłynął się w powietrzu, jakby go nigdy nie było. W jaskini dało się słyszeć podniesione głosy oraz pospieszne kroki. W lustrze rzeki odbijały się pochylające się nad dzieckiem postacie, a wtedy czarna mgła z gnijących liści uniosła się z wody i zakradła wprost do jego serca.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Saint-Gilles, Bruxelles
Gdy byłam młodsza, tak z czterdzieści lat młodsza, mama zwykła opowiadać mi różne historie na dobranoc. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że miały w sobie zadziwiająco dużo prawdy. Coś, co zwykły śmiertelnik uznałby za średniowieczne bujdy, naprawdę istniało. My istnieliśmy i istniejemy, i prawdopodobnie dalej będziemy istnieć. A przynajmniej inne wampiry, bo ze mną od czterdziestu lat jest coraz gorzej.
Piękna i Bestia? Tak naprawdę Bella była zwykłą wieśniaczką, która zapędziła się do niewłaściwego grodu, więc spotkała lycana — wilkołaka, do tego mało urodziwego, który na końcu ją pożarł. Poza tym, serio? A Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków? Została wygnana z zamku z powodu swojej wampirzej urody, a potem zamieszkała w chacie z siedmioma elfami, które w niczym nie przypominały swojego wizerunku we współczesnej popkulturze. Chyba że ktoś zna mitologię nordycką i kojarzy dökkálfar, czarne elfy. Wtedy wie, że te bękarty są piękne jak bezgwiezdna noc na jakimś „wygnajewie”. Wracając do Śnieżki… Uratować miał ją jakiś książę? No życzę mu powodzenia — laska opróżni jego żyły z każdej kropelki krwi, kiedy spróbuje ją pocałować. Ostatni przykład. Mała syrenka. Ani nie taka mała, ani nie syrenka. Raczej przebiegła syrena lubująca się w ciepłych kościach, więc chyba nie muszę wam tłumaczyć, co się stało z księciem Erykiem.
Leżę na wspak koło oczka wodnego na placu zabaw Pierre Paulus. Masywne okulary przeciwsłoneczne wpijają mi się w nos, a w słuchawkach dudni muzyka. Tkwię tak nieruchomo już którąś godzinę, zapewne dlatego, że jeden z łabędzi zainteresował się moją nogawką. Jest tak blisko, że czuję ciężki zapach jego ciepłego ciała oraz krwi pompowanej przez to dzielne serce. Zaciskam usta i udaję, że ptak nie istnieje. Jakiś kos zaczyna jazgotać nad moją głową i wiem, że dłużej nie odpocznę. Zapomniałam wziąć ze sobą aparatu fotograficznego.
Przełączam kawałek na telefonie. Klikam w następny utwór i jeszcze kolejny, aż w końcu wyłączam słuchawki i odkładam je do pokrowca. Mój ruch płoszy łabędzia. Prostuję się, wyjmując źdźbła trawy z włosów oraz strzepując z siebie pyłki. Odganiam dłonią leśnego, bądź w tym wypadku parkowego chochlika, który chciał mnie kopnąć w nos. Za co? Żebym to ja wiedziała, co siedzi w głowach tych koszmarków.
Nie dziwię się, że nikt z przechodniów nie zwrócił na mnie uwagi, bo nie jestem jedyną osobą, która rozłożyła się na letniej trawie w pełnym słońcu z nadzieją na odrobinę opalenizny. Choć w moim wypadku na tę opaleniznę od ćwierć wieku się nie mogę doczekać. I raczej to nie nastąpi, prędzej się spalę na słońcu, gdy przedawkuję ludzką krew.
