31 kości - Morgan Cry - ebook + audiobook + książka

31 kości ebook i audiobook

Cry Morgan

3,8
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Zbrodnia, od której robi się zimno w najbardziej upalny dzień.

Kiedy Effie Coulston pada martwa na podłogę swojego baru podczas spotkania biznesowego w małym hiszpańskim miasteczku, jej córka Daniella czuje, że powrót na pogrzeb matki jest jej obowiązkiem. Mimo że nie utrzymywała z nią kontaktów od dwudziestu lat, a życie Effie w Hiszpanii było bardziej niż tajemnicze. Zwłaszcza, gdy bar Effie odwiedzają podejrzani obcokrajowcy, żądając od Danielli zwrotu gigantycznej kwoty, pochodzącej z wielomilionowego przekrętu na rynku nieruchomości. Ale pieniądze zniknęły…Tymczasem detektyw, który prowadzi śledztwo w sprawie śmierci Effie jest przekonany, że Daniella wie więcej, niż mówi… Tylko czy wyjdzie z tej ponurej afery cało?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 399

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 3 min

Lektor: Justyna Bieniek

Oceny
3,8 (8 ocen)
2
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
soleckam

Dobrze spędzony czas

Hiszpański Gang Olsena. Taka kryminalna tragifarsa ale czyta się świetnie
00
gablo

Dobrze spędzony czas

Wpadłam na tę książkę całkiem przypadkiem, nazwiska autora nigdy nie słyszałam (w sumie to pseudonim), ale okazuje się, że napisał osiem powieści i ma bogaty życiorys. 31 kości to całkiem zgrabnie skonstruowana opowieść kryminalno-sensacyjna, choć być może nie do końca da się w tej grupie książkę umieścić. Podoba mi się pomysł na fabułę. Główna bohaterka przyjeżdża do małego miasta w Hiszpanii na pogrzeb swojej matki, z którą w zasadzie nie utrzymywała kontaktów. Wpada w wir różnych spraw, z którymi matka miała do czynienia. Spraw nie do końca legalnych i uczciwych. Daniella dziedziczy po matce nie tylko mieszkanie i dobrze prosperujący pub, ale też całą masę poważnych problemów. Całkiem fajnie sobie z nimi jednak radzi, zważywszy że nie miała dotąd pojęcia, czym zajmowała się matka. Główna bohaterka to taki typ kobiety, którą w książkach bardzo lubię – bystra, konkretna, wygadana, z ostrym językiem. Całą historię oglądamy z jej perspektywy. Mamy więc wgląd nie tylko w to, co robi, al...
00



1. Gole­nie barana

1

Gole­nie barana

– To praw­dziwa żyła złota – Effie Coul­stoun mówi mło­demu inwe­sto­rowi. – Wystar­czy tylko nie­wielka zaliczka, a otrzy­masz dzie­sięć pro­cent udzia­łów, i nawet jeśli speł­nią się jedy­nie nasze naj­gor­sze pro­gnozy, będziesz bar­dzo boga­tym czło­wie­kiem. Effie roz­gląda się po swoim pubie Se Busca; to wyćwi­czone, roz­ta­cza­jące aurę tajem­ni­czo­ści dzia­ła­nie, mające na celu zasu­ge­ro­wa­nie inwe­sto­rowi, że infor­ma­cje, które mu prze­ka­zuje, są prze­zna­czone tylko dla jego uszu. Bio­rąc pod uwagę, że bar jest zamknięty i pusty, spoj­rze­nie jest wyłącz­nie czę­ścią gry. Licząc w myślach do dzie­się­ciu, odwraca się z powro­tem do mło­dego czło­wieka.

– Tak naprawdę, Paul – szep­cze – był­byś milio­ne­rem.

Oczy Paula błysz­czą w pół­mroku. Jego potar­gane włosy i ubra­nia z trze­ciej ręki świad­czą o trud­nej sytu­acji finan­so­wej. Pod­nosi obie ręce ze stołu i powoli je zaciera. Effie wie, że go zła­pała. Zła­pała wła­śnie tu i teraz. Kolejny zastrzyk gotówki do puli.

Boże, jak ja się dziś dobrze czuję z samego rana. Pro­mie­ni­ście. Chrza­nić osiem­dzie­siątkę – czuję się jak dwu­dzie­sto­latka. Te cho­lerne tabletki to jakieś cudo. Nie­le­galne, ale cho­ler­nie cudowne. Bogu dzięki za przy­ja­ciół, któ­rzy mają dostęp do takich rze­czy. Robią robotę – dodają mi ener­gii.

– Pozwól, że doleję ci piwa – mówi Effie, wsta­jąc.

Pod­cho­dzi do baru, wyciąga się do przodu, tak że prak­tycz­nie kła­dzie się na drew­nie, które przez całe życie piło alko­hol, pot i łzy, któ­rymi prze­sią­kło. Z wprawą napeł­nia kufel ide­al­nie odmie­rzo­nymi czte­ry­sta pięć­dzie­się­cioma mili­li­trami piwa i pół­ca­lową1 pianą. Rekla­mo­wane jako pinta bry­tyj­ska – to z bute­lek, które trzyma dla tury­stów, któ­rzy od czasu do czasu nie­świa­do­mie naty­kają się na jej pub.

Gdy piwo jest już w kuflu, Effie roz­gląda się po swo­ich wło­ściach. Przy­gląda się ciem­nemu, niskiemu sufi­towi, słabo zasi­la­nym żarów­kom oraz cie­niom, które prze­wa­żają nad świa­tłem dzie­sięć do jed­nego – to celowy wybór oświe­tle­nia. Spra­wia, że potrzeba remontu jest mniej widoczna. Bez okna na świat pub jest jak sta­tek kosmiczny – można w nim podró­żo­wać myślami lub wyobra­zić sobie, że jest się gdzie­kol­wiek. Po jej lewej stro­nie, na jed­nej ze ścian znaj­duje się ołta­rzyk poświę­cony wystę­pom z daw­nych lat. Podarte, wybla­kłe pla­katy festi­wali, kon­cer­tów i przed­sta­wień. Nic now­szego niż koniec lat osiem­dzie­sią­tych. Nie­które papiery na tej ścia­nie byłyby warte kon­kretne pie­nią­dze, gdyby ich stan był lep­szy. W kącie – brudna, biała tablica kor­kowa rekla­muje lokalne imprezy i zespoły. Naj­now­sze infor­ma­cje są sprzed jakichś dwóch lat. Effie nie rekla­muje cudzych rze­czy. Już nie. Jej osła­wione skąp­stwo z cza­sem tylko się pogłę­biło. „Pie­przyć ich” – to jej motto na sta­rość. Spo­gląda na sufit. Bank­noty pokry­wają każdy jego cen­ty­metr. Według ostat­nich obli­czeń była tam repre­zen­ta­cja ponad stu sześć­dzie­się­ciu kra­jów. Łączna war­tość: dwie­ście sześć euro – według dzi­siej­szego kursu wymiany walut. Effie pod­li­czyła to wszystko mie­siąc temu po tym, jak ktoś powie­dział jej, że kilka star­szych bank­no­tów może mieć dużą war­tość anty­kwa­ryczną. Ten ktoś pie­przył głu­poty, ale Effie odkryła, że ćwi­cze­nie pole­ga­jące na obli­cza­niu praw­dzi­wej war­to­ści bank­no­tów jest dla niej źró­dłem dziw­nej satys­fak­cji.

Pod kątem pro­stym do baru stoi stół bilar­dowy. Ma kółka, więc można go prze­su­nąć, aby zapew­nić miej­sce do gry w darta na sta­rze­ją­cej się tar­czy. Dawno temu to roz­wią­za­nie pozwa­lało rów­nież roz­sta­wić się zespo­łowi lub DJ-owi. Teraz już nie. Reszta mebli w pubie to mnó­stwo krze­seł i sto­łów, które Effie wypa­trzyła, gdy restau­ra­cja Car­nes Frías na sta­rym mie­ście splaj­to­wała. Były to pierw­sze meble, które wymie­niono w pubie od dwu­dzie­stu lat. Stali bywalcy aż zanie­mó­wili. Nie tyle z powodu zasko­cze­nia zmianą, co za sprawą jaskra­wego różo­wego koloru, na jaki stoły i krze­sła były poma­lo­wane. Wybór kolo­ry­styki, doko­nany przez wła­ści­ciela Car­nes Frías, w pewien spo­sób przy­czy­nił się do skró­ce­nia żywota restau­ra­cji. Effie była zda­nia, że ten kolor dodaje bla­sku jej loka­lowi. Stali bywalcy uwa­żali, że wygląda do dupy, ale i tak przy­cho­dzili na drinka.

Pod jej sto­pami drew­niana pod­łoga, która ostatni raz była pole­ro­wana dekadę temu, składa się w sied­miu czę­ściach z drewna i w trzech z alko­holu. Ta sama złota pro­por­cja doty­czyła kli­ma­ty­za­cji, która dzia­łała w sied­miu na dzie­sięć przy­pad­ków.

Po pra­wej stro­nie patrzy na rząd lóż baro­wych, z któ­rych ostat­nia jest zajęta przez mło­dego inwe­stora. Wraca do loży, upusz­cza kufel z piwem na stół, po czym rzuca się na krze­sło naprze­ciwko Paula. Przy­gląda mu się uważ­nie. Jeśli zde­cy­duje się odrzu­cić jej inwe­sty­cyjną ofertę, zapłaci za dwa piwa i paczkę chip­sów serowo-cebu­lo­wych, które już mu podała. Jed­nak nie spo­dziewa się, że będzie musiał pła­cić.

– I jak apar­ta­ment? – pyta Effie.

– Wspa­niały – odpo­wiada Paul.

– Nowe będą jesz­cze lep­sze.

Paul odgar­nia dłu­gie włosy, które opa­dają mu na twarz. Effie uważa, że długa do ramion czu­pryna, nie­chlujna kozia bródka i znisz­czony afgań­ski płaszcz to obciach. Dzięki temu Paul wygląda jak zła­mas. Ale zła­mas z dwu­dzie­stoma tysią­cami na kon­cie. Dwa­dzie­ścia tysia­ków prze­zna­czo­nych dla banku Effie.

– Kiedy roz­po­czę­cie robót? – pyta Paul.

Effie uśmie­cha się.

Kutas stara się uży­wać ter­mi­no­lo­gii dewe­lo­per­skiej. Powo­dze­nia. W to mi graj.

– Naj­pierw potrze­bu­jemy pozwo­le­nia na budowę – odpo­wiada, koń­cząc dobrze przy­go­to­waną prze­mowę. – Ale to nie jest takie pro­ste.

– Och!

– Nie ma się czym mar­twić – stwier­dza Effie. – Po pro­stu od czasu afery Gürtel hisz­pań­skie lokalne wła­dze są o wiele ostroż­niej­sze w wyda­wa­niu pozwo­leń na budowę.

– Czy­ta­łem coś o tym – mówi Paul. – To poważny pro­blem. Łapówki, prawda?

– I cała reszta – mówi Effie. – To będzie się cią­gnęło przez lata. Zmie­niło całą scenę poli­tyczną Hisz­pa­nii. Dla­tego wła­śnie musimy poka­zać ayun­ta­miento2, że połowa naszych inwe­sto­rów nie jest z nami powią­zana.

Taaa… jasne.

– Chcą się upew­nić, że nie mamy żad­nego pakietu kon­tro­l­nego. Zwłasz­cza gdy mówimy o kilku milio­nach za nie­ru­cho­mość. Szkoda, bo sami chęt­nie wyło­ży­li­by­śmy całą potrzebną kasę. To złoty inte­res – ale zasady to zasady.

Paul pociera nos.

– Muszę przy­znać, że nie zna­la­złem nic na temat żad­nej zasady pięć­dzie­się­ciu pro­cent.

To dla­tego, że ona nie ist­nieje, kre­ty­nie. Zała­twmy to już. Mam ochotę na kolejną pigułkę.

