30 dni do mety - Myśliński Krzysztof - ebook

30 dni do mety ebook

Myśliński Krzysztof

4,3

Opis

Adam Walker ma wszystko. Pracę w firmie marzeń. Majątek, który dla wielu pozostaje w sferze marzeń. Długo wyczekiwane życie na własnych zasadach...

I nagle informacja, która wywraca świat do góry nogami. Nowotwór czyni spustoszenie w jego ciele. Jest śmiertelnie chory. 

Został mu miesiąc. Za miesiąc zostanie po nim jedynie wspomnienie. 

Miesiąc musi mu wystarczyć, aby uporządkować sprawy z przeszłości, które mocno ciążą już od wielu lat. Czasu jest stanowczo zbyt mało...

Czy Adam Walker zdąży rozliczyć się z przeszłością? Czy uda mu się uzyskać przebaczenie najbliższych i poznać syna? 

Czy trzydzieści dni jest w stanie zmienić cokolwiek w życiu człowieka stojącego nad krawędzią?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 199

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (10 ocen)
5
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elza1995

Nie oderwiesz się od lektury

💔💔💔
00
Kuszla

Nie oderwiesz się od lektury

Adam Walker dostosował swoje życie do pracy, dzięki czemu osiągnął cel, który sobie postawił. Szedł po trupach do celu, nie oglądając się za siebie. W momencie, w którym wydawało mi się, że ma wszystko, usłyszał diagnozę, nie pozostawiającą wątpliwości. Czy będzie w stanie dobrze wykorzystać ten czas? A może los okaże się łaskawy... 🤎🤎🤎🤎🖤🖤🖤🤎🤎🤎🤎 Tym razem spotykamy się z książką - która prócz fabuły - pozostawia czytelnika z wieloma przemyśleniami. Jest doskonałym przykładem na to, że każda nasza decyzja ma wpływ nie tylko na nasze życie, ale i oddzialowuje na innych. Wielokrotnie będziecie zbulwersowani postępowaniem Adama Walkera. Niejednokrotnie wzbudzi w Was sprzeczne emocje. Ale każde ze zdarzeń pozwoli Wam nie tylko zbliżyć się do mężczyzny, ale i zrozumieć zmiany, które niewątpliwe zaczną w nim zachodzić. Czy pójdą one w dobrą stronę? To zależy jedynie od Waszego światopoglądu. Autor wprowadził narrację pierwszoosobową, jedyną możliwą w przypadku pamiętnika. I to...
00
sylwiak801

Nie oderwiesz się od lektury

"30 DNI DO METY" AUTOR: KRZYSZTOF MYŚLIŃSKI WYDAWNICTWO: DLACZEMU "....tyle cza­su po­świę­ci­łem wal­ce o to wszyst­ko. Wszyst­ko, co choć dro­gie, to bez żad­nej war­to­ści; cho­ciaż ład­ne, to po­zba­wio­ne pięk­na, i choć z po­zo­ru im­po­nują­ce, to w grun­cie rze­czy zupeł­nie bez­war­to­ścio­we. Wszyst­ko, co przyj­dzie mi stra­cić z dnia na dzień. Szko­da mi tego cza­su. Cza­su, któ­ry po­świę­ci­łem na sa­mot­ność." Adam Walker z pozoru ma wszystko, tylko czym to "wszystko" jest tak naprawdę. Sukces w pracy, pieniądze, piękne mieszkanie, samochód. Jego życie obraca się wokół pracy, tak zatracił się w tym wszystkim, że nie zauważa jak jest samotny w tym wszystkim. Rodzinę stracił przez nic znaczący epizod, nie utrzymywał nawet kontaktów z synem. Sukces oraz pięcie się po strzeblach drabiny tak go pochłonęły, że nie zważał nawet na swoje zdrowie. I kiedy się mu wydaje, że będzie jeszcze lepiej, jego świat przewraca się do góry nogami. Diagnoza rak. Zostaje mu miesiąc życia...
00
Wiola_loves_books1

Dobrze spędzony czas

⏳️⏳️ RECENZJA ⏳️⏳️ Krzysztof Myśliński "30 dni do mety" Adam Walker od lat robi wszystko by osiągnąć jak najwyższe stanowisko w firmie gdzie pracuje. Priorytetetem są dla niego sukcesy zawodowe i pieniądze. Nic więc dziwnego że gdy los postawił na jego drodze niezwykle seksowną i chętną współpracownicę ten wdał się z nią w romans tracąc przy tym żonę i syna. Czy wtedy zmienił swoje życie? Oczywiście że nie! Dopiero nieuleczalny nowotwór i zbliżająca się śmierć otworzyły mu oczy. Czy czas który mu pozostał pozwoli na naprawę źle podjętych decyzji? Czy znajdziecie siłę by odbudować relacje rodzinne? Jak wykorzysta ostatnie 30 dni swego życia? Kochani ta historia to prawdziwy targacz emocji. Autor opisał historię naszego bohatera w formie dziennika co sprawiło że z łatwością możemy wczuć się w jego położenie i rozumieć jego postępowanie. Adam jest bardzo specyficzny, ma wszystko, dobrą pracę, pieniądze, piękne mieszkanie, samochód i perspektywy na więcej, ale to tylko pozory. Gdy poc...
00
za_czy_ta_na

Nie oderwiesz się od lektury

Dzisiaj przychodzę do was z książka niezwykle poruszającą. Książką zmuszającą do zatrzymania się i zastanowienia nad własnym życiem. Czy w codziennym biegu, pogoni za karierą i dobrami materialnymi nie zapominamy o rzeczach, które powinny być ponad to? Cóż, nam po sukcesach, gdy przyjdzie nam cieszyć się z nich w samotności. Adam Walker poświęcił dosłownie wszystko, by znaleźć się w miejscu, w którym aktualnie się znajduje. W punkcie życia, którego tak pragnął. Praca w wymarzonej firmie i systematyczne pięcie się po szczeblach kariery przysłoniło mężczyźnie widok na wszystko inne. W końcu żyje na własnych zasadach. Do momentu, gdy z wycieńczenia nie traci w pracy przytomność… Diagnoza, jaką wystawiają mu lekarze szokuje czterdziestolatka. Złośliwy nowotwór płuc w ostatnim, zaawansowanym stadium. Operacja nie wchodzi w grę, bo mężczyzna mógłby jej nie przeżyć. Zostaje jedynie chemioterapia, która jedynie nieco przedłuży jego życie. Adam Walker nie chce być od kogoś zależny, nie chce pa...
00

Popularność




WY­DAW­NIC­TWO DLA­CZE­MU

www.dla­cze­mu.pl

Dy­rek­tor wy­daw­ni­czy: Anna No­wic­ka-Bala

Opie­ka wy­daw­ni­cza: Mar­ta Bu­rzyń­ska

Re­dak­cja: Ewa Hof­f­mann-Ski­biń­ska

Ko­rek­ta ję­zyko­wa: Ali­cja Gaj­da

Pro­jekt okład­ki: Ka­ta­rzyna Brzyska

Ła­ma­nie i skład: Szymon Bo­lek

WSZEL­KIE PRA­WA ZA­STRZE­ŻO­NE

WAR­SZA­WA 2023

Wy­da­nie I

ISBN: 978-83-67691-03-1

Za­pra­sza­my księ­gar­nie i bi­blio­te­ki

do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­nymi ra­ba­ta­mi.

Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem:

kon­takt@dla­cze­mu.pl

Od­waż­nym i na­iw­nym.

Czło­wiek jest uczniem, cier­pie­nie jego na­uczycie­lem. Al­fred de Mus­setBo żyć mo­żesz tyl­ko tym, za co zgo­dzisz się umrzeć. An­to­ine de Sa­int-Exupéry, „Twier­dza”

1 czerw­ca 2015 r.

Po­nie­dzia­łek, 16.40

Jesz­cze tro­chę i ko­niec. Jesz­cze tro­chę i wra­cam z Wiel­kie­go Gów­na.

Już pra­wie mogę od­dychać, krzyczeć, śmiać się, a na­wet, kur­wa, prze­kli­nać. Jesz­cze tro­chę, jesz­cze kil­ka­na­ście mi­nut i będę mógł ska­kać, bie­gać z sy­pial­ni do sa­lo­nu i zro­bić fi­koł­ka. Choć w to wąt­pię, bo bolą mnie nogi. Zresz­tą nie tyl­ko nogi, ale to nie­waż­ne. Waż­ne, że będę mógł. Będę mógł wszyst­ko. Będę mógł. Tak po pro­stu. Będę mógł i tyle.

Aco mogę w Wiel­kim Gów­nie? Wszyst­ko oprócz tego, cze­go nie mogę.

Czyli nie­wie­le.

Te­raz sie­dzę w moim ga­bi­ne­cie. MOIM ga­bi­ne­cie. MO­JEJ na­gro­dzie po MO­ICH dwudzie­stu la­tach za­pier­do­lu. Ale co z tego, sko­ro wy­star­czy, że zer­k­nę na ja­sno­sza­re ścia­ny i za­czynam się du­sić, a rzygi pod­jeż­dża­ją mi do gar­dła, wspi­na­jąc się po żo­łąd­ku jak po pier­do­lo­nej dra­bi­nie.

Wy­star­czy, że zer­k­nę na ścia­ny tego cho­ler­ne­go, nie­po­trzeb­ne­go świa­tu miej­sca. Miej­sca, gdzie słoń­ce za­glą­da nie­chęt­nie i tyl­ko dla­te­go, że ja­kaś mała pla­ne­ta pcha mu się przed oczy. Do­kąd idą tyl­ko ci, któ­rzy nie mają nic do stra­ce­nia, a wszyst­ko do zyska­nia – przy­najm­niej tak im się wy­da­je. Gdzie nie pcha­ją się na­wet zwie­rzę­ta, mó­wiąc w je­dynie so­bie zna­nym ję­zyku:

– Tam nie idź. Tam zło.

Co to ta­kie­go? Wię­zie­nie na gra­ni­cy nie­ba z zie­mią, gdzie wam­pi­ry bła­ga­ją o li­tość, a zbo­czeń­cy drżą ze stra­chu przed na­sto­lat­ka­mi? Amoże to już Pie­kło?