Kręgi w kręgosłupie trzeszczą, gdy się przeciągam. Prawe kolano ostatnio coraz częściej mnie boli, mimo że teraz nawet nim nie ruszyłam. Jestem tak smutnym wampirem, że praktycznie nie różnię się już od śmiertelników pod względem braku „części zapasowych”. Wciskam nos w jedwabną apaszkę, by odgrodzić się od zapachów ptaków oraz przechodniów. Samokontrola nigdy nie była moją mocną stroną, a brakuje jeszcze, bym na kogoś zaczęła warczeć i wylądowała w nagłówkach wszystkich portali społecznościowych. Czy też gazet. W telefonach jest już dostęp do internetu? Nie mogę zapamiętać, jak się te ustrojstwa obsługuje. Dobra, żartowałam, aż tak źle ze mną nie jest. I nie jestem aż tak stara. Skończę w tym roku dopiero siedemnaście wampirzych lat, czyli, przeliczając na ludzkie, sześćdziesiąt osiem.
Ziewam, uważając, by nie wysunąć niepotrzebnie kłów, i sunę powoli w stronę domu. Moje ociąganie się i tak wygląda, jakbym uciekała przed samym diabłem, a wciąż idę. Wydłubuję liść topoli z równo przyciętych włosów. Nie cierpię, gdy rosną dłuższe niż do linii szczęki, bo przyklejają mi się potem do ust posmarowanych błyszczykiem, a grzywka wpada do oczu. Sweter zsuwa mi się z ramienia, gdy praktycznie przeskakuję przez pasy, by w ostatniej chwili zdążyć na zielonym. Tata, gdyby tu był, dałby mi pewnie po głowie za to, że nawet stać na światłach jak człowiek nie umiem. To wcale nie takie proste, gdy jedyne, co potrafię, to biec przed siebie. Abstrahując od tego, że tylko to mi zostało z naszej rodowej mocy.
O tym, że nasza rodzina słabła z pokolenia na pokolenie, wie tylko nasz dwór. Dlatego doszło do sojuszu między klanami belgijskim i holenderskim. Moja mama pochodzi ze starej, arystokratycznej rodziny z Niderlandów, więc naturalnie ma nazwisko z przyimkiem „van”. Ojciec za to jest młodszym bratem obecnego króla belgijskiego klanu wampirów. W mediach dostępnych dla ludzi mój wuj wciąż jest koronowanym księciem, a stanie się oficjalnie królem za kolejne siedemdziesiąt lat. Ogólnie rzecz biorąc, jestem trzecią księżniczką w kolejce po belgijsko-niderlandzką koronę. Czy jakoś tak?
Szkopuł w tym, że sojusz między klanami nie za wiele dał, bo moc w obu rodzinach była na tyle słaba, że moi rodzice nie byli w stanie spłodzić drugiego dziecka, które stanowiłoby zabezpieczenie na wypadek, gdyby coś mi się stało. Nic takiego nie planuję, ale anioły są dość upierdliwe i z nimi nigdy nic nie wiadomo. Tak czy siak, urodziłam się z bardzo niewielkim źródłem mocy, które z roku na rok zdawało się gasnąć, gwałtownie kurczyć, ale o tym wiedzieli tylko rodzice oraz nasz nadworny medyk. Niemal od czterdziestu lat szukają dla mnie lekarstwa bądź czegoś, co spowoduje, że moja moc nie zgaśnie zupełnie, a wraz z nią nie zniknie moja dusza. Mnie też się nie spieszy umierać, ale żyję już trochę czasu z myślą, że każdy oddech przybliża mnie do trumny, więc na swój sposób się z tym pogodziłam. Przynajmniej próbuję się sama do tego przekonać.
Pokonuję ostatnią brukowaną uliczkę okoloną klombami. W Brukseli mieszkam od zawsze i nigdy nie wyjechałam poza granice Belgii na dłużej niż na kilka dni — parę razy do ciotek w Holandii czy Anglii — bo czuję się tu dobrze i chcę tu zostać. Mogłabym gdzieś pojechać najdłużej na tydzień. Na przykład, by zwiedzić Afrykę i móc zrobić zdjęcia zwierzętom żyjącym na sawannie. Omijam trąbiącego fiata, gdy wyskakuję na ulicę, i na chodniku niemal wpadam na pałacowych strażników. Wysokie metalowe ogrodzenie, zdobione szpikulcami rozchodzącymi się w kształcie bluszczu, majaczy za budkami ochrony, dlatego sięgam do plecaka w poszukiwaniu karty. Strażnikom nigdy się nie znudzi legitymowanie mnie. Syczę na nich cicho, odsłaniając kły, gdy młodszy raz po raz próbuje zczytać chip z karty.