– To nowa regu­la­cja – mówi Effie. – Geo­rge Laidlaw może to wyja­śnić. W tych kwe­stiach jest praw­dzi­wym orłem pale­stry. Ale dla cie­bie to dobra wia­do­mość. Musisz tylko wpła­cić dwa­dzie­ścia paty­ków zaliczki. Reszta nor­mal­nie byłaby płatna po zakoń­cze­niu budowy – ale do tego czasu wszystko już zosta­nie sprze­dane, będziemy o wiele bogatsi, a ty nie będziesz musiał bulić reszty. Dwa­dzie­ścia tysi za ponad milion – to się nazywa inte­res stu­le­cia, prawda? To dla cie­bie lep­sze niż wygrana na lote­rii.

Jak cho­lera.

Paul pociera czoło.

– Dla­czego tak mało kasy z góry? To wydaje się zbyt piękne, żeby było praw­dziwe.

Effie uśmie­cha się w naj­lep­szym razie nieco krzywo.

– Nowe prze­pisy wyma­gają od nas, aby­śmy przy skła­da­niu wnio­sku wpła­cili w ayun­ta­miento jedną setną sza­co­wa­nej osta­tecz­nej ceny sprze­daży. Nie wolno nam brać wię­cej niż dwa­dzie­ścia tysięcy na inwe­stora, dopóki nie zosta­nie wydane pozwo­le­nie na budowę. Wtedy, zanim będą potrzebne jakie­kol­wiek dodat­kowe pie­nią­dze, sprze­damy inwe­sty­cję więk­szemu dewe­lo­pe­rowi.

Spo­koj­nie, Effie, spo­koj­nie. Teraz naj­trud­niej­sza część.

– Czy jesteś zain­te­re­so­wany? – pyta Effie.

– Był­bym głupi, gdy­bym nie był zain­te­re­so­wany.

– Masz to zakle­pane, ale jeśli chcesz kon­ty­nu­ować, musisz pod­pi­sać NDA.

Brak zro­zu­mie­nia na jego twa­rzy to dla Effie dobry znak. On nie jest doświad­czo­nym inwe­sto­rem. Kilku takich się zna­la­zło i to był kom­pletny nie­wy­pał.

– Umowa o zacho­wa­niu pouf­no­ści – wyja­śnia.

– Aha.

– To konieczne – zazna­cza. – Bo widzisz, gdyby wieść o tym się roz­nio­sła, to w jed­nej chwili zosta­li­by­śmy wygry­zieni przez któ­re­goś z naj­waż­niej­szych dewe­lo­pe­rów. To jest zbyt docho­dowe, żeby nie pró­bo­wali nas wydy­mać.

Paul wyba­łu­sza oczy.

Nie prze­kli­naj, Effie. Żad­nego, kurwa, prze­kli­na­nia. Po pro­stu zacho­waj spo­kój. Ale tak trudno jest zacho­wać spo­kój. Czuję się świet­nie. Te tabletki…

– Wybacz język – prze­pra­sza. – Cho­dzi o to, że cho­ciaż to my jeste­śmy wła­ści­cie­lami ziemi, duzi chłopcy znają sys­tem na wylot. Musimy ich zasko­czyć. Nie dać im szansy na powstrzy­ma­nie nas przed uzy­ska­niem pozwo­le­nia na budowę. Już raz zała­twi­li­śmy ich na cacy z tymi apar­ta­men­tami, które widzia­łeś dzi­siaj. – Po czym dodaje: – Piękne, prawda?

Paul przy­ta­kuje.

– Cóż, wielcy budow­ni­czo­wie byli wście­kli jak dia­bli z tego powodu i nie zaga­pią się tak po raz drugi. Cho­dzi o to, żeby się ukryć. Grać w grę. Zasko­czyć ich. Jeśli nam się to uda, jeste­śmy w domu. Więc… potrze­bu­jemy cał­ko­wi­tej dys­kre­cji. Dla­tego nale­ga­łam na spo­tka­nie tutaj. Jeśli w naszych biu­rach poja­wią się nowi ludzie, ktoś zacznie gadać. W tym mie­ście plotki roz­sie­wane są jak w żad­nym innym, które widzia­łam.

Biura. To dopiero zabawne.

Paul wpa­truje się w nią. Chło­nie każde słowo.

Czas na gole­nie barana. Naj­wyż­szy czas na gole­nie barana.

– Jeśli w to wcho­dzisz, sprawa jest pro­sta – mówi Effie. – Jako jeden z nie­wiel­kiej liczby wybra­nych inwe­sto­rów wyło­żysz dwa­dzie­ścia tysi, my uzu­peł­nimy resztę. Kiedy sprze­damy za, według naszych przy­pusz­czeń, dzie­sięć milio­nów – to spe­cjal­nie zani­żone sza­cunki – twój udział wynie­sie milion.

– W jaki spo­sób nabywcy ziemi wciąż są w sta­nie zaro­bić, skoro my mamy z tego tak dużo?

Podoba mi się słowo „my” w tym zda­niu.

– To pro­ste – kła­mie Effie. – Całość jest warta dwa­dzie­ścia milio­nów. My bie­rzemy dzie­sięć. Ich koszty budowy to około pię­ciu, więc zostaje im pięć milio­nów zysku. Może nawet wię­cej, jeśli ceny miesz­kań pójdą w górę.

– Macie to wszystko roz­k­mi­nione.

O tak, mamy, Paul. O tak, mamy. My mamy, my – wkrótce będziemy mieć.

– Nie­zły inte­res, prawda? – mówi Effie.

Siada z powro­tem, świa­doma, że prze­strzeń mię­dzy nią a sto­łem wypeł­nia brzuch. Ale w jej wieku kogo to tak naprawdę do cho­lery obcho­dzi? W tym wieku chce się już tylko stąd wydo­stać, a Paul jest praw­do­po­dob­nie ostat­nim kro­kiem na dro­dze do zdo­by­cia upra­gnio­nej góry pie­nię­dzy prze­zna­czo­nej na jesień życia. Jej pie­nię­dzy na „wymel­do­wa­nie”. Ma już ponad milion euro. Za mało, żeby wszy­scy zain­te­re­so­wani się odpie­przyli, ale zde­cy­do­wa­nie wystar­cza­jąco dla sie­dem­dzie­się­cio­ośmio­let­niej kobiety, która ma już dość wle­wa­nia gorzały do gar­deł nie­wdzięcz­ni­ków. A to ona trzyma całą kasę. Posia­da­nie to pra­wie wła­sność i takie tam.

Paul popija piwo, a Effie prze­suwa po stole w jego kie­runku kilka kar­tek papieru.

– To są dane ban­kowe, numer konta i NDA – wyja­śnia Effie. – Ale musisz się pospie­szyć. Wszy­scy inni już zapła­cili i wkrótce skła­damy wnio­sek o pozwo­le­nie na budowę.

Aku­rat.

Paul prze­gląda papiery.

– Jeśli do wie­czora pie­nią­dze nie wpłyną na moje konto – dodaje Effie – zało­żymy, że odpa­dasz. W rezer­wie mam wię­cej osób, które są gotowe jutro z samego rana wpła­cić nam kasę. Wtedy dla całej reszty będzie już po pta­kach.

– Jak długo potrwa, zanim wszystko się zwróci? – pyta Paul.

Ni­gdy, a teraz wska­kuj na pokład.

– W El Descaro wszystko toczy się powoli – odpo­wiada Effie. – Może to potrwać kilka mie­sięcy, ale kiedy tylko zło­żymy wnio­sek i zosta­nie to ogło­szone, jeste­śmy w domu. Duzi chłopcy mogą krzy­czeć i wrzesz­czeć do woli, ale nie będą w sta­nie nas powstrzy­mać.

– A po zło­że­niu wnio­sku nie będą mogli pokrzy­żo­wać nam pla­nów?

– Będzie im o wiele trud­niej to zro­bić i obsta­wiamy, że jeden z nich nas wykupi.

– Obsta­wiamy?

– Nie wiemy dokład­nie, który z nich się skusi, ale któ­ryś na pewno to zrobi. Jak już mówi­łam: to złoty inte­res. Widzia­łeś tę zie­mię. Bez­po­średni widok na morze. Ostat­nia dzie­wi­cza działka tego typu w mie­ście. Wła­śnie dla takich miejsc zostało stwo­rzone okre­śle­nie „nie­ru­cho­mość pre­mium”. I widzia­łeś jakość, do któ­rej dążymy. Naj­wyż­sza półka.

Apar­ta­ment, który Paul widział dziś po połu­dniu, zała­twił Geo­rge Laidlaw. Zna firmę zarzą­dza­jącą budyn­kiem i wie­dział, że o tej porze roku wszyst­kie miesz­ka­nia były zamknięte na trzy spu­sty. Paul dał się wkrę­cić, że wybu­do­wało je poprzed­nie kon­sor­cjum Effie. To był koronny argu­ment. Naj­wyż­szej klasy wykoń­cze­nie. Bar­dzo dro­gie.

– Wcho­dzisz w to? – pyta Effie.

Paul obraca kufel z piwem, wodząc jed­no­cze­śnie pal­cem po okręgu, który utwo­rzył się na stole ze skro­plo­nych czą­ste­czek wody.

– Może pół­tora miliona – oświad­cza Effie. – Przy pomyśl­nych wia­trach. Ale zegar tyka.

Pocie­ra­nie rąk. Błysk w oku. Przy­śpie­szony oddech.

Baran ogo­lony.

– Myślę, że tak – mówi Paul. – Po pro­stu się dener­wuję. Te pie­nią­dze miały być na moją uczel­nię.

– Oczy­wi­ście, że się dener­wu­jesz, ale pomyśl, co będziesz mógł zro­bić z pół­tora miliona – mógł­byś pójść na dowolny uni­wer­sy­tet na świe­cie albo po pro­stu się stąd zawi­nąć.

Paul wpa­truje się w stół i szep­cze:

– Wcho­dzę w to.

– Świet­nie – Effie wyciąga do niego rękę przez stół. – Witamy na pokła­dzie.

Fan-ta-kur-wa-stycz­nie.

Paul podaje Effie rękę. Po wyco­fa­niu się z uści­sku Effie musi wytrzeć pot z dłoni o sukienkę.

W tym momen­cie drzwi pubu otwie­rają się z hukiem.

Te drzwi były kie­dyś wizy­tówką dru­karni na sta­rym mie­ście. Po jej zamknię­ciu i prze­kształ­ce­niu w kawa­lerkę oka­zały się zby­teczne. Effie popi­jała café con leche w pobli­skiej kawiarni, gdy zoba­czyła, że są zabie­rane. Sto euro dla szefa i robot­nicy pod­rzu­cili je do jej pubu. Za jeden wie­czór dar­mo­wej gorzałki miej­scowy cie­śla wymie­rzył i dopa­so­wał drzwi. Wyglą­dały jak praw­dziwa bestia. Z litego dębu. Warte dwa­dzie­ścia razy tyle, ile zapła­ciła Effie. Drzwi były także potwor­nie trudne do otwo­rze­nia. I wła­śnie dla­tego je kupiła. Ostat­nie wła­ma­nie uświa­do­miło jej, że pub – budy­nek bez okien, który uwa­żała za twier­dzę prak­tycz­nie nie do zdo­by­cia – nie jest wcale taki nie­ty­kalny.

Stąd zasko­cze­nie, gdy drzwi otwie­rają się z łatwo­ścią i mistrzow­ską pre­cy­zją. Wewnętrzna klamka wybija dziurę w taniej ścia­nie z płyty kar­to­nowo-gip­so­wej. Świa­tło sło­neczne prze­dziera się do środka, na krótko oka­la­jąc postać, która wpa­dła do pubu.

Effie i Paul odwra­cają się z powodu hałasu.

– Oddaj mi moje pie­przone pie­nią­dze! – wykrzy­kuje nowo przy­były.