Nie, nie, w Wiel­kim Gów­nie nie jest tak, jak w Pie­kle.

Tutaj jest go­rzej.

Roz­sąd­ni nie uwie­rzą, do­cie­kli­wi będą drą­żyć. Aja mam to w du­pie. Bo tutaj na­praw­dę jest go­rzej.

Tutaj, czyli w Lon­dynie przy Oxford Stre­et, w Sho­eso. Pod tą skrom­ną na­zwą kryje się oka­za­ły bu­dynek, w któ­re­go skład wcho­dzą: par­ter, trzy pię­tra, mnó­stwo ga­bi­ne­tów i jesz­cze wię­cej pra­cow­ni­ków. Oprócz tego pod­ziem­ny par­king i lą­do­wi­sko dla he­li­kop­te­rów na da­chu. Czy to brzmi groź­nie? Ra­czej nie. Czy ko­ja­rzy się ze złem? Też ra­czej nie. Bo co złe­go może dziać się przy Oxford Stre­et, gdzie sklep stoi przy skle­pie, a lu­dzie spa­ce­rują po czystych chod­ni­kach, wy­rzuca­jąc pie­nią­dze w bło­to?

Wie­le. Może wię­cej niż wie­le. Kur­wa mać, na pew­no wię­cej niż wie­le.

Tutaj sprze­da­je się odzież spor­to­wą.

To nie żart. To nie po­wód do śmie­chu, na­wet je­śli się uśmiech­nę­li­ście. Na­wet je­że­li po­myśle­li­ście: „Oczym pi­sze ten idio­ta?!”. Ja wiem swo­je. Wie­dzą to rów­nież ci, któ­rzy kie­dykol­wiek tu pra­co­wa­li.

Czyli klien­ci nie mają tu nic do po­wie­dze­nia. Im jest faj­nie, mogą od­dychać bez pyta­nia, śmiać się z dur­nych żar­tów, a na­wet, kur­wa, prze­kli­nać. Nikt nie za­bra­nia im spa­ce­ro­wać mię­dzy re­ga­ła­mi, upu­ścić buta, pod­nieść, zno­wu upu­ścić i po nim po­ska­kać. Tyl­ko po to, by zo­ba­czyć, jak go pod­no­sisz.

Tacy są. Nic ich nie zmie­ni. Ale o nich już wy­star­czy.

Jesz­cze pięt­na­ście mi­nut. Pięt­na­ście mi­nut i ofi­cjal­nie będę wol­ny.

Ofi­cjal­nie.

21.25

Mó­wił wam ktoś, że za wol­ność trze­ba za­pła­cić? Pew­nie tak. Na pew­no słysze­li­ście też, że wol­ność zdo­bywa się la­ta­mi, a wal­ka po­tra­fi być nie­spra­wie­dli­wa.

Ale nikt nie mó­wił wam, że trze­ba wal­czyć jak o nie­pod­le­głość i pła­cić krwią przy zwyczaj­nym wyj­ściu z pra­cy.

Dzi­siaj nor­mal­ność trwa­ła krót­ko, bo le­d­wo wy­sia­dłem z win­dy, sta­ną­łem na czer­wo­no­brą­zo­wych płyt­kach (do­kład­nie wy­czysz­czo­nych i wy­po­le­ro­wa­nych, bez naj­mniej­sze­go skraw­ka pa­pier­ka po cu­kier­ku), wzią­łem głę­bo­ki od­dech sztucz­nie za­pach­nio­ne­go po­wie­trza i…

Itutaj skoń­czyła się nor­mal­ność, po­ja­wił się pierw­szy pro­blem – po­czułem swę­dze­nie w no­sie. Za­czę­ło się de­li­kat­nie, zupeł­nie nie­win­nym sy­gna­łem od nie­zna­nych mi ko­mó­rek do mó­zgu, ale już po se­kun­dzie wy­krzywi­łem twarz, przy­myka­jąc po­wie­ki, a w myślach słysza­łem głos: „Anie mó­wi­łem? Zno­wu bę­dziesz ki­chał! Ha! Bę­dziesz ki­chał!”.

– Ekhe-ekhe, ehu-ehu. – Roz­legł się huk, jak­by ktoś strze­lał z ka­ra­bi­nu.

Ale to ża­den ka­ra­bin. To ja i ka­szel, któ­ry mę­czy mnie od… od… Nie pa­mię­tam na­wet, od kie­dy.

„Za­je­bi­ście” – po­myśla­łem, gdy wszyscy na ko­ryta­rzu za­czę­li się na mnie ga­pić jak na ob­ja­wie­nie. Wszyscy, czyli pra­wie trzydzie­ści osób, któ­re wła­śnie skoń­czyły pra­cę (ko­lej­ne trzydzie­ści skoń­czy za dzie­sięć mi­nut, żeby nie było prze­sto­jów). Nie mo­głem wy­paść z roli, więc na nie­na­wist­ne spoj­rze­nia lu­dzi o niż­szej po­zycji w fir­mo­wej hie­rar­chii od­po­wia­da­łem uśmie­chem. Po­wta­rza­łem w myślach: „Ja je­stem Adam Wal­ker – trze­ci za­stęp­ca dy­rek­to­ra do spraw mar­ke­tin­gu. Oni – ktoś tamy, ja­kieś tamy – zwykli, sze­re­go­wi pra­cow­ni­cy. Ja je­stem Adam Wal­ker – trze­ci za­stęp­ca dy­rek­to­ra do spraw mar­ke­tin­gu…”.

Zro­bi­łem je­den, drugi, trze­ci krok w stro­nę wyj­ścia dla per­so­ne­lu, czyli w stro­nę wol­no­ści. Prze­sze­dłem obok skle­pu, czyli ja­kichś sied­miu­set me­trów kwa­dra­to­wych, gdzie wy­sta­wia­ny był asor­tyment. Sze­dłem mię­dzy pudłem, z któ­re­go wy­sta­wa­ły ko­szul­ki oraz pił­ki te­ni­so­we, myśla­mi byłem na mięk­kiej so­fie w sa­lo­nie i… Na­gle usłysza­łem pi­skli­wy głos:

– Nie, nie tę. – Prze­rwa na po­cią­gnię­cie no­sem. – Tak, tę drugą!

Ob­ró­ci­łem się w stro­nę źró­dła tego skrze­ku. Zo­ba­czyłem ko­rytarz i srebr­ne drzwi. Drzwi do skle­pu. Głos do­cho­dził wła­śnie stam­tąd. Ale dla­cze­go usłysza­łem go tak wy­raź­nie? Prze­cież po­wi­nien zgi­nąć w fali roz­mów i ryt­micz­nej mu­zyki z gło­śni­ków.

Od wyj­ścia dzie­lił mnie krok, od skle­pu rów­nież. Iść, po­że­gnać ból i przy­wi­tać sofę czy zo­stać i zmie­rzyć się z ko­lej­nym wy­zwa­niem?

Ro­zum swo­je, ser­ce swo­je, a ja swo­je, więc ruszyłem tam, skąd do­bie­gał głos, spo­dzie­wa­jąc się uj­rzeć, są­dząc po to­nie, prysz­cza­te­go wy­rost­ka.

Otwo­rzyłem drzwi, wsze­dłem do skle­pu, stra­sząc przy tym star­szą ko­bie­tę, któ­ra oglą­da­ła mę­skie T-shir­ty; mi­ną­łem re­gał z bu­ta­mi do gry w pił­kę i zo­ba­czyłem to, co zo­ba­czyłem. Dość po­wie­dzieć, że nie po­myli­łem się wie­le – przy jed­nej z dzie­się­ciu kas (trze­ciej od ścia­ny po pra­wej stro­nie, je­śli was to in­te­re­suje) stał dzie­ciak.

Da­łem mu mak­sy­mal­nie dzie­więć lat. Pa­trzył na czap­kę z dasz­kiem w rę­kach ka­sje­ra tak, jak głod­ny wilk na sar­nę. Żeby nie było, nie na nor­mal­ną czap­kę z dasz­kiem – ta­kich się nie kupuje, więc ta­kich u nas nie ma. Ta była wy­jąt­ko­wa. Wiel­ki­mi, żół­tymi li­te­ra­mi na­pi­sa­ne na niej było „Fuck You!”.

Głupie i bez­sen­sow­ne? No kur­wa mać, chyba nie in­a­czej! Ale praw­da jest taka, że wła­śnie ta czap­ka, obok ró­żo­wych spode­nek, od­dycha­ją­cych skar­pe­tek i bu­tów do bie­ga­nia z bia­łą po­de­szwą sprze­da­je się naj­le­piej.

– Tak, chcę tę! – za­kwi­czał dzie­ciak.

Czter­dzie­ści lat na kar­ku, dwa­dzie­ścia w tym bu­dyn­ku i non stop słyszę to samo zda­nie: „Ja chcę!”. Jak chcesz, to so­bie kup, nie ma spra­wy! Ale gdybyś wszedł i grzecz­nie po­wie­dział „pro­szę”, to nic by ci się nie sta­ło. Aka­sjer może by się uśmiech­nął? Nie mu­siał­by uda­wać, że nie ma cię głę­bo­ko w du­pie.

Tym ra­zem ka­sjer nie myślał o uda­wa­niu. Chyba w ogó­le nie myślał, bo tłuma­czył się głupio:

– Przy­kro mi, ale nie mogę ci tego sprze­dać. Two­ja mama nie była­by za­do­wo­lo­na. Ta­kie czap­ki są do­bre dla star­szych. Mu­sisz jesz­cze tro­chę pod­ro­snąć.

Noż kur­wa mać, tego jesz­cze nie gra­li!

Ale czy jako wię­cej niż do­świad­czo­ny sprze­daw­ca po­wi­nie­nem myśleć in­a­czej? Wkoń­cu gów­niarz, któ­ry le­d­wo się­gał do skle­po­wej lady, przy­szedł do Sho­eso, chcąc zo­sta­wić tutaj cięż­ko za­ro­bio­ne pie­nią­dze ro­dzi­ców, a ka­sjer nie po­zwa­lał mu kupić czap­ki!

