Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Data ważności licencji: 12/31/2099
© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2025
Koncepcja i opracowanie – TOMASZGRABOWSKIOP
Redaktor inicjujący – PAWEŁ DąBROWSKIOP
Redaktor prowadząca – EWAKUBIAK
Redakcja językowa – ELIZALITAK
Współpraca redakcyjna – MONIKALIPIŃSKA
Korekta – LIDIAKOZŁOWSKA, ELIZALITAK
Skład i łamanie – PILCROWSTUDIO
Redakcja techniczna – JÓZEFAKURPISZ
Projekt okładki i layoutu – KRZYSZTOFLORCZYKOP
Źródła fotografii – Mistrz Tryptyku Dominikańskiego, fot. D. Podosek, © Muzeum Dominikanów w Krakowie
Publikacja powstała we współpracy z Fundacją Dominikański Ośrodek Liturgiczny, wydawcą serwisu Liturgia.pl
Wydawcą jest Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze
ISBN 978-83-7906-876-0 (wersja drukowana)
ISBN 978-83-7906-877-7 (wersja elektroniczna)
Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.
Wydanie I
ul. Kościuszki 99
61-716 Poznań
tel. 61 852 39 62
www.wdrodze.pl
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Wstęp. Tomasz Grabowski OP
CZĘŚĆ PIERWSZA. ADWENT
Rozdział pierwszy. ADWENT
Wprowadzenia
Czas podwójnego oczekiwania - Małgorzata Batko-Barnowska
Chrześcijanie nie podlegają sądowi - Z Henrykiem Pietrasem sj rozmawia Tomasz Dekert
W adwencie nie umiemy czekać na Boże Narodzenie - Z Dominikiem Jurczakiem OP rozmawia Aleksandra Eysymontt (KAI)
Przypisy
Spis treści
Cover
Title Page
Copyright Page
Oddajemy do Waszych rąk drugi z serii przewodników po okresach liturgicznych. W ślad za Triduum Paschalne. Przewodnik powstał Adwent i Boże Narodzenie. Przewodnik. Naturalnie publikacja obejmująca dłuższy czas jest obszerniejsza od poprzedniej. Ponownie sięgnęliśmy do tekstów publikowanych w serwisie Liturgia.pl. Fundacja Dominikański Ośrodek Liturgiczny w Krakowie gromadzi nie tylko środowisko osób zaangażowanych w odnowę liturgii, ale również materiały i treści, którym należy się o wiele trwalsza forma publikacji niż wyłącznie strona internetowa. Tym razem zbiór uzupełniliśmy szeregiem tekstów, które pojawiły się na łamach miesięcznika „W drodze” i w książkach naszej oficyny wydawniczej. Dodatkowo kilku autorów poprosiliśmy o napisanie artykułów, które były konieczne dla pełnego zobrazowania omawianych okresów liturgicznych. Niniejszy przewodnik różni się od swojego poprzednika przede wszystkim tym, że zawiera komentarze do czytań mszalnych. Wydało się nam bowiem, że tym razem w przewodniku nie może zabraknąć prób interpretacji Słowa. Przecież właśnie Słowo, które stało się ciałem, jest sumą tajemnic celebrowanych w liturgii omawianych okresów. Stąd też przewodnik może pełnić rolę towarzysza w kolejnych tygodniach adwentu i okresu Bożego Narodzenia.
Kolejny raz mierzymy się z ich przeżywaniem. Kolejny raz będziemy celebrować roraty, Wigilię i pasterkę. Kolejny raz będziemy znaczyć drzwi domów kredą… Powtórzenia nie są wcale łatwym sposobem na włączanie się w to, co niezmienne. Święta już nie budzą emocji, które pamiętamy z dzieciństwa. Choinka jakby trochę mniej pachnie, a potrawy na wigilijnym stole nie są tak wyjątkowe jak dawniej. A jednak to właśnie dzięki powtarzaniu możemy zbliżyć się do istoty świąt – Chrystusa. Im więcej lat za nami, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że święta nie są opowieścią o magicznej nocy, w której zwierzęta mówią ludzkim głosem. Nie wystarczy patrzeć na nie przez pryzmat moralnej przestrogi zgrabnie opowiedzianej przez Dickensa. Nie można ich ograniczyć do czasu spędzonego w „rodzinnej atmosferze”. Te i wiele innych aspektów świąt nie dają wystarczających powodów, żeby na stałe wpisać je do kalendarza. Po prostu są za mało wzniosłe, żeby uzasadnić święto. Jedynym powodem jest Chrystus, który dokonał rzeczy niemożliwej i najbardziej zdumiewającej – połączył starzejącą się codzienność z wciąż młodą wiecznością.
Kalendarze służą do odmierzania czasu. W tym celu posługują się różnymi „wahadłami”. Obecnie śledzimy czas obrotu Ziemi wokół własnej osi i Słońca. Dzięki temu wiemy, kiedy wypada kolejny miesiąc, a kiedy należy wyrównać miarę biegu planety i liczbę dni w roku. Dawniej liczono dni w oparciu o rytm powracających faz Księżyca. Czas to nic innego jak miara zmian. Żeby go spostrzec, trzeba posłużyć się właśnie wahadłem. Może nim być ruch Księżyca lub Słońca, ale może być i oddech, bicie serca czy tykanie sekundnika. Kościół posługuje się własnym kalendarzem, a precyzyjne wyznaczanie dat było problemem, z którym mierzył się od starożytności aż do średniowiecza. Skupiając się wyłącznie na algorytmach wyliczania dat, moglibyśmy przeoczyć fakt najważniejszy. Kalendarz liturgiczny ma na celu zadanie o wiele bardziej skomplikowane i wzniosłe – próbuje połączyć czas ziemski z wiecznością. Łączy chronos ludzi z kairos Boga. Związanie ze sobą wieczności i czasu linearnego nie jest zadaniem prostym. Trywialne wyobrażenie wieczności skutkowało naiwnym postrzeganiem spraw najważniejszych. Na przykład odliczano dni spędzone w czyśćcu, których liczbę można było zmniejszyć przez zdobycie odpustu. Żeby uniknąć banału, trzeba sobie uświadomić, że wieczność nie jest nieskończenie długim czasem. Nie ma w niej dni, miesięcy i lat. Wieczność jest niezmienna, zatem nie można mierzyć w niej upływu czasu, nie ma w niej „przed” i „po”. Wieczność to intensywność, a nie długość przeżywania. Odwołując się do metaforyki upływu czasu, można powiedzieć, że wieczność to przeżywanie całego życia w każdej chwili.
Jak zatem można połączyć wieczność i ziemskie przemijanie, intensywność kairos z długością chronos? Przez wcielenie Syna Bożego. Odwieczny, niezmienny Syn Boga stał się człowiekiem – cząstką stworzenia podlegającego zmianie. Jako człowiek przeżył około trzydziestu lat i wstąpił do nieba, zatem na powrót stał się obywatelem wieczności. Za sobą pociągnął Matkę, a ostatecznie i nas wciągnie w kairos. Dzięki temu jednak, że najpierw Kościół stał się Jego ciałem, Syn Boży nie zerwał więzi z przemijającym światem. Przez swą trwałą obecność podziela życie ogarniętych ciągłymi zmianami ludzi. Nie chodzi jedynie o fakt, że wieczny Bóg ogarnia losy świata. Oto Syn Boży jest trwale obecny w życiu człowieka. Przez wieki i bez względu na miejsce daje do siebie dostęp. Możemy trwać w Jego niezmiennej, wiecznej obecności, słuchać nieprzemijających słów, doświadczać zawsze świeżej mocy. Jak to jest możliwe? Dzięki liturgii, a przede wszystkim dzięki sakramentom i działającemu w nich Duchowi Świętemu.