Effie wzdy­cha.

Cię­ża­ro­wiec. Cho­lerny cię­ża­ro­wiec. Powin­nam była zaufać swo­jej intu­icji. Uwa­ża­łam go za zbyt prze­bie­głego, żeby dać się omo­tać i zła­pać na tak oczy­wi­sty prze­kręt. Ale on był chętny. Bar­dzo. Z dobrego powodu. Ten zapał dopro­wa­dził do śle­poty. Ale teraz…

– Sły­sza­łaś, co powie­dzia­łem, do kurwy nędzy?! – pyta nowo przy­były i cedzi wolno słowa: – Oddaj… mi… moje… pie­przone… pie­nią­dze…

Effie wciąga brzuch, by wygra­mo­lić się z loży, i pod­nosi całą swoją masę ze stęk­nię­ciem.

– Simon – mówi, pod­cho­dząc do męż­czy­zny.

– Jesteś pie­przoną oszustką – sły­szy w odpo­wie­dzi.

Gdy drzwi się zamy­kają, z zarysu postaci wyła­nia się syl­wetka osob­nika metr sześć­dzie­siąt wzro­stu z klatą Popeye’a. W obci­słym bia­łym T-shir­cie oraz pla­żo­wych szor­tach masywne ramiona i uda nadają jego syl­wetce nie­pro­por­cjo­nalny, nie­mal komiczny wygląd. Ta musku­la­tura to rekom­pen­sata za niski wzrost, do któ­rego przy­czy­niły się wie­lo­go­dzinne pako­wa­nie i nad­uży­wa­nie ste­ry­dów. Effie jest o kilka cen­ty­me­trów wyż­sza, a nad­miar tłusz­czu posze­rza jej syl­wetkę. Sto­jąc naprze­ciwko sie­bie w pubie, przy­po­mi­nają odra­ża­jący poje­dy­nek Munch­kina z Mek­sy­ka­ni­nem, który poszedł jakoś nie tak.

– Simon – powta­rza Effie.

– Pie­nią­dze… teraz… – pada odpo­wiedź.

– Simon.

– Kurwa… teraz…

– Ja…

– Bez wymó­wek, ty zło­dziej­ska krowo – mówi. – Ta zie­mia jest ska­żona.

– Simon, wiemy o tym, uspo­kój się.

– I nawet nie jeste­ście wła­ści­cie­lami.

– Jeste­śmy wła­ści­cie­lami…

– Pie­przo­nego tyłu. Jeste­ście wła­ści­cie­lami tyłu. Nie frontu. Nikt nie wie, kto jest jego wła­ści­cie­lem. I nie ma innego dostępu do two­jego pie­przo­nego terenu.

– Wiemy, kto jest wła­ści­cie­lem.

– No to kto?

Skąd to wszystko, do kurwy nędzy, wiesz?

– Miej­scowy – odpo­wiada Effie.

– Bzdury. Rada uważa, że wła­ści­cie­lem jest jakiś facet z Moskwy. Ale mają zły adres. Nie mogą namie­rzyć tego wła­ści­ciela. Rosja­nin kupił ten teren dzie­sięć lat temu.

– Został nam sprze­dany.

– Kła­miesz, kurwa, jak z nut – prych­nął cię­ża­ro­wiec. – Nie ma żad­nej wzmianki o sprze­daży w ciągu ostat­niej dekady, a wasz kawa­łek ziemi jest wart pięć­dzie­siąt tysia­ków. Maks. Ogar­nię­cie terenu będzie kosz­to­wać co naj­mniej pół miliona, a i tak nie będziesz mieć do niego żad­nego dostępu.

– Simon, usiądź, to ci to wytłu­ma­czę.

Paul wstaje, bez słowa okrąża Effie i Simona, po czym wycho­dzi. Effie patrzy na niego z wes­tchnie­niem.

Cho­lera. Ten już odpada.

– Słu­chaj, Simon, usiądź, a ja przy­niosę ci piwo – pro­po­nuje Effie.

– Po pro­stu oddaj mi moje dwa­dzie­ścia tysia­ków.

Effie pod­cho­dzi do baru, wdzięczna, że dopiero za jakieś pół godziny zjawi się stała klien­tela. Pusty pub ozna­cza, że może uda jej się ura­to­wać sytu­ację.

– Simon – mówi – pozwól mi zadzwo­nić po Geo­rge’a. On wszystko ci wytłu­ma­czy. To nie tak, jak myślisz.

– Nie chcę roz­ma­wiać z Laidla­wem. On sie­dzi w tym po uszy. Idę na poli­cję – mówi Simon.

Na wspo­mnie­nie o wła­dzach Effie zmie­nia tak­tykę. Wie, że nie ma czasu na knu­cie. Dzięki latom spę­dzo­nym w sza­rej stre­fie życia Effie bez pro­blemu momen­tal­nie zmie­nia spo­sób pro­wa­dze­nia roz­mowy.

– Jeśli to zro­bisz, możesz poże­gnać się ze swo­imi dwu­dzie­stoma tysia­kami – mówi.

Simon zmarsz­czył twarz.

– Więc to, kurwa, prawda – mówi. – To wszystko jeden wielki prze­kręt.

Tak jest, a ja potrze­buję kolej­nej tabletki.

Effie odwraca się z powro­tem w stronę baru i pre­zen­tuje sztukę nale­wa­nia piwa z nie­wła­ści­wej strony, napeł­nia­jąc mały kufel pły­nem na kilka pal­ców. Sięga do kie­szeni, szybko wrzuca do ust dwie białe pigułki i popija je łykiem piwa. Odsuwa kufel na bok.

Lepiej.

– Coś ci powiem, Simon – mówi, odwra­ca­jąc się do niego. – Jeśli pój­dziesz na poli­cję, już ni­gdy nie zoba­czysz swo­ich pie­nię­dzy.

– Chcę je odzy­skać.

– Nie­ważne, czego chcesz – mówi. – Liczy się tylko to, co ci dam. Tak to tutaj działa.

Złość Simona sięga zenitu, a w jego gło­wie rodzi się zamęt. Nie prze­my­ślał dobrze sprawy i w pla­nach miał nie­wiele ponad wykrzy­cze­nie żąda­nia zwrotu pie­nię­dzy. Gdy dowie­dział się prawdy, przy­szedł tutaj, a nie na poli­cję, bo naprawdę potrze­bo­wał odzy­skać swoją kasę. I to teraz. Siłow­nia, którą otwo­rzył nie­da­leko plaży, to był totalny nie­wy­pał. Popeł­nił błąd, zakła­da­jąc, że jego grupą doce­lową będą mię­śniaki takie jak on. Na tym tere­nie było zapo­trze­bo­wa­nie na fiku­śne cen­tra fit­ness dla mło­dych i eme­ry­to­wa­nych kobie­cych ekip. Mię­śniaki chciały paskud­nej, ale bar­dzo taniej dziury, która mie­ściła się na tyłach warsz­tatu samo­cho­do­wego, gdzieś na sza­rym końcu sta­rego mia­sta. Simon zary­zy­ko­wał i wyło­żył dwa­dzie­ścia tysia­ków na budow­lany szwin­del Effie, w ramach ostat­niej despe­rac­kiej próby rato­wa­nia swo­jej skóry. Źle dora­dzono mu w kwe­stii, od kogo poży­czyć pie­nią­dze na to przed­się­wzię­cie.

– To moja forsa – mówi Simon.

– I myślisz, że ją odzy­skasz, wpa­da­jąc tu z krzy­kiem jak czu­bek?

– To wszystko prze­kręt.

Effie wzru­sza ramio­nami i nalewa mu piwo. Simon może mieć ręce i nogi jak słupy tele­gra­ficzne, ale jego bebe­chy absor­bują piwo niczym gąbka. Przyj­muje alko­hol.

Czuję się teraz naprawdę dobrze. Uff… Effie, dziew­czyno. Uwiel­biam te tabletki.

– Tak powie­dzia­łeś – zauważa Effie. – Ale pyta­nie brzmi – czy powie­dzia­łeś o tym komuś jesz­cze? Bo jeśli tak, to możesz się poże­gnać ze swo­imi dwu­dzie­stoma tysia­kami. A z tego, co sły­sza­łam, będziesz wtedy fawo­ry­tem do nur­ko­wa­nia z klifu Acc­lana z ponad sześć­dzie­się­cioma kilo­gra­mami łań­cu­cha kotwicz­nego owi­nię­tymi wokół jaj. Bra­cia Char­les potra­fią być nieco draż­liwi, gdy ludzie nie spła­cają swo­ich dłu­gów.

Na wzmiankę o bra­ciach cały gniew ula­tuje z Simona. Wie­dział, jaką mają repu­ta­cję, gdy poży­czał od nich kasę, ale spra­wiali złudne wra­że­nie miłych, gdy przed­sta­wiali warunki. Zapew­niali, że w ich inte­re­sie leży, aby lokalne firmy dobrze pro­spe­ro­wały. Zaofe­ro­wali nawet, że sami wyku­pią kilka kar­ne­tów.

– Skąd o nich wiesz? – pyta Simon.

– Simon, to mia­sto jest stwo­rzone do roz­sie­wa­nia plo­tek. Zwłasz­cza tych złych. Pie­przyć szybką łącz­ność sze­ro­ko­pa­smową, 5G czy jaką­kol­wiek inną tech­no­lo­gię na tej pla­ne­cie, El Descaro bije to wszystko na głowę. To cho­lerna tele­pa­tia.

– Nie ujdzie wam to na sucho – mówi Simon. – Kiedy ludzie się o tym dowie­dzą, będzie­cie mieli prze­je­bane.

Effie śmieje się.

– O czym ty mówisz, Simon? Już nam to uszło na sucho. Pie­nią­dze są w banku. A jeśli piśniesz komuś choćby słówko, wyda­rzą się trzy rze­czy.

Czuję się dobrze, naprawdę dobrze.

Effie prze­suwa pokaźny tyłek o kilka cen­ty­me­trów, tak że sto­łek barowy zata­pia się w jej rowku. Spo­gląda na zega­rek. Zostało jesz­cze dwa­dzie­ścia minut do otwar­cia.

– Po pierw­sze – mówi – już ni­gdy nie zoba­czysz swo­ich pie­nię­dzy. Po dru­gie: zadzwo­nię do braci Char­les i utnę sobie z nimi małą poga­wędkę. Wyja­śnię, że sły­sza­łam o twoim drob­nym pechu. Ptaszki wyćwier­kały mi, że wyrzu­ci­łeś ich pie­nią­dze w błoto. Dla­tego teraz twier­dzisz, że zain­we­sto­wa­łeś w nasze małe przed­się­wzię­cie. To twier­dze­nie, które obalę. Twier­dze­nie, któ­rego nie masz czym poprzeć. W końcu nie masz na to żad­nych papie­rów.

– Mam cho­lerny prze­lew ban­kowy na twoje konto na dwa­dzie­ścia tysia­ków.

– Moje konto? Nie sądzę. Nie wiem, komu prze­la­łeś te pie­nią­dze, ale na pewno nie mnie.

– Ludzie będą was ści­gać.

Effie znów się śmieje.

– Myślisz, że o tym nie pomy­śle­li­śmy? Serio?

Cho­lera. Czuję się…

– Potrze­buję tych pie­nię­dzy – mówi Simon.

– I po trze­cie – Effie się jąka – zadzwo­nię do Pata Ratte’a.

Simon zastyga w bez­ru­chu. Napina każdy mię­sień. Wpa­truje się w Effie.

– Nie zro­bi­ła­byś tego.

Wow. Naprawdę nie czuję się dobrze.