Wszyst­ko przez to, że ka­sjer, ktoś tam ja­kiś tam, pra­co­wał u nas od nie­daw­na. Pa­mię­tał jesz­cze, czym jest su­mie­nie, trud­no mu za­po­mnieć o mo­ral­no­ści. Pew­nie na wi­dok dzie­cia­ka, któ­ry być może chciał wy­dać ostat­ni grosz sa­mot­nej mat­ki, za­drża­ło mu ser­ce.

Szcze­rze? Mnie nie za­drża­ło nic oprócz oczu, któ­re do­ma­ga­ły się słoń­ca, wkur­wio­ne przez nad­miar sztucz­ne­go świa­tła. Aka­sjer też w koń­cu prze­sta­nie tak myśleć, ale jesz­cze chwi­lę to po­trwa. Tyl­ko że nie mo­gli­śmy stra­cić mło­de­go klien­ta.

Two­ja ko­lej – prze­szło mi przez myśl. Mu­sia­łem wkro­czyć, za­nim zro­bi­ło­by się nie­cie­ka­wie.

Po­pra­wi­łem kra­wat, przy­gła­dzi­łem ma­rynar­kę (jed­ną z tych, któ­re kupi­łem dwa­dzie­ścia lat temu pod groź­bą zwol­nie­nia, choć nie było mnie stać na świe­ży chleb), po czym ruszyłem pro­sto w stro­nę kasy i…

– Pik. Pik.

Kur­wa mać.

Wsze­dłem do stre­fy „Wy­łącz­nie dla per­so­ne­lu”, a ten cho­ler­ny czuj­nik przy bram­ce nie wy­czuł mo­je­go iden­tyfi­ka­to­ra. „Dy­rek­tor­skie­go” iden­tyfi­ka­to­ra, czyli bia­łe­go z czer­wo­ną ram­ką – resz­ta, oprócz rady nad­zor­czej, nosi po­dob­ne, lecz z bia­łą ram­ką. Po­pra­wi­łem go, pa­trząc na ka­mer­ki, któ­re prze­szywa­ły mnie nie­wi­dzial­nymi fa­la­mi.

– Pik. Pik.

Po­wie­dzieć, że się wkur­wi­łem, to jak nie po­wie­dzieć nic. Bo czy ktoś kon­tro­lu­je na­sze za­kupy?! Czy za każ­dym ra­zem mu­si­my kupić ta­nio, ta­niej, a naj­le­piej w ogó­le do­stać za dar­mo?! Na te cho­ler­ne czuj­ni­ki przy­cho­dzi co naj­mniej dzie­sięć skarg dzien­nie, a nadal śmie­ją się z nas przez sza­re szkieł­ka. Ijesz­cze to cho­ler­ne „Pik. Pik”! Niby nud­ne i bez­barw­ne, a wkur­wia­ją­ce!

No ale co mia­łem zro­bić? Ktoś tam ja­kiś tam wciąż tłuma­czył dzie­cia­ko­wi, że czap­ka nie jest dla nie­go, a on po­wo­li przy­go­to­wywał się do osta­tecz­ne­go ata­ku – twarz mu się czer­wie­ni­ła, oczy po­cie­rał dłoń­mi, jak­by chciał prze­sunąć je w pra­wo.

Czas mnie go­nił, więc szyb­ko zdją­łem iden­tyfi­ka­tor – ktoś nad­zwy­czaj in­te­li­gent­ny za­mon­to­wał czuj­nik na wy­so­ko­ści pasa, a prze­cież nie będę klę­kał przed ka­mer­ką – i przy­ło­żyłem go do sza­re­go szkieł­ka.

– Pik. Piiiiiik.

Otwo­rzyła się srebr­na bram­ka, któ­ra – bar­dziej niż do bądź co bądź eli­tar­nej kor­po­ra­cji – pa­suje do osie­dlo­we­go ba­se­nu. Cho­ciaż w tym szam­bie też moż­na było po­pływać.

– No ale ja chcę! – wrzesz­czał dzie­ciak.

Spo­koj­nie, Adam, spo­koj­nie – po­wta­rza­łem w myślach. Wie­dzia­łem, że krzykiem nic nie zdzia­łam. Trze­ba było ruszyć gło­wą.

Wsze­dłem do środ­ka, czyli na za­ple­cze skle­pu. Bram­ka za­mknę­ła się z trza­skiem, nie­bie­ska ścian­ka za­drża­ła. Ścian­ka, wy­so­ka na mniej wię­cej metr, łą­czy wszyst­kie kasy i ofi­cjal­nie jest ich do­dat­ko­wym za­bez­pie­cze­niem. Nie­ofi­cjal­nie zaś chro­ni oczy klien­ta przed sy­fem, któ­ry wala się pod no­ga­mi pra­cow­ni­ków.

Scho­wa­łem iden­tyfi­ka­tor do kie­sze­ni (nie chcia­łem póź­niej zdej­mo­wać go jesz­cze raz) i prze­sze­dłem za kasą, śli­zga­jąc się po fo­liach z reszt­ka­mi cze­ko­la­dy. Ka­sjer prze­rwał pra­cę i po­zdro­wił mnie kiw­nię­ciem gło­wy. Od­po­wie­dzia­łem tym sa­mym.

Prze­sze­dłem za drugą kasą, omal nie po­tkną­łem się o puste opa­ko­wa­nie po su­shi. Ka­sjer­ka prze­rwa­ła pra­cę i po­zdro­wi­ła mnie kiw­nię­ciem gło­wy. Od­po­wie­dzia­łem tym sa­mym.

Prze­sze­dłem za trze­cią kasą, sla­lo­mem mi­ną­łem pla­sti­ko­we bu­tel­ki i pusz­ki po coli. Ka­sjer po­zdro­wił mnie kiw­nię­ciem gło­wy. Tym ra­zem nie ruszyłem do ko­lej­nej. Spoj­rza­łem na jego iden­tyfi­ka­tor. Było na nim na­pi­sa­ne: „Ri­chard Ro­bin­son. Pro­szę o wy­ro­zumia­łość, do­pie­ro się uczę”.

Na ogół nie­na­wi­dzę lu­dzi – ma tak każ­dy, kto po­pra­cu­je dłu­żej niż pięt­na­ście lat w tym ohyd­nym sek­to­rze go­spo­dar­ki, na­zwa­nym dla zmył­ki „usługi” – a już szcze­gól­nie nie­na­wi­dzę ka­sje­rów, któ­rzy „do­pie­ro się uczą”. Taki czło­wiek jest udrę­ką dla współ­pra­cow­ni­ków, pyta o każ­dą, na­wet naj­prost­szą rzecz, de­ner­wuje też klien­tów, dzie­sią­ty raz ka­sując ten sam pro­dukt. Niby wia­do­mo, że musi się uczyć, ale le­piej, żeby uczył się w domu. Naj­le­piej zaś, żeby się nie uczył, a umiał.

– Ja­kiś pro­blem? – spyta­łem uprzej­mie, uśmie­cha­jąc się. Przez dłu­gie lata pięt­na­ście mi­nut dzien­nie (co­dzien­nie!) uśmie­cha­łem się do lu­stra, dla­te­go te­raz po­tra­fię szcze­rzyć zęby na za­wo­ła­nie i ro­bię to tak, że klient na­wet się nie orien­tuje, co na­praw­dę myślę.

– Tak! Ten idio­ta nie chce mi sprze­dać czap­ki!

Na­gły przy­pływ zło­ści za­ma­sko­wa­łem od­de­chem. Na­stęp­nie wdech. Iwy­dech. Wdech, wy­dech. Wdech, wy­dech.

Spo­koj­nie. Prze­cież to tyl­ko dzie­ciak.

– Bar­dzo prze­pra­szam sza­now­ne­go pana – zwró­ci­łem się do tego bez­czel­ne­go gów­nia­rza. – Rzecz ja­sna, do­sta­nie pan tę czap­kę.

– Ale… – wtrą­cił się nie mniej bez­czel­ny Ro­bin­son.

– Nie ma żad­nych „ale”. Pro­szę. – Ska­so­wa­łem czap­kę z żół­tym na­pi­sem. – Dzie­więć fun­tów dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pen­sów.

„Sza­now­ny pan” sta­nął na pal­cach i wrę­czył mi dzie­się­cio­fun­to­wy bank­not z wi­ze­run­kiem Elż­bie­ty II i ko­goś tam.

– Bar­dzo dzię­kuję. Na­wia­sem mó­wiąc, to świet­ny wy­bór! – po­chwa­li­łem dzie­cia­ka i wy­szcze­rzyłem zęby. On wci­snął czap­kę na gło­wę, przez co za­czął przy­po­mi­nać ści­śnię­te­go ar­bu­za. Nie po­wie­dział nic, ale prze­cież nie mu­siał.

– Do wi­dze­nia! – za­wo­ła­łem, gdy się od­wró­cił. Do kasy pod­szedł ko­lej­ny klient, ko­bie­ta w po­de­szłym wie­ku (ta sama, któ­rą prze­stra­szyłem!). Ri­chard Ro­bin­son uśmiech­nął się, przy­najm­niej w swo­im mnie­ma­niu, bo ja zo­ba­czyłem grymas, jak­by ktoś pod­sta­wił mu pod nos psią kupę. – Pani chwil­kę po­cze­ka.

Ko­bie­ta unio­sła brwi, a ja mruk­ną­łem do Ri­char­da:

– Chodź za mną, mu­si­my po­ga­dać.

Zjego twa­rzy znik­nął uśmiech, a po­ja­wi­ło się prze­ra­że­nie. Już wte­dy wie­dział, co go cze­ka. Zresz­tą nie trze­ba być ge­niu­szem, by wie­dzieć, że prze­ło­że­ni nie prze­rywa­ją pra­cy, żeby prze­ka­zać do­brą wia­do­mość. Ten mło­dziak mu­siał się już o tym prze­ko­nać.

Nie chcia­łem besz­tać go przy klien­tach, ale nie za­mie­rza­łem raz jesz­cze wjeż­dżać na górę do ga­bi­ne­tu, więc po sla­lo­mie mię­dzy bu­tel­ka­mi i pusz­ka­mi sta­ną­łem pod ścia­ną, kil­ka kro­ków od kasy.