— Naprawdę musisz to robić za każdym razem, Marc?
Strażnik wzrusza ramionami i uśmiecha się szeroko, pokazując kły. Są znacznie mniejsze niż moje, bo jest niżej urodzonym wampirem, ale wciąż na tyle widoczne, by wiedzieć, że nie ma się do czynienia z człowiekiem. Starszy kręci głową i naciska guzik, by otworzyć bramę.
— Tak długo, jak królowa oraz król nie zmienią praw, będę zmuszony legitymować każdego. W tym ciebie, księżniczko — mówi Marc.
Ma minę, jakby chciał dodać, że przy obecnym królu mam jeszcze szczęście, że mogę chodzić samopas, póki nie przegnę i nie narozrabiam. Nie odpowiadam, tylko zabieram kartę i prę naprzód, by jak najszybciej zejść z podjazdu i zniknąć w pałacowych ogrodach. W tej części pałacu zazwyczaj jest mniej turystów, bo większość zwiedza bardziej wystawną część przy głównej bramie, znajdującej się po przeciwnej stronie budynku.
Nawet już nie pamiętam, jak to jest czuć własną moc. Właściwie tylko koronowany książę, który wśród wampirów nieoficjalnie uchodzi za króla, wciąż zachował jej resztki. Belgijski dwór przestał istnieć wraz z moimi urodzinami, gdy ostatnia rodowa moc została przekazana mnie. Niestety na marne.
Poprzedni król zmarł kilkadziesiąt lat temu i do dziś nie wiadomo, co tak naprawdę było przyczyną jego śmierci — jakby wampira nie można było zabić tylko na trzy sposoby. Teoretycznie tylko na trzy. Śledztwo zostało wszczęte w sprawie śmierci mojego dziadka przez niderlandzki oraz francuski klan, ale i tak nie udało im się odkryć przyczyny. W wielu europejskich krajach nie ma dziś monarchów, co nie znaczy, że klany wampirów w tych państwach nie istnieją. Zazwyczaj są słabsze od takich jak my, ale nadal zasiadają w zarządach firm oraz parlamentach, by mieć wpływ na kraj. Na przykład moja babcia od strony mamy jest wciąż premierką Francji.
Wampiry działają w całej Europie w większych skupiskach, czyli dworach klanów, albo mniejszych, czyli jako pojedyncze rodziny w danym mieście. Niemniej jednak każdy klan ma swoją główną rodzinę, która jest odpowiedzialna za swych członków i podlega zapisom traktatu spisanego między wampirami i aniołami. Przede wszystkim chodzi o limity ludzkiej krwi spożywanej tygodniowo przez jednego wampira. Niesubordynacja oraz zabijanie ludzi grożą wyrzuceniem z klanu. Jeśli dana osoba nie jest spokrewniona przez jednego z rodziców z innym klanem poprzez więzy krwi, staje się dzikim wampirem. A takie są bardzo niebezpieczne, ponieważ nie przestrzegają żadnych zasad, co grozi ujawnieniem naszej obecności pośród ludzi. Dlatego też większość dzikich wampirów jest odławiana przez innych i poddawana eutanazji. Każdy wampir bez klanu to dziki wampir oraz możliwe zagrożenie dla reszty.
Poprawiam wpijający się w ramię rzemień bordowego plecaka z haftowanym lisem. Ostatnio ozdobiłam go dodatkowymi wyszywankami oraz przypinkami, chociaż haftowanie nie jest moją mocną stroną. Prędzej coś nabazgrolę węglem albo ulepię z gliny, ale z igłami nieszczególnie się lubię. Żeby nie było — w haftowaniu jestem dość przeciętna, ale że sprawia mi ono radochę, to staram się być coraz lepsza. Uśmiecham się z przekąsem, gdy górną wargą dotykam kolczyka w nosie. Akurat w tym wypadku igły mi nie przeszkadzały, tak samo, jak w zrobieniu sobie stożkowatych rozpychaczy w uszach. Co prawda, gdyby nie pomoc wróżek, wszystko zarosłoby mi momentalnie, ale dzięki ich magicznym siłom moje przekłucia się nie kurczą. Tatuaże również. Kiedy je robiłam w studiu, to był jedyny moment, gdy miałam fizyczny kontakt z kimś spoza naszego klanu.