– Simon, sie­dzę w tym od wielu lat. Aby twoje było na wierz­chu, trzeba zawsze wyprze­dzać resztę o krok. Rozu­miesz, o co mi cho­dzi? Infor­ma­cja jest na wagę złota. Zapro­po­no­wa­łeś Ratte’owi pięć­dzie­siąt pro­cent udzia­łów w nowej siłowni. Co, jak wszy­scy wiemy, jest teraz pięć­dzie­się­cioma pro­centami pier­do­lo­nego niczego. Bra­cia Char­les to nik­czemna siła, z którą należy się liczyć, ale są niczym w porów­na­niu z Ratte’em.

Co się ze mną dzieje, do cho­lery? Czuję się okrop­nie.

Effie dowie­działa się o udziale Ratte’a dopiero kilka dni temu, gdy w barze doszło do pijac­kiej poga­wędki mię­dzy Pete’em Rich­mon­dem i Eddiem Alder­leyem, która prze­ro­dziła się w licy­ta­cję, kto zna naj­więk­szego dra­nia. Ratte był kartą atu­tową Eddiego, a pod­czas wymiany zdań Eddiemu wymknęło się, że Ratte ma pięć­dzie­siąt pro­cent siłowni Simona. Infor­ma­cja, którą Effie z wdzięcz­no­ścią zano­to­wała w pamięci.

– Więc, Simon, prze­stań zacho­wy­wać się jak palant i usiądź.

Kurwa, źle ze mną.

Simon stoi jak zamu­ro­wany i roz­gląda się po pubie.

– Nie ma tu nikogo, kto mógłby ci pomóc, Simon. A jeśli chcesz małej rady, to na twoim miej­scu szybko opu­ści­ła­bym pub. Dzi­siaj jest liga darta i Mikey Char­les jest kapi­ta­nem naszej dru­żyny. Wkrótce tu będzie, żeby tro­chę poćwi­czyć.

Nie mogę oddy­chać.

– Moje pie­nią­dze – szep­cze Simon.

– Simon, muszę na chwilkę usiąść…

Ostat­nie słowa Effie na tym padole łez kładą się cie­niem na atmos­ferę pubu niczym ciemny płaszcz. Twarz wykrzy­wia się, jak gdyby ktoś przy­ci­skał dwie tony oło­wiu do jej prze­pony i wysy­łał impuls elek­tryczny w górę lewej ręki. Na czole poja­wia się pot.

Simon patrzy, jak Effie przy­ci­ska prawą rękę do piersi. Stęka i upada. Leci w dół jak winda z prze­cię­tymi linami. Jak przy ostrym hamo­wa­niu. Gra­wi­ta­cja zwy­cięża. Pada bez­wład­nie twa­rzą na pod­łogę.

Póź­niej lekarz stwier­dzi, że Effie umarła w ciągu kilku sekund po ude­rze­niu w drew­nianą pod­łogę. Autop­sja wykaże roz­le­gły atak serca spo­wo­do­wany zatka­niem tęt­nic – tak dużym, że mogłoby słu­żyć stu­den­tom medy­cyny jako pod­ręcz­ni­kowy przy­kład skut­ków kom­pul­syw­nego obja­da­nia się.

Simon stoi przez kilka sekund, nie bar­dzo wie­dząc, co robić. Jego pierw­szą myślą nie jest rzu­ce­nie się Effie na pomoc. Nie. Naj­pierw dociera do niego, że na jego oczach znik­nęło wła­śnie dwa­dzie­ścia tysia­ków. W końcu, gdy udaje mu się nieco pozbie­rać myśli, rusza do przodu.

– Czy wszystko w porządku? – mówi, patrząc w dół na Effie.

Zdaje sobie sprawę, jak głu­pio brzmią te słowa, gdy tylko je wypo­wiada.

Za nim dobywa się głos.

– Effie! – krzy­czy przy­bysz i pędzi do przodu. Schy­la­jąc się, pyta Simona: – Co się stało? Ty to zro­bi­łeś?

Oskar­że­nie spra­wiło, że Simon osłu­piał.

– Nie, Geo­rge. Po pro­stu upa­dła.

– Effie? – mówi Geo­rge Laidlaw, się­ga­jąc po jej rękę, zanim krzy­czy do Simona: – Gościu, zadzwoń po karetkę!

Simon wyciąga tele­fon z kie­szeni szor­tów. I waha się. Gapi się na komórkę.

– 112, gościu. Zadzwoń pod 112 – mówi Geo­rge. – O Boże, Effie.

Simon dzwoni pod ten numer i łama­nym hisz­pań­skim mówi:

– Nece­sito una ambu­lan­cia.

Podaje ope­ra­to­rowi nazwę pubu, pod­czas gdy Geo­rge pró­buje wyczuć puls Effie. Geo­rge nie potrafi wyko­nać resu­scy­ta­cji, ale mimo to pró­buje. Po kilku minu­tach pod­daje się i odchyla do tyłu.

– Będą tu tak szybko, jak to tylko moż­liwe – mówi Simon po zakoń­cze­niu połą­cze­nia. – To co robimy?

– Co robimy? – mówi Geo­rge, wsta­jąc. – A co możemy zro­bić? Effie ni­gdzie się nie wybiera, chyba że do kost­nicy. Więc jeśli pytasz mnie o zda­nie, nale­jemy sobie drinka i pocze­kamy na karetkę. To wła­śnie zamie­rzam zro­bić.

Pół cala to 1,27 cen­ty­me­tra. [wróć]

Hisz­pań­ski urząd mia­sta. [wróć]

MINI­STE­RIO DEL INTE­RIOR

GUAR­DIA CIVIL

PUESTO DE EL DESCARO

DATA: Jueves 14 de Noviem­bre de 2019

Esta es una copia de la tra­duc­ción al inglés de la entre­vi­sta con la per­sona o per­sonas nom­bra­das.

(Poni­żej znaj­duje się kopia tłu­ma­cze­nia na język angiel­ski prze­słu­cha­nia pod­miotu lub pod­mio­tów).

OBECNI: capitán Lozano, Teniente Perez i Daniella Coul­stoun ze swoim peł­no­moc­ni­kiem Jose Chol­bim.

TRANS­KRYP­CJA JAK PONI­ŻEJ:

FUNK­CJO­NA­RIUSZ HISZ­PAŃ­SKIEJ POLI­CJI CAPITÁN LOZANO (CAPITÁN L.): Señorita Coul­stoun, nazy­wam się capitán Lozano. Czy potrze­buje pani tłu­ma­cza?

DANIELLA COUL­STOUN (D.C.): Nie. Mój adwo­kat mi pomoże.

Adno­ta­cja: wszyst­kie pyta­nia zada­wane pani Coul­stoun były tłu­ma­czone przez jej praw­nika, podob­nie jak jej odpo­wie­dzi.

CAPITÁN L.: Muy bien. Na począ­tek pro­szę, aby podała mi pani swoje pełne imię i nazwi­sko.

D.C.: Daniella Euphe­mia Coul­stoun.

CAPITÁN L.: I czy mogłaby pani podać do pro­to­kołu swój adres zamiesz­ka­nia?

D.C.: 32 Ryder Ave­nue, Clark­ston, Glas­gow w Wiel­kiej Bry­ta­nii.

CAPITÁN L.: Jak długo pani tam mieszka?

D.C.: Tro­chę ponad dwa­na­ście lat.

CAPITÁN L.: A jaki zawód pani wyko­nuje?

D.C.: Jestem pra­cow­ni­kiem cen­trum obsługi tele­fo­nicz­nej w fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej.

CAPITÁN L.: Kiedy przy­le­ciała pani do Hisz­pa­nii?

D.C.: Szó­stego listo­pada.

CAPITÁN L.: Dla­czego zde­cy­do­wała się pani odwie­dzić El Descaro?

D.C.: Zmarła moja matka.

CAPITÁN L.: Euphe­mia Coul­stoun?

D.C.: Tak.

CAPITÁN L.: Na atak serca?

D.C: Tak.

CAPITÁN L.: Czy była pani w Wiel­kiej Bry­ta­nii, kiedy zmarła?

D.C.: Tak.

CAPITÁN L.: Gdzie dokład­nie?

D.C.: Kiedy się dowie­dzia­łam czy kiedy umarła?

CAPITÁN L.: Jedno i dru­gie.

D.C.: Byłam w pracy, kiedy zmarła, a w domu, kiedy skon­tak­to­wał się ze mną Geo­rge Laidlaw.

CAPITÁN L.: I przy­le­ciała pani, żeby zała­twić nie­zbędne for­mal­no­ści?

D.C.: Nie, tym zajął się Geo­rge.

CAPITÁN L.: Señor Laidlaw dopeł­nił wszel­kich for­mal­no­ści?

D.C.: Tak.

CAPITÁN L.: Nie brała pani w tym udziału?

D.C.: Poza wypo­wie­dze­niem kilku słów w kre­ma­to­rium, nie.

CAPITÁN L.: A czy wie­działa pani, że matka miała pro­blemy zdro­wotne?

D.C.: Nic mi o tym nie wia­domo. Ale miała sie­dem­dzie­siąt osiem lat. Wyba­czy pan, że pytam, ale czy to typowe, że poli­cja zadaje pyta­nia w przy­padku zawału serca?

CAPITÁN L.: Śmierć była nagła, seńo­rita Coul­stoun. Wszyst­kie przy­padki nagłej śmierci są badane.

D.C.: Nawet zawały serca?

CAPITÁN L.: Kiedy uwa­żam, że powinny być, to tak. Kiedy po raz ostatni roz­ma­wiała pani z matką?

D.C.: W ostat­nie święta Bożego Naro­dze­nia.

CAPITÁN L.: A kiedy ostatni raz widziała się pani z matką?

D.C.: Jakieś dwa lata temu.

CAPITÁN L.: Nie widziała się pani z matką od dwóch lat?

D.C.: Zga­dza się.

CAPITÁN L.: Mogę zapy­tać dla­czego?

D.C.: To skom­pli­ko­wane.

2. Lądo­wa­nie

2

Lądo­wa­nie

Samo­lot ląduje i garstka osób bije brawo. Dla­czego klasz­czą? Ulga? Doce­nie­nie umie­jęt­no­ści pilota? Sar­kazm? Świę­to­wa­nie? Wszyst­kie cztery. Wraz z tan­detną melo­dyjką otrzy­muję infor­ma­cję, że dzie­więć­dzie­siąt kilka pro­cent lotów ląduje o cza­sie. Cie­szę się ich szczę­ściem. Wyglą­dam przez okno. Nad ter­mi­na­lem wid­nieje napis ALI­CAN­TE­EL­CHE. Wcze­sny listo­pad, a tem­pe­ra­tura o poranku wynosi już szes­na­ście stopni, jest sło­necz­nie i wieje lekki pół­nocny wiatr. Tę infor­ma­cję prze­ka­zał mi męż­czy­zna z nad­wagą sie­dzący na środ­ko­wym sie­dze­niu obok mnie. Czło­wiek, któ­rego tłuszcz wyle­wał się na moją prze­strzeń przez cały czas lotu. Pasa­że­ro­wie wokół mnie wstają, aby przy­wdziać płasz­cze i wycią­gnąć torby. Dobrze mi się sie­dzi na moim miej­scu. Mimo że w dzi­siej­szych cza­sach loty są szyb­kie, to minie jesz­cze dobre dzie­sięć minut, zanim wyj­dzie wystar­cza­jąco dużo osób, żeby opła­cało mi się wstać. I jakoś mi się spe­cjal­nie nie spie­szy. Pogrzeby z reguły nie są czymś, czego usil­nie poszu­kuję. Jestem prze­ciw­niczką śmierci. Zwo­len­niczką życia wiecz­nego. Ponury żni­wiarz? To nie dla mnie. Wyją­tek. Nie­śmier­telny.

Spo­glą­dam przez okno na asfalt, świa­doma, że gruby męż­czy­zna obok szuka cze­goś przy moich sto­pach.

– Prze­pra­szam – mówi – upu­ści­łem dłu­go­pis.