– Słuchaj no – za­czą­łem, gdy za­trzymał się obok mnie. – Wiem, że chcia­łeś do­brze dla tego dzie­cia­ka. Wiem też, że mógł kupić inną czap­kę.

– Wła­śnie, pa­nie dy­rek­to­rze. Ja…

– Te­raz ja mó­wię – nie­mal krzyk­ną­łem, po czym znów ści­szyłem głos. Tyl­ko dla­te­go, że na­zwał mnie dy­rek­to­rem. – Od dzi­siaj, przy­cho­dząc tutaj, zo­sta­wiasz su­mie­nie przed drzwia­mi. Je­że­li ja­kiś dzie­ciak bę­dzie chciał kupić czap­kę z na­pi­sa­łem „Fuck My Pa­rents!”, to mu ją sprze­dasz, ro­zu­miesz?

– Ale…

– Ostrze­gam cię ostat­ni raz – syk­ną­łem jak wąż. – Czy bę­dziesz ro­bił tak, jak po­wie­dzia­łem?

– Tak, pa­nie dy­rek­to­rze.

– Czy je­śli przyj­dzie star­sza ko­bie­ta i bę­dzie chcia­ła kupić ko­szul­kę z na­pi­sem „Fuck My Grand­ma!” dla wnusia, to jej sprze­dasz?

– Ja… bo… To zna­czy: tak, pa­nie dy­rek­to­rze. Aje­że­li…

– Je­że­li czło­wiek bez nóg bę­dzie chciał kupić buty do bie­ga­nia, to mu je sprze­dasz, kur­wa jego mać!

Od­wró­ci­łem się, koń­cząc roz­mo­wę. Jed­nak jesz­cze nie wy­sze­dłem przez bram­kę. Cze­ka­łem, aż Ri­chard wró­ci do kasy – nie chcia­łem, żeby tłuma­czył się w stylu: „Szef wła­śnie ka­zał mi sprze­da­wać wszyst­ko wszyst­kim”. Bo z no­wymi nig­dy nic nie wia­do­mo.

Pa­mię­tam, że za­sta­no­wi­łem się wte­dy, czy idzie tak dłu­go, bo chce mnie ze­zło­ścić, czy po pro­stu każ­da mi­nuta w tym miej­scu wy­da­je mi się go­dzi­ną.

Wresz­cie pod­szedł do kasy, a ja za nim. Klep­ną­łem go w ra­mię, by klien­ci wi­dzie­li, kto jest do­brym oj­cem, a kto po­słusz­nym sy­nem.

– Bar­dzo prze­pra­sza­my za drob­ne opóź­nie­nie. Nasz nowy pra­cow­nik, Ri­chard Ro­bin­son, do­pie­ro się uczy – wy­ja­śni­łem z uśmie­chem. – Jed­nak rę­czę za nie­go, nie­długo bę­dzie praw­dzi­wym eks­per­tem!

Star­sza ko­bie­ta, któ­ra jako je­dyna cze­ka­ła przy pustej ka­sie, za­śmia­ła się sztucz­nie, czyli wy­da­ła z sie­bie dwa krót­kie dźwię­ki (bar­dziej niż śmiech przy­po­mi­na­ły szczek­nię­cie psa), po czym za­mil­kła.

– Do­brze, to ja już pań­stwa zo­sta­wię. Mi­łe­go dnia! – prze­rwa­łem nie­zręcz­ną ci­szę, kła­nia­jąc się. Ruszyłem w stro­nę bra­mek i le­d­wo unik­ną­łem zła­ma­nia ręki (pa­mię­ta­cie jesz­cze syf ukryty za ka­sa­mi?).

– Bar­dzo prze­pra­sza­my, ale Etha­na Clar­ke’a dzi­siaj nie ma – mó­wił sprze­daw­ca naj­bli­żej bra­mek, z pla­kiet­ką „Oli­vier Evans”. – Jest na zwol­nie­niu le­kar­skim, ale po­wo­li wra­ca do zdro­wia…

„Tłumacz się, tłumacz” – po­myśla­łem z sa­tys­fak­cją. Czas mo­ich tłuma­czeń wła­śnie do­biegł koń­ca. Wy­cią­gną­łem iden­tyfi­ka­tor i przy­ło­żyłem go do sza­re­go szkieł­ka z na­dzie­ją, że wresz­cie uda się przejść za pierw­szym ra­zem…

– Pik. Pik.

Kur­wa mać, chyba mamy zwycięz­cę w ple­bi­scycie na naj­gor­szy czuj­nik roku.

– Pik. Piiiiiik.

Chyba usłyszał.

Nie kon­tro­lo­wa­łem tego, lecz mój wzrok skie­ro­wał się w stro­nę za­kupów ko­bie­ty. Przy­po­mnia­ły się de­mo­ny z prze­szło­ści, gdy każ­dą ko­szul­kę mu­sia­łem ska­so­wać, buty za­pa­ko­wać, a przy wy­ma­ga­ją­cym klien­cie jesz­cze po­ca­ło­wać rącz­ki. Dla mnie był to od­ruch bez­wa­run­ko­wy, jak od­dycha­nie dla nor­mal­ne­go czło­wie­ka.

Pa­trzyłem i do­pie­ro po chwi­li do­tar­ło do mnie, co ona kupi­ła. Zpo­cząt­ku nie­do­wie­rza­łem, póź­niej się za­śmia­łem, lecz za­że­no­wa­nie szyb­ko prze­rwa­ło śmiech.

Wnusio się ucie­szy, tyle po­wiem.

22.20

Co słychać w Lon­dynie o wpół do je­de­na­stej, kie­dy nor­mal­ni lu­dzie kła­dą się spać?

– Wrrr-wrrr. Www-wrrr.

Nosz kur­wa ja pier­do­lę. To nie­moż­li­we. Osiód­mej wie­czo­rem ten idio­ta z dołu robi re­mont, a u mnie szaf­ki z lam­pą bu­ja­ją się w ryt­mie di­sco.

– Wrrr-www. Www.

Pra­ca w Sho­eso na­uczyła mnie, że nie ma rzecz nie­moż­li­wych. Za to są lu­dzie nie­moż­li­wie tępi i nie­myślą­cy. Wdo­dat­ku, co war­to pod­kre­ślić, nie­nau­czal­ni – bo­ha­te­ro­wie za­sa­dy „psa mó­wić nie na­uczysz”. Ten ko­leś z dołu, Re­ece Ja­mes, się do nich za­li­cza.

– Wrrr-www. Www-wrrr. Wrrr-wrrr.

Czło­wiek wy­jeż­dża z domu o szó­stej, pra­cu­je dzie­sięć go­dzin i wra­ca, gdy ja­kiś idio­ta re­mon­tuje miesz­ka­nie, w któ­rym pew­nie miesz­ka od uro­dze­nia – od­kąd ja tu miesz­kam, a bę­dzie to już z pięt­na­ście lat, ani razu nie słysza­łem, żeby u sie­bie od­kurzał, a co do­pie­ro wier­cił!

Nie że­bym się przy­słuchi­wał, za wy­wiad w na­szym blo­ku od­po­wia­da są­siad­ka z czwar­te­go pię­tra, pani Vic­to­ria Tra­cy. Ja tyl­ko… uważ­nie ob­ser­wuję.

Sta­ram się nie zwra­cać uwa­gi na ten cho­ler­ny dźwięk, któ­ry raz przy­bie­ra na in­ten­syw­no­ści, a raz cich­nie, przy­śpie­sza i zwal­nia. Prze­cież czyta­łem, jak od­ci­nać się od tego, cze­go nie chcesz i co ci prze­szka­dza. Swe­go cza­su po­chło­ną­łem na­praw­dę dużo co­achin­go­wych ksią­żek, rzecz ja­sna nie po to, by od­ci­nać się od nie­chcia­nych dźwię­ków, lecz w na­dziei na po­pra­wę tego, tam­te­go i tam­te­go dal­sze­go rów­nież.

Chyba nie mu­szę pi­sać, ile mi to dało.

22.50

Za­czynam mieć wąt­pli­wo­ści, czy to, co przez grzecz­ność na­zwę isto­tą żywą, wier­ci dziu­rę w su­fi­cie czy w mo­jej gło­wie. Iczy wy­trzymam do rana, nie wy­cią­ga­jąc noża z kuchen­nej szufla­dy.

2 czerw­ca

Wto­rek, 9.15

Tak płynie życie. Cza­sa­mi mam gor­szy hu­mor (jak wczo­raj), lecz w grun­cie rze­czy nie jest źle. No do­bra, nie jest tra­gicz­nie.

No do­bra, cza­sem jest tra­gicz­nie. Ale rzad­ko, na­praw­dę bar­dzo rzad­ko tra­gicz­nie jest dwa dni z rzę­du.

Ten wy­ją­tek pod ty­tułem „Ale rzad­ko, na­praw­dę bar­dzo rzad­ko tra­gicz­nie jest dwa dni z rzę­du” trwa obec­nie. Wczo­raj są­siad z dołu wier­cił. Dzi­siaj są­siad z góry… za­lał mi miesz­ka­nie.

Brzmi jak sen, praw­da? Wła­ści­wie kosz­mar; je­den z tych kosz­ma­rów, o któ­rych nie mó­wisz na­wet bli­skim, bo nie chcesz, żeby cier­pie­li z two­jej winy. Nie­ste­ty gdy po­czułem, że coś na mnie kap­nę­ło, nie­mal z za­mknię­tymi ocza­mi z szaf­ki noc­nej pod­nio­słem ołó­wek i krzyżów­kę, któ­rą wczo­raj roz­wią­zywa­łem, po czym za­pi­sa­łem: „Dla­cze­go pada?”. Gdy druga kro­pla spa­dła mi na czo­ło, prze­tar­łem oczy i zer­k­ną­łem na tę ksią­żecz­kę. Była ciem­no, lecz nie aż tak, że­bym nic nie wie­dział. Dla­te­go w oku nie naj­brzyd­szej ko­bie­ty uj­rza­łem sło­wa: „Dla­cze­go pada?” roz­ma­za­ne na fo­lio­po­dob­nej okład­ce.