Lycanów widuję na dworze sporadycznie, mój medyk do nich nie należy, więc nigdy nie zbliżyłam się do wilkołaków, a o felicanach czy elfach tylko słyszałam. Jeśli chodzi o anioły, również dotarły do mnie tylko historie o tym, jak bardzo zrujnowały nam życie. Nam i innym paranormalnym. W ogrodach mamy kilka nieśmiałych skrzatów, a w oczkach wodnych można czasem spotkać leniwe koziorożce, których małe ciała są żywą wodą uformowaną w kształt przypominający skrzyżowanie kozy i ryby. Nie liczę skrzatów oraz syren, które napotykałam w parkach czy na plażach, one są niewidoczne dla śmiertelnego oka.
Omijam miejsce, w którym jeż schował się w żywopłocie, by go nie spłoszyć. Wydaje mi się, że to on, bo przestałam czuć moc życia, którą kreuje krew krążąca w ciałach wszystkich istot. Przechodzę przez kompleks fontann oraz talerzyków z wodą dla stworzeń, które zamieszkują ogrody. Para mazurków kąpie się w jednej z misek, rozbryzgując wodę dookoła. Uśmiecham się lekko na widok ich napuszonych piórek. Staję przed altanką, która robi za ptasi bufet, żeby wyciągnąć z kufra spod ławki worek mieszanki ziaren oraz suszonych mączniaków. Ich zapach jest tak silny, że muszę powstrzymywać odruch wymiotny, bo to z pewnością nie zalicza się do rzeczy, które lubię jadać. Grzywacz odfruwa na pobliską brzozę, gdy dokładam kilka kulek słoniny do koszyczka i wsypuję jedzenie do czystych miseczek.
Zdarzyło się, że kilkakrotnie musiałam się użerać ze zwiedzającymi, tłumacząc, iż ptaków nie powinno się dokarmiać latem, bo zabija się w nich naturalne instynkty, dzięki którym umieją same znaleźć pożywienie. Prawda jest taka, że w centrach dużych miast nie ma wielu pól czy parków, w których ptaki mogłyby znaleźć nasiona, owoce bądź orzechy potrzebne im do życia. Z tego, co zaobserwowałam, żaden z ptaków nie przebywa tu stale. Przekąsi coś, pójdzie się napić i pofrunie dalej. Ewentualnie wróci za kilka godzin, ale nie chciałam im odebrać możliwość łatwiejszego dostępu do pokarmu, zwłaszcza że okres lęgowy jeszcze się nie skończył i zalatani ptasi rodzice mają często więcej niż trzy dodatkowe dzioby do wykarmienia.
Otrzepuję dłonie, gdy ptasia stołówka jest ponownie pełna, i idę do woliery, gdzie trzymamy kilka papug. Ulubienicą turystów jest Chanel, kakadu żółtoczuba, która od zwiedzających nauczyła się przeklinać. Oprócz tego, że dysponuje całym wachlarzem nieprzyzwoitego słownictwa, jest też ogromnym pieszczochem, jednak i tak nie przebije Remy, która przylatuje ze skrzekiem, gdy tylko wchodzę do pomieszczenia. Podczas sprzątania woliery i napełniania misek karmą i wodą Remy nie przestaje ocierać się o mnie całym ciałkiem i domagać głaskania.