Uśmie­cham się do niego, ale nie ofe­ruję pomocy. Nie ma tam wystar­cza­jąco dużo miej­sca dla nas dwojga. Chrząka i jęczy, pod­czas gdy jego gorące i spo­cone udo wci­ska moje w kadłub samo­lotu. Pod pachami ma szare plamy potu wiel­ko­ści piłki noż­nej. Smród tych pach jest moim towa­rzy­szem podróży od trzech godzin. Przy­się­gła­bym, że kobieta sie­dząca przy przej­ściu wyko­nuje opry­ski, bo pod­czas lotu tak czę­sto zle­wała się per­fu­mami, aby ukryć ten odór. Jed­nak nie mia­łam nic prze­ciwko. Słodki aro­mat przy­no­sił chwi­lową ulgę od smrodu męż­czy­zny, a w razie potrzeby też uży­wa­łam per­fum. Na domiar złego po godzi­nie od roz­po­czę­cia lotu męż­czy­zna (przed­sta­wi­ciel han­dlowy, który chciał na kilka dni zanu­rzyć się w słońcu i piwie) kon­ty­nu­ował atak na moje noz­drza poprzez regu­larne pusz­cza­nie wia­trów. Była to woń, która wywo­ły­wała kaszel nawet cztery rzędy dalej. Sie­dząc obok, czu­łam wręcz smak tego pierda.

Ale czego można się spo­dzie­wać za pięć­dzie­siąt fun­cia­ków w jedną stronę z Glas­gow do Ali­cante?

Męż­czy­zna wstaje, przy­no­sząc mojej nodze ulgę od naci­sku. Odwraca się i uśmie­cha do mnie. Potrzeba iście nad­ludz­kiej samo­kon­troli, by nie poczy­nić mu uwag odno­śnie do czy­sto­ści jego ciała i diety. Powstrzy­muję się z gry­ma­sem, który – mam nadzieję – w rów­nym stop­niu wyraża pogardę i dez­apro­batę.

Gdy szuka swo­jej torby w schowku, wzdy­cham na myśl o sytu­acji, w któ­rej się zna­la­złam. Wzdy­cham ponow­nie, gdy męż­czy­zna po raz kolejny pusz­cza gazy. Przy­ci­skam twarz do szyby i oddy­cham przez usta. Za mną koleś w kap­tu­rze prze­klina i gło­śno oświad­cza, że ktoś w samo­lo­cie ma raka okręż­nicy. Patrick naj­wy­raź­niej przy­wykł do takich obelg i z łatwo­ścią je igno­ruje. Słusz­nie. Wejdź w czy­jeś buty i takie tam…

Gdy załoga obsłu­gu­jąca pasa­że­rów manew­ruje ruchem na scho­dach pro­wa­dzą­cych na płytę posto­jową na prze­dzie samo­lotu, zasta­na­wiam się, czy byłoby moż­liwe zakrad­nię­cie się do toa­lety, ukry­cie w niej i powrót do domu. Zakła­da­jąc, rzecz jasna, że ten samo­lot nie leci naj­pierw gdzie indziej. Cho­ciaż nawet ta myśl wydaje się atrak­cyjna. Wszystko wydaje się atrak­cyj­niej­sze od pogrzebu wła­snej matki, gdy czu­jesz się bar­dziej jak intruz niż jedyna córka pogrą­żona w żało­bie. Mama nie zasłu­guje ani na moją pogardę, ani na dzie­cinne zacho­wa­nie. To po pro­stu kwe­stia nawar­stwia­ją­cego się poczu­cia winy.

Sie­dzę tak długo, aż ostatni pasa­żer wyj­dzie z samo­lotu, wstaję, biorę torbę i mozol­nie podą­żam do drzwi. Załoga samo­lotu już spraw­dza sie­dze­nia pod kątem ewen­tu­al­nych pozo­sta­ło­ści. Scho­dzę po scho­dach na płytę posto­jową i idę naokoło w kie­runku ter­mi­nalu. Nie spie­szy mi się. Chcę być w kre­ma­to­rium na styk.

Kon­trola pasz­por­towa to sku­pi­sko ludzi pró­bu­ją­cych oce­nić, w któ­rej z elek­trycz­nych puła­pek na szu­mo­winy kolejka prze­suwa się naj­szyb­ciej. Tylko ja szu­kam tej naj­wol­niej­szej. Zbyt szybko staję przed bramką; potrze­buję pomocy mło­dego czło­wieka, aby zorien­to­wać się, w którą stronę należy wło­żyć pasz­port do ska­nera. Żaden z pasa­że­rów nie uskarża się na moją nie­wie­dzę, bo prze­cho­dzę jako ostat­nia.

Gdy stoję na rucho­mych scho­dach, jadąc w dół, wycią­gam z kie­szeni komórkę i ją odpa­lam. Kilka sekund póź­niej, gdy prze­cho­dzę do hali baga­żo­wej, dostaję ese­mesa od mojego ope­ra­tora z infor­ma­cją, ile zedrą ze mnie za korzy­sta­nie z tele­fonu. Mam sta­rego odra­pa­nego iPhone’a na kartę, bez roamingu. Z łatwo­ścią mogła­bym spra­wić, że saldo mojego konta wyświe­tli się na czer­wono. Wystar­czy jedy­nie kilka ese­me­sów lub dzie­sięć sekund w inter­ne­cie.

Podą­żam za zna­kami z napi­sem „Salida” i cze­kam na ese­mesa od Geo­rge’a Laidlawa. Zgło­sił się na ochot­nika, żeby mnie ode­brać. Powie­dział, że wyśle ese­mesa i spo­tkamy się po dru­giej stro­nie drzwi wyj­ścio­wych z hali baga­żo­wej.

Wycho­dzę z hali baga­żo­wej i odkry­wam barierę oddzie­la­jącą tłumy ocze­ku­ją­cych od przy­by­wa­ją­cych pasa­że­rów. W tłu­mie znaj­duje się kilka kar­to­nów z pry­mi­tyw­nie wypi­sa­nymi nazwi­skami – w więk­szo­ści z błę­dami. Ci zaawan­so­wani tech­no­lo­gicz­nie w tłu­mie odbie­ra­ją­cych mają iPady, które migają na powi­ta­nie.

Z tłumu wyła­nia się Geo­rge. Jeden z naj­star­szych przy­ja­ciół mamy. Jest przy­sa­dzi­stym męż­czy­zną z ogrom­nym brzu­chem i sta­ran­nie przy­ciętą siwą brodą. Ma na sobie jasne chi­nosy i koszulę z koł­nie­rzy­kiem. Jego buty to kla­syczne loafery. Z każ­dej strony ema­nuje praw­ni­czą aurą.

– Daniella – mówi, wycią­ga­jąc rękę.

Przyj­muję ją i padam ofiarą gwał­tow­nego uści­sku dłoni. Bez wąt­pie­nia wyćwi­czo­nego przez lata do per­fek­cji, aby wzbu­dzać zaufa­nie i jed­no­cze­śnie domi­no­wać nad swo­imi klien­tami.

– Dzięki, że po mnie przy­je­cha­łeś, Geo­rge – odpo­wia­dam.

– Nie mia­łem za bar­dzo wyboru – mówi tonem peł­nym nagany. – Nie pro­wa­dzisz samo­chodu, mówi­łaś, że jesteś spłu­kana, tak­sówka do El Descaro kosz­tuje ponad sto euro, a pierw­szy dostępny auto­bus przy­je­chałby tam dwa­dzie­ścia minut po roz­po­czę­ciu pogrzebu two­jej matki. Więc oto jestem.

Nie wypo­wie­dział słowa kon­do­len­cji.

– Przy­je­cha­łam tak szybko, jak tylko mogłam – mówię. – Dla­czego pogrzeb odbywa się tak pospiesz­nie?

– To jest Hisz­pa­nia. Od dwu­dzie­stu czte­rech do czter­dzie­stu ośmiu godzin to norma. Nie żebyś miała o tym jakie­kol­wiek poję­cie.

Posta­na­wiam na to nie odpo­wia­dać i ruszam za nim, gdy ten masze­ruje przez ter­mi­nal zde­cy­do­wa­nym kro­kiem. To jasne, że nie­zbyt cie­szy się na mój widok.

Kiedy docie­ramy na par­king, dowia­duję się, że Geo­rge jeź­dzi jagu­arem S-Type. Skó­rzane wnę­trze wozu czasy świet­no­ści ma już dawno za sobą i cuch­nie stę­chłym dymem z cygar. Kiedy samo­chód zjeż­dżał z taśmy pro­duk­cyj­nej, beżowa tapi­cerka jego dachu była praw­do­po­dob­nie w kolo­rze ark­tycz­nej bieli. Geo­rge pośpie­sza mnie, żebym wsia­dła. Następ­nie wyjeż­dża z par­kingu i kie­ruje się na rondo, po czym zjeż­dża na drogę szyb­kiego ruchu. Nie wypo­wiada przy tym ani jed­nego słowa. Wci­ska gaz do dechy i pędzimy do przodu, zauwa­ża­jąc wkrótce dro­go­wskaz na Walen­cję. Stęka coś o tym, że dojazd do El Descaro zaj­mie dużo czasu.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej, gdy dojeż­dżamy do bramki poboru opłat, zatrzy­muje się, aby wziąć bilet, i zwraca się w moją stronę.

– Czy wiesz już, co powiesz w kre­ma­to­rium?

– Mam wygło­sić prze­mowę? – pytam.

– Oczy­wi­ście, że tak – pry­cha w odpo­wie­dzi. – Ktoś musi. Effie nie była reli­gijna, więc ksiądz jest tam tylko dla for­mal­no­ści. Ty jesteś jej córką.

– Co mam powie­dzieć?

– Cokol­wiek zechcesz, ale byłoby miło, gdy­byś opo­wie­działa o jej życiu.

To będzie trudne. Przez dwa­dzie­ścia lat odgry­wa­łam w nim mało zna­czącą rolę.

– Geo­rge, czy nie byłoby lepiej, gdy­byś ty to zro­bił?

– Co, kurwa?

Więc posta­no­wione.

Dźwięk mojego dzwonka sygna­li­zuje poja­wie­nie się nowego ese­mesa. To od Geo­rge’a, który infor­muje mnie, że jest w punk­cie spo­tkań na lot­ni­sku. I jak tu nie kochać opóź­nień sieci?

Geo­rge ponow­nie wci­ska gaz do dechy i pędzimy przed sie­bie na auto­stradę. Zado­wa­lam się wpa­try­wa­niem w kra­jo­braz. Czter­dzie­ści minut póź­niej mijamy morze wyso­ko­ściow­ców.

– Gdzie to jest? – pytam.

– Beni­dorm – odpo­wiada Geo­rge.

– Cho­lera jasna, jest wiel­kie.

Przed nami wzno­szą się góry, jak w sce­nie z Gry o tron. Spek­ta­ku­larne. Wjeż­dżamy do tunelu, w któ­rym są znaki naka­zu­jące nam włą­cze­nie świa­teł i zmniej­sze­nie pręd­ko­ści. Geo­rge nie robi ani jed­nego, ani dru­giego.

– O któ­rej musimy być w kre­ma­to­rium? – dopy­tuję.

– Za nieco ponad godzinę. Będziemy na styk. Oboje musimy się prze­brać.

Patrzę w dół na moją czarną bluzkę, czarne dżinsy i czarne vansy. Prze­brać się? Mia­łam nadzieję, że włożę ciem­no­szarą mary­narkę i gotowe. Nie mam w tor­bie alter­na­tyw­nego zestawu ubrań żałob­nych. Zasta­na­wia­łam się nad kup­nem sukienki, ale w całym życiu mia­łam tylko jedną, teraz zbyt cia­sną w talii i postrzę­pioną na brze­gach, aby nada­wała się na pogrzeb, więc nie zde­cy­do­wa­łam się na tę opcję. Mama nie prze­pa­dała za ele­ganc­kimi sukien­kami, a ja jestem zwo­len­niczką jedy­nie T-shir­tów i dżin­sów. A więc to nie brak sza­cunku kie­ruje moim wybo­rem stroju. Raczej chęć pozo­sta­nia wierną temu, co łączyło mnie z mamą. A nie było tego wiele. Jed­nak to, co było, nie było ściemą. A szy­kowna sukienka to byłaby według mnie ściema.