Wte­dy, ni­czym grom z ja­sne­go nie­ba, spa­dły na mnie dwie myśli. Pierw­sza – to nie kro­ple desz­czu. Druga – kur­wa, to nie jest sen!

Co było po­tem? Zer­k­ną­łem na su­fit, co oka­za­ło się błę­dem. Gdy za­miast lo­do­wa­tej bie­li zo­ba­czyłem za­brudzo­ną sza­rość… Cóż, re­ak­cja była oczywi­sta – tak się zde­ner­wo­wa­łem, że na pew­no będę żył pół roku kró­cej. Po pro­stu ostro się wkur­wi­łem. Bo prze­cież nie­daw­no ma­lo­wa­łem su­fit w sy­pial­ni!

Po­wie­dzieć, że ser­ce za­czę­ło mi bić szyb­ciej, to jak nie po­wie­dzieć nic – ono za­czę­ło sprint! Nie­mal słysza­łem, jak krew w żyłach szumi co­raz gło­śniej, gwał­tow­nie przy­śpie­sza. Na mięk­kich no­gach za­pa­li­łem świa­tło, chcąc spraw­dzić, czy sza­rość na su­fi­cie nie jest wy­two­rem mo­jej wy­obraź­ni… Aprzy­najm­niej chcia­łem je za­pa­lić. Bo co? Bo co, kur­wa jego mać?! Oczywi­ście, żyran­dol się nie za­świe­cił!

Po­czułem ude­rze­nie go­rą­ca, aż mu­sia­łem ścią­gnąć ma­rynar­kę (znów za­sną­łem w ciu­chach). Bar­dziej ze zło­ści niż ze stra­chu. Je­dynym, kogo się ba­łem, byłem ja sam. Wie­dzia­łem, że mu­szę się opa­no­wać, bo zro­bię coś głupie­go. Wmyślach po­wta­rza­łem: „Spo­koj­nie, tyl­ko spo­kój może cię ura­to­wać”. Ico? I, kur­wa, nic! Spró­buj­cie za­cho­wać spo­kój, gdy na gło­wę ka­pią wam ko­lej­ne kro­ple sza­rej wody!

Prze­sze­dłem do sa­lo­nu z na­dzie­ją, że cho­ciaż tam bę­dzie tro­chę le­piej.

Wy­star­czył rzut oka, bym się, kur­wa, roz­cza­ro­wał! Me­ble oszpe­co­ne, książ­ki za­mo­czo­ne, woda na te­le­wi­zo­rze, woda wszę­dzie! Dy­wa­ny mo­kre jak ręcz­ni­ki po ką­pie­li, na­wet sta­ra sofa, bar­dziej gra­na­to­wa niż sza­ra, już szuka­ła swo­je­go miej­sca na wy­sy­pi­sku. Sło­wem – dra­mat! Po­dob­nie w kuch­ni, przed­po­ko­ju i ła­zien­ce.

Moje miesz­ka­nie za­mie­nio­no w ba­sen. Cho­ler­ny ba­sen na drugim pię­trze w blo­ku! Krok od luk­suso­wych wil­li, dwa od Eaton Squa­re! Kur­wa mać!

Za­pyta­cie pew­nie, kto mógł to zro­bić? Cóż, jak się do­myśla­cie, na pew­no nie czło­wiek w peł­ni ro­zum­ny. Praw­do­po­dob­nie im­be­cyl, skoń­czo­ny de­bil, pa­lant i ba­ran w jed­nym.

Wła­śnie tak jest! Za­la­ła je oso­ba, któ­ra łą­czy w so­bie te wszyst­kie ce­chy. Na­wet nie jed­na, a kil­ka osób. Do­kład­niej studen­ci, któ­rzy wy­naj­mu­ją nade mną miesz­ka­nie. Jest ich czte­rech, to chyba ja­cyś in­for­ma­tycy – w ogó­le nie im­pre­zują, cią­gle cho­dzą w ob­le­śnych sza­rych blu­zach. Wdo­dat­ku żad­ne­go z nich nie wi­du­ję z dziew­czyną, trud­no zaś zo­ba­czyć choć jed­ne­go bez lap­to­pa – bio­rą je na­wet na spa­ce­ry! Nie, żeby mi to prze­szka­dza­ło, ab­so­lut­nie! Wolę ich od zgrai świr­nię­tych mu­zyków. Wła­ści­wie wo­la­łem. Aż do dzi­siaj.

Po­sze­dłem pod ich drzwi z żą­dzą mor­du. Nie będę ukrywał, wi­dzia­łem tyl­ko dwie ewen­tual­no­ści: albo na­tych­miast zaj­mą się moim miesz­ka­niem, albo im nogi z dupy po­wyrywam.

Cóż, wy­rywa­nie nóg będę mu­siał odło­żyć na póź­niej. Nie wiem na­wet, czy spo­tka­my się w tym ty­god­niu bądź przy­najm­niej w tym mie­sią­cu. Dla­cze­go? Tych in­for­ma­tycz­ków nie było w miesz­ka­niu, a gdy za­dzwo­ni­łem pod numer z kart­ki, któ­ra le­ża­ła pod drzwia­mi (na­pis na niej gło­sił: „Dzwo­nić w wy­jąt­ko­wych sy­tua­cjach”), ode­brał herszt ich „ban­dy”, Mark Mil­ler. Le­d­wo usłysza­łem ten de­li­kat­ny, pi­skli­wy gło­sik, od razu na­szła mnie ocho­ta, żeby coś roz­wa­lić. Nie­ste­ty, mu­sia­łem za­do­wo­lić się kop­nię­ciem w drzwi.

De­li­kat­nie mó­wiąc, wy­ja­śnia­łem mu, co za­szło, i spyta­łem, dla­cze­go, do kur­wy nę­dzy, nie ma ich w miesz­ka­niu. On, chyba nie­przyzwycza­jo­ny do „kur­wy nę­dzy”, wy­pier­dział ja­kieś prze­pro­si­ny, bla, bla, bla, po czym obie­cał, że wy­re­mon­tują miesz­ka­nie w cią­gu ty­god­nia. Już wte­dy byłem w lek­kim szo­ku, ale to nie wszyst­ko. Fa­cet wy­na­jął mi apar­ta­ment w ho­te­lu – w nie byle ja­kim ho­te­lu, a czte­ro­gwiazd­ko­wym! WHo­te­lu Lon­dyn!

Na do wi­dze­nia jesz­cze raz prze­pro­sił i wy­ja­śnił, że musi koń­czyć, bo ucie­ka mu wy­kład o nie­za­prze­czal­nym zna­cze­niu ma­sek pod­sie­ci w roz­wo­ju ludz­ko­ści.

Iwie­cie co? Oczywi­ście, że byłem zde­ner­wo­wa­ny, choć już nie wkur­wio­ny. Bo ten apar­ta­ment ho­te­lo­wy mam nie­zły – sa­lon, sy­pial­nia, ła­zien­ka, ta­ras i kuch­nia; a tam­ten mam mieć wy­re­mon­to­wa­ny! Acz­kol­wiek nie wiem, w jaki spo­sób chcą uwi­nąć się w ty­dzień. Prze­cież miesz­ka­nia nie osuszysz w pięt­na­ście mi­nut, no i pie­nią­dze z nie­ba nie spa­da­ją (choć czę­sto leżą na uli­cy). Więc skąd ci gów­nia­rze we­zmą kasę na wy­mia­nę me­bli?

Zresz­tą to nie­waż­ne. Mam dość spraw na gło­wie, a pierw­szą z nich jest pra­ca.

Nie pa­mię­tam, kie­dy ostat­ni raz wzią­łem pół dnia urlo­pu.

22.20

Tra­dycyj­ne nad­go­dzi­ny i je­stem z po­wro­tem.

Zresz­tą ja­kie nad­go­dzi­ny? Unas nie ma ta­kie­go sło­wa. Unas po pro­stu się pra­cu­je i trosz­kę póź­niej wy­cho­dzi z fir­my. To coś zupeł­nie nor­mal­ne­go.

Mniej nor­mal­ne, acz dla mnie cie­kaw­sze, jest to, że za dwa dni zo­sta­nę dy­rek­to­rem do spraw mar­ke­tin­gu. Nie ja­kimś trze­cim za­stęp­cą, tyl­ko dy­rek­to­rem. Po­wtó­rzę, jak­by­ście nie zro­zu­mie­li. Zo­sta­nę dy­rek­to­rem lon­dyń­skie­go od­dzia­łu Sho­eso. Do­sta­nę dwa razy wyż­szą pen­sję! Będę za­ra­biał cho­ler­ne trzydzie­ści ka­wał­ków mie­sięcz­nie!

Oczywi­ście jest je­den ha­czyk. Wła­ści­wie hak, bo tyl­ko głupiec nie wziął­by go pod uwa­gę. Mu­szę do­brze za­pre­zen­to­wać się przed bos­sem. Bos­sem wszyst­kich pla­có­wek Sho­eso w po­łu­dnio­wo-wschod­niej An­glii.

Fa­cet ma na imię Giu­sep­pe Rus­so. Czło­wiek o ta­kim imie­niu nie może być byle kim. Pew­nie wcią­ga kokę przed śnia­da­niem, prze­pi­ja ją whi­sky, po­tem za­li­cza trzy Azjat­ki, a do pra­cy przy­la­tuje he­li­kop­te­rem. Nie ma in­nej opcji.

Wi­dzia­łem go tyl­ko raz i to nie na żywo. Wciąż ak­tual­ny dy­rek­tor do spraw mar­ke­tin­gu, Jack Hu­ghes, po­ka­zał mi na­gra­nie z wi­zyta­cji Rus­sa w in­nym od­dzia­le Sho­eso, gdzieś bar­dziej na po­łu­dniu. Wy­so­ki, ubra­ny w dro­gi gar­ni­tur. Miał czte­ry ze­gar­ki na ręce i cyga­ro w ustach. Gru­ba ryba, nic do­dać, nic ująć. Tam­tej­szy dy­rek­tor do­sta­wał za­wa­łu za każ­dym ra­zem, gdy Rus­so pa­trzył na coś krzywo. Sześć­dzie­się­cio­let­ni fa­cet drżał ze stra­chu przed czło­wie­kiem o po­ło­wę młod­szym!

