Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po dziesięciu latach życia z manipulującym i kontrolującym Krzysztofem Emilia nie ma przyjaciół i znajomych, a na wiecznie krytykującą matkę nie może liczyć. Gdy wstaje od wigilijnego stołu i wychodzi w cichą noc, wie, że do domu nie wróci.
Postanawia zacząć życie od nowa. Rozwija swoją działalność logopedyczną, wynajmuje pokój. Zaprzyjaźnia się z dopiero co poznanymi ludźmi: Andrzejem – samotnie opiekującym się córką, Tereską – która odeszła od męża, Arturem – o dramatycznej przeszłości, i paroma innymi Wrocławianami. Każde z nich ma jakąś opowieść, własną traumę do przeżycia i drogę do przebycia. Spragnieni uczuć i bliskości innych osób organizują comiesięczne spotkania nawiązujące do wigilii i… rozwiązują swoje problemy.
Krzysztof śledzi, osacza i nie odpuszcza. Czy Emilii uda się od niego uwolnić? Kim jest Aneta, jej nowa pacjentka? Kto rzucił cegłą w dom Artura? Dlaczego z rodziną to najlepiej tylko na zdjęciu?
Dwanaście miesięcy to długo czy krótko, by zmienić swoje życie?
Magda Knedler – autorka blisko trzydziestu powieści, które zapewniły jej między innymi nominację do Bestsellera Empiku, nagrodę w plebiscycie Książka Roku 2020, organizowanym przez portal Lubimy Czytać, oraz nagrodę Radia Wrocław Kultura. Pisze głównie powieści historyczne i obyczajowe. Z wykształcenia filolożka i logopedka. Uwielbia stare dokumenty, malarstwo i polską fonetykę. Interesuje się biblio- i bajkoterapią, czyli uzdrawiającą mocą tekstów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Tam, gdzie jest miejsce przy stole
© Copyright by Magda Knedler, Warszawa 2025 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2025
Redakcja i korekta: Joanna Wysłowska
Zdjęcie autorki: Weronika Kosińska
Projekt okładki: Eliza Luty
Ilustracje okładkowe: jemioła – z Traité des Arbres et Arbustes que l’on cultive en France en pleine terre (1801–1819) autorstwa Pierre’a-Josepha Redouté/rawpixel.com; kwiat poinsencji – z Le Jardin Des Plantes autorstwa Paula Gervaisa/rawpixel.com; postać kobiety – Eliza Luty
Redaktor inicjująca: Blanka Wośkowiak
Wydawnictwo nie ponosi żadnej odpowiedzialności wobec osób lub podmiotów za jakiekolwiek ewentualne szkody wynikłe bezpośrednio lub pośrednio z wykorzystania, zastosowania lub interpretacji informacji zawartych w książce.
ISBN 978-83-8132-723-7
Dyrektor produkcji: Robert Jeżewski
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o. o. ul. Widok 8, 00-023 Warszawa tel. 603-798-616 Dział handlowy: [email protected]
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Wydanie I, 2025
1
Pech polega na tym, że w Wigilię obchodzę urodziny. I tak, to naprawdę pech. Chyba że ktoś lubi, gdy uwaga skupia się tylko na nim, choćby przez krótką chwilę. Nigdy nie miałam możliwości schować się w grupie, ukryć za czyimiś plecami, poudawać, że tak, z wujkiem Staszkiem już sobie składaliśmy życzenia, a tym samym uniknąć cmokania w policzki i obejmowania, które zawsze trwa zbyt długo. Oprócz wujka Staszka zawsze była jeszcze jego żona, ciotka Wanda, siostra mojej matki. Jedno gorsze od drugiego. Z biegiem lat nabrałam przekonania, że przychodzili do nas na wigilię tylko po to, by wylać na mnie nagromadzone przez cały rok frustracje. Oni i ich dzieci – kuzynka Lidka i kuzyn Witek. Moja matka wcale ich nie powstrzymywała, kiedy się nade mną pastwili, wręcz przeciwnie, skutecznie dokładała do pieca. Każdego roku według jednego schematu, z lekkimi modyfikacjami.