Gdy wyjeż­dżamy z tunelu, myślę o moim locie powrot­nym za trzy dni. Pole­cia­ła­bym jutro, ale rano jestem umó­wiona na spo­tka­nie z miej­sco­wym praw­ni­kiem, żeby przej­rzeć testa­ment mamy. Geo­rge był zimny jak lód, kiedy zadzwo­ni­łam i powie­dzia­łam mu o tym. Uwa­żał, że to on powi­nien zająć się testa­mentem. Jed­nak ja chcia­łam, żeby pie­czę nad spra­wami mamy spra­wo­wał ktoś, kto nie został skre­ślony za oszu­stwo. A to wyklu­czało Geo­rge’a. Został wykre­ślony z reje­stru bry­tyj­skich praw­ni­ków wiele lat temu, mię­dzy innymi za sprze­nie­wie­rza­nie fun­du­szy klien­tów. Szcze­góły były nie­ja­sne, ale jego obec­ność w Hisz­pa­nii zbie­gła się w cza­sie z ogło­sze­niem jego skre­śle­nia przez izbę adwo­kacką. Sły­sza­łam, że w Hisz­pa­nii poja­wił się tego samego dnia. Może nawet dzień wcze­śniej.

– Geo­rge – mówię, mając nadzieję na ocie­ple­nie atmos­fery w samo­cho­dzie. – Dobrze zna­łeś mamę. Jaka była… pod koniec?

Geo­rge kręci kie­row­nicą, żeby wyprze­dzić cię­ża­rówkę.

– Była Effie. Co jesz­cze chcesz wie­dzieć?

Na razie nie zanosi się na ocie­ple­nie.

– To zna­czy, jaka się wyda­wała?

– Co chcesz, żebym powie­dział? Że była gotowa na atak serca? Miała to wypi­sane na czole. Wiesz, o co cho­dzi. Oto nadcho­dzi wiel­kie wyda­rze­nie. Zapchane Tęt­nice grają dziś u nas swój naj­więk­szy hit: Zawał serca. Ostatni raz w życiu.

Co, do cho­lery?

– Geo­rge, tak tylko pytam.

– No to, kurwa, prze­stań. Póź­niej. Nie teraz.

Myśla­łam, że zbli­żamy się do mak­sy­mal­nej pręd­ko­ści samo­chodu, ale Geo­rge’owi udało się wykrze­sać z sil­nika kolejne szes­na­ście kilo­me­trów na godzinę. Zasu­wamy w ciszy przez ską­pane w słońcu wzgó­rza. Zasta­na­wiam się, skąd u dia­bła tak naprawdę bie­rze się gniew Geo­rge’a. Jest napięty i pochyla się do przodu nad kie­row­nicą. Na jego twa­rzy poja­wiają się czer­wone plamki, a knyk­cie bie­leją. Usa­da­wiam się wygod­nie, porzu­cam dal­sze pyta­nia i zasta­na­wiam się, dla­czego czło­wiek, któ­rego led­wie znam, wystrze­lił jak exo­cet1 do córki w dro­dze na pogrzeb matki.

Zjeż­dżamy z auto­strady przez kolejną bramkę poboru opłat, Geo­rge wkłada kartę kre­dy­tową, aby zapła­cić. Wpy­cha ją w szcze­linę, jakby pró­bo­wał prze­kroić tani stek tępym nożem.

Znak dro­gowy za bramką wska­zuje jako limit pręd­ko­ści osiem­dzie­siąt kilo­me­trów na godzinę. Dzie­sięć sekund na dro­dze i już prze­kro­czy­li­śmy tę pręd­kość. To droga dwu­kie­run­kowa, wzdłuż któ­rej znaj­dują się obiekty han­dlowe i różne kawiar­nie.

Wkrótce zbli­żamy się do wybrzeża i wjeż­dżamy z rykiem sil­nika do El Descaro. Geo­rge jedzie zyg­za­kiem przez typowe hisz­pań­skie uliczki i naci­ska hamu­lec przed bia­łym, trzy­pię­tro­wym budyn­kiem z małym szyl­dem w ogro­dzie z napi­sem „Hotel Pequeño”.

Wysia­dam i zabie­ram torbę z tyl­nego sie­dze­nia.

– Wrócę za pięt­na­ście minut. Bądź gotowa – mówi Geo­rge, paląc gumę, a następ­nie się ulat­nia.

Zosta­łam sama na chod­niku. Tro­chę zszo­ko­wana.

Ogród, który ota­cza hotel, jest zadbany. Otwie­ram meta­lową bramę i pod­cho­dzę do drzwi wej­ścio­wych. Dostrze­gam mały dzwo­nek słu­żący do alar­mo­wa­nia pra­cow­ni­ków hotelu o przy­by­szach. Po kilku minu­tach naci­ska­nia, puka­nia, szu­ka­nia i zaglą­da­nia odno­szę wra­że­nie, że nikogo tam nie ma. Wtedy z szyb­ko­ścią leniwca otwie­rają się drzwi i poja­wia się star­sza pani. Ma włosy upięte w cia­sny kok i olśnie­wa­jąco biały far­tuch, który przy­krywa czarną sukienkę do kostek.

– Buenos días – mówi.

– Buenos días – odpo­wia­dam prze­cią­gle po hisz­pań­sku. – Coul­stoun?

– Per­dón?

– Jestem seńo­rita Coul­stoun – mówię. – Mam zare­zer­wo­wany pokój.

Przy­naj­mniej mam taką nadzieję. Geo­rge to zała­twił.

– Cool­stone – powta­rza. – No tengo a señorita Cool­stone.

– Ja – mówię, wska­zu­jąc na swoją klatkę pier­siową. – Ja się tu zatrzy­muję – zwra­cam uwagę na hotel. – Eee… dormir aqui?

Patrzy na mnie pustym wzro­kiem jak na idiotkę.

Pró­buję ina­czej.

– Señor Laidlaw?

– Ah… si, señor Laidlaw – odpo­wiada z uśmie­chem. – Éll rese­rvó una habi­ta­ción para usted. Vale.

Otwiera drzwi i wpusz­cza mnie do środka. Kory­tarz jest cia­sny, mie­ści się w nim led­wie jedna osoba. Na jed­nej ścia­nie wisi krzyż z Jezu­sem, a naprze­ciwko niego małe lustro z czar­nym meta­lo­wym obra­mo­wa­niem. Pod­łoga jest wyło­żona jasną tera­kotą. Jest śro­dek dnia i w słońcu uno­szą się dro­biny kurzu. Wkra­czam do spo­koj­niej­szego świata.

Wła­ści­cielka hotelu wspina się po scho­dach na końcu kory­ta­rza, zachę­ca­jąc mnie, abym poszła za nią. Na górze, w jesz­cze węż­szym kory­ta­rzu, znaj­duje się dwoje drzwi. Wła­ści­cielka hotelu otwiera dru­gie z nich i wcho­dzi do środka. Toczę się za nią, ude­rza­jąc torbą o ścianę.

Po pokoju widać, że kon­cep­cja hotelu jest spójna – rów­nież jest malutki. Jedyne meble to poje­dyn­cze łóżko i skła­dany sto­lik. Nie widać żad­nej szafy. Wła­ści­cielka uśmie­cha się i macha do mnie, gdy już znaj­duję się w pokoju. Ja też się uśmie­cham. Nie ma śladu toa­lety.

– Łazienka? – pytam.

– Como?

Naśla­duję mycie rąk.

– Aaa… el baño – odpo­wiada.

Cofa się do kory­ta­rza i wska­zuje na kolejne schody.

– Es el pri­mero a la izqu­ierda.

Macha lewą ręką, a ja domy­ślam się, że cho­dzi jej o to, że toa­leta jest na górze, po lewej stro­nie.

– Gra­cias – mówię, pod­czas gdy ona bie­gnie kory­ta­rzem małymi krocz­kami i znika, scho­dząc na dół po scho­dach.

Wcho­dzę ponow­nie do pokoju, wyj­muję swoje przy­bory toa­le­towe i roz­kła­dam mary­narkę na łóżku. Jest wymięta, ale nie mam gdzie jej powie­sić, więc taka będzie musiała wystar­czyć. Zapla­no­wa­łam prysz­nic, ale jeśli Geo­rge naprawdę wróci za pięt­na­ście minut, nie mam na to czasu, bo minęło już pięć z nich.

Chwy­tam swoją torbę z przy­bo­rami toa­le­to­wymi i wspi­nam się do łazienki. Widać, że była czysz­czona wybie­la­czem i nie odbiega od panu­ją­cej tu minia­tu­ry­za­cji. Sie­dze­nie na sede­sie ozna­cza koniecz­ność wło­że­nia stóp pod prysz­nic, a umy­walka nie pomie­ści­łaby wody do zmo­cze­nia znaczka pocz­to­wego. Sta­ram się, jak mogę, by zmyć brud z podróży, i ucie­kam się do sta­rej sztuczki, czyli sowi­tego spry­ska­nia się per­fu­mami i dez­odo­ran­tem. Cze­szę włosy, ale nie­wiele to daje. Nie są posłuszne. Zresztą ni­gdy nie były. Scho­dzę do swo­jego pokoju aku­rat w momen­cie, gdy roz­lega się dzwo­nek do drzwi wej­ścio­wych. Spraw­dzam na komórce – pięt­na­ście minut po tym, jak Geo­rge odje­chał w sza­leń­czym tem­pie. Wycho­dząc, zamy­kam drzwi do pokoju, zakła­da­jąc jed­no­cze­śnie mary­narkę.

Gdy docho­dzę do drzwi wej­ścio­wych, ni­gdzie nie widzę wła­ści­cielki hotelu. Jaguar już czeka, deli­kat­nie mru­cząc. Geo­rge macha do mnie gorącz­kowo zza opusz­czo­nego okna, poka­zu­jąc, żebym wsia­dła.

Przy­gląda się mojemu ubra­niu.

– Tak bez sukienki?

– Nie mam żad­nej.

– W Wiel­kiej Bry­ta­nii nie ma skle­pów z ubra­niami?

Zigno­ro­wa­łam go.

Odjeż­dżamy z rykiem sil­nika i nie­całe dzie­sięć minut póź­niej prze­jeż­dżamy przez bramę kre­ma­to­rium. Par­king jest zajęty, a ludzie wle­wają się do środka przez fron­towe drzwi.

Z języka fran­cu­skiego: lata­jąca ryba. To prze­ciw­o­krę­towy pocisk rakie­towy samo­na­pro­wa­dza­jący się na cel. [wróć]

3. Ogar­niaczka

3

Ogar­niaczka

Stoję w przed­niej czę­ści tana­to­rio. Wszy­scy zgro­ma­dzeni są wpa­trzeni we mnie. Za mną znaj­duje się trumna mamy z otwar­tym wie­kiem. Przy­się­gła­bym, że czuję jej wzrok na ple­cach. Przede mną roz­cią­gają się rzędy brą­zo­wych pla­sti­ko­wych krze­seł, z błysz­czą­cymi meta­lo­wymi nogami. Wszyst­kie stoją na pole­ro­wa­nym na wysoki połysk mar­mu­rze. Każde krze­sło jest zajęte, w pomiesz­cze­niu jest osiem­dzie­siąt lub dzie­więć­dzie­siąt osób. Kilka z nich stoi z tyłu. Po mojej lewej znaj­duje się szklana ściana z podwój­nymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi na żwi­rową drogę na zewnątrz. Za żwi­rem małe, sękate drzewa prze­ci­nają nagi kra­jo­braz. Ksiądz sto­jący za bia­łym sto­łem pokry­tym płót­nem daje mi znak, żebym zaczęła. Pozwa­lam, by zapa­dła krę­pu­jąca cisza. Co mam powie­dzieć? Czego ode mnie ocze­kują? Powrotu do dzie­ciń­stwa? Fra­ze­sów? Wci­ska­nia ściemy?

