Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Adam Walker ma wszystko. Pracę w firmie marzeń. Majątek, który dla wielu pozostaje w sferze marzeń. Długo wyczekiwane życie na własnych zasadach...
I nagle informacja, która wywraca świat do góry nogami. Nowotwór czyni spustoszenie w jego ciele. Jest śmiertelnie chory.
Został mu miesiąc. Za miesiąc zostanie po nim jedynie wspomnienie.
Miesiąc musi mu wystarczyć, aby uporządkować sprawy z przeszłości, które mocno ciążą już od wielu lat. Czasu jest stanowczo zbyt mało...
Czy Adam Walker zdąży rozliczyć się z przeszłością? Czy uda mu się uzyskać przebaczenie najbliższych i poznać syna?
Czy trzydzieści dni jest w stanie zmienić cokolwiek w życiu człowieka stojącego nad krawędzią?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 199
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WYDAWNICTWO DLACZEMU
www.dlaczemu.pl
Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala
Opieka wydawnicza: Marta Burzyńska
Redakcja: Ewa Hoffmann-Skibińska
Korekta językowa: Alicja Gajda
Projekt okładki: Katarzyna Brzyska
Łamanie i skład: Szymon Bolek
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
WARSZAWA 2023
Wydanie I
ISBN: 978-83-67691-03-1
Zapraszamy księgarnie i biblioteki
do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami.
Dodatkowe informacje dostępne pod adresem:
kontakt@dlaczemu.pl
Odważnym i naiwnym.
Człowiek jest uczniem, cierpienie jego nauczycielem. Alfred de MussetBo żyć możesz tylko tym, za co zgodzisz się umrzeć. Antoine de Saint-Exupéry, „Twierdza”
Poniedziałek, 16.40
Jeszcze trochę i koniec. Jeszcze trochę i wracam z Wielkiego Gówna.
Już prawie mogę oddychać, krzyczeć, śmiać się, a nawet, kurwa, przeklinać. Jeszcze trochę, jeszcze kilkanaście minut i będę mógł skakać, biegać z sypialni do salonu i zrobić fikołka. Choć w to wątpię, bo bolą mnie nogi. Zresztą nie tylko nogi, ale to nieważne. Ważne, że będę mógł. Będę mógł wszystko. Będę mógł. Tak po prostu. Będę mógł i tyle.
Aco mogę w Wielkim Gównie? Wszystko oprócz tego, czego nie mogę.
Czyli niewiele.
Teraz siedzę w moim gabinecie. MOIM gabinecie. MOJEJ nagrodzie po MOICH dwudziestu latach zapierdolu. Ale co z tego, skoro wystarczy, że zerknę na jasnoszare ściany i zaczynam się dusić, a rzygi podjeżdżają mi do gardła, wspinając się po żołądku jak po pierdolonej drabinie.
Wystarczy, że zerknę na ściany tego cholernego, niepotrzebnego światu miejsca. Miejsca, gdzie słońce zagląda niechętnie i tylko dlatego, że jakaś mała planeta pcha mu się przed oczy. Dokąd idą tylko ci, którzy nie mają nic do stracenia, a wszystko do zyskania – przynajmniej tak im się wydaje. Gdzie nie pchają się nawet zwierzęta, mówiąc w jedynie sobie znanym języku:
– Tam nie idź. Tam zło.
Co to takiego? Więzienie na granicy nieba z ziemią, gdzie wampiry błagają o litość, a zboczeńcy drżą ze strachu przed nastolatkami? Amoże to już Piekło?
Nie, nie, w Wielkim Gównie nie jest tak, jak w Piekle.
Tutaj jest gorzej.
Rozsądni nie uwierzą, dociekliwi będą drążyć. Aja mam to w dupie. Bo tutaj naprawdę jest gorzej.
Tutaj, czyli w Londynie przy Oxford Street, w Shoeso. Pod tą skromną nazwą kryje się okazały budynek, w którego skład wchodzą: parter, trzy piętra, mnóstwo gabinetów i jeszcze więcej pracowników. Oprócz tego podziemny parking i lądowisko dla helikopterów na dachu. Czy to brzmi groźnie? Raczej nie. Czy kojarzy się ze złem? Też raczej nie. Bo co złego może dziać się przy Oxford Street, gdzie sklep stoi przy sklepie, a ludzie spacerują po czystych chodnikach, wyrzucając pieniądze w błoto?
Wiele. Może więcej niż wiele. Kurwa mać, na pewno więcej niż wiele.
Tutaj sprzedaje się odzież sportową.
To nie żart. To nie powód do śmiechu, nawet jeśli się uśmiechnęliście. Nawet jeżeli pomyśleliście: „Oczym pisze ten idiota?!”. Ja wiem swoje. Wiedzą to również ci, którzy kiedykolwiek tu pracowali.
Czyli klienci nie mają tu nic do powiedzenia. Im jest fajnie, mogą oddychać bez pytania, śmiać się z durnych żartów, a nawet, kurwa, przeklinać. Nikt nie zabrania im spacerować między regałami, upuścić buta, podnieść, znowu upuścić i po nim poskakać. Tylko po to, by zobaczyć, jak go podnosisz.
Tacy są. Nic ich nie zmieni. Ale o nich już wystarczy.
Jeszcze piętnaście minut. Piętnaście minut i oficjalnie będę wolny.
Oficjalnie.
21.25
Mówił wam ktoś, że za wolność trzeba zapłacić? Pewnie tak. Na pewno słyszeliście też, że wolność zdobywa się latami, a walka potrafi być niesprawiedliwa.
Ale nikt nie mówił wam, że trzeba walczyć jak o niepodległość i płacić krwią przy zwyczajnym wyjściu z pracy.
Dzisiaj normalność trwała krótko, bo ledwo wysiadłem z windy, stanąłem na czerwonobrązowych płytkach (dokładnie wyczyszczonych i wypolerowanych, bez najmniejszego skrawka papierka po cukierku), wziąłem głęboki oddech sztucznie zapachnionego powietrza i…
Itutaj skończyła się normalność, pojawił się pierwszy problem – poczułem swędzenie w nosie. Zaczęło się delikatnie, zupełnie niewinnym sygnałem od nieznanych mi komórek do mózgu, ale już po sekundzie wykrzywiłem twarz, przymykając powieki, a w myślach słyszałem głos: „Anie mówiłem? Znowu będziesz kichał! Ha! Będziesz kichał!”.
– Ekhe-ekhe, ehu-ehu. – Rozległ się huk, jakby ktoś strzelał z karabinu.
Ale to żaden karabin. To ja i kaszel, który męczy mnie od… od… Nie pamiętam nawet, od kiedy.