– Dlaczego jesteś taka chuda? – pytała ciotka Wandzia z wrednym błyskiem w oku. – Spójrz na Lidzię. Kiedy nabierzesz trochę ciałka? Takie chude jak ty są nic niewarte. Facet musi mieć za co złapać.
Tu obowiązkowo wujek Staszek zaczynał urządzać sobie podśmiechujkę.
– Nerwowa jest – odpowiadała moja matka z przekąsem. – To przez te jej nerwy ani tyłka, ani cycka.
– Za naszych czasów to się nerwy z głowy do dupy pasem przeganiało – dodawał swoje wujek Staszek.
– Dalej ciągle się tylko uczysz? – wtrącała się znowu ciotka Wandzia. – I po co ci to? Szóstek pełno, a chłopaka żadnego. Faceci nie lubią takich mądralińskich. Jak zostaniesz starą panną, wspomnisz moje słowa. Dobrze mówię, Witeczku?
Witeczek, w za ciasnej koszuli i czerwony na twarzy, kiwał głową z zadowoleniem. Był młodszą wersją wujka Staszka, zawsze wpatrywał się we mnie z mieszaniną pogardy i dziwnej irytacji, jak w krnąbrne dziecko, które nie chce nikogo słuchać, choć ciągle jest upominane.
– Lidzia, proszę bardzo, dobrą pracę ma, w rejestracji w przychodni, a przy okazji studiuje bankowość i zarządzanie, zajęć mało, to i utrzymać posadę się da, zresztą na zajęcia chodzą tylko same prymuski, a efekt będzie dla każdego taki sam, bo taki sam przecież dyplom dostanie, a nie inny. Papier to papier. A po co innego się studiuje?
– Wszystko ogólnie będzie takie samo poza wiedzą – odszczeknęłam się.
Matka zgromiła mnie wzrokiem i ani razu w tej nagonce nie stanęła po mojej stronie. Nie byłam jej ulubioną córką, nawet jeśli innych nie miała. Mój ojciec odszedł od nas, zanim skończyłam siedem lat. Wyjechał za granicę. Chciał mnie zabrać, ale matka się sprzeciwiła. Nie doprowadziła, co prawda, do tego, by odebrano mu prawa rodzicielskie, jednak utrudniała wizyty, nigdy nie zostawiała mnie z nim sam na sam, a gdy urządził się już w Niemczech, ani razu nie pozwoliła mi go odwiedzić. Pisał do mnie i dzwonił, do pewnego momentu. Ale nawet jeśli udało mi się cudem przechwycić od matki słuchawkę, to oczywiście dystansu to nie zmniejszyło. Wiedziałam, że po prostu z moją matką nie wytrzymał i doszedł do punktu, w którym postanowił o siebie zawalczyć. Nawet jeśli oznaczało to rezygnację ze mnie. Nadal mam do niego żal, oczywiście. Nie mogę jednak powiedzieć, że go nie rozumiem.
Rodzina pastwiła się nade mną w każde święta według podobnego scenariusza. Opłatek i szyderstwa, kolacja i chwila ciszy na żucie, potem życzenia urodzinowe dla mnie i kolejne szyderstwa, prezenty w postaci skarpet i majtek, na widok których Witeczek zawsze chichotał, uwagi dotyczące mojego liceum, uwagi dotyczące moich studiów.
– I na co ci te szóstki z historii? Historia i tak nikogo nie obchodzi.
– Logopedia? Są takie studia? Co będziesz po nich robić?
– Będę logopedką – odpowiadałam przez zaciśnięte zęby, czego nie powinnam robić, bo niezdrowo jest zaciskać zęby.
– Ale co to kogo obchodzi, czy ktoś sepleni, czy nie? Z seplenieniem da się żyć. Ktoś ci będzie za to płacił?