Kiedy zmarła bab­cia, to moja mama była w cen­trum uwagi, wygła­sza­jąc peany. Mia­łam wtedy sześć lat i byłam za mała, by to wszystko zro­zu­mieć. Pozo­stały mi tylko nie­wy­raźne wspo­mnie­nia z tego dnia pełne wyso­kich obcych ludzi, szep­tów oraz zapa­chu wybie­la­cza i whi­sky. Dzięki zdar­tej kase­cie VHS pamię­tam jed­nak dobrze to, co powie­działa mama. Wideo nakrę­cił jeden z moich wuj­ków. Dziwny pomysł – nagry­wać pogrzeb, ale dzięki temu zacho­wa­łam kon­kretne wspo­mnie­nie z wieku, z któ­rego prak­tycz­nie wszystko pamięta się mgli­ste i prze­ina­czone.

Na nagra­niu mama stoi u stóp mów­nicy. Widać, że czuje się nie­kom­for­towo i jest smutna. Ma na sobie czarną jak noc, wor­ko­watą sukienkę, przy­po­mi­na­jącą wię­zienne ubra­nie. Na zala­nej łzami twa­rzy ma wypi­saną śmierć mamy i brak prze­ko­nań reli­gij­nych. Gdy się poru­sza, jej obszerna sukienka pozo­staje nie­ru­choma, przez co wygląda, jakby prze­ma­wiała z wnę­trza małego, żałob­nego namiotu cyr­ko­wego. Jej włosy, zazwy­czaj dziki busz odcho­dzący na wszyst­kie strony, są wysoko upięte na gło­wie i przy­trzy­my­wane na miej­scu za pomocą czar­nej tasiemki. W lewej ręce trzyma kartkę papieru, ale pod­czas prze­mowy ani razu na nią nie patrzy. Co jakiś czas byli­śmy zmu­szani do oglą­da­nia tego nagra­nia. Był to maka­bryczny rytuał, w któ­rym brały udział: kru­che cia­steczka, whi­sky i dzban her­baty – ulu­biona try­lo­gia babci – praw­dziwe „mniam”. Nie oglą­da­łam tego filmu od co naj­mniej dwóch dekad, ale wiem, że w głębi duszy mama była dumna ze słów wypo­wie­dzia­nych tam­tego dnia. Od czasu do czasu zda­rzało mi się recy­to­wać począ­tek jej wypo­wie­dzi, gdy sły­sza­łam, że ktoś umarł. Robi­łam to ukrad­kiem, pod nosem. To było jak cicha modli­twa do zmar­łego. Nic innego nie przy­cho­dzi mi do głowy, dla­tego sło­wami mamy prze­ry­wam nie­zręczną ciszę ogar­nia­jącą pomiesz­cze­nie.

– Kiedy żywi odcho­dzą z tego świata – mówię – patrzymy na to jak na ostat­nią kropkę na końcu książki. Trak­tu­jemy tak, jakby ta osoba ode­szła. Jakby nie miała już żad­nej roli do ode­gra­nia w naszym życiu. Że nad­szedł czas, aby napi­sać słowo: „Koniec”.

Cisza w pomiesz­cze­niu wydaje się, jeśli to w ogóle moż­liwe, jesz­cze więk­sza, ale tro­chę mniej nie­zręczna.

– Jed­nak to nie­prawda – kon­ty­nu­uję – zmarli żyją dalej. Pamięć o nich towa­rzy­szy na zawsze przy­ja­cio­łom i rodzi­nie. Smu­tek i żal kon­cen­trują się na tym, kim byli i czego doko­nali. Ale, co waż­niej­sze, na tym, co po sobie pozo­sta­wili. Ich spu­ściź­nie. A z cza­sem, gdy wspo­mnie­nia wyblakną, prze­trwają tylko te naj­sil­niej­sze. Praw­dziwa istota mamy. I to wła­śnie o tych wspo­mnie­niach powin­ni­śmy tutaj myśleć.

Pozwa­lam, by zgro­ma­dzeni prze­tra­wili sobie te słowa. Zasta­na­wiam się, nie po raz pierw­szy, czy mama napi­sała je sama, czy gdzieś je zna­la­zła. Uwaga wszyst­kich jest skie­ro­wana na mojej oso­bie. Porzu­cam mowę mamy i zaczy­nam mówić wła­snymi sło­wami, spon­ta­nicz­nie i od serca.

– Mama – kon­ty­nu­uję – ni­gdy nie była kimś, kogo można by nazwać kon­wen­cjo­nal­nym.

Na sali wybrzmiewa śmiech.

– Uro­dzi­łam się w póź­niej­szym okre­sie jej życia. Sądzę, że póź­niej, niż chciała. – Tym razem ja się śmieję i dodaję: – Nie sądzę. Wiem. Kiedy więk­szość dzieci odpro­wa­dzały do pod­sta­wówki mło­dziut­kie mamy, które same były świeżo po szkole, ja byłam wysy­łana sama. Mama sku­piła się na pracy i przy­no­sze­niu do domu pie­nię­dzy. Była zajęta sprzą­ta­niem w fabryce maszyn, w któ­rej pra­co­wała przez ponad dwa­dzie­ścia pięć lat. Przy­się­gam, że gdyby to było moż­liwe, zapewne uro­dzi­ła­bym się na pod­ło­dze hali pro­duk­cyj­nej, a następ­nie zosta­ła­bym odsu­nięta na bok i zabrana do leka­rza na bada­nia, gdy tylko zawyje syrena fabryczna.

Kilka kolej­nych cichych śmie­chów.

– Ale jeśli mamie udało się wpoić mi jedną rzecz, to z pew­no­ścią tę, że w życiu trzeba zna­leźć pracę i jej się trzy­mać. Dopóki nie ode­szła z fabryki, naprawdę myśla­łam, że zosta­nie w niej do eme­ry­tury. Potem zasko­czyła mnie i swo­ich przy­ja­ciół, kupu­jąc tutej­szy pub w dniu, w któ­rym skoń­czy­łam szes­na­ście lat. W dniu, w któ­rym spa­ko­wała manatki i prze­pro­wa­dziła się do Hisz­pa­nii. Nie poda­jąc żad­nego powodu. Przy­naj­mniej mi nikt go nie zdra­dził. Do czasu ukoń­cze­nia szkoły musia­łam zamiesz­kać z ciotką.

Prze­ry­wam. Nie jestem pewna, dokąd zmie­rzam z tym wywo­dem.

– Jak może wie­cie – kon­ty­nu­uję – albo i nie, mama ni­gdy nie powie­działa mi też, kto jest moim ojcem. Nie dała nawet żad­nej wska­zówki. Pyta­łam wiele razy, ale ona nawet nie pró­bo­wała kła­mać. Po pro­stu mówiła mi, że lepiej, żebym nie wie­działa.

Na salę wkrada się wier­ce­nie. Nie­cier­pliwe prze­bie­ra­nie nogami, krzy­żo­wa­nie i opa­da­nie rąk, krę­ce­nie się poślad­kami na krze­śle. Nie­któ­rzy odwra­cają wzrok.

– Jeśli mam być szczera – brnę dalej. – A dzi­siej­szy dzień wydaje się dobry jak każdy inny, by wyło­żyć karty na stół… wielu z was znało moją matkę o wiele lepiej niż ja. Nasza rela­cja była, w naj­lep­szym razie, pełna dystansu. Parę razy pró­bo­wa­łam wycią­gnąć do niej rękę, ale z jakie­goś powodu mama była wobec mnie chłodna.

Przez „chłodna” mam na myśli zimna jak lód.

– Ale jed­nak wciąż była moją matką. Kobietą, która spro­wa­dziła mnie na ten świat. Tą, która pra­co­wała, by zapew­nić mi dach nad głową i żeby było co do garnka wło­żyć. Może nie było jej przy mnie, gdy potrze­bo­wa­łam się przy­tu­lić, i nie była pierw­szą osobą, do któ­rej mogłam przyjść się wypła­kać. Ale to dla­tego, że nie prze­pa­dała za oka­zy­wa­niem emo­cji. Była na to zbyt prak­tyczna. Uwa­żała się za ogar­niaczkę. Taka była jej rola w życiu. A przy­naj­mniej kie­dyś była. Może zmie­niła się po przy­jeź­dzie tutaj. Ale Effie, bez względu na to, jaką ją zna­li­ście, była dla mnie ogar­niaczką w każ­dym zna­cze­niu tego słowa. Bójka w szkole. Effie ogar­nęła sytu­ację. Dzień, w któ­rym przy­ła­pano mnie na kra­dzieży w skle­pie. Effie ogar­nęła sytu­ację. Pew­nego ranka, gdy przy­ła­pa­łam sąsiada ze spodniami spusz­czo­nymi do kostek, robią­cego sobie dobrze pod oknem mamy. Effie ogar­nęła sytu­ację.

Wier­ce­nie weszło na zupeł­nie nowy poziom, ale zmie­rzam teraz w dobrym, jasno wyty­czo­nym kie­runku.

– I taką wła­śnie chcia­ła­bym ją zapa­mię­tać. Jako sie­dem­dzie­się­cio­ośmio­let­nią kobietę, która zapra­co­wała na opi­nię kogoś, kto pró­bo­wał ogar­nąć ten świat. Ogar­niaczkę, która w moich oczach była jak żywioł. Dla­tego być może, gdy życie nie będzie roz­piesz­czać i będzie tro­chę ciężko, warto zadać sobie pyta­nie: „co zro­bi­łaby Effie?”. Wtedy może będzie­cie mieli wra­że­nie, że ona w jakiś spo­sób na­dal tu jest. Wydaje mi się, że dla mojej mamy takie pod­su­mo­wa­nie jest rów­nie dobre jak każde inne.

Prze­staję mówić i wra­cam na swoje miej­sce. Geo­rge pio­ru­nuje mnie wzro­kiem i szepce, gdy sia­dam:

– Tylko na tyle cię stać? Ogar­niaczka?

Patrzę na niego, a w moich oczach zbie­rają się pierw­sze łzy, które uro­nię za mamę.

– Co w tym złego? – mam­ro­czę, gdy ksiądz wstaje, aby wszyst­kich odpra­wić.

– Musisz pytać? – odpo­wiada Geo­rge.

Muszę pytać. Moje słowa może i były nie­pla­no­wane, ale pły­nęły pro­sto z serca. Czuję, że wzbiera we mnie gniew. Chęć odgry­zie­nia się. Pochy­lam się i mówię, na tyle gło­śno, żeby wszy­scy sły­szeli:

– Moja mama nie żyje, Geo­rge. Więc na kilka minut, tylko na kilka minut, odpier­dol się ode mnie.

To sku­tecz­nie zbija z tropu wszyst­kich zebra­nych.

MINI­STE­RIO DEL INTE­RIOR

GUAR­DIA CIVIL

PUESTO DE EL DESCARO

DATA: Jueves 14 de Noviem­bre de 2019

Esta es una copia de la tra­duc­ción al inglés de la entre­vi­sta con la per­sona o per­sonas nom­bra­das.

(Poni­żej znaj­duje się kopia tłu­ma­cze­nia na język angiel­ski prze­słu­cha­nia pod­miotu lub pod­mio­tów).

OBECNI: capitán Lozano, Teniente Perez i Geo­rge Lorne Laidlaw.

TRANS­KRYP­CJA JAK PONI­ŻEJ:

FUNK­CJO­NA­RIUSZ HISZ­PAŃ­SKIEJ POLI­CJI CAPITÁN LOZANO (CAPITÁN L.): Señor Laidlaw, nazy­wam się capitán Lozano. Czy potrze­buje pan tłu­ma­cza?