Co do Hu­ghe­sa – będę świet­nym za­stęp­cą tego dziad­ka. Wy­star­czy, że boss nie przy­cze­pi się do mo­jej pre­zen­ta­cji na te­mat wy­ni­ków sprze­da­ży. Bo same wy­ni­ki były w tym mie­sią­cu na­praw­dę nie­złe. Do­bra, może oprócz ostat­nich dni, bo te były prze­cięt­ne. Ale czy on musi o tym wie­dzieć?

Ogól­nie jed­nak sprze­daż jest co naj­mniej do­bra. Dla­cze­go? Ob­ni­żył się koszt po­zyska­nia klien­ta. Wszyscy idio­ci, za­rów­no ci bied­ni, jak i bo­ga­ci, na­gle za­pra­gnę­li po­sia­dać dro­gie buty. Prze­cież to cho­re! Ja na pew­no nie kupił­bym bu­tów za trzy czwar­te pen­sji. Apo za­cho­wa­niu nie­któ­rych klien­tów moż­na wnio­sko­wać, że urwa­li się z po­bli­skie­go śmiet­ni­ka. Więc, do ja­snej cho­le­ry, po co im buty za ty­siąc fun­tów?!

Ale ja nie je­stem Ri­char­dem Ro­bin­so­nem, nie przy­bi­jam piąt­ki z su­mie­niem. Nie ro­bię tego, choć cza­sa­mi na­wet chcę – obo­wiąz­ki mi nie po­zwa­la­ją. Tak jest te­raz. Do­kład­niej: tak bę­dzie jutro.

Bo jutro będę mu­siał zwol­nić pra­cow­ni­ka mie­sią­ca.

To nie tak, że chcę. Po pro­stu mu­szę, ro­zu­mie­cie? Spo­śród wszyst­kich nie­ro­bów, któ­rzy przy­cho­dzą do fir­my tyl­ko po to, by ode­brać pie­nią­dze, ja zwol­nię tego, któ­ry przy­cho­dzi z pa­sji. Ijest naj­lep­szy. Mó­wię szcze­rze, on jest naj­lep­szy.

Wy­da­je się dziw­ne, praw­da? Ita­kie wła­śnie jest. Dur­ne, nie­prze­myśla­ne i nie­uza­sad­nio­ne.

Cho­ciaż nie, le­piej bez dwóch ostat­nich. De­cyzja ta jest prze­myśla­na i uza­sad­nio­na. Myśla­łem nad nią cały ty­dzień. Myśla­łem, myśla­łem, aż do­sze­dłem do wnio­sku, że tak nie może być. Nie i tyle. Nie je­ste­śmy w cyr­ku, ale w po­waż­nej fir­mie. Zaj­mu­je­my się po­waż­nymi spra­wa­mi. Ao po­waż­nych spra­wach nie mogą de­cydo­wać gów­nia­rze. Nie ma zna­cze­nia, jak do­brze sprze­da­ją czap­ki.

No do­bra – któ­re to już „no do­bra”, chyba je­stem tro­chę nie­zde­cydo­wa­ny – nie je­ste­śmy do koń­ca po­waż­ni. Na­to­miast bo­ha­ter tej spra­wy, nie­ja­ki Ethan Clar­ke, już tak. Przy­szedł do nas mie­siąc temu; w gar­ni­turze, któ­ry jak na moje oko był mod­ny w la­tach sześć­dzie­sią­tych. „Szef” (fa­cet o jesz­cze wyż­szym sta­no­wi­sku niż moje czy Hu­ghe­sa), pan Pe­ter Wood, przy­jął go z li­to­ści. Przy­najm­niej tak się nam wy­da­wa­ło. Ale na­wet je­śli rze­czywi­ście tak było, to póź­niej Clar­ke już nie otrzymał li­to­ści, tyl­ko ścier­kę, mop i kopa w ty­łek.

Ztego, cze­go się do­wie­dzia­łem, wy­ni­ka­ło, że Ethan nie mógł po­chwa­lić się pre­sti­żo­wym wy­kształ­ce­niem. Wła­ści­wie żad­nym się nie mógł po­chwa­lić, bo skoń­czył tyl­ko szko­łę śred­nią. Przy­szedł do nas, bo nie chciał iść w śla­dy ojca, czyli pra­co­wać na bu­do­wie. Nie wy­róż­niał się spe­cjal­nie, nie mó­wił jak Hi­tler, nie wy­glą­dał jak Pre­sley, w do­dat­ku nie znał ni­ko­go z wyż­sze­go szcze­bla. Oce­na wstęp­na – brak szans na suk­ces.

Wszyst­ko zmie­ni­ło się w ty­dzień. Wy­star­czyło sie­dem dni, aby jego świat sta­nął na gło­wie. Jak to moż­li­we? Bar­dzo pro­sto. Gdy zmywał pod­ło­gę przy ka­sach, usłyszał jed­ne­go z na­szych sprze­daw­ców, któ­ry za żad­ne skar­by nie mógł się po­ro­zu­mieć z klien­tem. Nie, żeby to było dziw­ne, więk­szość sprze­daw­ców nie po­tra­fi roz­ma­wiać z nor­mal­nymi ludź­mi. Tyl­ko że w tym przy­pad­ku pro­ble­mem nie była nie­spraw­ność umysłu, a ba­rie­ra ję­zyko­wa.

Iwła­śnie tutaj do ak­cji wkro­czył Ethan. Oka­za­ło się, że klient mó­wił tyl­ko po fran­cu­sku, Clar­ke zaś… Nie wiem, jak to moż­li­we, ale bied­ny chło­pa­czyna, syn zwykłe­go bu­dow­lań­ca, zna ję­zyk ża­bo­ja­dów!

Co sta­ło się póź­niej? Nie dość, że klient zo­stał jego przy­ja­cie­lem, to jesz­cze oka­za­ło się, że nie jest zwykłym klien­tem, tyl­ko przed­sta­wi­cie­lem han­dlo­wym jed­nej z naj­więk­szych sie­ci sprze­da­żo­wych we Fran­cji, któ­ra chcia­ła zło­żyć za­mó­wie­nie na to­war wart, ba­ga­te­la, dwie­ście pa­tyków! Cho­ler­ne dwie­ście pa­tyków! Wszyst­ko za sprzęt spor­to­wy!

Wte­dy moż­na się było spo­dzie­wać, że Ethan Clar­ke zaj­dzie wy­so­ko. Tym prze­wi­dywa­niom po­mo­gły skur­czybyki z „The Ti­mes” (nie mam zie­lo­ne­go po­ję­cia, skąd do­wie­dzia­ły się o sprze­da­ży) – prze­pro­wa­dzi­ły z nim wy­wiad, jak­by był gwiaz­dą fut­bo­lu! Ana ko­niec zro­bi­li mu zdję­cie z wia­drem, mo­pem i ścier­ką w ręce, któ­re tra­fi­ło na okład­kę ga­ze­ty. Ty­tuł? „Mło­dy mi­lio­ner ro­śnie na na­szych oczach!” Dzie­sięć stron tyl­ko o tej jego przy­go­dzie. Sza­leń­stwo!

Już na drugi dzień szef prze­sunął go na sta­no­wi­sko sprze­daw­cy. Me­dia obu­rzyły się – prze­cież nie tak mia­ło być. Ethan ma zo­stać bo­ga­czem, a nie sprze­da­wać ciu­chy do bie­ga­nia! Lecz Pe­ter Wood do­brze wie­dział, co robi. Wcią­gu ko­lej­ne­go mie­sią­ca dzie­siąt­ki klien­tów dzien­nie przy­cho­dzi­ły do skle­pu tyl­ko po to, aby zo­ba­czyć Czło­wie­ka z Ga­ze­ty. Nie chcie­li kupo­wać u ni­ko­go in­ne­go, tyl­ko u Etha­na. Chło­piec zaś wy­ko­rzystał szan­sę i sprze­da­wał wszyst­ko w re­kor­do­wych ilo­ściach. Nie­trud­no się do­myśleć, że zo­stał pra­cow­ni­kiem mie­sią­ca. Przy oka­zji kwar­ta­łu, pół­ro­cza, roku, ­pię­cio­le­cia i pew­nie de­ka­dy.

Nie­ste­ty (albo ste­ty) wszyst­ko, co do­bre, szyb­ko się koń­czy. Od kil­ku dni ob­ro­ty skle­pu zna­czą­co spa­da­ły. Wszyst­ko przez to, że Ethan za­cho­ro­wał. Po­dob­no to tyl­ko nie­groź­ne prze­zię­bie­nie, lecz na­wet nie­groź­ne prze­zię­bie­nie może ozna­czać ty­dzień w domu, czyli dla nas ty­dzień sła­bej sprze­da­ży. Aco, je­śli cho­ro­ba oka­że się po­waż­niej­sza? Albo je­że­li kie­dyś przy­tra­fi mu się ja­kieś nie­szczę­ście? Sklep prze­sta­nie za­ra­biać?

Oczywi­ście, żeby było ja­sne: życzę mu jak naj­le­piej. To do­bry chło­pak. Cięż­ko pra­cu­je, wal­czy o swo­ją przy­szłość. No i na­uczył się fran­cu­skie­go. Cho­le­ra, czło­wiek ska­za­ny na bycie ro­bo­lem otarł się o sta­no­wi­sko kie­row­ni­ka!

Ale sami zro­zum­cie. Po­waż­na fir­ma nie może za­le­żeć od jed­ne­go czło­wie­ka. Zwłasz­cza od sprze­daw­cy i to ta­kie­go, któ­ry pra­cu­je u nas od mie­sią­ca. Bo nie mo­że­my za­po­mnieć o in­nych pra­cow­ni­kach. Tyl­ko w na­szym od­dzia­le Sho­eso pra­cu­je bli­sko dwie­ście osób. Nie zaś sam Ethan Clar­ke. Dla­te­go zo­sta­nie zwol­nio­ny.

Ja się tego nie po­dej­mę. Zwol­ni go Pe­ter Wood.