„Zajebiście” – pomyślałem, gdy wszyscy na korytarzu zaczęli się na mnie gapić jak na objawienie. Wszyscy, czyli prawie trzydzieści osób, które właśnie skończyły pracę (kolejne trzydzieści skończy za dziesięć minut, żeby nie było przestojów). Nie mogłem wypaść z roli, więc na nienawistne spojrzenia ludzi o niższej pozycji w firmowej hierarchii odpowiadałem uśmiechem. Powtarzałem w myślach: „Ja jestem Adam Walker – trzeci zastępca dyrektora do spraw marketingu. Oni – ktoś tamy, jakieś tamy – zwykli, szeregowi pracownicy. Ja jestem Adam Walker – trzeci zastępca dyrektora do spraw marketingu…”.
Zrobiłem jeden, drugi, trzeci krok w stronę wyjścia dla personelu, czyli w stronę wolności. Przeszedłem obok sklepu, czyli jakichś siedmiuset metrów kwadratowych, gdzie wystawiany był asortyment. Szedłem między pudłem, z którego wystawały koszulki oraz piłki tenisowe, myślami byłem na miękkiej sofie w salonie i… Nagle usłyszałem piskliwy głos:
– Nie, nie tę. – Przerwa na pociągnięcie nosem. – Tak, tę drugą!
Obróciłem się w stronę źródła tego skrzeku. Zobaczyłem korytarz i srebrne drzwi. Drzwi do sklepu. Głos dochodził właśnie stamtąd. Ale dlaczego usłyszałem go tak wyraźnie? Przecież powinien zginąć w fali rozmów i rytmicznej muzyki z głośników.
Od wyjścia dzielił mnie krok, od sklepu również. Iść, pożegnać ból i przywitać sofę czy zostać i zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem?
Rozum swoje, serce swoje, a ja swoje, więc ruszyłem tam, skąd dobiegał głos, spodziewając się ujrzeć, sądząc po tonie, pryszczatego wyrostka.
Otworzyłem drzwi, wszedłem do sklepu, strasząc przy tym starszą kobietę, która oglądała męskie T-shirty; minąłem regał z butami do gry w piłkę i zobaczyłem to, co zobaczyłem. Dość powiedzieć, że nie pomyliłem się wiele – przy jednej z dziesięciu kas (trzeciej od ściany po prawej stronie, jeśli was to interesuje) stał dzieciak.
Dałem mu maksymalnie dziewięć lat. Patrzył na czapkę z daszkiem w rękach kasjera tak, jak głodny wilk na sarnę. Żeby nie było, nie na normalną czapkę z daszkiem – takich się nie kupuje, więc takich u nas nie ma. Ta była wyjątkowa. Wielkimi, żółtymi literami napisane na niej było „Fuck You!”.
Głupie i bezsensowne? No kurwa mać, chyba nie inaczej! Ale prawda jest taka, że właśnie ta czapka, obok różowych spodenek, oddychających skarpetek i butów do biegania z białą podeszwą sprzedaje się najlepiej.
– Tak, chcę tę! – zakwiczał dzieciak.
Czterdzieści lat na karku, dwadzieścia w tym budynku i non stop słyszę to samo zdanie: „Ja chcę!”. Jak chcesz, to sobie kup, nie ma sprawy! Ale gdybyś wszedł i grzecznie powiedział „proszę”, to nic by ci się nie stało. Akasjer może by się uśmiechnął? Nie musiałby udawać, że nie ma cię głęboko w dupie.
Tym razem kasjer nie myślał o udawaniu. Chyba w ogóle nie myślał, bo tłumaczył się głupio:
– Przykro mi, ale nie mogę ci tego sprzedać. Twoja mama nie byłaby zadowolona. Takie czapki są dobre dla starszych. Musisz jeszcze trochę podrosnąć.
Noż kurwa mać, tego jeszcze nie grali!
Ale czy jako więcej niż doświadczony sprzedawca powinienem myśleć inaczej? Wkońcu gówniarz, który ledwo sięgał do sklepowej lady, przyszedł do Shoeso, chcąc zostawić tutaj ciężko zarobione pieniądze rodziców, a kasjer nie pozwalał mu kupić czapki!
Wszystko przez to, że kasjer, ktoś tam jakiś tam, pracował u nas od niedawna. Pamiętał jeszcze, czym jest sumienie, trudno mu zapomnieć o moralności. Pewnie na widok dzieciaka, który być może chciał wydać ostatni grosz samotnej matki, zadrżało mu serce.
Szczerze? Mnie nie zadrżało nic oprócz oczu, które domagały się słońca, wkurwione przez nadmiar sztucznego światła. Akasjer też w końcu przestanie tak myśleć, ale jeszcze chwilę to potrwa. Tylko że nie mogliśmy stracić młodego klienta.
Twoja kolej – przeszło mi przez myśl. Musiałem wkroczyć, zanim zrobiłoby się nieciekawie.
Poprawiłem krawat, przygładziłem marynarkę (jedną z tych, które kupiłem dwadzieścia lat temu pod groźbą zwolnienia, choć nie było mnie stać na świeży chleb), po czym ruszyłem prosto w stronę kasy i…
– Pik. Pik.
Kurwa mać.
Wszedłem do strefy „Wyłącznie dla personelu”, a ten cholerny czujnik przy bramce nie wyczuł mojego identyfikatora. „Dyrektorskiego” identyfikatora, czyli białego z czerwoną ramką – reszta, oprócz rady nadzorczej, nosi podobne, lecz z białą ramką. Poprawiłem go, patrząc na kamerki, które przeszywały mnie niewidzialnymi falami.
– Pik. Pik.
Powiedzieć, że się wkurwiłem, to jak nie powiedzieć nic. Bo czy ktoś kontroluje nasze zakupy?! Czy za każdym razem musimy kupić tanio, taniej, a najlepiej w ogóle dostać za darmo?! Na te cholerne czujniki przychodzi co najmniej dziesięć skarg dziennie, a nadal śmieją się z nas przez szare szkiełka. Ijeszcze to cholerne „Pik. Pik”! Niby nudne i bezbarwne, a wkurwiające!
No ale co miałem zrobić? Ktoś tam jakiś tam wciąż tłumaczył dzieciakowi, że czapka nie jest dla niego, a on powoli przygotowywał się do ostatecznego ataku – twarz mu się czerwieniła, oczy pocierał dłońmi, jakby chciał przesunąć je w prawo.
Czas mnie gonił, więc szybko zdjąłem identyfikator – ktoś nadzwyczaj inteligentny zamontował czujnik na wysokości pasa, a przecież nie będę klękał przed kamerką – i przyłożyłem go do szarego szkiełka.
– Pik. Piiiiiik.
Otworzyła się srebrna bramka, która – bardziej niż do bądź co bądź elitarnej korporacji – pasuje do osiedlowego basenu. Chociaż w tym szambie też można było popływać.
– No ale ja chcę! – wrzeszczał dzieciak.