GEO­RGE LORNE LAIDLAW (G.L.): Nie. Mój hisz­pań­ski jest w porządku.

CAPITÁN L.: Muy bien. Na począ­tek pro­szę, aby podał pan swoje pełne imię i nazwi­sko.

G.L.: Geo­rge Lorne Laidlaw.

CAPITÁN L.: A czy może pan podać swój wiek?

G.L.: Sześć­dzie­siąt sie­dem lat.

CAPITÁN L.: Gdzie pan mieszka?

G.L.: Car­rer Del Mar de Azure, Apart­mento 5, w El Descaro.

CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, czy może mi pan powie­dzieć, skąd znał pan zmarłą?

G.L.: Dla­czego chce pan to wie­dzieć?

CAPITÁN L.: To jest tylko pyta­nie. Muszę zapy­tać. W końcu señora Coul­stoun zmarła nagle.

G.L.: A czy to nie tak jak wszy­scy?

CAPITÁN L.: Tak, ale nie­któ­rzy bar­dziej nagle niż inni.

G.L.: Chce pan powie­dzieć, że Effie nie umarła na atak serca?

CAPITÁN L.: Nie. Z pew­no­ścią był to atak serca.

G.L.: Więc po co te pyta­nia?

CAPITÁN L.: Ponie­waż, señor Laidlaw, to moja praca. Czy będzie pan współ­pra­co­wał?

G.L.: Czy muszę?

CAPITÁN L.: Cóż, przy­szedł pan tu z wła­snej woli. Myśla­łem, że to ozna­cza, że odpo­wie pan na moje pyta­nia.

G.L.: Z wła­snej woli? Serio? Nie sądzę.

CAPITÁN L.: Może pan wyjść, kiedy tylko zechce.

G.L.: Jesz­cze raz, po co te pyta­nia?

CAPITÁN L.: Señor Laidlaw. W ten spo­sób trak­tu­jemy wszyst­kie przy­padki nagłej śmierci. Pomoże pan?

G.L.: Serio? Śmierć Effie jest naprawdę mało podej­rzana. Zmarła na zawał serca. Effie miała znaczną nad­wagę, nie ćwi­czyła, a jej dieta skła­dała się głów­nie z tłusz­czu i cukru. Powie­dział­bym, że zmarła dokład­nie tak, jak powinna. Pytam więc ponow­nie: po co te pyta­nia?

CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, takie zacho­wa­nie nie pomoże ani nam, ani señorze Coul­stoun.

G.L.: Nic nie pomoże señorze Coul­stoun. Ona nie żyje.

CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, czy to prawda, że pomógł pan señorze Coul­stoun wkrótce po jej przy­by­ciu do Hisz­pa­nii?

G.L.: To było dawno temu, ale tak. Pomo­głem jej nabyć pub, jeśli o to panu cho­dzi.

CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, nie jest pan zare­je­stro­wa­nym praw­ni­kiem w Hisz­pa­nii.

G.L.: Nie, nie jestem.

CAPITÁN L.: Dla­czego więc popro­siła pana o pomoc?

G.L.: Co to ma do rze­czy, do cho­lery?

CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, pró­buję tylko usta­lić cha­rak­ter pań­skiej rela­cji ze zmarłą.

G.L.: W porządku, nie jestem zare­je­stro­wa­nym praw­ni­kiem w Hisz­pa­nii, ale znam lokalne prawo na tyle, że mogę ofe­ro­wać swoje usługi jako doradca. Nie naru­sza to prawa i mogę wska­zać wielu zado­wo­lo­nych klien­tów, jeśli naprawdę chce pan wie­dzieć, jak dobry w tym jestem.

CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, z tego, co wiem, opu­ścił pan Wielką Bry­ta­nię po tym, jak, można by rzec, popadł pan w nie­ła­skę.

G.L.: Chcia­łem zmie­nić swoje życie.

CAPITÁN L.: W Wiel­kiej Bry­ta­nii został pan wykre­ślony z reje­stru praw­ni­ków.

G.L.: Farsa.

CAPITÁN L.: Od któ­rej się pan nie odwo­łał?

G.L.: Myślę, że czas zakoń­czyć to prze­słu­cha­nie. Nie widzę żad­nego związku mię­dzy tym, co się wyda­rzyło albo nie wyda­rzyło dwa­dzie­ścia lat temu, a śmier­cią Effie.

CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, kto naj­bar­dziej sko­rzy­sta na śmierci señory Coul­stoun?

G.L.: Słu­cham?

CAPITÁN L.: Czy to prawda, że dora­dzał pan señorze Coul­stoun w spra­wie jej testa­mentu?

G.L.: To też było dawno temu.

CAPITÁN L.: Więc, señor Laidlaw, kto naj­bar­dziej sko­rzy­sta na śmierci señory Coul­stoun?

G.L.: Daniella.

CAPITÁN L.: Señorita Daniella Coul­stoun?

G.L.: Tak.

CAPITÁN L.: I, señor Laidlaw, jesz­cze raz, gdzie pan był, zanim zna­lazł pan señorę Coul­stoun w Se Busca?

G.L.: Nie jestem pewien, czy chcę odpo­wie­dzieć na to pyta­nie.

CAPITÁN L.: Dla­czego nie?

G.L.: To skom­pli­ko­wane.

4. Spójrz na mnie

4

Spójrz na mnie

Jedyną zmianą, jaka zaszła w pubie od czasu, gdy byłam tu ostat­nio, są jaskra­wo­ró­żowe sto­liki i krze­sła. Wszyst­kie są obec­nie zajęte. Pub jest pełny. Pozo­stały tylko miej­sca sto­jące. Kiedy wró­ci­li­śmy z tana­to­rio, Geo­rge zapro­wa­dził mnie w mil­cze­niu do miej­sca na końcu baru. I oto stoję, patrząc na morze ludzi. Roz­po­znaję kilka twa­rzy, ale poza Geo­rge’em nie przy­po­mi­nam sobie żad­nego nazwi­ska. Mam przed sobą kawę. Wszy­scy inni są pod wpły­wem alko­holu. Bar­dzo chciał­bym być gdzie­kol­wiek, tylko nie tutaj. Po tym, jak nakrzy­cza­łam na Geo­rge’a, ogar­nął mnie smu­tek, któ­rego się nie spo­dzie­wa­łam. Wma­wia­łam sobie, że śmierć matki to tylko kolejna prze­szkoda na mojej dro­dze. Coś, co trzeba poko­nać i zosta­wić za sobą. Przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat mia­łam z mamą tak mało kon­taktu, że podzie­li­łam swoje życie na przed M. i po M.: przed mamą i po mamie. Pra­wie tak, jakby umarła już dwa­dzie­ścia lat temu. Tylko kartki świą­teczne i uro­dzi­nowe oraz rzad­kie wizyty prze­ła­my­wały złu­dze­nie, że jej nie ma. Poza tym życie toczyło się bez niej. Dopiero te głu­pie prze­mó­wie­nie w kre­ma­to­rium spra­wiło, że coś we mnie pękło. Uży­cie jej słów. Słów mamy. Słów, które dobie­gały z tele­wi­zora setki razy. Słów, które z cza­sem zaczę­łam nie­na­wi­dzić, ponie­waż po obej­rze­niu wideo mama sta­wała się bez serca, co odbi­jało się na wszyst­kich dookoła. Na kilka godzin zmie­niała się z ogar­niaczki w agre­sorkę. Potra­fiła wybuch­nąć nawet przy naj­mniej­szym prze­wi­nie­niu. Potem, bez słowa prze­pro­sin, ogar­niaczka poja­wiała się ponow­nie i wszystko wra­cało do normy, aż do momentu ponow­nego wycią­gnię­cia nagra­nia.

Po tym, jak nakrzy­cza­łam na Geo­rge’a, ulot­ni­łam się do toa­lety. Jeśli ocze­ki­wano ode mnie, że podzię­kuję wszyst­kim przy­by­łym, unik­nę­łam tego, sie­dząc i pła­cząc na zim­nym sede­sie przez pół godziny. W końcu Geo­rge wszedł do toa­lety i mnie zna­lazł. Kiedy wyszli­śmy na świa­tło sło­neczne, par­king był już pusty. Prze­mknęło mi przez myśl, by olać stypę w barze, ale dla mamy to byłaby znie­waga.

Teraz, sto­jąc wśród chmary nie­zna­jo­mych, wyko­rzy­stuję całe drze­miące we mnie pokłady samo­kon­troli, by nie prze­drzeć się przez tę ludzką masę i nie wyjść.

Zauwa­żam męż­czy­znę prze­py­cha­ją­cego się przez tłum. Mam w gło­wie jakieś mgli­ste wspo­mnie­nie z nim zwią­zane. Jest Azjatą. Może Hin­du­sem? Z tru­dem pró­buję przy­po­mnieć sobie jego imię, gdy zdaję sobie sprawę, że idzie pro­sto do mnie. Jest ubrany w czarne, obci­słe dżinsy i błysz­czące buty ze znacz­nie wydłu­żo­nym noskiem. Zde­cy­do­wa­nie wyróż­nia się z tłumu. Jego włosy są sty­lowo uło­żone, a skóra ma zdrowy połysk. Czy to zasługa sys­te­ma­tycz­nego nawil­ża­nia, czy po pro­stu cho­ler­nie dobre geny? Tak czy ina­czej wygląda dobrze. Pod­cho­dzi do mnie i olśniewa uśmie­chem za sprawą pre­cy­zyj­nie wybie­lo­nych zębów. Wyciąga rękę. Jest pierw­szą osobą, która pró­buje się ze mną poro­zu­mieć, odkąd przy­je­cha­łam.

– Hej – mówi. – Jestem Zia Mac­Far­lane. Spo­tka­li­śmy się, gdy byłaś tu ostat­nim razem. Kiedy to było? Dwa lata temu?

– Coś koło tego – odpo­wia­dam. – Hej.

– Jak się masz, Daniella?

Cofam się i prze­su­wam czę­ściowo za bar, a on idzie za mną i usta­wia się tak, by zdo­być dla nas nieco prze­strzeni. Dopiero z bli­ska widać jego wiek. Z daleka powie­dzia­ła­bym, że jest mię­dzy późną trzy­dziestką a wcze­sną czter­dziestką, ale po wzię­ciu go pod lupę zga­duję, że ma około pięć­dzie­siątki.

– Chyba dobrze – odpo­wia­dam.

Odgłosy roz­mów wokoło tłu­mią naszą poga­wędkę.

– Fajna mowa – mówi.

Jego akcent jest lekko szkocki, ale zdra­dza też inne nale­cia­ło­ści. „Nie­zły okaz”, jak mawiała moja przy­ja­ciółka Trine. Do tego ma przy­jemny, łagodny głos, dla­tego nie­które słowa giną w całym tym gwa­rze.

– Tak myślisz? – mówię. – Nie jestem pewna, czy została dobrze przy­jęta.

– To nie jest łatwa sprawa. Prze­ma­wiać na pogrze­bie wła­snej matki. Wydaje mi się, że moja mama pla­nuje, że sama wygłosi swoją mowę poże­gnalną. Nagraną wcze­śniej. Mogłaby wygło­sić kilka życio­wych prawd, wie­dząc, że w tej sytu­acji nie ma odwrotu. Ale pora­dzi­łaś sobie bar­dzo dobrze.

– Dzięki – mówię. – Nie mia­łam poję­cia, co powie­dzieć.

– Począ­tek był głę­boki – mówi, pod­cho­dząc nieco bli­żej. – Ale pozo­stała część mogła się obejść bez odnie­sie­nia do męż­czy­zny ze spodniami spusz­czo­nymi do kostek za oknem Effie. Czy to się wyda­rzyło naprawdę?

– Tak. – Uśmiech­nę­łam się. – Pod­ko­chi­wał się w mamie i wydaje mi się, że wtedy to nie był jego pierw­szy raz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki