Zwykła przyzwoitość - Wojciech Chmielarz - ebook + audiobook + książka

Zwykła przyzwoitość ebook i audiobook

Wojciech Chmielarz

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Kiedy bohater wraca do domu na warszawskich Włochach, w którym wynajmuje pokój, spotyka tam dwóch bandziorów.

Mężczyźni grożą panu Henrykowi, właścicielowi domu, więc Bezimienny staje w jego obronie. Ale kiedy w wyniku kolejnego zastraszania starszy mężczyzna trafia do szpitala, bohater uznaje, że miarka się przebrała. I w ten sposób wkracza w sam środek wielkiej afery związanej z rynkiem nieruchomości, nielegalnym przejmowaniem mieszkań i niebotycznych chwilówek branych na nieświadomych niczego ludzi. Przeciwko sobie ma bezwzględnych gangsterów, którzy nie cofną się przed niczym, żeby dopiąć swego. Ale jeszcze groźniejsi są ludzie, którzy stoją w ich cieniu.

Do walki Bezimienny nie staje sam. W próbie rozbicia szajki pomogą mu Aldona, bratanica pana Henryka, komornik i grupa aktywistów. Po raz kolejny brutalna siła i przemoc przestępców zderzą się z umiejętnościami walki i dedukcji bezimiennego bohatera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 26 min

Lektor: Przemysław Bluszcz
Oceny
4,6 (1763 oceny)
1172
442
121
22
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mirka1950

Nie oderwiesz się od lektury

Prawie tak dobra jak druga cześć :). Czyli tylko fenomenalna. Dla drugiej brak mi słów ;). Poruszone ważne tematy i dynamiczna akcja. Nie da się oderwać i zastała mnie 4 nad ranem a jutro do pracy :). Czekam z niecierpliwością na kolejną cześć i oby nie ostatnią. Ten cykl a przede wszystkim bohater ma taki potencjał jak Jack Reacher Lee Childa a może nawet większy ;).
krzysztofk7

Z braku laku…

mówienie o Janie Pawle ll ,Papaj, i pisanie źle o żołnierzach chroniących naszych granic zalatuje lewacką tvn-nowską propaganda
hianti7

Całkiem niezła

Bardzo przecięnta
20
Elaanda

Z braku laku…

Czytam kolejne pozycje pisarza, bo jestem wiernym czytelnikiem i nie porzucam, ale to coraz bardziej nie to..... Nic to! Czekam dalej....
10
Mike781
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Dobra seria do szybkiego czytania. Samotny bohater w walce ze złem czyli jaki kraj taki Jack Reacher. Lektor dobry ale w drażniący sposób czyta role kobiece i starszych osób.
10