Kalendarz liturgiczny stara się zatem utrzymać związek między tym, co wieczne, a tym, co przemijające, między kairos i chronos. W nasz zwykły kalendarz wprowadza Boże tajemnice. W kolejnych dniach przywołuje wydarzenia z ziemskiego życia Jezusa, żebyśmy mogli przyglądać się Mu pod różnymi „kątami”. Poznawać bóstwo wypowiedziane w człowieczeństwie. Oglądać Go z perspektywy 360°. Kolejne powtórzenia opowieści o Bożym Synu nie są zwykłą repetą. Z każdym powrotem historii zbliżamy się do Niego bardziej – a przynajmniej możemy się zbliżać. Intensywność wieczności staje się bardziej zrozumiała i wyczuwalna. Poruszamy się jakby po sprężynie: naokoło i coraz wyżej. Ostatecznie „sprężyna” sięgnie nieba – kairos w czystej postaci. W końcu oderwiemy się od tego, co tymczasowe i zmienne, a wejdziemy w to, co wieczne i trwałe. Stanie się to na jeden z dwóch sposobów. Albo dzięki śmierci, albo dzięki paruzji. Adwent – będący początkiem, a nie końcem roku liturgicznego – właśnie to nam uświadamia i do tego nas przygotowuje. Jesteśmy w drodze do paruzji, do ostatecznego końca zmiennego świata. Okres Bożego Narodzenia pozwala natomiast wrócić do początku opowieści o Chrystusie, Synu Bożym, który stał się człowiekiem. Możemy na nowo poznawać Pana, przyglądać się Mu w pieluszkach i towarzyszyć w kolejnych wydarzeniach Jego nieprzemijającego życia, które splótł z tykaniem ziemskiego zegara. Kalendarz liturgiczny odmierza zatem czas ziemski w sposób zupełnie unikalny – przez rytm powrotu do kontemplacji Bożych tajemnic. Kolejne nawroty pór roku, miesięcy i dni są o tyle ważne, o ile zbliżają nas do przyjęcia Bożego życia. Już nie Słońce ani Księżyc odmierzają czas wierzących, ale Chrystus rytmicznie pojawiający się w ich życiu. Błyski Jego niebiańskiej obecności są wahadłem odmierzającym ziemski czas.
Życzymy Wam, drodzy Czytelnicy, by przewodnik stał się dla Was pomocą, dzięki której będziecie mogli napełnić święta ich właściwą treścią. Niech nasz czas wypełni Jezus – urodzony jako Żyd z córki Izraela w Betlejem, w czasach króla Heroda Wielkiego i cezara Augusta, z zawodu cieśla, który umarł ukrzyżowany w Jerozolimie za czasów namiestnika Poncjusza Piłata, w czasie rządów cezara Tyberiusza – odwieczny Syn Boży, który stał się człowiekiem (por. kkk 423).
Adwent posiada podwójny charakter. Jest czasem przygotowania na uroczystość Bożego Narodzenia: wspominamy podczas niego pierwsze przyjście Chrystusa, wcielenie, które przemieniło świat, które uczyniło nowe stworzenie. Jednocześnie jest to czas, w którym myśli nasze raz po raz – przez układ liturgicznych tekstów – kierowane są ku wyczekiwaniu, ku zapowiedziom drugiego przyjścia Jezusa na końcu wieków.
Takie podwójne odczytywanie adwentowego czasu było obecne od pierwszych wieków chrześcijaństwa. Święty Cyryl Jerozolimski w swojej katechezie, którą czytamy w pierwszą niedzielę adwentu podczas godziny czytań, mówi:
Głosimy przyjście Chrystusa nie tylko pierwsze, ale i drugie, o wiele wspanialsze od pierwszego. Pierwsze zwiastowało cierpienie, drugie zaś przyniesie diadem Bożego panowania. Albowiem to, co dotyczy naszego Pana Jezusa Chrystusa, jest zarazem boskie i ludzkie (…) Dwojakie też i przyjście: pierwsze – ukryte, jak rosy na runo; drugie – jawne to, które nastąpi.
Słowo „adwent” (łac. adventus) z jednej strony oznacza przyjście, ale z drugiej – objawienie się Tego, który ma przyjść. Chyba łatwiej będzie nam zrozumieć różnorodną treść, jaką niesie ten czas, gdy odwołamy się do greckich sformułowań, których jest tłumaczeniem: parousia („przybycie”, „obecność”) i epiphania („ukazanie się”). Być może dopiero w kontekście porównania tych dwóch określeń możemy pełniej odkrywać równoległy wymiar adwentu jako oczekiwania zarówno na wcielenie Boga, jak i na ostateczne przyjście Pana.
Prefacja przeznaczona na czas od pierwszej niedzieli adwentu do 16 grudnia wyraźnie mówi o dwóch przyjściach Pana:
On przez pierwsze przyjście w ludzkiej naturze spełnił Twoje odwieczne postanowienie, a nam otworzył drogę wiecznego zbawienia. On ponownie przyjdzie w blasku swej chwały, aby nam udzielić obiecanych darów, których, czuwając, z ufnością oczekujemy.
Oto mamy przecież w tekstach liturgii godzin i w czytaniach mszalnych wzmianki o oczekiwaniu na ostateczne przyjście i o sądzie; nie pozwala nam się zapomnieć o nieuchronności końca ziemskiego życia:
Panie nasz Boże, pomóż nam gorliwie się przygotować na przyjście Chrystusa, Twojego Syna, aby gdy przyjdzie i zapuka do naszych drzwi, zastał nas czuwających na modlitwie i z radością głoszących Jego chwałę. Prosimy też, niech Twoje miłosierdzie przyspieszy zbawienie, które powstrzymują nasze grzechy; spraw, aby troski doczesne nie przeszkadzały nam w dążeniu na spotkanie z Twoim Synem (modlitwy liturgii godzin, pierwszy tydzień adwentu).
Jak zatem mamy odnaleźć się w tym czasie, który zostaje nam dany jako esencja przygotowania? W czasie, który przypomina, ku czemu zmierzamy? Nieustannie będziemy słyszeli o przychodzącym Bogu, o tym, że Pan jest blisko: „Teraz nadeszła dla nas godzina powstania ze snu. Teraz bowiem zbawienie bliżej jest nas niż wtedy, gdyśmy uwierzyli. Noc się posunęła, a dzień się przybliżył”. Kościół i liturgia równocześnie wzywają nas do radosnego oczekiwania i nadziei. W prośbach liturgii godzin pojawia się wezwanie: „Przybądź, Panie Jezu”; śpiewamy: „Maranatha, przyjdź, Panie, przyjdź” – wszystko to słowa Apokalipsy (por. ap 22,20)1.
Warto, byśmy sobie uświadomili, że chrześcijanie pierwszych wieków nie myśleli o powtórnym przyjściu Chrystusa jako straszliwym dniu sądu, ale wyglądali tego przyjścia z utęsknieniem. Chrześcijaństwo w swojej modlitwie, w swoim pragnieniu „Maranatha” wpatrywało się w dzień nadejścia Pana jako w zdarzenie przepełnione radością i nadzieją. Było to wezwanie tęskniącego ludu, który oczekiwał na wybawcę2. Apokalipsę otwiera i zamyka wizja Zmartwychwstałego i w tej perspektywie jest ona księgą nadziei, ukazując nam triumf życia nad śmiercią. Musimy się przyznać do tego, że zatraciliśmy ten pierwotny sens księgi pocieszenia, nie umiemy do głębi modlić się słowami Apokalipsy, bo wołanie Kościoła: „Przyjdź, Panie Jezu” jest jednocześnie tłumione jakimś naszym prywatnym, wewnętrznym krzykiem o zwłokę, o to, byśmy jednak mieli jeszcze czas, by coś poprawić, by się przygotować. Owszem, mówimy: „Przyjdź”, ale lepiej, żeby te słowa jeszcze się nie wypełniły.