Potem wracały komentarze dotyczące mojej wiecznie za chudej sylwetki, moich ostrych rysów twarzy, zbyt dziwnego sposobu ubierania się, bo przecież moje patykowate nogi w ciężkich buciorach wyglądają na jeszcze bardziej patykowate, mojego braku chłopaka, mojej małomówności – i ty chcesz ludzi uczyć mówić! – i mojego uciekania od życia w książki. To nie była prawda. Nie uciekałam. Miałam przyjaciół, po prostu takich jak ja, nie lubili imprez rodzinnych, gier zespołowych, telewizji, plotek, wyprasowanych sukienek i spodni garniturowych, grzebienia i ślepego posłuszeństwa. Zadawali pytania, nie wahali się kwestionować objawionych prawd, czytali książki, chodzili do kina na niszowe filmy, a potem chcieli o nich dyskutować. Nie próbowałam nawet przyprowadzać ich do domu i przedstawiać matce. Nigdy nie skończyłaby swoich tyrad, jak bardzo jest mną rozczarowana i dlaczego nie mogę być normalna.
Na piątym roku studiów wszystko się zmieniło. Sądziłam, że złapałam boga za nogi, i dopiero później uznałam, że bogowie nie lubią być łapani za cokolwiek, a takie stwierdzenie prawdopodobnie tylko ich rozdrażnia. Pojawiła się jednak w końcu szansa na ucieczkę i postanowiłam z niej skorzystać, a dopiero później przemyśleć sprawę dokładniej. Ufarbowałam włosy na zielono, a kiedy przy wigilii zaczęły się komentarze, jeszcze ostrzejsze niż zazwyczaj, bo przecież ewidentnie mi odbiło, wstałam z krzesła, uśmiechnęłam się szeroko i powiedziałam:
– Odpierdolcie się.
Potem wzięłam z pokoju spakowany plecak i wyszłam. Mogłam to zrobić. Miałam wreszcie dokąd pójść. Od kilku miesięcy spotykałam się wówczas z Krzysztofem, starszym ode mnie o dziesięć lat dentystą. Był przystojny, bogaty i wydawało się, że za mną szaleje. Gdy opowiedziałam mu o swoim życiu, zdziwił się, że ciągle mieszkam z matką, i zaproponował, bym przeniosła się do niego. Tamtej nocy czekał na mnie przed blokiem oparty o maskę samochodu. Drogę pokonałam biegiem, plecak obijał mi się o biodro. Z balkonu wydarła się moja matka:
– Emilia! Natychmiast wracaj!
Nie spojrzałam na nią. Wsiadłam do auta i przez długi czas w domu się nie pojawiałam.
Krzysztofa z początku uważałam za anioła. Skończyłam studia z dobrymi wynikami, znalazłam pracę jako logopedka w szkole, wynajęłam mały gabinet w studiu znajomego fizjoterapeuty, zaczęłam specjalizację z logopedii medialnej, a później planowałam kolejną, z neurologopedii. Moje życie zrobiło się całkiem znośne. Dopóki nie poznałam Krzysztofa lepiej i dopóki nie przedstawił mnie swojej rodzinie. Wtedy zrozumiałam, że wpadłam z deszczu pod rynnę.
Wytrzymałam z nim dziesięć lat. Dziesięć zmarnowanych lat, z których jedyne, co nie nadaje się do śmieci, to edukacja i doświadczenie zawodowe. Wszystko inne przypomina czarną dziurę. I nie chodzi o to, że świat jest zły, a ja jestem święta. Chodzi tylko o to, że jestem głupia, słaba i nieudolna. Że nie umiem żyć w pojedynkę, podjąć decyzji, być samowystarczalna, ryzykować. Dlatego wciąż to robię – tkwię przy ludziach, którzy czynią mnie nieszczęśliwą i dla których staję się chłopcem do bicia, dzieckiem, na które można wylać każdą frustrację. Pozwalam na to. Boję się. Moje życie to stąpanie po kruchym lodzie. Ponieważ nie ważę dużo, trzymam się, ale słyszę trzeszczenie i czuję napięcie w mięśniach. I może chcę pęknięcia. Chcę wpaść pod lód, doświadczyć zimna i otrzeźwienia.
Teraz znowu są święta, a ja nie mam zielonych włosów, tylko schludnie upięty kok. Siedzę sztywno w granatowej sukience i szpilkach, na szyi łańcuszek z diamentowym wisiorkiem, na palcu pierścionek z takim samym diamentem. Żadnego elementu stroju nie wybrałam sama, wszystko wskazał on. Nawet rajstopy. Najcieńsze, jakie istnieją. Kazał mi używać samoopalacza, by ukryć moją bladość i to, że z zimna na nogach robią mi się marmurki. Zawsze mi to wytykał.
– I to nawet w gorące dni! W cholernym Egipcie twoje nogi wyglądają, jak gdybyś wyszła z lodówki. Wystaw się na słońce, opal się, co z tobą jest nie tak!
Oczywiście wiedziałam, że źle mnie traktuje. Ale przecież byliśmy w Egipcie, a on tylko chciał, żebym się dobrze prezentowała. Tak to zawsze przebiega, prawda? Usprawiedliwienie za usprawiedliwieniem, tłumaczenia, wymówki, wmawianie sobie, że przecież przesadzam. A potem szukanie winy w sobie. Naprawdę mam te cholerne marmurki. Nawet w cholernym Egipcie. Co ze mną jest nie tak?
Mogłam odejść? No pewnie, że mogłam. Teoretycznie wszyscy możemy wszystko.
Prostuję się w swojej granatowej sukience i skubię pierogi. Usiłuję przełknąć kęs, który rośnie w gardle, kiedy matka Krzysztofa, Irena, po raz kolejny zaczyna mi wyrzucać egoizm, bo rozwijam karierę i wciąż przekładam ślub oraz założenie rodziny.
– Nie młodniejesz! A Krzysiu ma już prawie czterdzieści cztery lata. To egoizm z twojej strony, że ciągle każesz mu czekać. A on się już naczekał. Skończyłaś studia? Skończyłaś. Nie zabraniał ci się uczyć. Poszłaś do pracy? Poszłaś. I pracujesz, już prawie dziesięć lat. Połowa z tego powinna ci starczyć, by zaspokoić ambicje. Po urodzeniu dzieci przecież i tak nie wrócisz do pracy. Nie zamierzasz chyba oddać moich wnuków niańce. Tego jeszcze brakowało, żeby obca baba moje wnuki chowała. Może jeszcze Ukrainka? Niedoczekanie! Czego ty właściwie jeszcze chcesz?
Milczę. Wiem, że jeśli nawet jej powiem, nie zrozumie. A ja tak naprawdę chcę mieć rodzinę. Moja dysfunkcyjna matka i nieobecny ojciec nie wypalili we mnie tego pragnienia. Chcę mieć dzieci. Chcę pracować, bo kocham to, co robię. Chcę partnerstwa. Obecności drugiej dorosłej osoby w moim życiu, z którą będę szła do przodu, która będzie mnie wspierać i którą ja będę wspierać. Chcę wspólnoty, działania razem, patrzenia w przyszłość, szacunku. Chcę dawać, ale chcę też coś dostać. I to coś, co nie jest łańcuszkiem z diamentem i egzotycznymi wakacjami.
– Odpowiedz mi, kiedy do ciebie mówię – cedzi przez zęby Irena.
Rzucam widelcem o talerz.
– Mam odpowiedzieć? Dobrze, proszę, oto moja odpowiedź! Twój syn nie daje mi oddychać! Rozumiesz?! Nie mogę oddychać! Nie mogę postawić jednego cholernego kroku, by mu o tym nie zameldować, nie mogę spotkać się z przyjaciółką, bo zaraz urządza mi awanturę. Z jaką zresztą przyjaciółką! Odcięłam się od wszystkich znajomych, bo jego zdaniem on powinien mi wystarczyć! Przegląda listę moich klientów w gabinecie i podkreśla nazwiska każdego płci męskiej, a potem sprawdza ich w internecie. Jeśli są młodzi i przystojni, każe mi z nich rezygnować. Nie mogę nosić spódnicy krótszej niż za kolano, nie mogę nosić krótkich włosów, nie mogę nosić kozaków z wysoką cholewką... Pieprzonych kozaków z wysoką cholewką! Nigdy, nigdy nic nie robię wystarczająco dobrze, a jeśli faktycznie coś mi wychodzi, on jest niezadowolony, bo przecież powinnam być głupsza od niego, on musi mieć możliwość objaśniać mi świat! Znasz go? Znasz swojego syna? Czy ty w ogóle go znasz?
Cała rodzina Dąbrowskich zgromadzona przy stole milczy jak zaklęta. Krzysztof czerwienieje.
– Mówiłem ci, że to wariatka – mruczy do matki. – Uspokój się, Emi. Czas do domu.
Unoszę rękę.
– Nigdzie z tobą nie idę.
– Emilio, panuj nad emocjami, zachowujesz się nieelegancko. Zresztą mówiłam mojemu synowi od początku, że jak się bierze dziewczynę z blokowiska, bez żadnego zaplecza, to tak się właśnie kończy. No ale cóż, miłość bywa ślepa, przyjęliśmy cię jak swoją, mimo zielonych włosów na początku, mój Boże. Krzysztof ma prawo wymagać od ciebie, jego narzeczonej, pewnego poziomu, a także kontrolować to, czy pozostajesz mu wierna i zachowujesz się przyzwoicie...
– Nie jestem jego własnością – warczę. – I narzeczoną również już nie.
Kładę pierścionek na stole, po czym mówię to po raz drugi w swoim życiu:
– A teraz się odpierdolcie.
2
Obiecuję sobie, że to już ostatni raz. Odtąd święta będą moje własne albo nie będzie ich w ogóle. Żadnego całowania wujków, żadnego słuchania szyderstw, żadnego wstydu, że nie spełniam cudzych oczekiwań. A przede wszystkim nie dam się traktować jak pochyłe drzewo, na które tak łatwo zawsze wejść. Koniec z pochyłym drzewem.
Mam dość. Wiem, że w pojedynkę czekają mnie trudności, ale od czegoś muszę zacząć. I zaczynam od nabrania tempa. Wybiegam z domu Dąbrowskich, a potem kluczę po okolicy, by Krzysztof nie mógł mnie szybko znaleźć, choć willową ulicę Kasprowicza zna na pewno lepiej niż ja. Tu się wychował. Zaszywam się w krzakach i zamawiam ubera, ale podjeżdżam nim tylko na Nadodrze. Wybieram pieniądze z bankomatu, przesiadam się do komunikacji miejskiej, wyłączam telefon komórkowy i docieram na Nowy Dwór. Noc spędzam na fotelu w swoim gabinecie, do którego klucze noszę zawsze podpięte do tych domowych. Nie śpię, nie zapalam świateł. Krzysztof oczywiście szuka mnie tam, ale go nie wpuszczam. Rano jadę na dworzec kolejowy, jem słodką bułkę na śniadanie, popijam szybką kawą i kupuję bilet na pociąg do Świnoujścia. Czuję potrzebę zobaczenia morza. Nie mam żadnej rezerwacji w hotelu, noclegu ani nawet ubrań na zmianę. Boję się płacić kartą i dokonywać przelewów przez telefon. Boję się w ogóle używać telefonu. Krzysztof zna sposoby, by dowiedzieć się, co robię. W pociągu siedzę spięta i wystraszona, cały czas patrzę na wejście do przedziału. Nie potrafię pozbyć się wrażenia, że on w każdej chwili może tu wejść, złapać mnie za rękę i wywlec na zewnątrz na najbliższej stacji. Wpadam w paranoję.
Kiedy docieram do Świnoujścia, jestem kłębkiem nerwów i cała się trzęsę. Nie tylko ze strachu, ale również z zimna, wciąż mam na sobie sukienkę z wigilii, najcieńsze rajstopy, jakie produkują, i szpilki. Stopy mi drętwieją, płaszcz bardziej wygląda, niż grzeje. Lodowaty wiatr od morza przenika przez moją skórę i mięśnie, docierając chyba wprost do kości. Nie wzięłam nawet czapki. Owijam głowę szalem, przyciskam do piersi torebkę i w swoich śmiesznych szpilkach grzęznę w piasku, kiedy idę plażą przed siebie. Połykam łzy, mijam rodziny, które wyszły na świąteczny spacer, ignoruję zaciekawione spojrzenia. Wyglądam dziwnie. W końcu przegrywam z zimnem.
Schodzę z plaży i kieruję się do miasta, muszę coś zjeść i gdzieś spędzić noc. Nadal nie włączam telefonu. Zaczynam pielgrzymkę po hotelach i cudem znajduję wolny pokój w jednym z nich. Nie poszło mi zbyt łatwo, dlatego że zjechało tu sporo tych, którzy zamiast tradycyjnych świąt w domu wybrali ucieczkę od pierogów nad morze. Płacę gotówką za cztery noce z góry. Potem kupuję przekąski i wino w żabce, bo tylko ten sklep otwarto w pierwszy dzień świąt, lekko się upijam i do rana płaczę. W drugi dzień świąt czuję się podle, zwłaszcza kiedy wychodzę na spacer i patrzę na ludzi wciąż celebrujących Boże Narodzenie, popijających grzane wino na deptaku, poprawiających szaliki dzieciom, całujących swoje drugie połówki. Święta to paskudny czas dla osób w kryzysie psychicznym. A ja wciąż mam na sobie tę swoją sukienkę z wigilii. Jest dwudziesty szósty grudnia, wszystko zamknięte, nie mogę kupić nawet dresu w lumpeksie. Ale w końcu święta się kończą, jak wszystko na tym świecie. Kupuję dres, jakieś dżinsy, dwie bluzki i bieliznę, czapkę, tanie buty i kurtkę. W końcu mi ciepło, moje ciało wychodzi z odrętwienia. Idę nad morze, wybieram bezludny fragment plaży i zaczynam krzyczeć. Oddaję morzu swoją wściekłość. Drę się i drę, przekrzykując fale, aż chrypnę i opadam z sił. Wracam do hotelu, włączam telefon i ignoruję setki połączeń od Krzysztofa, jego rodziny i mojej matki. No jasne, że wszystko jej powiedział. Wybieram numer do Tomasza, fizjoterapeuty, od którego wynajmuję gabinet w jego studiu.
– Potrzebuję pomocy – mówię, kiedy tylko odbiera.
A potem o wszystkim mu opowiadam. Czuję się żałosna, beznadziejna i bardzo samotna. Dziesięć lat z Krzysztofem pozbawiło mnie wszystkich przyjaciół, bo przecież weszłam prosto w jego pułapkę, łykałam chciwie słowa o tym, jak nie potrzebujemy nikogo innego i wystarczamy sobie nawzajem. Niepokoił się o mnie, gdy wracałam późno, dlatego prosił, bym przed dwudziestą pierwszą już była w domu. Troska, oczywiście, nic innego. Byłam kobietą na poziomie, logopedką i partnerką szanowanego dentysty. Nie zamierzałam chyba przyjaźnić się nadal z dziewczyną, która pracuje na kasie w biedronce, a po godzinach nagrywa covery na YouTube, licząc na swój wielki przełom, choć ten nigdy nie nastąpi, bo żaden przełom nie może nastąpić w życiu kompletnego beztalencia. Tak zniknęła Jagna, którą znałam od podstawówki. Nie zamierzam chyba przyjaźnić się nadal z chłopakiem, który ma już prawie trzydzieści lat, a pracuje w szkolnej świetlicy? Czy jest w ogóle na to nazwa? Pan świetlicowy? Świetliczanek? Tym powinny się zajmować kobiety, które chcą mieć opłacony ZUS i odkładać składki emerytalne, a których mężowie zarabiają prawdziwe pieniądze. To nie facet, to baba! Tak zniknął Romek. Nie był tylko „świetliczankiem”, ale także nauczycielem w klasach jeden–trzy. W świetlicy sobie dorabiał, bo potrzebował pieniędzy, jego ojciec stracił pracę, matka chorowała, on sam jako początkujący nauczyciel nie dostawał oszałamiającej pensji. I tak, rodzina też mu dokuczała, że co z niego za facet, wziąłby się lepiej do porządnej roboty. I nie mogłam także przyjaźnić się z Agnieszką, przebojową i agresywną prawniczką. Ona z kolei stanowiła dla mnie zły przykład, wiadomo. I niebezpieczeństwo dla Krzysztofa, w razie gdybym się ugięła i zgodziła wziąć z nim ślub. Nie mogłam mieć znajomej prawniczki. Oczywiście, że nie.
Sama jestem sobie winna. Odcinałam każdego, krok po kroku. Najpierw tę trójkę, najbliższych przyjaciół, później dalszych znajomych, z którymi czasem umawiałam się na kawę, by pogadać o czymś niezobowiązującym. Zniknęło nawet to. Wreszcie znalazłam się w sytuacji, gdy całe moje życie towarzyskie ograniczało się do dwóch słów zamienionych od czasu do czasu z nauczycielami w szkole, w której pracowałam. Na tym koniec. Weszłam w to. Wbiegłam. We wszystko, co dla mnie przygotował.
Na rodzinę nigdy nie mogłam liczyć, a teraz stosunki jeszcze bardziej się pogorszyły. Matka trzymała jego stronę. Jej bogaty prawie zięć. Dentysta. Taki przystojny i dojrzały. Jedyny sukces w moim życiu. Jak to się stało, że złapałam takiego mężczyznę? Chwaliła się nim każdemu, choć przecież nie był jej synem. Ja również dobrze sobie radziłam, skończyłam studia z wyróżnieniem, miałam niezłą pracę i świetne wyniki, ludzie mnie sobie polecali, w internecie dostawałam same pochlebne opinie. Kogo to obchodziło? Zawiodłam ją, odwlekając ślub z Krzysztofem, i zawiodłam ją po raz kolejny, znowu uciekając. Tylko przez wzgląd na niego wybaczyła mi tamtą aferę na wigilii przed dziesięcioma laty. Moje spektakularne wyjście. Przyszedł do niej z kwiatami. Mówił, że mnie kocha i że jestem wyjątkowa. Widziałam zaskoczenie na jej twarzy, ale odgadłam, że ją kupił. Kochała go bardziej, niż kiedykolwiek kochała mnie. Musi teraz okrutnie cierpieć. I wciąż mieć nadzieję, że po prostu chwilowo mi odbiło. Oni wszyscy tak właśnie muszą myśleć.
– Wróć do Wrocławia – odpowiada Tomasz. – Zatrzymasz się u mnie i Heli, mamy wolny pokój. Możesz zostać, póki sobie czegoś nie znajdziesz.
– Naprawdę?
– Oczywiście.
– Dziękuję – dukam. – Nie wiem tylko, jak to zrobić, by odzyskać swoje rzeczy. Ubrania jakoś przeboleję, ale zostawiłam w mieszkaniu laptop. Jest mi potrzebny do pracy i trudniej go kupić niż nową ładowarkę do telefonu i dwie pary gaci. Muszę teraz liczyć każdy grosz.
– Emi... – Słyszę, jak Tomasz ciężko wzdycha. – Zabrzmi dziwnie, ale przeprowadzimy to tak. Znasz mnie i wiesz, że jestem dobrze zbudowany.
– To prawda – potwierdzam.
– Właśnie. Mam kolegę, który jest... yyy... solidny w barach tak jak ja, a do tego nawet łysy. I ma tatuaże.
– Serio?
– Mhm. Tak naprawdę muchy by nie skrzywdził, dziecku zupki codziennie gotuje, ale wygląda groźnie. Pójdziemy z tobą. Ten twój Krzysztof nam nie podskoczy.
– Zrobicie to? Dla mnie?
– No jasne, Emi. Jeśli mogę ci pomóc w takiej sytuacji, nie będę się wahał. Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej o swoich kłopotach?
– Nie wiedziałam, że to kłopoty.
– Rozumiem – odpowiada po krótkiej pauzie. – Słuchaj, moja siostra... była kiedyś z takim przemocowym pajacem. Długo jej zajęło wyjście z tego szamba. Nie będzie ci łatwo, ale jeśli mogę coś podpowiedzieć, to... nie wracaj już do niego. Nawet jeśli poczujesz się cholernie słaba i nawet jeśli on będzie błagał. Nie wracaj. Odeszłaś w jednej sukience na grzbiecie. Zrobiłaś najtrudniejszy krok. Pomożemy ci z Helą, ale musisz spróbować wytrwać.
– Wytrwam – oświadczam z determinacją. Nie sądzę, by Tomasz od razu mi uwierzył.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