Rodzice nie chcieli, by adoptowane ptaki latały po pałacu, bo jedna papuga jest wystarczająco głośna dla naszych uszu, dlatego muszą mieszkać w wolierze. Nie przepadam za turystami, ale rozumiem, że mają prawo za opłatą zwiedzać pałac królewski, a przynajmniej jego niezamieszkałą część. Jednak zawsze mnie irytuje, gdy dokarmiają moje ptaki. Żeby była jasność, to nie tak, że nie panuję nad żądzą krwi, po prostu kły żyją własnym życiem, ale przy moich ptakach nigdy mi się nie wydłużyły. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła skrzywdzić ich drobne ciałka. Po prostu, póki nie czuję świeżej krwi zwierząt, nie mam większych problemów z kontrolowaniem się. Z ludźmi jest trochę inaczej.
Odstawiam Remy po pocałowaniu jej w czubek łebka i wracam do pałacu. Owijam głowę apaszką i chowam się za okularami przeciwsłonecznymi, gdy turyści robią zdjęcia ogrodów. Jeszcze tylko tego by brakowało, żeby któryś mnie o coś zapytał albo chciał zrobić sobie ze mną zdjęcie. Dużo bym dała, by nasza rodzina miała moc stawania się niewidzialnym. Przynajmniej byłaby przydatna.
Wkładam mały palec z pierścieniem w dziurkę w swetrze, którą zrobiła przed chwilą Remy. Na szczęście mam jeszcze kilka innych ciuchów w garderobie. Przechodzę pod czerwonym łańcuchem z tabliczką informującą o zakazie przejścia. Wbiegam po schodkach i otwieram z rozmachem ciężkie drzwi zdobione wytartymi płaskorzeźbami lwów. Nagłym wejściem straszę sędziwego gargulca, który drzemał na filarze ponad drzwiami, oraz Mię, pokojówkę mamy. W pałacu zatrudniamy kilku ludzi, których rodziny od dawna mają do czynienia z naszym gatunkiem, a reszta to niżej urodzone wampiry, kilka lycanów pełniących funkcję medyków oraz wróżki. Elfy nie są w Europie mile widziane, nie mówiąc już o aniołach, które mają niespotykane zdolności do wyolbrzymiania różnych spraw. Na przykład pierwszą wojnę nazwały Pierwszym Końcem Świata. Dobrze, że nie potopem wampirów…
Właściwie nieco współczuję aniołom. Uważają się za boskie i nieskalane istoty, a ich magia jest w najczystszej postaci związana z duszą. Szczycą się tym, że jest ona tak silna, iż na zawsze wiąże ze sobą dwie osoby wybrane przez moc. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym być połączona na wieki z kimś, kogo sama nie wybrałam i którego nawet nie zdążyłam poznać. Nie wiem, jak ludzie mogą uważać to za romantyczne. Mnie raczej przeraziłoby, gdyby ktoś powiedział, że związała nas wielka moc i muszę z nim żyć, póki magia we mnie nie zgaśnie. Chociaż i tak pewnie ze względu na pochodzenie będę mniej lub bardziej nakłaniana do wybrania odpowiedniego partnera. Zawsze to jednak jakiś wybór.
Pomagam Mii podnieść upuszczone pranie. Uśmiecham się do niej szeroko, a ona drży niepewnie. Jest człowiekiem, dlatego pewnie nigdy nie będzie czuć się z nami w pełni komfortowo, nie kiedy moje kły są tak blisko jej twarzy. Nie dziwię się, też bym nie była rada z siedzenia w misce z piraniami. Czerwony dywan leżący na terakocie we wzorze szachownicy tłumi moje kroki. Na ścianach powieszono mnóstwo obrazów oraz arrasów z charakterystycznymi złotymi nićmi. Niektóre są tak stare, że wiszą w szklanych gablotach, ale ich włókna wciąż mienią się w słońcu wpadającym przez wysokie witrażowe okna. Lubię pałac, trudno się do niego nie przyzwyczaić, jeśli żyło się w nim ponad pół wieku i nie bywało właściwie nigdzie indziej. Jasne ściany i wysokie sklepienia zdają się tworzyć chłodną atmosferę, ale tata dba o to, by rosnące w czerwonych donicach draceny czy beniaminki zdobiły niemal każdy zakamarek tego miejsca. Chociaż, gdy patrzę na te donice, zastanawiam się, dlaczego wybór padł akurat na ten kolor.
Dotykam językiem czubka kła i przypominam sobie, że dziś dzień karmienia. Ohyda. Normalnie w tym czasie przeglądałabym w bibliotece encyklopedię o ptakach, albo oglądała jakiś serial. Przechodzę przez labirynt korytarzy oraz schodów wijących się na piętra z sypialniami, gabinetami oraz biblioteką. Marszczę się, jakbym miała zwrócić śniadanie. Zdecydowanie preferowałam picie krwi z woreczka lub przyjmowanie jej w postaci jedzenia — kaszanki czy czerniny. Nie cierpiałam momentu, gdy czułam zapach ciała ofiary, smak jej skóry słonawej od potu, który ludzie cały czas z siebie wydzielają. Obrzydliwe. Z drugiej strony wbijanie kłów w kogoś zdawało się tak intymnym momentem, że naprawdę starałam się, jak mogłam, ograniczać kontakt ze skórą człowieka. Budziły się wtedy we mnie uczucia wobec ofiary, a nie powinnam czuć nic więcej oprócz zgorszenia. Nie cierpię ludzi. Dlatego zdecydowanie bardziej gustowałam w podgrzewanej krwi z termosu od naszych stałych dawców.
Wbiegam na chwilę do pokoju i odkładam plecak oraz słuchawki. W praktyce wygląda to tak, że obie rzeczy lądują na łóżku z odległości jakichś trzech metrów, a ja, spóźniona, znikam na dole. Mówiąc „znikam”, nie mam na myśli stawania się niewidzialną, a raczej korzystanie z naszych zdolności do chwilowego zamieniania się w dym i bardzo szybkiego się przemieszczania. Wszystkie wampiry to potrafią bez względu na pochodzenie czy rodowe moce, jeśli jakieś posiadają. Ląduję z łoskotem w połowie głównego holu. Sapię ciężko i z bólu ocieram łzy gromadzące się w kącikach oczu. Opieram na chwilę dłonie na kolanach. Przytrzymuję powietrze na dłużej w płucach i powoli je wydmuchuję. Miałam nadzieję, że na jednym zniknięciu uda mi się pokonać cały korytarz oraz poczekalnię. Przykładam chłodną dłoń do rozgrzanego czoła i wiem, że bez medyka dziś raczej nie pójdę spać.
Wyrównuję oddech, gdy przechodzę przez poczekalnię, w której stoją skórzane pufy oraz stoliki do kawy. Kilka filiżanek jest wciąż ciepłych — wnoszę po unoszącym się aromacie ziaren arabiki. Biorę po raz ostatni głęboki wdech i wchodzę do sali dla gości, jak nazywamy naszych żywicieli. Dygam od razu na widok pary królewskiej.
Odkąd rodzice wiedzą, że tracę moc, przekonali króla, że powinnam dostawać całego żywiciela, bo rzekomo dzięki temu moja moc ma się odbudowywać. Dlatego, skonsternowana przyglądam się trzem dziewczynom, wokół których ustawiła się para królewska, moi rodzice oraz dwie starsze kuzynki. Moje spojrzenie wędruje w stronę chłopaka stojącego samotnie po mojej stronie sali. Przeklinam rodziców w myślach, bo jest przystojny — jak na człowieka — i do tego w moim typie, z burzą brązowych włosów oraz ciemnymi oczami okolonymi kilkoma piegami.
Z mojego gardła wydobywa się niski pomruk, kiedy do niego podchodzę. Oczy ma szeroko rozwarte w strachu, a ja zaciskam wargi, gdy przesuwam kciukiem po jego ustach. Nachylam się do jego ucha, wysunięte kły boleśnie wpijają się w moją dolną wargę. Gdy wszyscy w jednym momencie sięgają do żył ofiar, uśmiecham się, czując bicie jego serca pod palcami. Wydmuchuję powoli powietrze przez usta, gdy krew zaczyna się we mnie gotować i nie jestem już w stanie myśleć o niczym innym.
— Obiecuję, że nic nie poczujesz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
1. Krwiste donice to już lekka przesada