Spokojnie, Adam, spokojnie – powtarzałem w myślach. Wiedziałem, że krzykiem nic nie zdziałam. Trzeba było ruszyć głową.
Wszedłem do środka, czyli na zaplecze sklepu. Bramka zamknęła się z trzaskiem, niebieska ścianka zadrżała. Ścianka, wysoka na mniej więcej metr, łączy wszystkie kasy i oficjalnie jest ich dodatkowym zabezpieczeniem. Nieoficjalnie zaś chroni oczy klienta przed syfem, który wala się pod nogami pracowników.
Schowałem identyfikator do kieszeni (nie chciałem później zdejmować go jeszcze raz) i przeszedłem za kasą, ślizgając się po foliach z resztkami czekolady. Kasjer przerwał pracę i pozdrowił mnie kiwnięciem głowy. Odpowiedziałem tym samym.
Przeszedłem za drugą kasą, omal nie potknąłem się o puste opakowanie po sushi. Kasjerka przerwała pracę i pozdrowiła mnie kiwnięciem głowy. Odpowiedziałem tym samym.
Przeszedłem za trzecią kasą, slalomem minąłem plastikowe butelki i puszki po coli. Kasjer pozdrowił mnie kiwnięciem głowy. Tym razem nie ruszyłem do kolejnej. Spojrzałem na jego identyfikator. Było na nim napisane: „Richard Robinson. Proszę o wyrozumiałość, dopiero się uczę”.
Na ogół nienawidzę ludzi – ma tak każdy, kto popracuje dłużej niż piętnaście lat w tym ohydnym sektorze gospodarki, nazwanym dla zmyłki „usługi” – a już szczególnie nienawidzę kasjerów, którzy „dopiero się uczą”. Taki człowiek jest udręką dla współpracowników, pyta o każdą, nawet najprostszą rzecz, denerwuje też klientów, dziesiąty raz kasując ten sam produkt. Niby wiadomo, że musi się uczyć, ale lepiej, żeby uczył się w domu. Najlepiej zaś, żeby się nie uczył, a umiał.
– Jakiś problem? – spytałem uprzejmie, uśmiechając się. Przez długie lata piętnaście minut dziennie (codziennie!) uśmiechałem się do lustra, dlatego teraz potrafię szczerzyć zęby na zawołanie i robię to tak, że klient nawet się nie orientuje, co naprawdę myślę.
– Tak! Ten idiota nie chce mi sprzedać czapki!
Nagły przypływ złości zamaskowałem oddechem. Następnie wdech. Iwydech. Wdech, wydech. Wdech, wydech.
Spokojnie. Przecież to tylko dzieciak.
– Bardzo przepraszam szanownego pana – zwróciłem się do tego bezczelnego gówniarza. – Rzecz jasna, dostanie pan tę czapkę.
– Ale… – wtrącił się nie mniej bezczelny Robinson.
– Nie ma żadnych „ale”. Proszę. – Skasowałem czapkę z żółtym napisem. – Dziewięć funtów dziewięćdziesiąt dziewięć pensów.
„Szanowny pan” stanął na palcach i wręczył mi dziesięciofuntowy banknot z wizerunkiem Elżbiety II i kogoś tam.
– Bardzo dziękuję. Nawiasem mówiąc, to świetny wybór! – pochwaliłem dzieciaka i wyszczerzyłem zęby. On wcisnął czapkę na głowę, przez co zaczął przypominać ściśniętego arbuza. Nie powiedział nic, ale przecież nie musiał.
– Do widzenia! – zawołałem, gdy się odwrócił. Do kasy podszedł kolejny klient, kobieta w podeszłym wieku (ta sama, którą przestraszyłem!). Richard Robinson uśmiechnął się, przynajmniej w swoim mniemaniu, bo ja zobaczyłem grymas, jakby ktoś podstawił mu pod nos psią kupę. – Pani chwilkę poczeka.
Kobieta uniosła brwi, a ja mruknąłem do Richarda:
– Chodź za mną, musimy pogadać.
Zjego twarzy zniknął uśmiech, a pojawiło się przerażenie. Już wtedy wiedział, co go czeka. Zresztą nie trzeba być geniuszem, by wiedzieć, że przełożeni nie przerywają pracy, żeby przekazać dobrą wiadomość. Ten młodziak musiał się już o tym przekonać.
Nie chciałem besztać go przy klientach, ale nie zamierzałem raz jeszcze wjeżdżać na górę do gabinetu, więc po slalomie między butelkami i puszkami stanąłem pod ścianą, kilka kroków od kasy.
– Słuchaj no – zacząłem, gdy zatrzymał się obok mnie. – Wiem, że chciałeś dobrze dla tego dzieciaka. Wiem też, że mógł kupić inną czapkę.
– Właśnie, panie dyrektorze. Ja…
– Teraz ja mówię – niemal krzyknąłem, po czym znów ściszyłem głos. Tylko dlatego, że nazwał mnie dyrektorem. – Od dzisiaj, przychodząc tutaj, zostawiasz sumienie przed drzwiami. Jeżeli jakiś dzieciak będzie chciał kupić czapkę z napisałem „Fuck My Parents!”, to mu ją sprzedasz, rozumiesz?
– Ale…
– Ostrzegam cię ostatni raz – syknąłem jak wąż. – Czy będziesz robił tak, jak powiedziałem?
– Tak, panie dyrektorze.
– Czy jeśli przyjdzie starsza kobieta i będzie chciała kupić koszulkę z napisem „Fuck My Grandma!” dla wnusia, to jej sprzedasz?
– Ja… bo… To znaczy: tak, panie dyrektorze. Ajeżeli…
– Jeżeli człowiek bez nóg będzie chciał kupić buty do biegania, to mu je sprzedasz, kurwa jego mać!
Odwróciłem się, kończąc rozmowę. Jednak jeszcze nie wyszedłem przez bramkę. Czekałem, aż Richard wróci do kasy – nie chciałem, żeby tłumaczył się w stylu: „Szef właśnie kazał mi sprzedawać wszystko wszystkim”. Bo z nowymi nigdy nic nie wiadomo.
Pamiętam, że zastanowiłem się wtedy, czy idzie tak długo, bo chce mnie zezłościć, czy po prostu każda minuta w tym miejscu wydaje mi się godziną.
Wreszcie podszedł do kasy, a ja za nim. Klepnąłem go w ramię, by klienci widzieli, kto jest dobrym ojcem, a kto posłusznym synem.
– Bardzo przepraszamy za drobne opóźnienie. Nasz nowy pracownik, Richard Robinson, dopiero się uczy – wyjaśniłem z uśmiechem. – Jednak ręczę za niego, niedługo będzie prawdziwym ekspertem!
Starsza kobieta, która jako jedyna czekała przy pustej kasie, zaśmiała się sztucznie, czyli wydała z siebie dwa krótkie dźwięki (bardziej niż śmiech przypominały szczeknięcie psa), po czym zamilkła.
– Dobrze, to ja już państwa zostawię. Miłego dnia! – przerwałem niezręczną ciszę, kłaniając się. Ruszyłem w stronę bramek i ledwo uniknąłem złamania ręki (pamiętacie jeszcze syf ukryty za kasami?).
– Bardzo przepraszamy, ale Ethana Clarke’a dzisiaj nie ma – mówił sprzedawca najbliżej bramek, z plakietką „Olivier Evans”. – Jest na zwolnieniu lekarskim, ale powoli wraca do zdrowia…
„Tłumacz się, tłumacz” – pomyślałem z satysfakcją. Czas moich tłumaczeń właśnie dobiegł końca. Wyciągnąłem identyfikator i przyłożyłem go do szarego szkiełka z nadzieją, że wreszcie uda się przejść za pierwszym razem…
– Pik. Pik.
Kurwa mać, chyba mamy zwycięzcę w plebiscycie na najgorszy czujnik roku.
– Pik. Piiiiiik.
Chyba usłyszał.
Nie kontrolowałem tego, lecz mój wzrok skierował się w stronę zakupów kobiety. Przypomniały się demony z przeszłości, gdy każdą koszulkę musiałem skasować, buty zapakować, a przy wymagającym kliencie jeszcze pocałować rączki. Dla mnie był to odruch bezwarunkowy, jak oddychanie dla normalnego człowieka.
Patrzyłem i dopiero po chwili dotarło do mnie, co ona kupiła. Zpoczątku niedowierzałem, później się zaśmiałem, lecz zażenowanie szybko przerwało śmiech.
Wnusio się ucieszy, tyle powiem.
22.20
Co słychać w Londynie o wpół do jedenastej, kiedy normalni ludzie kładą się spać?
– Wrrr-wrrr. Www-wrrr.
Nosz kurwa ja pierdolę. To niemożliwe. Osiódmej wieczorem ten idiota z dołu robi remont, a u mnie szafki z lampą bujają się w rytmie disco.
– Wrrr-www. Www.
Praca w Shoeso nauczyła mnie, że nie ma rzecz niemożliwych. Za to są ludzie niemożliwie tępi i niemyślący. Wdodatku, co warto podkreślić, nienauczalni – bohaterowie zasady „psa mówić nie nauczysz”. Ten koleś z dołu, Reece James, się do nich zalicza.
– Wrrr-www. Www-wrrr. Wrrr-wrrr.
Człowiek wyjeżdża z domu o szóstej, pracuje dziesięć godzin i wraca, gdy jakiś idiota remontuje mieszkanie, w którym pewnie mieszka od urodzenia – odkąd ja tu mieszkam, a będzie to już z piętnaście lat, ani razu nie słyszałem, żeby u siebie odkurzał, a co dopiero wiercił!
Nie żebym się przysłuchiwał, za wywiad w naszym bloku odpowiada sąsiadka z czwartego piętra, pani Victoria Tracy. Ja tylko… uważnie obserwuję.
Staram się nie zwracać uwagi na ten cholerny dźwięk, który raz przybiera na intensywności, a raz cichnie, przyśpiesza i zwalnia. Przecież czytałem, jak odcinać się od tego, czego nie chcesz i co ci przeszkadza. Swego czasu pochłonąłem naprawdę dużo coachingowych książek, rzecz jasna nie po to, by odcinać się od niechcianych dźwięków, lecz w nadziei na poprawę tego, tamtego i tamtego dalszego również.
Chyba nie muszę pisać, ile mi to dało.
22.50
Zaczynam mieć wątpliwości, czy to, co przez grzeczność nazwę istotą żywą, wierci dziurę w suficie czy w mojej głowie. Iczy wytrzymam do rana, nie wyciągając noża z kuchennej szuflady.
Wtorek, 9.15
Tak płynie życie. Czasami mam gorszy humor (jak wczoraj), lecz w gruncie rzeczy nie jest źle. No dobra, nie jest tragicznie.
No dobra, czasem jest tragicznie. Ale rzadko, naprawdę bardzo rzadko tragicznie jest dwa dni z rzędu.
Ten wyjątek pod tytułem „Ale rzadko, naprawdę bardzo rzadko tragicznie jest dwa dni z rzędu” trwa obecnie. Wczoraj sąsiad z dołu wiercił. Dzisiaj sąsiad z góry… zalał mi mieszkanie.
Brzmi jak sen, prawda? Właściwie koszmar; jeden z tych koszmarów, o których nie mówisz nawet bliskim, bo nie chcesz, żeby cierpieli z twojej winy. Niestety gdy poczułem, że coś na mnie kapnęło, niemal z zamkniętymi oczami z szafki nocnej podniosłem ołówek i krzyżówkę, którą wczoraj rozwiązywałem, po czym zapisałem: „Dlaczego pada?”. Gdy druga kropla spadła mi na czoło, przetarłem oczy i zerknąłem na tę książeczkę. Była ciemno, lecz nie aż tak, żebym nic nie wiedział. Dlatego w oku nie najbrzydszej kobiety ujrzałem słowa: „Dlaczego pada?” rozmazane na foliopodobnej okładce.
Wtedy, niczym grom z jasnego nieba, spadły na mnie dwie myśli. Pierwsza – to nie krople deszczu. Druga – kurwa, to nie jest sen!
Co było potem? Zerknąłem na sufit, co okazało się błędem. Gdy zamiast lodowatej bieli zobaczyłem zabrudzoną szarość… Cóż, reakcja była oczywista – tak się zdenerwowałem, że na pewno będę żył pół roku krócej. Po prostu ostro się wkurwiłem. Bo przecież niedawno malowałem sufit w sypialni!
Powiedzieć, że serce zaczęło mi bić szybciej, to jak nie powiedzieć nic – ono zaczęło sprint! Niemal słyszałem, jak krew w żyłach szumi coraz głośniej, gwałtownie przyśpiesza. Na miękkich nogach zapaliłem światło, chcąc sprawdzić, czy szarość na suficie nie jest wytworem mojej wyobraźni… Aprzynajmniej chciałem je zapalić. Bo co? Bo co, kurwa jego mać?! Oczywiście, żyrandol się nie zaświecił!
Poczułem uderzenie gorąca, aż musiałem ściągnąć marynarkę (znów zasnąłem w ciuchach). Bardziej ze złości niż ze strachu. Jedynym, kogo się bałem, byłem ja sam. Wiedziałem, że muszę się opanować, bo zrobię coś głupiego. Wmyślach powtarzałem: „Spokojnie, tylko spokój może cię uratować”. Ico? I, kurwa, nic! Spróbujcie zachować spokój, gdy na głowę kapią wam kolejne krople szarej wody!
Przeszedłem do salonu z nadzieją, że chociaż tam będzie trochę lepiej.