Nie że­bym się bał. To tyl­ko ja­kiś gów­niarz, je­den z wie­lu. Po pro­stu trze­ci za­stęp­ca dy­rek­to­ra do spraw mar­ke­tin­gu nie po­wi­nien się tym zaj­mo­wać. Ja tyl­ko prze­ka­za­łem Wo­odo­wi li­stę z pod­pi­sa­mi pra­cow­ni­ków, któ­rzy do­ma­ga­li się zwol­nie­nia Etha­na. Ityle.

Nie­spra­wie­dli­we, cham­skie i nie­przyzwo­ite? Tro­chę. Ale nikt nie po­wie­dział, że świat jest spra­wie­dli­wy. Za to ja mó­wię, że nie jest i nig­dy nie bę­dzie. Wy­bacz­cie, na­iw­nia­cy.

Do­bra, wy­star­czy tego. Na­pi­sa­łem, co mia­łem na­pi­sać. Amoże na­wet tro­chę wię­cej. Dzi­siaj mia­łem cięż­ki dzień. Sko­czę jesz­cze na pa­pie­ro­ska i idę spać. Może tro­chę ni­ko­tyny za­bi­je ból gło­wy.

Prze­cież wiem, że nie.

3 czerw­ca

Śro­da, 6.10

Cho­le­ra. Na­praw­dę źle się czuję. Nie spa­łem pół nocy. Drugie pół kasz­la­łem. Byłem cały spo­co­ny. To na pew­no nie przez faj­ki. Ostat­nio po pro­stu mam się go­rzej. Chyba coś jest nie tak, chyba or­ga­nizm za­czyna się bun­to­wać. Ichyba w tych le­gen­dach o kryzysie wie­ku śred­nie­go tkwi ziarn­ko praw­dy.

Chyba. Wszyst­ko chyba. To sło­wo spę­dza sen z po­wiek chyba wszyst­kim Po­la­kom. Ma nie­od­łącz­ne sio­stry, któ­re po­dą­ża­ją za nim ni­czym wa­ta­ha za sam­cem alfa: „może”, „ale czy na pew­no?”, „zda­je mi się”, „praw­do­po­dob­nie”, „za­pew­ne” i tak da­lej. Ata­kują wszyst­kie, gdy wy­cho­dzisz z miej­sca, gdzie coś może się prze­wró­cić, wy­lać, zła­mać, prze­grzać, wy­buch­nąć, czy – tak jak te­raz – gdy coś cię boli i prze­czuwasz cho­ro­bę. Chyba umie­rasz, ale chyba prze­żyjesz. Chyba je­steś cho­ry, ale chyba jutro wy­zdro­wie­jesz.

Jak wy­tłuma­czyć te bóle? Cza­sem to na­wet nie są po pro­stu bóle, bo dzi­siaj czułem, jak­by klat­ka pier­sio­wa chcia­ła mi wy­buch­nąć. Ajak już prze­sta­ła pło­nąć, za­czą­łem się du­sić. Wśrod­ku nocy, sto­jąc przy otwar­tym oknie, nie po­tra­fi­łem na­brać od­de­chu. Co to, kur­wa, było?

Co­kol­wiek – pie­przyć to. Za chwi­lę jadę do pra­cy. Tam NA PEW­NO o wszyst­kim za­po­mnę.

20.45

Przez cały dzień nie było ani tro­chę le­piej. Ka­szel mnie mę­czył i to tak cho­ler­nie, że nie po­tra­fi­łem po­wie­dzieć pię­ciu słów bez wy­strza­łu z ka­ra­bi­nu. Jak­by tego było mało, za­czą­łem pluć krwią. Kran w ła­zien­ce chyba już trwa­le zmie­nił ko­lor z bia­ło-sza­re­go na bia­ło-sza­ro-czer­wo­ny. Do­daj­cie piłę me­cha­nicz­ną i bę­dzie je­ba­na tek­sań­ska ma­sa­kra.

Wiem, wiem, po­wi­nie­nem pójść do le­ka­rza. Do­brze było­by od razu, ale od razu mi­nę­ło już chwi­lę temu. Do­kład­nie ja­kieś trzy mie­sią­ce temu. Niby nic stra­co­ne­go, prze­cież jesz­cze mogę grzecz­nie pod­dać się ba­da­niu. To wca­le nie musi być nic po­waż­ne­go. Aje­śli tyl­ko bym chciał, to wy­ślą mnie na re­ha­bi­li­ta­cję. Wy­sy­ła­ją tam na­wet ze zła­ma­nym pa­znok­ciem.

Tyl­ko że te­raz nie chcę. Inie mogę. Jutro w samo po­łu­dnie ro­ze­gram ba­ta­lię o przy­szłość. Praw­dzi­wą ba­ta­lię, kur­wa jego mać. Albo zo­sta­nę dy­rek­to­rem do spraw mar­ke­tin­gu, albo już za­wsze będę czło­wie­kiem, któ­ry przy­da się, gdy Hu­ghes umrze na za­wał, jego pierw­szy za­stęp­ca (Har­ry O’Kel­ly) zgi­nie wskutek nie­szczę­śli­we­go wy­pad­ku, a drugi (w za­sa­dzie druga, Char­lot­te Mor­ton to jed­na z nie­wie­lu ko­biet na dy­rek­tor­skich sta­no­wi­skach w Sho­eso) zre­zygnuje ze stra­chu przed męż­czyzna­mi. Czyli praw­do­po­dob­nie nig­dy.

Wła­śnie dla­te­go jutro z pod­nie­sio­ną gło­wą przy­wi­tam bos­sa. Choć­bym miał się za­kasz­leć na śmierć.

Tak so­bie te­raz myślę… Czy te wszyst­kie bóle nie są re­ak­cją na stres? No do­bra, może nie tyl­ko stres – do tego cho­ler­stwa idzie się przy­zwycza­ić. Ale na inne rze­czy? Na przy­kład na wiek? Wia­do­mo, cia­ło czter­dzie­sto­lat­ka nie ma ta­kich moż­li­wo­ści jak cia­ło dwudzie­sto­lat­ka. Gło­wa po­dob­nie. Nie że­bym się czuł gor­szy od tych gów­nia­rzy, w żad­nym wy­pad­ku! Mó­wię tyl­ko, że być może… no… Róż­nie bywa, praw­da?

Zresz­tą co ja pier­do­lę? Prze­cież nie mam się czym mar­twić, a już na pew­no nie stre­sem.

Bo za­wsze się stre­so­wa­łem. Jak dziś pa­mię­tam dzień, kie­dy po raz pierw­szy po­sze­dłem do szko­ły w Lon­dynie. Zwykłej, publicz­nej szko­ły, nie ja­kiejś wy­dzi­wio­nej prze­cho­wal­ni dla elit. Wte­dy byłem naj­mniej­szym chłop­cem spo­śród czter­dzie­ścior­ga dzie­ci w kla­sie; je­dynym, któ­ry znał tyl­ko czte­ry zwro­ty po an­giel­sku – „I”, „you”, „hel­lo”, „bye-bye”. Czy się stre­so­wa­łem? Jak cho­le­ra! Zwłasz­cza gdy dy­rek­tor­ka (pani Brown, je­śli mnie pa­mięć nie myli) za­pro­si­ła mnie na śro­dek kla­sy, wy­jąt­ko­wo sil­nie ge­stykulu­jąc. Wtam­tej chwi­li cały drża­łem, byłem czer­wo­ny jak bu­rak i czułem na so­bie spoj­rze­nia wszyst­kich dzie­ci – oczy czter­na­sto­lat­ków prze­świe­tla­ły mnie ni­czym rent­gen.

Chwiej­nym kro­kiem pod­sze­dłem do dy­rek­tor­ki. Mia­łem się tyl­ko przy­wi­tać. Po­wie­dzieć „Hel­lo!” i wró­cić. Aco zro­bi­łem? Owszem, przy­wi­ta­łem się, ale nie w tym ję­zyku. Wzo­ro­wą pol­sz­czyzną rze­kłem:

– Dzień do­bry.

Wró­ci­łem na swo­je miej­sce. Do­pie­ro gdy usia­dłem na krze­śle, w sali roz­legł się śmiech. Wła­ści­wie re­chot, jak­by ty­siąc żab roz­po­czę­ło kon­cert w ol­brzymim sta­wie. Nie­któ­rzy trzyma­li się krze­seł, by nie spaść, inni wili się po pod­ło­dze, pra­wie ko­na­jąc ze śmie­chu. Prze­dziw­na siła po­wa­li­ła wszyst­kich – śmia­ła się na­wet dy­rek­tor­ka.

Naj­gor­sze było to, że ro­zu­mia­łem tyl­ko co dwudzie­ste któ­reś sło­wo.

21.30

Czytam to, co na­pi­sa­łem i… Kur­wa, dla­cze­go ja pi­szę o ta­kich rze­czach?! To miał być dzien­nik czło­wie­ka suk­ce­su, a nie pa­mięt­nik nie­doj­dy!

Miał być i bę­dzie. Wta­kim ra­zie do­po­wiem co nie­co o zwol­nie­niu Etha­na. Ofi­cjal­nie – za­bez­pie­cza­niu fir­my. Nie­ofi­cjal­nie – po­zbyciu się kon­kuren­cji. Rzecz ja­sna, praw­da jest nie­ofi­cjal­na.

Jest taka, a nie inna, nie boję się tego przy­znać. By­naj­mniej nie tutaj, na pa­pie­rze. Ibynajm­niej nie te­raz – już poza fir­mą. Na­wia­sem mó­wiąc, mam na­dzie­ję, że gdy za kil­ka lat prze­czytam te za­pi­ski, będę już z dala od niej i tego wy­ści­gu szczurów. Bo cho­ciaż lu­bię pra­co­wać, pra­ca nie rów­na się po­je­dyn­ko­wi idio­tów. Aja wal­czę.