Adwent dany jest nam po to, byśmy usłyszeli odpowiedź naszego serca wobec tej świadomości. Byśmy skonfrontowali się z obawą, która napełnia nas, kiedy uświadamiamy sobie, że przyjście Pana być może nie jest perspektywą tak odległą, jak nam się wydaje; tak odległą jakbyśmy tego… pragnęli. Zdajemy się wpadać w swoistą nerwicę powtórnego przyjścia.
Ta obawa rodzi się ze świadomości nieprzygotowania, prosimy przecież, „by Pan nas zastał przygotowanych”. Jest w nas słabość i grzech, egoizm, każdego dnia brakuje nam miłości. Raz po raz nie wychodzi nam zmiana tego, co chcielibyśmy zmienić, albo nawet nie umiemy zauważyć, co w nas zmiany wymaga. Nie umiemy wybierać dobra i piękna. Owszem, to jest przygnębiające i wydawać się może, że w jakiś sposób uzasadnia naszą chęć odwrócenia uwagi od tego, do czego zmierzamy. Nie chodzi tutaj o pobłażliwość – żyjemy przecież w ciągłym napięciu między dobrem a złem, między prawdą o naszym Bożym dziecięctwie a skutkiem grzechu pierworodnego. Toczymy nieustanny bój ze sobą i o siebie, o swoje człowieczeństwo i o pełnię, aby się w nas wykonał pierwotny zamysł Stwórcy. Często okazuje się, że w tej walce stajemy do sporu z samym Bogiem, że tracimy nadzieję, nie wystarcza nam wiary, opowiadamy się przeciwko miłości.
Adwent Boga
Adwent jest intensyfikacją naszego życia, z jednej strony zawiera w sobie bowiem czas przed Chrystusem (oprócz Apokalipsy z dużą częstotliwością rozlega się w nim głos nawołującego do nawrócenia Izajasza oraz głos Jana, jakby liturgia chciała nam ukazać tamto oczekiwanie sprzed wieków), ale jednocześnie przypomina o oczekiwaniu na powtórne przyjście Jezusa. Staje się naszą historią, bo przecież trwamy w oczekiwaniu. Nasze życie jest adwentem, jest wyczekiwaniem przyjścia Boga, jest Jego epifanią, Jego objawianiem się w naszym tu i teraz.
Po pierwszym przyjściu, którym Bóg uświęcił świat i naszą rzeczywistość, jest z nami Emmanuel. Nasza codzienność jest przestrzenią, w której przyjście Boga się dokonało i dokonuje, ale jest też czasem adwentu. Jesteśmy jakby zawieszeni między początkiem a końcem: jesteśmy w raju, gdzie razem z Adamem i Ewą zdradzamy Stwórcę; jesteśmy w czasie, gdy Bóg staje się człowiekiem po to, by nic, co należy do ludzkiej natury, nie pozostało w ciemności i niemocy, ale mogło być przemienione. Jesteśmy na Golgocie, gdzie dokonuje się nasze odkupienie, oraz przy pustym grobie, przy którym w dalszym ciągu nie rozumiemy tego, w czym uczestniczyliśmy. I jednocześnie cały czas czekamy na wypełnienie obietnicy wiecznego życia z Bogiem, który powróci.
Bo podobnie jak o drzewie, nic nie wiesz o człowieku, jeżeli go podzielisz na momenty trwania i pokawałkujesz wedle tego, co go odróżnia. Drzewo to wcale nie nasienie, a potem łodyga, potem pień gibki, wreszcie suche drewno. (…) Drzewo to ta potęga, co wolno zaślubia niebo. Podobnie i ty, mały człowieku. Bóg sprawia, że rodzisz się, rośniesz, że wypełniają cię kolejno pragnienia, żale, radości i cierpienia, wściekłość i przebaczenie – a potem bierze cię z powrotem.
Antoine de Saint-Exupéry
I jest tak, że to nie wieczność jest w nas źródłem lęku, ale nasza codzienność, zgoła inna w swym kształcie od tej, do jakiej jesteśmy wezwani przez Stwórcę.
Nasz lęk wypływa z tego, że nasze życie dalekie jest od wielkości, do jakiej powołał nas Bóg. Musimy nauczyć się przypominać sobie o tej wielkości i o tę wielkość naszej godności się zatroszczyć. Musimy nauczyć się tęsknić za obecnością, która wyzwala. Doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nie jesteśmy powołani do bylejakości, a jednocześnie odkrywamy tę bylejakość w większości naszych słów, gestów, relacji. Ale przede wszystkim brakuje nam zaufania, że ten ogrom naszych niedoskonałości może zostać dopełniony przez Tego, który jest Żyjącym, który ma moc nas ocalić i zbawić.
Najważniejszą rzeczywistością, w jakiej mamy udział, jest przemieniające spotkanie z żywym Bogiem. Kiedy każdego dnia wołamy: „przyjdź królestwo Twoje”, ustalamy perspektywę naszych działań, prosimy o to, by czas się wypełnił, błagamy o koniec świata w każdym z jego złych przejawów, w każdej z jego niedoskonałości i w każdym z jego pęknięć. I to jest modlitwa, którą musimy uczyć się żyć każdego dnia. „Modlić się o królestwo Boże, to znaczy mówić Jezusowi: »Uczyń nas Twoimi, Panie. Przenikaj nas, żyj w nas, zgromadź wspólnotę ludzką w jednym ciele, ażeby w Tobie wszystko podporządkowało się Bogu, a Ty żebyś wszystko pokazał Ojcu, ażeby Bóg był wszystkim we wszystkich«”3. Przecież każdego dnia głosimy śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa i każdego dnia oczekujemy Jego przyjścia w chwale.
Umieć powrócić
Nie ma magicznej granicy pomiędzy naszym życiem tutaj na ziemi a wiecznością: w każdej chwili wieczność się staje, a czas ziemskiego pielgrzymowania jest policzony, został nam dany po to, byśmy coraz głębiej mogli odkrywać pełnię naszego człowieczeństwa. Wszczepieni w Boga, wezwani Jego głosem, każdego dnia możemy odkrywać w sobie Jego obraz, możemy się przybliżać do ostatecznego spotkania z Tym, który nas poznał i umiłował, który jest odpowiedzią na tęsknotę naszych serc. Chrystus nie przyjdzie po to, by nas potępić, ale po to, by spotkać to, co w nas najpiękniejsze. By dostrzec w każdym z nas dobro. Jego miłość przybędzie, by nas ocalić, gdyż to, co w człowieku niegodne Boga, zostało już rozpięte na krzyżu i zwyciężone. Trzeba, byśmy uwierzyli w niezwykłą prawdę o naszej godności: z Boga jesteśmy i do Niego mamy powrócić, chociaż nasze życie składa się z upadków i grzechu, których pewnie jest znacznie więcej niż chwil pełnych miłości i dobra. Trzeba pokory, by pozwolić Bogu być Bogiem.
Bo podobnie jak o drzewie, nic nie wiesz o człowieku, jeżeli go podzielisz na momenty trwania i pokawałkujesz wedle tego, co go odróżnia. Drzewo to wcale nie nasienie, a potem łodyga, potem pień gibki, wreszcie suche drewno. (…) Drzewo to ta potęga, co wolno zaślubia niebo. Podobnie i ty, mały człowieku. Bóg sprawia, że rodzisz się, rośniesz, że wypełniają cię kolejno pragnienia, żale, radości i cierpienia, wściekłość i przebaczenie – a potem bierze cię z powrotem4.
Bóg zabierze nas z powrotem, zabierze nas do Ojca, tam, skąd pochodzimy, gdzie jest nasz początek i wieczne życie; do osiągania pełni człowieczeństwa pozostawił nam zaś wśród ciemności potężne narzędzie – siłę miłości, której źródłem jest On sam. Nie staniemy się doskonałymi, choćbyśmy aplikowali sobie nieskończoną różnorodność pomysłów na osiągnięcie nieskazitelności. Jednak chociaż często trudno nam w to uwierzyć, możemy być spokojni, bo jeżeli jest w nas pragnienie, jeżeli o miłość w nas i wokół nas się zmagamy, wówczas słowa: „Przyjdź, Panie Jezu” mogą stawać się naszą codzienną modlitwą. Nie tylko na poziomie werbalnym, ale w całej pełni przeżywania eschatologicznej nadziei na to, że zostanie dopełnione w nas dzieło stworzenia. I wołanie o powrót Pana nie jest z naszej strony arogancją i bezczelnością, ale jest naszym prawem, danym nam na mocy Bożej obietnicy i danym mocą Bożej miłości.
Chrześcijanin to nie ktoś, kto żyje w ciągłej obawie i ulega paraliżującemu strachowi na myśl o powrocie Boga na końcu czasów, ale ktoś, kto modli się o umiejętność życia tą nadzieją – wszakże na powrót Boga oczekujemy. I chyba właśnie słowo „powrót” zawiera w sobie klucz do myślenia o paruzji w sposób prawdziwie chrześcijański. Będzie to powrót, a więc coś, czego oczekuje się z napięciem, ale też niecierpliwością; powrót, a więc po czasie bolesnej rozłąki znowu będziemy u Ojca, który zna nasze najskrytsze myśli i nasze radości oraz wie o naszych błędach – On zna naszą wielkość i mierność we wszystkich ich przejawach.
Powtórne przyjście Pana jest po to, byśmy mogli powrócić tam, skąd wzięło się nasze istnienie. Możemy sobie to wyobrażać, ale i tak będzie inaczej, niż się spodziewamy, gdyż będzie to spotkanie z Trójjedynym i w Trójjedynym.
To będzie koniec tego wszystkiego, co od Boga nie pochodzi, co wypaczone i złe, co jest karykaturą miłości i piękna. Lecz przede wszystkim będzie to początek nowego nieba i nowej ziemi – czas, w którym wszystko wróci do normy, kiedy pojęcia staną się rzeczywistością. Nie będzie mowy o miłości, bo będzie sama miłość, będzie sprawiedliwość i pokój, a nie będzie ciemności i grzechu.
Autentycznością stanie się to wszystko, do czego tęsknimy każdego dnia. To właśnie jest dla nas dobrą nowiną. Albowiem istnieje w nas jakieś nieprzebrane pragnienie dobra, piękna i miłości. Nasze poczucie braku i niedostatku wynika z tego, że głęboko na dnie naszego serca został złożony Boży pierwiastek. Zapominamy o Bogu bezustannie, ale wtedy, kiedy tak się dzieje i kiedy się przed Nim ukrywamy oraz uciekamy, On jest, przygarnia nas, pociesza, osłania swoją niepojętą miłością i pragnie spotkania z nami. Spotkania coraz pełniejszego. On chce do nas powracać, a my musimy się nauczyć pragnąć tego powrotu i wyczekiwać go bez lęku, ale z nadzieją i odwagą zaufania. I trzeba, byśmy obok słów mówiących o sądzie i o powtórnym powrocie Pana odkrywali, jak mocno adwent jest naznaczony przypominaniem o tym, że będzie to czas ocalenia i zmiłowania: „Oto Pan przyjdzie, aby lud swój zbawić, błogosławieni, którzy są gotowi wyjść Mu na spotkanie”; „Oto nasz Pan przyjdzie z mocą i oświeci oczy sług swoich”; „Oto przyjdzie Król, Pan ziemi, i zdejmie z nas jarzmo niewoli” (aklamacje przed Ewangelią); „Przyjdź, aby nas wyzwolić, Panie, Boże Zastępów. Okaż nam swoje oblicze, a będziemy zbawieni” (responsorium, nieszpory); „Jako Zbawcy wyczekujemy Pana naszego Jezusa Chrystusa, który przekształci nasze ciało poniżone, na podobne do swego chwalebnego ciała, tą potęgą, jaką może On także wszystko, co jest, sobie podporządkować” (flp 3,20–21); „Tych, których Bóg od wieków poznał, tych też przeznaczył na to, by się stali na wzór obrazu Jego Syna. Tych zaś, których przeznaczył, tych też powołał, a których powołał, tych też usprawiedliwił” (rz 8,29–30) (czytania, nieszpory). W Rorate coeli śpiewamy:
Salvabo te, noli timere. Ego enim sum Dominus Deus tuus, Sanctus Israel, Redemptor tuus
(Ocalę cię, nie bój się, jam jest bowiem Pan Bóg twój, Święty Izraela, twój Odkupiciel).
W hymnie jutrzni wołamy: „Boży Baranku, czekamy na Ciebie i pieśnią chwały wielbimy Twą dobroć”. Teksty te, oprócz przypominania o przyjściu Boga, uświadamiają nam, że wraz z Nim nastaje wyzwolenie, triumf światła nad ciemnością, ocalenie i życie, łaska i miłosierdzie.
Salvabo te, noli timere. Ego enim sum Dominus Deus tuus, Sanctus Israel, Redemptor tuus
(Ocalę cię, nie bój się, jam jest bowiem Pan Bóg twój, Święty Izraela, twój Odkupiciel).
Rorate coeli
Jeżeli znajdziemy w sobie odwagę, by przyzywać przyjścia Pana, odkryjemy delikatność zawartą w słowach: „Zaiste, przyjdę niebawem” (ap 22,20). To obietnica Boga, który chce nas wyzwolić, chce przepalać swoją uzdrawiającą miłością ogrom naszych grzechów. „Trzeba, aby to wszystko zostało zapowiedziane i ogłoszone, zanim nastąpi. Zapowiedziane jako mające się spełnić, by nie przerażało, przychodząc niespodziewanie, lecz by uwierzono i wyczekiwano” (św. Augustyn, godzina czytań środy drugiego tygodnia adwentu). Dlatego u progu adwentu trzeba nam prosić o wiarę dla nas i dla naszych braci w to, że możemy prawdziwie zatęsknić za Bogiem, że możemy zapragnąć Jego powrotu, że możemy nie obawiać się spotkania, bo spotkamy samą Miłość. On przyjdzie, bo Mu na nas zależy. On otworzy nasze oczy, rozjaśni wszelką ciemność, przyjdzie do naszych omdlałych rąk, które nie umieją dawać, przyjdzie, by nasze skurczone serca wyzwolić, by stać się wszystkim we wszystkich. I wobec niepewności jutra i niepewności każdej chwili to jedno jest pewne.
Tekst ukazał się na Liturgia.pl 20 grudnia 2007
Można chyba powiedzieć, że aktualnie oczekiwanie na ponowne przyjście Chrystusa zaznacza się już wyłącznie w liturgii i nie jest w żaden sposób widoczne w „normalnym” życiu chrześcijan. Jak to wyglądało w pierwotnym Kościele?
Wydaje się, że w pierwszym pokoleniu chrześcijanie czekali na to drugie przyjście z dnia na dzień. Wiele wskazuje na to, że św. Paweł uważał, iż tego dożyje. Takie było nastawienie chrześcijan i dlatego też wysprzedawali swoje dobra i dzielili się wszystkim; nie widzieli bowiem żadnego powodu, żeby inwestować, że tak powiem, w przyszłość na tej ziemi. Skąd wzięło się takie przekonanie, kto im tak powiedział – tego nie wiadomo, bo nie wynika to w sposób oczywisty ze słów Pana Jezusa. W każdym razie oni interpretowali je właśnie w taki sposób, jakby to przyjście miało dokonać się już zaraz. Czekali więc niewątpliwie z wielkim napięciem. Wiadomo jednak, że w tym, co jest napisane w ewangeliach, nacisk położono gdzie indziej (zresztą ewangelie były spisane trochę później, kiedy ten pierwszy szał oczekiwania już minął). Akcent kładzie się tam raczej na obecność Chrystusa ze swoimi uczniami: że przychodzi codziennie; że jest obecny w znakach sakramentalnych; że jest tam, gdzie dwóch albo trzech spotyka się w Jego imię; że można Go spotkać w ubogich, chorych itd.
W ten chyba sposób można rozumieć również słowo parousia – jako „przyjście”, ale też „obecność”. Z tym, że takie rozumienie nie niwelowało przecież przekonania, iż Chrystus ponownie przyjdzie na końcu czasów.
Nie niwelowało przekonania, zwłaszcza że Kościół odziedziczył po Żydach przekonanie o przyjściu Mesjasza, który będzie sądził ludzi w imieniu Boga. Taki sąd jest opisany w Ewangelii św. Mateusza (25,31–46). W tekście tym jest jedna ciekawa rzecz, na którą mało kto zwraca uwagę, a mianowicie jest to ewidentnie opis sądu nad niechrześcijanami, nad tymi, którzy Chrystusa nie znają. Oni się dziwią: jak to? co my Tobie zrobiliśmy? co my mamy z Tobą wspólnego? Nic. My się nie znamy. I w Ewangelii, i u św. Pawła, i w Apokalipsie widać wyraźnie przekonanie, że ci, którzy w Chrystusa uwierzyli, przyjęli chrzest w Jego imię i pozostali wierni temu chrztowi, są wyłączeni z sądu. Oni zmartwychwstaną do życia, a ci, którzy nie są ochrzczeni – ci zmartwychwstaną na sąd. Na sąd, nie na potępienie bynajmniej, jak to jest w wielu tłumaczeniach. Chrześcijanie wierzyli, że są wolni od sądu i nie bali się drugiego przyjścia Chrystusa, lecz go wyczekiwali. I stąd jest to w Apokalipsie opisane jako przejście od życia do życia. Ci, którzy żyją, zmartwychwstają i przechodzą do życia drugiego, a ci, którzy nie żyją, którzy nie są zapisani w Księdze Życia, idą na sąd i w zależności od tego, jak żyli na ziemi, idą na prawo albo na lewo.
Dla pierwszych pokoleń chrześcijan oczekiwanie miało charakter bezpośredni. Z biegiem czasu (szybkim zresztą) temat ten stał się przedmiotem teologicznej refleksji – jak ona wyglądała, jakie formy przybierała, skąd brała język?
Zależało to właściwie od „szkoły” czy sposobu myślenia. Dla judeochrześcijan, dla semitów w ogóle, istotna była cielesność – zarówno człowieka, jak i całego bytu. Zgodnie z pojęciami żydowskimi wyobrażali sobie oni królestwo Boże na ziemi, a ponieważ nie za bardzo im się widziało, by to, co teraz mamy do dyspozycji, wyczerpywało zagadnienie, mimo ciągłej obecności Chrystusa ze swoimi uczniami, mówili o jakimś tysiącletnim królestwie sprawiedliwości, obfitości, dobrobytu itd. Ci z kolei, którzy byli wykształceni w filozofii i pod tym względem byli uczniami Platona, wyobrażali sobie to zdecydowanie duchowo: jako szczęście duchowe bez żadnych cielesnych i materialnych konotacji. Wyobrażenia zależą od tradycji, od wykształcenia, od kultury, którą każdy dziedziczy. Natomiast sam przekaz wiary sprowadza się do głoszenia, że Chrystus, który jest już obecny i będzie obecny aż do skończenia tego świata, w samym tym zakończeniu objawi się wszystkim. Dla wszystkich stanie się oczywiste, kim On jest. Nawiasem mówiąc, samo wyrażenie „koniec świata” jest mylące. Po polsku jest to po prostu koniec. Ówcześnie chodziło zaś o coś innego, co jest widoczne już w warstwie słownej. Mówiono o consummatio świata, o jego wypełnieniu. Nie chodzi o to, że świat się skończy, przerwie istnienie, ale że spełni swoją rolę aż do końca, skonsumuje się w całości, albo, można by też powiedzieć, do zera się zamortyzuje.
Były też takie koncepcje patrystyczne, w których to przyjście Chrystusa trudno umiejscowić. Myślę tu o hipotezie Orygenesa, w świetle której może istnieć coś takiego jak seria światów. Ten świat może się skończyć, ale ci, którzy w czasie jego trwania niewystarczająco się wydoskonalą, będą mieli szansę w następnym. Czy Orygenes jakoś to przyjście Chrystusa w tej serii sytuował? Czy Chrystus będzie przychodził w tych wszystkich światach, czy przyjdzie dopiero na jakiś absolutny koniec świata?
Dla Orygenesa najważniejsze jest ciągłe przychodzenie Chrystusa. To paruzja w sensie obecności i wielokrotnego przychodzenia do każdego człowieka, do każdej istoty rozumnej. Orygenes w ten sposób interpretuje wszelkie miejsca w ewangeliach opisujące, że Pan Jezus gdzieś powraca, przychodzi drugi, trzeci raz. Obrazuje to – zdaniem Orygenesa – że Chrystus nie zostawia człowieka, tylko ciągle do niego wraca i wraca, i wraca, żeby mu dać to, czego potrzebuje. I to jest najważniejsze. W tej hipotezie nie ma żadnej spektakularnej paruzji na końcu każdego świata. Orygenes mówi, że świat jest jeden, ale ciągle się zmienia, a zmiany te mogą być bardzo daleko idące. Myśl ta nie jest w żaden sposób ani geocentryczna, ani antropocentryczna. Uważa on co prawda – bo tak go w szkole nauczyli – że Ziemia jest środkiem kosmosu, ale z tego nie wynika dla niego, że na tym się Panu Bogu fantazja skończyła. Teraz tak jest, ale to może zniknąć, rozlecieć się i przemienić w całkiem inny świat. Takich światów może być bardzo dużo. Zresztą w systemie Orygenesa – pisze to on expressis verbis – wcale nie jest powiedziane, że nasz świat jest pierwszy. Pan Bóg będzie utrzymywał ten świat (rozumiany jako możliwa seria światów) w istnieniu tak długo, jak trzeba, a trzeba tak długo, aż wszyscy będą chcieli na ochotnika do Pana Boga wrócić. A na to może trochę czasu zejść.
Pojęcie paruzji wiąże się ściśle z kwestią zmartwychwstania. W eschatologii zachodniej mówi się o tym, że śmierć człowieka to rozłączenie duszy i ciała. To, co dzieje się potem aż do sądu ostatecznego, dotyczy tylko duszy. To ona, jeśli była dobra, będzie się cieszyć niebem…
Wszystko zależy od przyjmowanej koncepcji filozoficznej. Dusza nie jest przecież pojęciem objawionym. Pan Bóg nie objawił nam, że człowiek składa się z duszy i ciała, lecz że stworzył człowieka i że ten człowiek jest wezwany do życia wiecznego i zmartwychwstania. Dogmatem chrześcijaństwa jest zmartwychwstanie, a nie wieczne szczęście duszy. Jest to pojęcie platońskie, filozoficzne, przedchrześcijańskie. Kościół posługuje się pojęciem duszy, bo jest ono dość praktyczne z pedagogicznego punktu widzenia, ale nie pochodzi ono z objawienia. Tym, do czego chrześcijanie są zapraszani, jest zmartwychwstanie. A jak to sobie wyobrażać? Nie bardzo starcza głowy. Mamy tylko doświadczenie – zapośredniczone zresztą – tego, jak uczniowie Jezusa postrzegali swojego zmartwychwstałego Mistrza. A jedyne, co możemy na podstawie Ewangelii w tej kwestii powiedzieć, to tyle, że Pan Jezus wyglądał tak, jak chciał. Jeśli chciał wyglądać jak ogrodnik, to wyglądał jak ogrodnik; jeśli chciał wyglądać jak rybak, to wyglądał jak rybak; jeśli chciał wyglądać jak pielgrzym w drodze do Emaus, to wyglądał jak pielgrzym. I ci, którzy Go spotykali, nabierali się na Jego wygląd. Rozpoznawali Go w końcu, bo dawał się rozpoznać, ale wyglądał tak, jak chciał. Można by więc powiedzieć, że miał pełne panowanie nad swoim ciałem. Myślę, że to jedyna rzecz, którą możemy powiedzieć na temat tego, jakie będą ciała zmartwychwstałe – takie, jak każdy będzie chciał.
Chciałbym wrócić na moment do kwestii sądu. Czy daje się wychwycić moment, w którym ten sąd mający dotyczyć tylko niechrześcijan zaczął dotyczyć wszystkich? Przynajmniej od średniowiecza wiązał się z nim też element tremendum: wszyscy, niezależnie od tego, kim są i jacy są, pod sąd trafią, a będzie to sąd, który nikomu nie przepuści.
Już od późnej starożytności zaczyna się rozpowszechniać przekonanie, że nawet najświętszy człowiek jest tak grzeszny, iż jest w nim co sądzić, oraz że Pan Bóg będzie z lubością tego sądu dokonywał. Jakie tu wpływy wygrały z Dobrą Nowiną – nie wiem. Pozostaje faktem, że tak myślano. Trudno powiedzieć, na jakiego typu zapotrzebowanie społeczne miało odpowiadać takie nauczanie, ale jak widać czemuś ono odpowiadało.
Czy jakimś ogniwem nie był tu Augustyn ze swoją koncepcją piekła?
Augustyn uważał, że po grzechu pierworodnym nikomu w żaden sposób zbawienie się nie należy. Wszyscy ludzie będą żyć wiecznie, ale – po grzechu pierworodnym – daleko od Boga. I nie ma żadnych zasług, które mogłyby zmienić ten stan rzeczy. W życiu wiecznym (w „krainie umarłych”) ludzie będą się mieć lepiej lub gorzej w zależności od tego, jak się prowadzili na ziemi. Ale wszystko bez Boga oczywiście. Pan Jezus, Syn Boży przyszedł na ziemię, aby zupełnie gratis i po znajomości dać przez chrzest ludziom możliwość widzenia Boga w życiu wiecznym. Ale dotyczy to tylko tych, którzy na ziemi ten chrzest przyjmą. Cała ta idea z Ewangelii św. Mateusza o przejściu na prawo tych, którzy odwiedzili, nakarmili czy przyodziali „jednego z tych najmniejszych”, a na lewo tych, którzy tego nie zrobili, u Augustyna przestaje mieć znaczenie. Wszyscy przechodzą na lewo i basta. Po prawej mogą być tylko po znajomości. Ci, którzy mieli szczęście być ochrzczonymi na ziemi, mają tylko pilnować, żeby tej łaski nie stracić – i to jest ich jedyna zasługa. Jeśli ktoś nie został ochrzczony na ziemi, nie ma żadnej szansy, aby oglądać Boga w krainie żyjących. Koncepcję tę wprowadził dość trwale w wiele umysłów. Po Augustynie stare adagium, że poza Kościołem nie ma zbawienia, które dotąd znaczyło, że nie ma zbawienia na ziemi – ponieważ tylko w Kościele można chrzcić, przyjmować sakramenty, a poza nim nie ma chrztu, Eucharystii itd., nie ma tych znaków zbawienia – zaczęło znaczyć, że poza Kościołem nie ma zbawienia w niebie: jeśli ktoś nie należy do Kościoła na ziemi, to i w niebie nie będzie zbawiony. Nie wynika to ani z Ewangelii, ani z tradycji pierwszych wieków, z tej tradycji, którą się w Kościele katolickim pisze z dużego T. Pojawia się to u Augustyna, a ponieważ był on niezwykle elokwentny i wywarł bardzo duży wpływ na cały świat zachodni, teoria ta silnie się rozpowszechniła.
Prawie równolegle do Augustyna działał i pisał, tyle że na Wschodzie, Grzegorz z Nyssy, który rozwijał ideę powszechnego zbawienia (apokatastazy).
Grzegorz wychodzi z założenia, że Pan Jezus przyszedł zbawić Adama, a nazwa „Adam” nie jest tylko imieniem pierwszego człowieka, lecz odnosi się do całego gatunku ludzkiego. I ten gatunek istniał na początku w jednym egzemplarzu, potem w dwóch, trzech, czterech itd. Aktualnie istnieje w sześciu–siedmiu miliardach egzemplarzy, nie licząc zmarłych, którzy też do Adama należą. Skoro Pan Jezus przyszedł zbawić Adama, to musi zbawić wszystkich, bo inaczej Adam byłby niekompletnie zbawiony. Oczywiście są przewidziane pewne kary, zwane wiecznymi, z tym, że w pojęciu starożytnych „wieczny” znaczy „trwający tak długo, jak trzeba”. Określony okres czasu. Każdy byt ma swoją wieczność. Państwo ma swoją wieczność, człowiek ma swoją wieczność, mucha ma swoją małą wieczność, dynastia – wszystko ma swoją wieczność. I kary też mają swoją wieczność, swoją aeternitas czy swój aion, mówiąc po grecku. Jak długo będzie ona trwała? Tyle, ile trzeba. U wszystkich ojców Kościoła widać wyraźnie przekonanie, że jeśli Pan Bóg kogoś skazuje na coś, karze za jakieś winy, to kary te mają służyć poprawie, a nie zemście. Jeśli Bóg skazuje kogoś na wieczną karę, oznacza to, że gdy skończy się wieczność tej kary, człowiek będzie poprawiony. Grzegorz z Nyssy używa obrazu polerowania metalowego lustra, w którym nie można się przejrzeć, jeśli jest ono zaśniedziałe lub zardzewiałe. Zdaniem Grzegorza człowiek jest stworzony na obraz Boży tak, żeby się Pan Bóg mógł w nim przejrzeć. Jeżeli człowiek doprowadzi do tego, że jako lustro rdzewieje albo śniedzieje i Bóg nie może się w nim przejrzeć, co trzeba zrobić? Pucować. Pucować, szlifować itd. – do zastosowania jest kilka bolesnych z punktu widzenia lustra operacji. Dla Grzegorza, podobnie jak i dla innych ojców, wieczna kara nie oznacza jednak czegoś, co jest bez końca, bo bez końca może być tylko życie w Bogu.
Czytając słowa Jezusa na temat Jego przyjścia – te zapisane w ewangeliach – nie za bardzo jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, co nas czeka po przyjściu Chrystusa. Czy autorzy wczesnochrześcijańscy również mieli ten problem? Co myślano na temat życia przyszłego po końcu świata?
Nikt w zasadzie na ten temat nic mądrego nie powiedział. Ci, którzy wierzyli w tysiącletnie królestwo na ziemi, mogli łatwo fantazjować, bo z wyobrażeniem sobie wszelakiej obfitości nie ma wielkiego problemu. Natomiast wyobrażenie sobie tego, jak może wyglądać życie z Panem Bogiem, przekracza jednak chyba zdolności ludzkie. Augustyn nazwał to visio beatifica, uszczęśliwiającą wizją Boga. Czy ta nazwa coś ujawnia, czy raczej coś zakrywa – to inna sprawa. Tu nie ma mądrych. Wiemy tyle, że będzie to życie z Bogiem i w pełnym panowaniu nad sobą samym, nad własnym ciałem. A co będzie poza tym – nie wiemy, jest to coś dopiero do zobaczenia.
Tekst ukazał się na Liturgia.pl 11 grudnia 2009
Na co czekamy w adwencie?
Na co czy na kogo? Myślę, że warto zacząć od tego, iż jako chrześcijanie w ogóle czekamy, choć niekiedy przychodzi nam to z trudnością. Czas adwentu służy temu, żeby zbadać chrześcijański puls nadziei: czy jeszcze czekamy, czy też przypadkiem nie jesteśmy już „beznadziejni” – nie w sensie braku zadowolenia z siebie, lecz wyjałowienia z nadziei.
Jeśli zbadamy nasz puls i okaże się, że jeszcze czekamy, jak liturgia adwentu może nam pomóc w tym oczekiwaniu?
Cała liturgia ma wymiar oczekiwania. Jako chrześcijanie wiemy przecież, na Kogo czekamy. W każdej liturgii czekamy na Chrystusa, który ma przyjść na końcu czasów. Gromadzimy się jako Kościół po to, żeby w tym wspólnym oczekiwaniu się umacniać. Nie tylko ja sam czekam, lecz czekam razem z innymi, z całym Kościołem. Chrystus powiedział, że przyjdzie. Skoro On tak powiedział, to znaczy, że na pewno przyjdzie. W tym sensie każda liturgia, i to nie tylko w czasie adwentu, ma wymiar adwentowy. Swoją drogą, sądzę, że tym torem musiała pójść intuicja króla Zygmunta Starego, który w xvi wieku założył bractwo adwentowe, by w jednej z kaplic na Wawelu móc przez cały rok, raz w tygodniu, odprawiać mszę roratnią. Chyba nie ma innej rzeczy, która bardziej kojarzy się nam z adwentem. No może wieniec i świece…
W witrynach sklepowych choinki, dzieciątko Jezus wygląda ze żłóbka, kuszą nas promocje, kupujemy prezenty dla bliskich. Wszystko zachęca do myślenia o Wigilii, o wspólnym świętowaniu. Jednak chyba nie tylko o to chodzi…
W ogóle kiedy mówimy o adwencie, należy uczynić pewne sprostowanie. Wielu chrześcijan uważa, że adwent to czas przygotowania na Boże Narodzenie. To jednak tylko część prawdy. Oczywiście jest w adwencie aspekt przygotowania do świąt, ale to zaledwie parę ostatnich dni: od 17 grudnia aż do Wigilii. To przecież nie cały adwent! Jego większa część poświęcona jest innemu problemowi: wspomnianemu badaniu pulsu chrześcijańskiej nadziei, żeby zobaczyć, czy w ogóle czekamy.
Prawdę powiedziawszy, samo to, że idziemy na skróty, że rozumienie adwentu redukujemy do ostatnich kilku dni, jest wymowne. Pokazuje jednoznacznie, że nie umiemy czekać, że jesteśmy niecierpliwi, że coraz bardziej się spieszymy… Tylko do czego? Natychmiast chcemy widzieć rezultaty, tak bez przygotowania. Od razu pragniemy uczestniczyć w tym, co obiecane. Z jednej strony to piękne, bo oznacza, że jest w nas tęsknota za tym, żeby już świętować, by razem z rodziną siedzieć już przy wigilijnym stole czy pośpiewać kolędy. Z drugiej strony, bez właściwego przygotowania samo świętowanie może stać się prawdziwym koszmarem: w Boże Narodzenie nie wiemy, co ze sobą zrobić, bo wszystko się zrealizowało na tygodnie przed. To, co powinno cieszyć, już więcej nie cieszy. Bywa, że takie świętowanie staje się wydmuszką, tradycją dla samej tradycji. Tymczasem nie da się dobrze świętować bez oczekiwania w nadziei!
Jak w takim razie mógłby wyglądać dobrze przeżyty adwent?
Dobrze przeżyty adwent to nie tylko sprężenie „duchowych muskułów” na ostatniej prostej, ale doznawanie całego adwentu. Służy ono temu, żeby sprawdzić, czy mam doświadczenie tego kogoś, na kogo wraz z Kościołem czekamy, czy mam doświadczenie Chrystusa. Jeżeli doświadczam Jego obecności, to każde moje oczekiwanie – na 25 grudnia czy na koniec świata – będzie przepełnione spokojem i wewnętrzną radością. W takiej perspektywie nie muszę się niczego obawiać. Kiedy mówimy o końcu świata, nie chodzi o jakąś katastrofę, kometę czy trzęsienie ziemi. W wersji chrześcijańskiej koniec świata jest dobrą nowiną: będzie koniec, bo Chrystus ponownie przyjdzie na końcu czasów, podobnie jak już raz przyszedł w historii, kiedy to czas się wypełnił i nastała pełnia czasów (por. ga 4,4).
Co w liturgii adwentu mówi nam o końcu czasów, oprócz czytań…
Czytania to nie żadne „oprócz”. To nie jest mało, bo są one istotną częścią liturgii! Fakt, że w czasie adwentu karmią nas teksty mówiące o oczekiwaniu czy nadziei, to bardzo wiele! W Piśmie Świętym czytamy, że Chrystus przyjdzie na końcu czasów, ale jego znaczna część to także zapowiedzi pierwszego przyjścia, które zrealizowało się dwa tysiące lat temu. A co do liturgii adwentu, jest ona przeciekawa. Mnóstwo w niej fragmentów mówiących o nadziei, choć nie są one oczywiste. Kiedy czytamy o końcu świata – o chaosie, zawirowaniach historycznych czy klimatycznych – to jest wyraźne przypomnienie, że dla chrześcijan istnieje jeden stały punkt odniesienia: Chrystus. I nie chodzi o to, by zwalniać się z odpowiedzialności – także tej społecznej – zamknąć oczy i powiedzieć: „jakoś to będzie”, czy: „nie muszę się martwić”. Przeciwnie, przynagla to każdego z nas do właściwego działania.
Od których postaci obecnych w adwentowej liturgii możemy uczyć się dobrego czekania?
W liturgii adwentu przemawiają różnorakie postaci, które wyczekują: Maryja, Elżbieta, Zachariasz czy Jan Chrzciciel, nie bez powodu zwany Poprzednikiem. Wpatrujemy się w te osoby i wczytujemy się w te same zapowiedzi, które one słyszały, jednak z historii wiemy, że w ich życiu to słowo się zrealizowało. Nie bez pewnych problemów czy wątpliwości, ale jednak się zrealizowało. Jaka z tego nauka? Kiedy czytamy o powtórnym przyjściu Chrystusa, to jest ono pewne. Ono będzie! Nawet jeśli z uśmieszkiem na twarzy niektórzy przypominają nam, że minęło ponad dwadzieścia wieków. Ale skoro zrealizowało się zapowiadane pierwsze przyjście, to tak samo zrealizuje się drugie.
Na jakie elementy adwentowej liturgii warto jeszcze zwrócić uwagę?
Wspaniałe jest na przykład responsorium po drugim czytaniu, które znajdujemy w godzinie czytań na pierwszą niedzielę adwentu. Jest ono pięknym kolażem tekstów biblijnych, a do obecnej liturgii przeszło z dawnego matutinum, kiedy to mnisi zrywali się w nocy, by medytować nad Słowem Bożym. „Patrząc z daleka, widzę moc nadchodzącego Boga i obłok okrywający całą ziemię. Wyjdźcie Mu naprzeciw, wołając: Powiedz nam, czy jesteś Tym, na którego czekamy, Który ma panować nad ludem Izraela?”. Jestem tutaj, żyję w codzienności, w szarości swojego życia, ale już wyglądam i pytam, upewniam się. Trochę jak oblubienica w antycznym świecie, wypatrująca oblubieńca, który miał się zjawić, by z nią zamieszkać. Ma doświadczenie spotkania, jeszcze niepełnego, ale czeka, by czas narzeczeństwa się wypełnił; wypatruje, by móc zamieszkać razem z nim, już w pełni. Przepełniona nadzieją wygląda, bo go kocha. Jej nadzieja nie jest związana z niewiedzą, nie ogranicza się do zaspokojenia własnych pożądań; przecież doskonale wie ona, na kogo czeka; tylko się upewnia, że to ten! Taka jest również chrześcijańska nadzieja.
Wiemy, na kogo czekamy! Być może tu jest nasz problem, że nadzieję zredukowaliśmy do zaspokojenia ludzkiej tęsknoty, która z pewnością jest psychologicznie ważna, lecz często nie służy upewnianiu się w wierze. Nadzieja tymczasem związana jest z poznaniem; jest kosztowaniem tego, co w sposób pełny nasyci nas wtedy, gdy się z Nim spotkamy. Ale musimy Go próbować poznać już teraz…
Wspominał ojciec o roratach. Czym one są?
Jeśli chodzi o roraty, to jest to wspaniała polska tradycja, czy ogólniej tradycja tej części świata. Mieszkam w Rzymie, a Włosi tej tradycji nie znają. Gdy opowiadam im o doświadczeniu rorat, to robią wielkie oczy ze zdziwienia: jak można zrywać się z łóżka w nocy, żeby jeszcze przed świtem biec do kościoła – co więcej, codziennie. Myślę tymczasem, że to tradycja, która doskonale oddaje istotę adwentu. Jeśli mam doświadczenie Chrystusa, na którego czekam, to gotów jestem zerwać się nawet w nocy i przyjść do kościoła, żeby razem z innymi wyczekiwać Jego przyjścia. To doświadczenie liturgii wydaje się być podstawowe. Jeśli spojrzymy na pierwsze wspólnoty chrześcijan, miały one mocne przeświadczenie, że Chrystus za chwilę przyjdzie. Dwa tysiące lat od wypowiedzenia tych słów być może jesteśmy trochę osłuchani i wydaje nam się, że to się nie wydarzy za naszego ziemskiego życia. Ale być może Chrystus przyjdzie za moment, może nawet nie skończymy tej rozmowy.
Moglibyśmy powiedzieć: oby tak było…
Powiedzieć „oby” może ten, kto ma doświadczenie Chrystusa.
A dlaczego boimy się końca świata?
Być może dlatego, że mamy zbyt małe doświadczenie Chrystusa. Jeżeli masz doświadczenie miłującego Boga, nie musisz się bać. Nie chodzi o to, żeby się wywyższać nad tych, którzy takiego doświadczenia nie mają i których ogarnia lęk. Wiara nie jest ideologią, w związku z czym zdarzają się nam także momenty trudniejsze: poszukiwań czy wątpliwości, które są częścią drogi w wierze. Chodzi o to, by próbować Go poznać.
Jak w takim razie próbować Go poznać, jak zadbać o to doświadczenie Boga?
Przede wszystkim dbać o to trzeba nie tylko w adwencie, ale każdego dnia. Oczywiście adwent jest czasem, kiedy weryfikujemy puls naszej nadziei; lecz nie jest tak, że teraz zajmujemy się nadzieją, a potem nadzieja znika, bo Chrystus się już narodził.
A jak dbać o naszą nadzieję na co dzień?
Czytać Pismo Święte, uczestniczyć w sakramentach, żyć łaską. Choćby te trzy sprawy. Jestem przekonany, że ktoś, kto – pomimo trudności z wiarą, pomimo lęku, czy doświadczenia wewnętrznej słabości – próbuje przełamać impas beznadziei, po jakimś czasie mimo wszystko będzie miał doświadczenie spotkania z Bogiem. Ono usuwa lęk.
Przejdźmy teraz do drugiej części w liturgii adwentu. Od 17 grudnia w oficjum nieszporów pojawiają się niezwykle piękne antyfony, tak zwane Wielkie Antyfony „O”.
To siedem pozdrowień Mesjasza, które Go zapowiadają i przygotowują nas do świętowania Jego pierwszego przyjścia w czasie. Te antyfony to prawdziwe okrzyki radości, wzywające Go różnymi imionami: Mądrość, Adonai, Korzeń Jessego, Klucz Dawida, Wschód, Król Narodów czy wreszcie Emmanuel. Boga nie można zamknąć w jednym imieniu, bo On je wszystkie przekracza! Ale fakt, że w Jezusie rozpoznajemy Boże działanie, że widzimy w nim Mesjasza, nie jest tak zupełnie bez znaczenia.
Adwent służy temu, żeby zbadać i odnowić chrześcijański puls nadziei. Ma nam przypomnieć, że bez tej nadziei nie ma chrześcijaństwa. Teksty, które słyszymy, pieśni, które śpiewamy, świadomość tego, na kogo czekamy, wiele nam o tej nadziei mówią.
Komentowanie tych antyfon jest trudnym zadaniem, bo rozumie je ten, kto zna Pismo. Można przejść nad nimi nieuważnie, przeczytać je szybko, prześlizgnąć się, bo niewiele nam one mówią, albo można pisać o nich doktoraty i karmić nimi życie duchowe. Jak wspomniałem, ich głębię można odkryć wówczas, gdy zna się Pismo Święte. Antyfony te są naszpikowane słowem Bożym. Zachęcam, by zrobić sobie egzamin z tego, ile aluzji biblijnych jestem w stanie wyczytać. A jak już je wyczytamy, warto się zastanowić, dlaczego akurat te fragmenty nasi bracia i siostry przed nami odnosili do Chrystusa. To fantastyczna, duchowa przygoda.
Po co nam zatem adwent?
Adwent służy temu, żeby zbadać i odnowić chrześcijański puls nadziei. Ma nam przypomnieć, że bez tej nadziei nie ma chrześcijaństwa. Teksty, które słyszymy, pieśni, które śpiewamy, świadomość tego, na kogo czekamy, wiele nam o tej nadziei mówią. Jeżeli ktoś choć trochę spróbuje sobie to poukładać w życiu, nie prześpi tego adwentu.
Tekst ukazał się na Liturgia.pl 29 listopada 2020
1 Fragmenty Pisma Świętego cytujemy według wydania: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, wyd. piąte na nowo opracowane i poprawione, Pallottinum, Poznań 2003.
2 Por. J. Ratzinger, Wprowadzenie w chrześcijaństwo, przeł. Z. Włodkowa, Kraków 1994, s. 321.
3 J. Ratzinger, Jezus z Nazaretu. Część 1: Od chrztu w Jordanie do przemienienia, przeł. W. Szymona, Kraków 2007, s. 130.
4 A. de Saint-Exupéry, Twierdza, przeł. A. Olędzka-Frybesowa, Warszawa 1998, s. 12.