Wystarczył rzut oka, bym się, kurwa, rozczarował! Meble oszpecone, książki zamoczone, woda na telewizorze, woda wszędzie! Dywany mokre jak ręczniki po kąpieli, nawet stara sofa, bardziej granatowa niż szara, już szukała swojego miejsca na wysypisku. Słowem – dramat! Podobnie w kuchni, przedpokoju i łazience.
Moje mieszkanie zamieniono w basen. Cholerny basen na drugim piętrze w bloku! Krok od luksusowych willi, dwa od Eaton Square! Kurwa mać!
Zapytacie pewnie, kto mógł to zrobić? Cóż, jak się domyślacie, na pewno nie człowiek w pełni rozumny. Prawdopodobnie imbecyl, skończony debil, palant i baran w jednym.
Właśnie tak jest! Zalała je osoba, która łączy w sobie te wszystkie cechy. Nawet nie jedna, a kilka osób. Dokładniej studenci, którzy wynajmują nade mną mieszkanie. Jest ich czterech, to chyba jacyś informatycy – w ogóle nie imprezują, ciągle chodzą w obleśnych szarych bluzach. Wdodatku żadnego z nich nie widuję z dziewczyną, trudno zaś zobaczyć choć jednego bez laptopa – biorą je nawet na spacery! Nie, żeby mi to przeszkadzało, absolutnie! Wolę ich od zgrai świrniętych muzyków. Właściwie wolałem. Aż do dzisiaj.
Poszedłem pod ich drzwi z żądzą mordu. Nie będę ukrywał, widziałem tylko dwie ewentualności: albo natychmiast zajmą się moim mieszkaniem, albo im nogi z dupy powyrywam.
Cóż, wyrywanie nóg będę musiał odłożyć na później. Nie wiem nawet, czy spotkamy się w tym tygodniu bądź przynajmniej w tym miesiącu. Dlaczego? Tych informatyczków nie było w mieszkaniu, a gdy zadzwoniłem pod numer z kartki, która leżała pod drzwiami (napis na niej głosił: „Dzwonić w wyjątkowych sytuacjach”), odebrał herszt ich „bandy”, Mark Miller. Ledwo usłyszałem ten delikatny, piskliwy głosik, od razu naszła mnie ochota, żeby coś rozwalić. Niestety, musiałem zadowolić się kopnięciem w drzwi.
Delikatnie mówiąc, wyjaśniałem mu, co zaszło, i spytałem, dlaczego, do kurwy nędzy, nie ma ich w mieszkaniu. On, chyba nieprzyzwyczajony do „kurwy nędzy”, wypierdział jakieś przeprosiny, bla, bla, bla, po czym obiecał, że wyremontują mieszkanie w ciągu tygodnia. Już wtedy byłem w lekkim szoku, ale to nie wszystko. Facet wynajął mi apartament w hotelu – w nie byle jakim hotelu, a czterogwiazdkowym! WHotelu Londyn!
Na do widzenia jeszcze raz przeprosił i wyjaśnił, że musi kończyć, bo ucieka mu wykład o niezaprzeczalnym znaczeniu masek podsieci w rozwoju ludzkości.
Iwiecie co? Oczywiście, że byłem zdenerwowany, choć już nie wkurwiony. Bo ten apartament hotelowy mam niezły – salon, sypialnia, łazienka, taras i kuchnia; a tamten mam mieć wyremontowany! Aczkolwiek nie wiem, w jaki sposób chcą uwinąć się w tydzień. Przecież mieszkania nie osuszysz w piętnaście minut, no i pieniądze z nieba nie spadają (choć często leżą na ulicy). Więc skąd ci gówniarze wezmą kasę na wymianę mebli?
Zresztą to nieważne. Mam dość spraw na głowie, a pierwszą z nich jest praca.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wziąłem pół dnia urlopu.
22.20
Tradycyjne nadgodziny i jestem z powrotem.
Zresztą jakie nadgodziny? Unas nie ma takiego słowa. Unas po prostu się pracuje i troszkę później wychodzi z firmy. To coś zupełnie normalnego.
Mniej normalne, acz dla mnie ciekawsze, jest to, że za dwa dni zostanę dyrektorem do spraw marketingu. Nie jakimś trzecim zastępcą, tylko dyrektorem. Powtórzę, jakbyście nie zrozumieli. Zostanę dyrektorem londyńskiego oddziału Shoeso. Dostanę dwa razy wyższą pensję! Będę zarabiał cholerne trzydzieści kawałków miesięcznie!
Oczywiście jest jeden haczyk. Właściwie hak, bo tylko głupiec nie wziąłby go pod uwagę. Muszę dobrze zaprezentować się przed bossem. Bossem wszystkich placówek Shoeso w południowo-wschodniej Anglii.
Facet ma na imię Giuseppe Russo. Człowiek o takim imieniu nie może być byle kim. Pewnie wciąga kokę przed śniadaniem, przepija ją whisky, potem zalicza trzy Azjatki, a do pracy przylatuje helikopterem. Nie ma innej opcji.
Widziałem go tylko raz i to nie na żywo. Wciąż aktualny dyrektor do spraw marketingu, Jack Hughes, pokazał mi nagranie z wizytacji Russa w innym oddziale Shoeso, gdzieś bardziej na południu. Wysoki, ubrany w drogi garnitur. Miał cztery zegarki na ręce i cygaro w ustach. Gruba ryba, nic dodać, nic ująć. Tamtejszy dyrektor dostawał zawału za każdym razem, gdy Russo patrzył na coś krzywo. Sześćdziesięcioletni facet drżał ze strachu przed człowiekiem o połowę młodszym!
Co do Hughesa – będę świetnym zastępcą tego dziadka. Wystarczy, że boss nie przyczepi się do mojej prezentacji na temat wyników sprzedaży. Bo same wyniki były w tym miesiącu naprawdę niezłe. Dobra, może oprócz ostatnich dni, bo te były przeciętne. Ale czy on musi o tym wiedzieć?
Ogólnie jednak sprzedaż jest co najmniej dobra. Dlaczego? Obniżył się koszt pozyskania klienta. Wszyscy idioci, zarówno ci biedni, jak i bogaci, nagle zapragnęli posiadać drogie buty. Przecież to chore! Ja na pewno nie kupiłbym butów za trzy czwarte pensji. Apo zachowaniu niektórych klientów można wnioskować, że urwali się z pobliskiego śmietnika. Więc, do jasnej cholery, po co im buty za tysiąc funtów?!
Ale ja nie jestem Richardem Robinsonem, nie przybijam piątki z sumieniem. Nie robię tego, choć czasami nawet chcę – obowiązki mi nie pozwalają. Tak jest teraz. Dokładniej: tak będzie jutro.
Bo jutro będę musiał zwolnić pracownika miesiąca.
To nie tak, że chcę. Po prostu muszę, rozumiecie? Spośród wszystkich nierobów, którzy przychodzą do firmy tylko po to, by odebrać pieniądze, ja zwolnię tego, który przychodzi z pasji. Ijest najlepszy. Mówię szczerze, on jest najlepszy.
Wydaje się dziwne, prawda? Itakie właśnie jest. Durne, nieprzemyślane i nieuzasadnione.
Chociaż nie, lepiej bez dwóch ostatnich. Decyzja ta jest przemyślana i uzasadniona. Myślałem nad nią cały tydzień. Myślałem, myślałem, aż doszedłem do wniosku, że tak nie może być. Nie i tyle. Nie jesteśmy w cyrku, ale w poważnej firmie. Zajmujemy się poważnymi sprawami. Ao poważnych sprawach nie mogą decydować gówniarze. Nie ma znaczenia, jak dobrze sprzedają czapki.
No dobra – które to już „no dobra”, chyba jestem trochę niezdecydowany – nie jesteśmy do końca poważni. Natomiast bohater tej sprawy, niejaki Ethan Clarke, już tak. Przyszedł do nas miesiąc temu; w garniturze, który jak na moje oko był modny w latach sześćdziesiątych. „Szef” (facet o jeszcze wyższym stanowisku niż moje czy Hughesa), pan Peter Wood, przyjął go z litości. Przynajmniej tak się nam wydawało. Ale nawet jeśli rzeczywiście tak było, to później Clarke już nie otrzymał litości, tylko ścierkę, mop i kopa w tyłek.
Ztego, czego się dowiedziałem, wynikało, że Ethan nie mógł pochwalić się prestiżowym wykształceniem. Właściwie żadnym się nie mógł pochwalić, bo skończył tylko szkołę średnią. Przyszedł do nas, bo nie chciał iść w ślady ojca, czyli pracować na budowie. Nie wyróżniał się specjalnie, nie mówił jak Hitler, nie wyglądał jak Presley, w dodatku nie znał nikogo z wyższego szczebla. Ocena wstępna – brak szans na sukces.
Wszystko zmieniło się w tydzień. Wystarczyło siedem dni, aby jego świat stanął na głowie. Jak to możliwe? Bardzo prosto. Gdy zmywał podłogę przy kasach, usłyszał jednego z naszych sprzedawców, który za żadne skarby nie mógł się porozumieć z klientem. Nie, żeby to było dziwne, większość sprzedawców nie potrafi rozmawiać z normalnymi ludźmi. Tylko że w tym przypadku problemem nie była niesprawność umysłu, a bariera językowa.
Iwłaśnie tutaj do akcji wkroczył Ethan. Okazało się, że klient mówił tylko po francusku, Clarke zaś… Nie wiem, jak to możliwe, ale biedny chłopaczyna, syn zwykłego budowlańca, zna język żabojadów!
Co stało się później? Nie dość, że klient został jego przyjacielem, to jeszcze okazało się, że nie jest zwykłym klientem, tylko przedstawicielem handlowym jednej z największych sieci sprzedażowych we Francji, która chciała złożyć zamówienie na towar wart, bagatela, dwieście patyków! Cholerne dwieście patyków! Wszystko za sprzęt sportowy!
Wtedy można się było spodziewać, że Ethan Clarke zajdzie wysoko. Tym przewidywaniom pomogły skurczybyki z „The Times” (nie mam zielonego pojęcia, skąd dowiedziały się o sprzedaży) – przeprowadziły z nim wywiad, jakby był gwiazdą futbolu! Ana koniec zrobili mu zdjęcie z wiadrem, mopem i ścierką w ręce, które trafiło na okładkę gazety. Tytuł? „Młody milioner rośnie na naszych oczach!” Dziesięć stron tylko o tej jego przygodzie. Szaleństwo!
Już na drugi dzień szef przesunął go na stanowisko sprzedawcy. Media oburzyły się – przecież nie tak miało być. Ethan ma zostać bogaczem, a nie sprzedawać ciuchy do biegania! Lecz Peter Wood dobrze wiedział, co robi. Wciągu kolejnego miesiąca dziesiątki klientów dziennie przychodziły do sklepu tylko po to, aby zobaczyć Człowieka z Gazety. Nie chcieli kupować u nikogo innego, tylko u Ethana. Chłopiec zaś wykorzystał szansę i sprzedawał wszystko w rekordowych ilościach. Nietrudno się domyśleć, że został pracownikiem miesiąca. Przy okazji kwartału, półrocza, roku, pięciolecia i pewnie dekady.
Niestety (albo stety) wszystko, co dobre, szybko się kończy. Od kilku dni obroty sklepu znacząco spadały. Wszystko przez to, że Ethan zachorował. Podobno to tylko niegroźne przeziębienie, lecz nawet niegroźne przeziębienie może oznaczać tydzień w domu, czyli dla nas tydzień słabej sprzedaży. Aco, jeśli choroba okaże się poważniejsza? Albo jeżeli kiedyś przytrafi mu się jakieś nieszczęście? Sklep przestanie zarabiać?
Oczywiście, żeby było jasne: życzę mu jak najlepiej. To dobry chłopak. Ciężko pracuje, walczy o swoją przyszłość. No i nauczył się francuskiego. Cholera, człowiek skazany na bycie robolem otarł się o stanowisko kierownika!
Ale sami zrozumcie. Poważna firma nie może zależeć od jednego człowieka. Zwłaszcza od sprzedawcy i to takiego, który pracuje u nas od miesiąca. Bo nie możemy zapomnieć o innych pracownikach. Tylko w naszym oddziale Shoeso pracuje blisko dwieście osób. Nie zaś sam Ethan Clarke. Dlatego zostanie zwolniony.
Ja się tego nie podejmę. Zwolni go Peter Wood.
Nie żebym się bał. To tylko jakiś gówniarz, jeden z wielu. Po prostu trzeci zastępca dyrektora do spraw marketingu nie powinien się tym zajmować. Ja tylko przekazałem Woodowi listę z podpisami pracowników, którzy domagali się zwolnienia Ethana. Ityle.
Niesprawiedliwe, chamskie i nieprzyzwoite? Trochę. Ale nikt nie powiedział, że świat jest sprawiedliwy. Za to ja mówię, że nie jest i nigdy nie będzie. Wybaczcie, naiwniacy.
Dobra, wystarczy tego. Napisałem, co miałem napisać. Amoże nawet trochę więcej. Dzisiaj miałem ciężki dzień. Skoczę jeszcze na papieroska i idę spać. Może trochę nikotyny zabije ból głowy.
Przecież wiem, że nie.
Środa, 6.10
Cholera. Naprawdę źle się czuję. Nie spałem pół nocy. Drugie pół kaszlałem. Byłem cały spocony. To na pewno nie przez fajki. Ostatnio po prostu mam się gorzej. Chyba coś jest nie tak, chyba organizm zaczyna się buntować. Ichyba w tych legendach o kryzysie wieku średniego tkwi ziarnko prawdy.
Chyba. Wszystko chyba. To słowo spędza sen z powiek chyba wszystkim Polakom. Ma nieodłączne siostry, które podążają za nim niczym wataha za samcem alfa: „może”, „ale czy na pewno?”, „zdaje mi się”, „prawdopodobnie”, „zapewne” i tak dalej. Atakują wszystkie, gdy wychodzisz z miejsca, gdzie coś może się przewrócić, wylać, złamać, przegrzać, wybuchnąć, czy – tak jak teraz – gdy coś cię boli i przeczuwasz chorobę. Chyba umierasz, ale chyba przeżyjesz. Chyba jesteś chory, ale chyba jutro wyzdrowiejesz.
Jak wytłumaczyć te bóle? Czasem to nawet nie są po prostu bóle, bo dzisiaj czułem, jakby klatka piersiowa chciała mi wybuchnąć. Ajak już przestała płonąć, zacząłem się dusić. Wśrodku nocy, stojąc przy otwartym oknie, nie potrafiłem nabrać oddechu. Co to, kurwa, było?
Cokolwiek – pieprzyć to. Za chwilę jadę do pracy. Tam NA PEWNO o wszystkim zapomnę.
20.45
Przez cały dzień nie było ani trochę lepiej. Kaszel mnie męczył i to tak cholernie, że nie potrafiłem powiedzieć pięciu słów bez wystrzału z karabinu. Jakby tego było mało, zacząłem pluć krwią. Kran w łazience chyba już trwale zmienił kolor z biało-szarego na biało-szaro-czerwony. Dodajcie piłę mechaniczną i będzie jebana teksańska masakra.
Wiem, wiem, powinienem pójść do lekarza. Dobrze byłoby od razu, ale od razu minęło już chwilę temu. Dokładnie jakieś trzy miesiące temu. Niby nic straconego, przecież jeszcze mogę grzecznie poddać się badaniu. To wcale nie musi być nic poważnego. Ajeśli tylko bym chciał, to wyślą mnie na rehabilitację. Wysyłają tam nawet ze złamanym paznokciem.
Tylko że teraz nie chcę. Inie mogę. Jutro w samo południe rozegram batalię o przyszłość. Prawdziwą batalię, kurwa jego mać. Albo zostanę dyrektorem do spraw marketingu, albo już zawsze będę człowiekiem, który przyda się, gdy Hughes umrze na zawał, jego pierwszy zastępca (Harry O’Kelly) zginie wskutek nieszczęśliwego wypadku, a drugi (w zasadzie druga, Charlotte Morton to jedna z niewielu kobiet na dyrektorskich stanowiskach w Shoeso) zrezygnuje ze strachu przed mężczyznami. Czyli prawdopodobnie nigdy.
Właśnie dlatego jutro z podniesioną głową przywitam bossa. Choćbym miał się zakaszleć na śmierć.
Tak sobie teraz myślę… Czy te wszystkie bóle nie są reakcją na stres? No dobra, może nie tylko stres – do tego cholerstwa idzie się przyzwyczaić. Ale na inne rzeczy? Na przykład na wiek? Wiadomo, ciało czterdziestolatka nie ma takich możliwości jak ciało dwudziestolatka. Głowa podobnie. Nie żebym się czuł gorszy od tych gówniarzy, w żadnym wypadku! Mówię tylko, że być może… no… Różnie bywa, prawda?
Zresztą co ja pierdolę? Przecież nie mam się czym martwić, a już na pewno nie stresem.
Bo zawsze się stresowałem. Jak dziś pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy poszedłem do szkoły w Londynie. Zwykłej, publicznej szkoły, nie jakiejś wydziwionej przechowalni dla elit. Wtedy byłem najmniejszym chłopcem spośród czterdzieściorga dzieci w klasie; jedynym, który znał tylko cztery zwroty po angielsku – „I”, „you”, „hello”, „bye-bye”. Czy się stresowałem? Jak cholera! Zwłaszcza gdy dyrektorka (pani Brown, jeśli mnie pamięć nie myli) zaprosiła mnie na środek klasy, wyjątkowo silnie gestykulując. Wtamtej chwili cały drżałem, byłem czerwony jak burak i czułem na sobie spojrzenia wszystkich dzieci – oczy czternastolatków prześwietlały mnie niczym rentgen.
Chwiejnym krokiem podszedłem do dyrektorki. Miałem się tylko przywitać. Powiedzieć „Hello!” i wrócić. Aco zrobiłem? Owszem, przywitałem się, ale nie w tym języku. Wzorową polszczyzną rzekłem:
– Dzień dobry.
Wróciłem na swoje miejsce. Dopiero gdy usiadłem na krześle, w sali rozległ się śmiech. Właściwie rechot, jakby tysiąc żab rozpoczęło koncert w olbrzymim stawie. Niektórzy trzymali się krzeseł, by nie spaść, inni wili się po podłodze, prawie konając ze śmiechu. Przedziwna siła powaliła wszystkich – śmiała się nawet dyrektorka.
Najgorsze było to, że rozumiałem tylko co dwudzieste któreś słowo.
21.30
Czytam to, co napisałem i… Kurwa, dlaczego ja piszę o takich rzeczach?! To miał być dziennik człowieka sukcesu, a nie pamiętnik niedojdy!
Miał być i będzie. Wtakim razie dopowiem co nieco o zwolnieniu Ethana. Oficjalnie – zabezpieczaniu firmy. Nieoficjalnie – pozbyciu się konkurencji. Rzecz jasna, prawda jest nieoficjalna.
Jest taka, a nie inna, nie boję się tego przyznać. Bynajmniej nie tutaj, na papierze. Ibynajmniej nie teraz – już poza firmą. Nawiasem mówiąc, mam nadzieję, że gdy za kilka lat przeczytam te zapiski, będę już z dala od niej i tego wyścigu szczurów. Bo chociaż lubię pracować, praca nie równa się pojedynkowi idiotów. Aja walczę.
Właściwie my walczymy. Pozbyliśmy się Ethana, bo zagrażał nam wszystkim. Nawet Hughes z Woodem nie mogli czuć się bezpieczni. Za dwa lata chłopak zająłby ich miejsce. Nie mogliśmy do tego dopuścić. Dlatego, niestety, zadanie wykonałem wzorowo. Zebrałem podpisy od niemal wszystkich pracowników (od tych, którym zależało na pracy) i przekazałem je dyrektorowi. On zaś poszedł do szefa.
Teraz mogę pisać „niestety”, lecz prawda jest taka, że z niecierpliwością czekaliśmy na efekty ich rozmowy.
Co na to Ethan? Choć siedział w domu, z pewnością wiedział, że coś się święci. Sekretarki przestały odbierać jego telefony, a gdy już odbierały, zbywały pytania o kondycję finansową firmy głupimi gadkami. Szczerze? Trochę mi go żal. Wyobrażam sobie dwudziestopięciolatka, który chodzi z pokoju do pokoju, kichając, kaszląc i bijąc się w myślach: „Czemu mnie olewają? Co zrobiłem źle?!”.
Nic.
Iw tym problem! Nie zrobił nic złego. Kompletnie nic. Ani razu nie pomylił się w rachunkach, jego taktyka sprzedaży zawsze okazywała się skuteczna, chodził schludnie ubrany i pewnie nawet w najgorszych koszmarach nie spóźnił się do pracy.
Dlatego wierzę, że w innej firmie poradzi sobie równie dobrze jak w naszej. Wood z Hughesem zdążyli już ogłosić: „Ethan Clarke opuści pokład Shoeso”. Zwykle takie sprawy załatwia się bez rozgłosu, po cichu, a już na pewno bez radości. No ale właśnie – zwykle. Tym razem było inaczej, wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Odetchnęliśmy tak, że w ruch poszedł szampan; tak, że jakimś cudem Ethan dowiedział się o tym, jeszcze zanim dyrektorzy zdążyli go oficjalnie poinformować. Tak więc gdy przyszedł do biura po swoje rzeczy, prawie dorównując mi w sztuce kichania i kaszlu, Wood z Hughesem przeszli obok jego gabinetu, a że alkohol uderzył im do głowy… ochrzanili go za spóźnienie.
No ale przynajmniej mamy spokój przez kilka miesięcy.
Choć mało brakowało, a byłoby zupełnie inaczej. Kto wie, może mnie by zwolnili? Tak, to najbardziej prawdopodobne. Przy czym wraz ze mną poleciałoby kilka osób. Kilka, a może kilkanaście?
Wszystko przez mój odrobinę zbyt długi język. Czyli przez ludzką głupotę, ale nie tylko moją głupotę, lecz także człowieka, którego nazywam dobrym znajomym.
Dodam jedynie, że mówię tak tylko o małej grupce ludzi. Wzasadzie o trójce, na którą składają się: on, czyli George Murphy, oraz jego rówieśnicy – Lily Smith i Jake Brown. Wszyscy młodzi, dwudziestosześcioletni, piękni, zawsze elegancko ubrani. Nawet zbyt elegancko, biorąc pod uwagę ich pensje. Bo ile mogą zarabiać specjaliści do spraw higieny? Uściślając, ile mogą zarabiać pracownicy fikcyjnych stanowisk, które na prośbę moją i kilku innych „ważniaków” utworzył Wood?
Ale do rzeczy. George Murphy jest wyjątkowym dzieciakiem. Nie zmienia tego fakt, iż zatrudniono go jako specjalistę do spraw HIGIENY (nawet nie BEZPIECZEŃSTWA i higieny) i że, podobnie jak Lily i Jake, siłę kieliszka stawia nad ciężką pracę. Jest cholernie sprytny. Dlatego żyje na wysokim poziomie, przez większość czasu nie robiąc zupełnie nic.
Podejrzewam, że tym razem również chciał użyć swoich umiejętności. Nawet nadużyć, bo chyba tak powinno się określić próbę wyniesienia poufnych informacji poza firmę. To właśnie robił, gdy przyłapałem go na gorącym uczynku.
Działo się to wtedy, gdy Ethan przyszedł do firmy, by zabrać swoje rzeczy – jeszcze przed niefortunnym spotkaniem z Hughesem i Woodem. Ja stałem pod drzwiami jego gabinetu. Nieważne, dlaczego tam stałem. Ważne, że w środku był również George.
Na szczęście zostawił uchylone drzwi, więc wszystko słyszałem:
– …czyli mówisz, że wszystko dobrze, tak? – spytał.
– Tak – odparł sucho Ethan. Już nie przypominał tego wesołego chłopca, którego poznaliśmy. Słychać było, że nie ma ochoty na rozmowę.
– To dobrze. Bardzo dobrze. Inie masz żadnych problemów, nie?
– Nie – syknął. – Oprócz tego, że kilka godzin temu mnie wylali.
– No tak, ale ogólnie, oprócz TEGO PROBLEMU, innych nie masz, tak?
– Słuchaj… – Ethan podniósł głos. – Jesteś ostatnim człowiekiem, z którym chciałbym rozmawiać o problemach. Dlaczego nie stoisz na korytarzu razem ze swoimi kolegami? Dlaczego z nimi nie świętujesz?
Gdy usłyszałem zdanie o korytarzu i kolegach, lekko drgnąłem, ale zostałem pod drzwiami. Wiem, że grupka za ścianą obok również zadrżała. Powinniśmy byli odejść, George podobnie. Atmosfera należała do tych z rodzaju najgorętszych, jakby węgiel żarzył się tuż nad naszymi głowami.
– Wiesz… – George przerwał ciszę. – Szef zwolnił cię z kilku powodów. Ale… jakby ci to powiedzieć, żaden nie…
Usłyszałem trzask i serce podskoczyło mi do gardła. Wpierwszej chwili pomyślałem, że miarka się przebrała i George oberwał.
– Pomóc?
– Dzięki, poradzę sobie – stwierdził Ethan. – Sam to podniosę.
Czyli coś upadło. Serce wróciło na swoje miejsce.
Znowu zapanowała cisza, tym razem dłuższa. Nie była to niezręczna cisza, bardziej jadowita, przepełniona złością. Trwała dobre trzydzieści sekund, aż ktoś szepnął.
Nie potrafiłem określić, kto szepcze, a kto słucha. Ale do jasnej cholery, ktoś szeptał! Szeptał, nie – mówił. Dlatego nie mogłem nic zrozumieć.
Dla mnie był to alarm. Szarpnąłem za klamkę, a oni podskoczyli, jakby poraził ich prąd.
– O, Ethan! Szukałem cię. Ijeszcze George! – Uśmiechnąłem się wymuszenie. – Szef was szuka.
Patrzyli na mnie – Ethan ze złością, George ze zdumieniem.
– Ja już nie mam szefa – wysyczał Ethan. Podniósł ze stołu karton z papierami. – Dziękuję za współpracę. Żegnam.
Pchnął drzwi (kopniakiem) i wyszedł. Po korytarzu rozniosły się szybkie, twarde kroki.
– Czyś ty oszalał?! – spytałem po chwili. Brzmiałem podobnie do wkurwionego Ethana.
– Oco ci chodzi? – George udawał Greka.
– Oco mi chodzi? Debila ze mnie robisz?!
– Nie no, Adam, bez przesady…
– Bez przesady? Kurwa mać, wiesz, czego o mało nie zrobiłeś?!
– Przecież ja tylko…