Wła­ści­wie my wal­czymy. Po­zbyli­śmy się Etha­na, bo za­gra­żał nam wszyst­kim. Na­wet Hu­ghes z Wo­odem nie mo­gli czuć się bez­piecz­ni. Za dwa lata chło­pak za­jął­by ich miej­sce. Nie mo­gli­śmy do tego do­pu­ścić. Dla­te­go, nie­ste­ty, za­da­nie wy­ko­na­łem wzo­ro­wo. Ze­bra­łem pod­pi­sy od nie­mal wszyst­kich pra­cow­ni­ków (od tych, któ­rym za­le­ża­ło na pra­cy) i prze­ka­za­łem je dy­rek­to­ro­wi. On zaś po­szedł do sze­fa.

Te­raz mogę pi­sać „nie­ste­ty”, lecz praw­da jest taka, że z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­li­śmy na efek­ty ich roz­mo­wy.

Co na to Ethan? Choć sie­dział w domu, z pew­no­ścią wie­dział, że coś się świę­ci. Se­kre­tar­ki prze­sta­ły od­bie­rać jego te­le­fo­ny, a gdy już od­bie­ra­ły, zbywa­ły pyta­nia o kon­dycję fi­nan­so­wą fir­my głupi­mi gad­ka­mi. Szcze­rze? Tro­chę mi go żal. Wy­obra­żam so­bie dwudzie­sto­pię­cio­lat­ka, któ­ry cho­dzi z po­ko­ju do po­ko­ju, ki­cha­jąc, kasz­ląc i bi­jąc się w myślach: „Cze­mu mnie ole­wa­ją? Co zro­bi­łem źle?!”.

Nic.

Iw tym pro­blem! Nie zro­bił nic złe­go. Kom­plet­nie nic. Ani razu nie po­mylił się w ra­chun­kach, jego tak­tyka sprze­da­ży za­wsze oka­zywa­ła się skutecz­na, cho­dził schlud­nie ubra­ny i pew­nie na­wet w naj­gor­szych kosz­ma­rach nie spóź­nił się do pra­cy.

Dla­te­go wie­rzę, że w in­nej fir­mie po­ra­dzi so­bie rów­nie do­brze jak w na­szej. Wood z Hu­ghe­sem zdą­żyli już ogło­sić: „Ethan Clar­ke opu­ści po­kład Sho­eso”. Zwykle ta­kie spra­wy za­ła­twia się bez roz­gło­su, po ci­chu, a już na pew­no bez ra­do­ści. No ale wła­śnie – zwykle. Tym ra­zem było in­a­czej, wszyscy ode­tchnę­li­śmy z ulgą. Ode­tchnę­li­śmy tak, że w ruch po­szedł szam­pan; tak, że ja­kimś cu­dem Ethan do­wie­dział się o tym, jesz­cze za­nim dy­rek­to­rzy zdą­żyli go ofi­cjal­nie po­in­for­mo­wać. Tak więc gdy przy­szedł do biu­ra po swo­je rze­czy, pra­wie do­rów­nując mi w sztuce ki­cha­nia i kasz­lu, Wood z Hu­ghe­sem prze­szli obok jego ga­bi­ne­tu, a że al­ko­hol ude­rzył im do gło­wy… ochrza­ni­li go za spóź­nie­nie.

No ale przy­najm­niej mamy spo­kój przez kil­ka mie­się­cy.

Choć mało bra­ko­wa­ło, a było­by zupeł­nie in­a­czej. Kto wie, może mnie by zwol­ni­li? Tak, to naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ne. Przy czym wraz ze mną po­le­cia­ło­by kil­ka osób. Kil­ka, a może kil­ka­na­ście?

Wszyst­ko przez mój odro­bi­nę zbyt dłu­gi ję­zyk. Czyli przez ludz­ką głupo­tę, ale nie tyl­ko moją głupo­tę, lecz tak­że czło­wie­ka, któ­re­go na­zywam do­brym zna­jo­mym.

Do­dam je­dynie, że mó­wię tak tyl­ko o ma­łej grup­ce lu­dzi. Wza­sa­dzie o trój­ce, na któ­rą skła­da­ją się: on, czyli Geo­r­ge Mur­phy, oraz jego ró­wie­śni­cy – Lily Smith i Jake Brown. Wszyscy mło­dzi, dwudzie­sto­sze­ścio­let­ni, pięk­ni, za­wsze ele­ganc­ko ubra­ni. Na­wet zbyt ele­ganc­ko, bio­rąc pod uwa­gę ich pen­sje. Bo ile mogą za­ra­biać spe­cja­li­ści do spraw hi­gie­ny? Uści­śla­jąc, ile mogą za­ra­biać pra­cow­ni­cy fik­cyj­nych sta­no­wisk, któ­re na proś­bę moją i kil­ku in­nych „waż­nia­ków” utwo­rzył Wood?

Ale do rze­czy. Geo­r­ge Mur­phy jest wy­jąt­ko­wym dzie­cia­kiem. Nie zmie­nia tego fakt, iż za­trud­nio­no go jako spe­cja­li­stę do spraw HI­GIE­NY (na­wet nie BEZ­PIE­CZEŃ­STWA i hi­gie­ny) i że, po­dob­nie jak Lily i Jake, siłę kie­lisz­ka sta­wia nad cięż­ką pra­cę. Jest cho­ler­nie spryt­ny. Dla­te­go żyje na wy­so­kim po­zio­mie, przez więk­szość cza­su nie ro­biąc zupeł­nie nic.

Po­dej­rze­wam, że tym ra­zem rów­nież chciał użyć swo­ich umie­jęt­no­ści. Na­wet nad­użyć, bo chyba tak po­win­no się okre­ślić pró­bę wy­nie­sie­nia po­uf­nych in­for­ma­cji poza fir­mę. To wła­śnie ro­bił, gdy przy­ła­pa­łem go na go­rą­cym uczyn­ku.

Dzia­ło się to wte­dy, gdy Ethan przy­szedł do fir­my, by za­brać swo­je rze­czy – jesz­cze przed nie­for­tun­nym spo­tka­niem z Hu­ghe­sem i Wo­odem. Ja sta­łem pod drzwia­mi jego ga­bi­ne­tu. Nie­waż­ne, dla­cze­go tam sta­łem. Waż­ne, że w środ­ku był rów­nież Geo­r­ge.

Na szczę­ście zo­sta­wił uchylo­ne drzwi, więc wszyst­ko słysza­łem:

– …czyli mó­wisz, że wszyst­ko do­brze, tak? – spytał.

– Tak – od­parł su­cho Ethan. Już nie przy­po­mi­nał tego we­so­łe­go chłop­ca, któ­re­go po­zna­li­śmy. Słychać było, że nie ma ocho­ty na roz­mo­wę.

– To do­brze. Bar­dzo do­brze. Inie masz żad­nych pro­ble­mów, nie?

– Nie – syk­nął. – Oprócz tego, że kil­ka go­dzin temu mnie wy­la­li.

– No tak, ale ogól­nie, oprócz TEGO PRO­BLE­MU, in­nych nie masz, tak?

– Słuchaj… – Ethan pod­niósł głos. – Je­steś ostat­nim czło­wie­kiem, z któ­rym chciał­bym roz­ma­wiać o pro­ble­mach. Dla­cze­go nie sto­isz na ko­ryta­rzu ra­zem ze swo­imi ko­le­ga­mi? Dla­cze­go z nimi nie świę­tujesz?

Gdy usłysza­łem zda­nie o ko­ryta­rzu i ko­le­gach, lek­ko drgną­łem, ale zo­sta­łem pod drzwia­mi. Wiem, że grup­ka za ścia­ną obok rów­nież za­drża­ła. Po­win­ni­śmy byli odejść, Geo­r­ge po­dob­nie. At­mos­fe­ra na­le­ża­ła do tych z ro­dza­ju naj­go­ręt­szych, jak­by wę­giel ża­rzył się tuż nad na­szymi gło­wa­mi.

– Wiesz… – Geo­r­ge prze­rwał ci­szę. – Szef zwol­nił cię z kil­ku po­wo­dów. Ale… jak­by ci to po­wie­dzieć, ża­den nie…

Usłysza­łem trzask i ser­ce pod­sko­czyło mi do gar­dła. Wpierw­szej chwi­li po­myśla­łem, że miar­ka się prze­bra­ła i Geo­r­ge obe­rwał.

– Po­móc?

– Dzię­ki, po­ra­dzę so­bie – stwier­dził Ethan. – Sam to pod­nio­sę.

Czyli coś upa­dło. Ser­ce wró­ci­ło na swo­je miej­sce.

Zno­wu za­pa­no­wa­ła ci­sza, tym ra­zem dłuż­sza. Nie była to nie­zręcz­na ci­sza, bar­dziej ja­do­wi­ta, prze­peł­nio­na zło­ścią. Trwa­ła do­bre trzydzie­ści se­kund, aż ktoś szep­nął.

Nie po­tra­fi­łem okre­ślić, kto szep­cze, a kto słucha. Ale do ja­snej cho­le­ry, ktoś szep­tał! Szep­tał, nie – mó­wił. Dla­te­go nie mo­głem nic zro­zu­mieć.

Dla mnie był to alarm. Szarp­ną­łem za klam­kę, a oni pod­sko­czyli, jak­by po­ra­ził ich prąd.

– O, Ethan! Szuka­łem cię. Ijesz­cze Geo­r­ge! – Uśmiech­ną­łem się wy­mu­sze­nie. – Szef was szuka.

Pa­trzyli na mnie – Ethan ze zło­ścią, Geo­r­ge ze zdu­mie­niem.

– Ja już nie mam sze­fa – wy­sy­czał Ethan. Pod­niósł ze sto­łu kar­ton z pa­pie­ra­mi. – Dzię­kuję za współ­pra­cę. Że­gnam.

Pchnął drzwi (kop­nia­kiem) i wy­szedł. Po ko­ryta­rzu roz­nio­sły się szyb­kie, twar­de kro­ki.

– Czyś ty osza­lał?! – spyta­łem po chwi­li. Brzmia­łem po­dob­nie do wkur­wio­ne­go Etha­na.

– Oco ci cho­dzi? – Geo­r­ge uda­wał Gre­ka.

– Oco mi cho­dzi? De­bi­la ze mnie ro­bisz?!

– Nie no, Adam, bez prze­sa­dy…

– Bez prze­sa­dy? Kur­wa mać, wiesz, cze­go o mało nie zro­bi­łeś?!

– Prze­cież ja tyl­ko…