Popularność




Wy­dawca, re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja KA­RO­LINA MA­CIOS
Ko­rekta JAN JA­RO­SZUK, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych MI­CHAŁ PAW­ŁOW­SKI
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cia na okładce © Da­niel Olah / unsplash
Ła­ma­nie
Co­py­ri­ght © by Woj­ciech Chmie­larz Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-02-8
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Aniela nie chciała umie­rać, ale jaki miała wy­bór? Bra­ko­wało jej sił, żeby się ze wszyst­kim bo­ry­kać, żeby wal­czyć, cho­dzić po są­dach, praw­ni­kach, kłó­cić się, udo­wad­niać, że nic złego nie zro­biła. Poza tym dla kogo mia­łaby to ro­bić? Staśka już nie było. Zmarł pięć lat wcze­śniej na to samo, co ty­siące in­nych chło­pów w Pol­sce – na wódkę i pa­pie­rosy. Nie miała o to do niego żalu. Ona po­cho­dziła z do­brego domu. Matka na­uczy­cielka, oj­ciec in­ży­nier, od po­ko­leń oboje z War­szawy, a losy ich ro­dzin były rów­nie dra­ma­tyczne i rów­nie krwawe, co hi­sto­ria sto­licy. Sta­siek z ko­lei przy­je­chał tu­taj za ro­botą. Elek­tryk. Niby ma­rzył całe ży­cie o po­li­tech­nice, ale za­miast na stu­dia, mu­siał iść do pracy. Za to śliczny był jak Zby­szek Cy­bul­ski, po­dob­nie na­wet się no­sił. Po­znali się na po­tań­cówce w klu­bie stu­denc­kim, gdzie Sta­siek przy­cho­dził z ko­le­gami, żeby wy­ry­wać dziew­czyny. Pra­co­wali, mieli więc pie­nią­dze. Ro­bili wra­że­nie. Twarde, ro­bot­ni­cze chło­paki o spra­co­wa­nych dło­niach, pach­nące wodą ko­loń­ską, wódką i ole­jem. Tacy tro­chę nie­grzeczni chłopcy, co to już znają ży­cie. Wy­róż­niali się na tle dłu­go­wło­sych stu­den­tów po­lo­ni­styki, hi­sto­rii czy fi­lo­zo­fii. I tak ja­koś się stało, że kiedy Aniela zo­ba­czyła Staśka, na­tych­miast się za­ko­chała. Miała już wtedy ka­wa­lera, ta­kiego, któ­rego ak­cep­to­wali jej ro­dzice i który by­wał u nich na pro­szo­nych obia­dach. Ale co z tego, skoro serce mó­wiło: Sta­siek. Za­częli się spo­ty­kać. Wkrótce za­szła w ciążę. Roz­wa­żała na­wet, czy nie usu­nąć, ale za bar­dzo się bała. Sama nie wie­działa czego. Kary w za­świa­tach? Gniewu księ­dza? Tego, co po­my­ślą ro­dzice – oboje przy­kładni ka­to­licy, któ­rzy w pią­tek mięsa do ust nie we­zmą i w każdą nie­dzielę jeż­dżą na mszę do ar­chi­ka­te­dry na Sta­rówkę – kiedy do­wie­dzą się, że nie tylko się pu­ściła i za­szła w ciążę, ale po­tem jesz­cze jej się po­zbyła? Naj­waż­niej­sze chyba jed­nak było to dziwne po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec tej ro­sną­cej w jej brzu­chu fa­solki. Nie usu­nęła więc, cho­ciaż wtedy to było na­prawdę ła­twe.

Po­tem wiele razy ża­ło­wała, ale nie chciała się już nad tym roz­wo­dzić.

Sta­siek przy­kładny chłop, za­osz­czę­dził pie­nią­dze, ku­pił gar­ni­tur i pew­nego dnia spo­tkał się z nią w urzę­dzie stanu cy­wil­nego. Ślub ko­ścielny wzięli póź­niej, po ci­chu, bo kie­row­nik Staśka był par­tyjny i krzywo na ta­kie rze­czy pa­trzył.

Przy­znać mu­siała Staś­kowi, że się sta­rał. Za­ła­twił im miesz­ka­nie, ku­po­wał książki i na­wet nie­które prze­czy­tał. Po­rząd­nie się ubie­rał, w ko­szule i ma­ry­narki, nie do pracy oczy­wi­ście, ale jak wra­cał z za­kładu, od razu pę­dził do ła­zienki, żeby zrzu­cić z sie­bie ro­bot­ni­cze ciu­chy, zmyć za­pach potu i sma­rów. Ro­bił wszystko, żeby stać się ta­kim zię­ciem, ja­kiego ocze­ki­wali jej ro­dzice. Ni­gdy mu się to nie udało. Za­ci­skał zęby i da­lej pró­bo­wał zmie­nić się z pro­stego ro­bot­nika w war­szaw­skiego dżen­tel­mena. Tylko o wódce ja­koś nie za­po­mi­nał. Ta­kie były czasy, my­ślała te­raz Aniela, taka praca. Wszy­scy pili, to Sta­siek też. Nie chciał od­sta­wać, tyle że i nie­spe­cjal­nie się przed tym bro­nił. Po­tem eme­ry­tura, roz­stał się z kum­plami z ro­boty, ale już nie z al­ko­ho­lem i pa­pie­ro­sami. Aniela uśmiech­nęła się smutno, kiedy przy­po­mniała so­bie, jak go są­siadki wy­chwa­lały. Że taki spo­kojny, grzeczny, za­dbany, za­wsze ogo­lony i wy­per­fu­mo­wany. Ni­gdy im nie przy­szło do głowy, że zu­ży­wał tyle wody ko­loń­skiej, żeby za­ma­sko­wać woń wódki. Aż pew­nego dnia po pro­stu się skoń­czył. Wszyst­kim mó­wiła, że to za­wał serca, bo tak było ła­twiej niż tłu­ma­czyć, że wy­nisz­czony al­ko­ho­lem or­ga­nizm po­wie­dział: stop. I wstyd mniej­szy.

O Ma­rysi zresztą też skła­mała. Po­wie­działa, że zgi­nęła w wy­padku sa­mo­cho­do­wym spo­wo­do­wa­nym przez pi­ja­nego kie­rowcę. Cho­ciaż nie do końca kła­mała – za kie­row­nicą sie­działa Ma­ry­sia, ich je­dyna có­reczka.

Była wtedy sama w domu. Do­kąd chciała po­je­chać? Nikt nie wie­dział. Być może po pro­stu po ko­lejną bu­telkę na sta­cję ben­zy­nową. Była zima, śli­sko, a ona miała za dużo na licz­niku. Wy­pa­dła na za­krę­cie z trasy i tra­fiła pro­sto w drzewo. Do­brze, że przy­naj­mniej ni­kogo nie za­biła. Aniela miała po­tem żal do męża Ma­rysi, że się prze­pro­wa­dzili pod War­szawę, bo jakby zo­stali w sto­licy, to za­miast wsia­dać w sa­mo­chód, po pro­stu po­szłaby do sklepu. I do Staśka miała żal, że na­uczył córkę pić. Nie spe­cjal­nie, po pro­stu pod­pa­trzyła.

Ale to też wy­da­rzyło się tyle lat temu. Wy­da­wało się jej, że nic z tego nie jest już istotne. Naj­gor­sze, że nie miała już dla kogo wal­czyć. Nie było Staśka, nie było Ma­rysi. Zo­stały jej jesz­cze wnuki, ale po wy­padku córki zięć ze­rwał kon­takty. Może i miał w tym tro­chę ra­cji, bo na­ga­dała mu sporo nie­przy­jem­nych rze­czy. Gdyby mo­gła, toby cof­nęła czas. Kilka razy już się­gała po te­le­fon, żeby za­dzwo­nić i prze­pro­sić, po­wie­dzieć, że chcia­łaby tylko zo­ba­czyć Agu­się i Ja­cu­sia. Cho­ciaż na chwilę, z da­leka. Raz na­wet się po­łą­czyła. Usły­szała jego chro­po­waty głos w słu­chawce, ta­kie zwy­kłe „halo”, i na­tych­miast strach ją ob­le­ciał. A jesz­cze bar­dziej wstyd. Bo jakże tak, po tylu la­tach, i jesz­cze w ta­kiej spra­wie. Odło­żyła słu­chawkę.

Pew­nie im le­piej beze mnie, po­my­ślała.

Była sama. Nie chciała umie­rać, ale nie miała siły na to, by resztę swo­ich dni uże­rać się z oszu­stami, któ­rzy po­sta­no­wili ode­brać jej miesz­ka­nie.

Po­cząt­kowo pró­bo­wała. Pi­sała li­sty, dzwo­niła, chciała wy­ja­śniać, ale ma­china ru­szyła i ona sama na­wet nie wie­działa kiedy. Po pro­stu jed­nego dnia miała miesz­ka­nie, wspo­mnie­nia i skromną eme­ry­turę, a na­stęp­nego do­wie­działa się, że jest już wła­ści­wie bez­domna.

Kiedy się zła­mała? Chyba tam­tego dnia, gdy przy­szli do niej do domu. Za­mknęła wtedy drzwi na wszyst­kie zamki, za­ło­żyła łań­cuch, a po­tem z ko­mórką w dłoni sia­dła na krze­śle w przed­po­koju i cze­kała, żeby na­grać, jak się wła­mują.

– Mam was! – krzyk­nęła try­um­fal­nie, kiedy wresz­cie po­ko­nali zamki i drzwi sta­nęły otwo­rem.

Po dru­giej stro­nie uj­rzała zdu­mio­nego ślu­sa­rza w gra­na­to­wym ro­bo­czym ubra­niu i mło­dego czło­wieka w gar­ni­tu­rze. Przed­sta­wił się jako ko­mor­nik, a po­tem wy­jął z teczki ja­kieś do­ku­menty i po­woli tłu­ma­czył ich treść. Krę­ciło jej się w gło­wie i nie po­tra­fiła ode­rwać wzroku od dwóch mło­dych po­li­cjan­tów, któ­rzy przy­pa­try­wali się temu wszyst­kiemu ze znu­dzo­nymi mi­nami. Je­den z nich żuł gumę. Nic z tego nie ro­zu­miała. To byli prze­cież stróże prawa. Po­winni jej bro­nić, a nie po­ma­gać we wła­ma­niu.

– Do­brze się pani czuje? – za­py­tał ob­łud­nie ten młody czło­wiek w gar­ni­tu­rze.

Po­ki­wała głową, ale po­tem po­zwo­liła mu się wziąć pod rękę i za­pro­wa­dzić do kuchni, gdzie do­stała szklankę (swoją wła­sną) wody (ze swo­jego wła­snego kranu). Kiedy ją piła, ja­kiś inny męż­czy­zna mie­rzył jej miesz­ka­nie. Wszystko ka­me­ro­wała jesz­cze jedna osoba, jakby chcieli mieć pa­miątkę z jej upo­ko­rze­nia.

Wtedy stra­ciła na­dzieję – przez tych dwóch po­li­cjan­tów. To wła­śnie wtedy się zła­mała i za­dzwo­niła do męża Ma­rysi. Bo wie­działa, że mógłby jej po­móc. Ale kiedy usły­szała to jego chro­po­wate „halo”, odło­żyła słu­chawkę. Jak by to prze­cież wy­glą­dało? Po tylu la­tach do niego dzwoni, i od razu po proś­bie. Nie była go­towa na ta­kie upo­ko­rze­nie. I dla­tego po­sta­no­wiła się za­bić.

Przy­go­to­wy­wała się do tego spo­koj­nie i me­to­dycz­nie. Po­szła do bi­blio­teki, po­ży­czyła kilka ksią­żek, w któ­rych spo­dzie­wała się zna­leźć in­for­ma­cje na in­te­re­su­jący ją te­mat. Żeby nie wzbu­dzić po­dej­rzeń, do­dała parę ta­nich ro­man­sów. Bi­blio­te­karka się nie zo­rien­to­wała. Po­sie­działa też tro­chę przy kom­pu­te­rze, od­wie­dza­jąc ko­lejne strony in­ter­ne­towe, ale od tej aku­rat lek­tury zro­bił jej się tylko mę­tlik w gło­wie.

Po­szła do fry­zjera, ku­piła dwie nowe su­kienki. Jedną, w któ­rej mieli ją zna­leźć, i drugą do trumny. Do tego nowe czarne raj­stopy i buty czó­łenka. Spo­tkała się z nie­licz­nymi już, taki wiek, ko­le­żan­kami, ale nic im nie po­wie­działa, bo nie za­mie­rzała ich mar­twić. Ani da­wać oka­zji, żeby pró­bo­wały ją od tego od­wieść. Bo na­prawdę chciała się za­bić. Dla sie­bie, żeby wresz­cie mieć spo­kój, żeby nie mu­sieć się bać, że ostat­nie lata spę­dzi, włó­cząc się od przy­tułku do przy­tułku. Przede wszyst­kim jed­nak chciała im po­ka­zać. I tym dwóm znu­dzo­nym po­li­cjan­tom, i temu aro­ganc­kiemu ko­mor­ni­kowi, i tym oszu­stom, któ­rzy wro­bili ją w ja­kiś kre­dyt, któ­rego w ży­ciu na oczy nie wi­działa. Chciała, żeby wie­dzieli, że są winni jej śmierci. Chciała być ich wy­rzu­tem su­mie­nia.

Dla­tego zde­cy­do­wała się po­wie­sić. We wszyst­kich tych mą­drych książ­kach z bi­blio­teki wy­czy­tała, że ko­biety naj­czę­ściej wy­bie­rają tru­ci­znę albo przedaw­ko­wują leki. Ona też się przez chwilę nad tym za­sta­na­wiała. Jak każda ko­bieta w tym wieku miała róż­no­rodne scho­rze­nia, a więc i całą ba­te­rię le­ków w ap­teczce, z któ­rych mo­głaby te­raz sko­rzy­stać. Ale zbun­to­wała się. Ona, za­wsze taka ele­gancka i uło­żona, wcale te­raz nie chciała ład­nie wy­glą­dać. Wręcz prze­ciw­nie, ma­rzyło jej się, żeby ten, kto ją znaj­dzie, zo­ba­czył coś strasz­nego. Coś, co bę­dzie mu się śnić do końca ży­cia.

Ku­piła więc linę. Za­wią­zała na niej pę­tlę, tak jak po­ka­zano w pod­ręcz­niku do że­glar­stwa. Tę książkę też wy­po­ży­czyła z bi­blio­teki, choć tej aku­rat nie od­dała. Cią­gle jej prze­cież była po­trzebna. Ro­zu­miała, że spra­wia pra­cu­ją­cym tam uro­czym dziew­czy­nom kło­pot, ale to i tak chyba le­piej, niż gdyby miała wy­rwać kartkę. Pod­ręcz­nik prze­cież prę­dzej czy póź­niej do nich wróci.

Wzięła dra­binkę ma­lar­ską i za­wie­siła linę na haku od lampy. Po­tem pod­sta­wiła krze­sło. Wspięła się na nie ostroż­nie. Nogi jej drżały. Ści­skało ją w gar­dle, ale zdo­łała po­wstrzy­mać płacz. Nie chciała, żeby ma­ki­jaż się roz­ma­zał. Ode­tchnęła trzy razy głę­boko, ro­zej­rzała się po miesz­ka­niu, po­my­ślała, że po­mimo wszystko prze­żyła w nim kilka pięk­nych chwil, i wsu­nęła głowę w pę­tlę.

Czy chciała umie­rać? Nie chciała. Była stara i sa­motna, ale miała przed sobą jesz­cze kilka lat ży­cia. Kilka sło­necz­nych dni, które mo­gła spę­dzić, wy­grze­wa­jąc się na ławce przed blo­kiem. Kilka ksią­żek do prze­czy­ta­nia, fil­mów do obej­rze­nia. Kilka her­ba­tek z ko­le­żan­kami, za­nim wszyst­kie po ko­lei po­wę­drują na cmen­tarz. Chwil po­mimo wszystko war­tych prze­ży­cia.

Ale nie miała siły. Po pro­stu nie miała siły.

Zro­biła krok do przodu. Pchnęła sto­pami krze­sło tak, że się prze­wró­ciło. Lina za­ci­snęła się na jej gar­dle, jakby na­gle zmie­niła się w żywe stwo­rze­nie.

W ostat­nim od­ru­chu świa­do­mo­ści po­my­ślała, że ten, kto ją od­naj­dzie, bar­dzo się zdziwi.

Z ja­kie­goś po­wodu zro­biło jej się dzięki temu le­piej.

2

Dla­czego się na to w ogóle zgo­dzi­łem? Po pierw­sze Wi­kuś mimo wszystko był moim sze­fem. Po dru­gie wy­naj­mo­wa­łem od niego miesz­ka­nie, i to w do­brej ce­nie. Kiedy ktoś taki prosi cię o przy­sługę, mu­sisz mieć po­wód, żeby od­mó­wić. Tak na­prawdę jed­nak cho­dziło o coś in­nego. Przez dwa ty­go­dnie za mną cho­dził, po­wta­rza­jąc, że wielu chło­pa­ków z klubu mnie zna, po­dzi­wia i w su­mie do­brze by było, jak­bym dał im do­bry przy­kład. Po­ka­zał, jak się po­winno przy­go­to­wy­wać do za­wo­dów, a przede wszyst­kim za­cho­wać na ringu. Nie wie­dzia­łem, dla­czego mu na tym za­leży, ale truł mi dupę tak długo, że mia­łem go po pro­stu do­syć. I tak wy­lą­do­wa­łem na sali spor­to­wej, na środku któ­rej usta­wiono ring. Wo­kół niego tło­czyli się nie­liczni wi­dzo­wie i znacz­nie wię­cej tre­ne­rów oraz za­wod­ni­ków. Chło­paki i dziew­czyny w róż­nym wieku, róż­nej wagi, ale nie dało się ukryć, że spo­śród wszyst­kich naj­star­szy by­łem ja. Zwra­ca­łem na sie­bie uwagę. Do­strze­ga­łem za­in­try­go­wane spoj­rze­nia i nie po­do­bało mi się to, bo ozna­czało, że kilka osób na pewno mnie za­pa­mięta. W do­datku nie­długo mia­łem sta­nąć na ringu, w sa­mym cen­trum tego za­mie­sza­nia. Po­czu­łem się jak idiota. Na szczę­ście wkrótce na salę wszedł chło­pak w wieku dwu­dzie­stu kilku lat, dość szczu­pły, w pu­cho­wej kurtce z ob­szy­tym bia­łym fu­trem kap­tu­rem. Miał ufar­bo­wane na blond włosy, wy­ta­tu­owaną szyję i aro­ganc­kie spoj­rze­nie. To­wa­rzy­szyła mu ja­kaś znu­dzona dziew­czyna, która to­nęła w zbyt luź­nym dre­sie i ukry­wała się za wiel­kimi prze­ciw­sło­necz­nymi oku­la­rami. Na­tych­miast po ich po­ja­wie­niu się sala jakby stra­ciła za­in­te­re­so­wa­nie za­wo­dami (a także mną) i prze­nio­sła je na dziew­czynę i chło­paka. Nie mia­łem po­ję­cia, kim oni są. Za­uwa­ży­łem jed­nak, że ten wy­ta­tu­owany do­strzegł Wi­ku­sia i ski­nął mu na po­wi­ta­nie głową. Wi­kuś od­po­wie­dział tym sa­mym ge­stem.

– Po tej walce wcho­dzisz – rzu­cił mój szef, który wła­śnie wró­cił od sto­lika sę­dziow­skiego.

– Za­ła­twi­łeś wszystko?

– Po sta­rej zna­jo­mo­ści – po­wie­dział. – Ale nie byli szczę­śliwi.

Wzru­szy­łem ra­mio­nami. Ob­ser­wo­wa­łem z da­leka to, co się dzieje na ringu. Wal­czyło dwóch chło­pacz­ków. Obaj mieli bo­dajże po czter­na­ście lat, byli za­dziorni, cha­rak­terni i ża­den nie chciał prze­grać. Nie­ustan­nie się okła­dali, jakby nie wie­dzieli, co to ta­kiego walka w dy­stan­sie albo unik. Mieli twa­rze całe czer­wone od ude­rzeń, a na ich cia­łach lśniły kro­ple potu. Po za­koń­czo­nej run­dzie tre­ne­rzy po­śpiesz­nie wy­cie­rali ich ręcz­ni­kami, po­da­wali bi­dony z wodą i go­rącz­kowo coś po­wta­rzali. Je­stem pe­wien, że obaj mó­wili to samo – zwol­nij, bo się za­je­dziesz. Ża­den z chło­pacz­ków nie po­słu­chał. Taki wiek, kiedy wy­daje ci się, że na ringu nie mu­sisz my­śleć. Wkrótce stało się to, co mu­siało się stać. Je­den z nich – ten w nie­bie­skim ka­sku – za­czął tra­cić siły. Co­raz wol­niej się po­ru­szał, co­raz sła­biej bił, a przede wszyst­kim nie na­dą­żał z gardą. Po­cząt­kowo prze­waga tego w czar­nym ka­sku nie była duża, ale słab­szy oka­zał się zbyt am­bitny. Nie chciał klin­czo­wać, żeby zła­pać chwilę na od­po­czy­nek, nie pró­bo­wał ucie­kać. Wdał się w wy­mianę cio­sów, któ­rej wy­nik mógł być tylko je­den.

Wkrótce walka się za­koń­czyła. Chłopcy ucie­kli każdy do swo­jego na­roż­nika. Obaj byli wy­koń­czeni. Przez chwilę po pro­stu opie­rali się o liny, dy­szeli i po­zwa­lali się poić wodą. Po­tem sę­dzia wy­wo­łał ich na ring. Od­czy­tał wer­dykt. Walka trwała dwie rundy po dwie mi­nuty. W pierw­szej był re­mis, w dru­giej czarny kask zde­cy­do­wa­nie wy­grał, i to jego ręka po­wę­dro­wała w górę. Na twa­rzy dru­giego chło­paczka od­ma­lo­wało się roz­cza­ro­wa­nie, jakby na­prawdę wie­rzył, że to on po­wi­nien zwy­cię­żyć. Po wszyst­kim obaj uści­snęli so­bie dło­nie i po­kle­pali się po ple­cach.

– Mój za­wod­nik pyta, czy mo­że­cie się bić bez ka­sków. – Usły­sza­łem za swo­imi ple­cami.

Od­wró­ci­łem się. Do Wi­ku­sia pod­szedł wła­śnie łysy męż­czy­zna w czar­nym dre­sie. Do­brze zbu­do­wany, mie­rzący około me­tra dzie­więć­dzie­się­ciu. Wielki fa­cet, który wy­glą­dał, jakby nieco się tu­taj nu­dził. Wi­kuś spoj­rzał na mnie py­ta­jąco.

– Może być bez ka­sku – od­po­wie­dzia­łem.

Łysy kiw­nął głową, od­wró­cił się na pię­cie i od­szedł.

– Je­steś pe­wien? – za­py­tał Wi­kuś.

– Ogra­ni­cza pole wi­dze­nia.

– Ale mniej boli, jak do­sta­niesz w łeb.

– Nie za­mie­rzam dać się tra­fić – mruk­ną­łem, żeby się od­cze­pił.

– Ja­sne. Tarczki na roz­grzewkę?

Prze­szli­śmy na tył sali, gdzie było tro­chę wię­cej miej­sca. Ścią­gną­łem z sie­bie dres i zo­sta­łem już w stroju, w któ­rym mia­łem wyjść na ring – krót­kie spodenki i bez­rę­kaw­nik. Za­wią­za­łem ta­śmy, wło­ży­łem ochra­niacz na nogi i rę­ka­wice. W tym cza­sie Wi­kuś wy­cią­gnął z torby spor­to­wej tarczki. Zro­bi­li­śmy kilka ćwi­czeń, po­wtó­rzy­li­śmy kom­bi­na­cje cio­sów. Za­uwa­ży­łem, że blon­dyn z ta­tu­ażami uważ­nie nam się przy­gląda. Zu­peł­nie nie zwra­cał uwagi na to, co dzieje się na ringu, gdzie wła­śnie wal­czyły dwie dziew­czyny. Nie mia­łem jed­nak czasu się nad tym za­sta­na­wiać, bo przy­szła na­sza ko­lej.

Wsze­dłem na ring. Wi­kuś sta­nął w moim na­roż­niku. Przy­wi­ta­łem się z sę­dzią i prze­ciw­ni­kiem. Fa­cet wy­glą­dał na kilka lat ode mnie młod­szego. Miał gę­ste czarne włosy i za­dbaną brodę, lekko mru­żył oczy, jak krót­ko­widz. Po­dob­nej wagi co ja, ale by­łem wyż­szy o ja­kieś dzie­sięć cen­ty­me­trów, co ozna­czało też więk­szy za­sięg ra­mion. Uzna­łem, że po­wi­nie­nem so­bie z nim po­ra­dzić.

Nie przed­sta­wiono nas, o co za­dbał Wi­kuś. Po­in­for­mo­wano tylko, w ja­kiej ka­te­go­rii wa­go­wej od­bywa się walka, i za­czę­li­śmy. Trzy rundy po trzy mi­nuty. Pierw­sza na spo­koj­nie. Nie chcie­li­śmy się zbyt­nio zmę­czyć na sa­mym po­czątku, tylko wy­ba­dać prze­ciw­nika – co po­trafi i na co go stać. Kilka wy­mian cio­sów, z któ­rych jed­nak pra­wie wszyst­kie tra­fiały w gardę. Ja go tra­fi­łem le­wym pro­stym, ale za słabo, żeby zro­bić mu wielką krzywdę, a przed pra­wym zdą­żył się już uchy­lić. Od­dał mi pra­wym ha­kiem, na co z ko­lei ja by­łem go­towy. I do­brze, bo cios oka­zał się na­prawdę mocny. Świet­nie wy­mie­rzony, zro­biony ze skrętu bio­der, a nie sa­mym ra­mie­niem. Gdy­bym się nie za­sło­nił, by­łoby ciężko. Po­ko­pa­li­śmy się tro­chę po no­gach, ale bez wiel­kich suk­ce­sów. Raz mnie zmy­lił. Wy­mie­rzył trzy lewe pro­ste, lek­kie, które tra­fiały pro­sto w gardę – nie po to, żeby mi zro­bić krzywdę, tylko od­po­wied­nio mnie usta­wić. Po­tem po­szedł kop­niak prawą nogą, tak zwany low kick, na wy­so­ko­ści mo­jego uda. By­łem go­towy. Na­pią­łem mię­śnie. Za­bo­lało, ale bez prze­sady. Bro­dacz spró­bo­wał wtedy ko­lej­nego kop­nię­cia. Tym ra­zem unio­słem nogę, żeby przy­jąć cios na ochra­niacz na pisz­czeli, on jed­nak, za­miast po­słać mi low kicka, prze­niósł stopę nad moim udem i kop­nął mnie pro­sto w brzuch od frontu. W ostat­niej chwili spią­łem mię­śnie. Po­czu­łem, jak ude­rza, i w tym mo­men­cie opu­ści­łem unie­sioną cią­gle nogę, ro­biąc rów­no­cze­śnie krok do przodu. Ude­rzy­łem pra­wym pro­stym. Mocny cios. Tra­fił w gardę, ale nie szko­dzi. Cho­dziło mi o to, żeby go lekko prze­pchnąć, spra­wić, by stra­cił rów­no­wagę. Po­tem za­da­wa­łem ko­lejne ciosy. Lewy pro­sty, prawy pro­sty, sierp, pod­bród­kowy. Je­den za dru­gim, nie da­jąc mu chwili na od­dech i od­po­czy­nek. Krót­ko­widz co­fał się pod tą na­wałą, z twa­rzą scho­waną za rę­ka­wi­cami, nie wi­dział więc, co ro­bię. A ja zwol­ni­łem, po­cze­ka­łem, aż mię­dzy nami bę­dzie od­po­wiedni dy­stans, i ude­rzy­łem go stopą pro­sto w brzuch. Tra­fi­łem. Nie był go­towy. Zo­ba­czy­łem jesz­cze, jak po jego twa­rzy prze­biega gry­mas bólu, a po­tem po­le­ciał na liny.

W tej chwili roz­legł się gong. Ko­niec rundy. Od­wró­ci­łem się i po­sze­dłem do swo­jego na­roż­nika. Po­zwo­li­łem, by Wi­kuś wy­jął mi ochra­niacz na zęby z ust i na­poił wodą z bi­donu.

– Lek­kie wska­za­nie na cie­bie – po­wie­dział. – Po­wi­nie­neś do­stać tę rundę.

– Wiem – mruk­ną­łem.

– Wy­kończ go te­raz.

– Co?

– Druga runda. Pod ko­niec pierw­szej już go mia­łeś. Je­dziesz z fra­je­rem.

Prze­chy­li­łem się, żeby wyj­rzeć zza Wi­ku­sia, który stał przede mną i za­sła­niał mi wi­dok na na­roż­nik krót­ko­wi­dza. Kiedy tylko to zro­bi­łem, po­czu­łem, jak Wi­kuś wy­mie­rza mi siar­czy­sty po­li­czek.

– Skup się, kurwa! – wark­nął. – Przy­je­cha­łeś tu się gła­skać czy na­pier­da­lać?

– Na­pier­da­lać – mruk­ną­łem.

Nie ro­zu­mia­łem, dla­czego za­czął się tak spi­nać. To były małe, lo­kalne za­wody, a nie żadna walka o mi­strzo­stwo świata.

– To je­dziesz fra­jera i koń­czysz w tej run­dzie.

Po­zwo­lił mi się jesz­cze na­pić. Po­tem wsa­dził ochra­niacz do ust, po­tar­mo­sił po gło­wie i w tej sa­mej chwili roz­legł się gong. Wi­kuś zszedł z ringu. Wy­da­wało mi się, że zer­k­nął w stronę wy­ta­tu­owa­nego blon­dyna i jego dziew­czyny, ale nie by­łem pe­wien.

Ude­rzy­li­śmy się lekko rę­ka­wi­cami z krót­ko­wi­dzem na przy­wi­ta­nie i za­czę­li­śmy ko­lejne star­cie. Tym ra­zem wszedł na znacz­nie wyż­sze ob­roty, a ja po­czu­łem, że jed­nak go nie do­ce­nia­łem. Nie­ustan­nie się po­ru­szał wo­kół mnie, ude­rza­jąc le­wymi z każ­dej moż­li­wej strony. Od­ska­ki­wał, a po­tem do­ska­ki­wał z kom­bi­na­cjami cio­sów. Pró­bo­wa­łem go kon­tro­wać, ale sku­bany był po pro­stu za szybki. Moje ciosy albo lą­do­wały pro­sto na jego gar­dzie, albo zde­cy­do­wa­nie za czę­sto prze­ci­nały po­wie­trze. Krót­ko­widz był już wtedy gdzie in­dziej i szy­ko­wał się do ko­lej­nego ataku. Nie wy­glą­dało to dla mnie zbyt do­brze, ale wbrew po­zo­rom za­cho­wy­wa­łem spo­kój. Nie da się za długo wal­czyć tak in­ten­syw­nie. Mu­sia­łem go tylko prze­cze­kać, nie po­zwo­lić so­bie zro­bić za du­żej krzywdy i ude­rzyć, kiedy się zmę­czy. Po­my­śla­łem, że Wi­kuś ma ra­cję. Mo­głem to za­koń­czyć już w tej run­dzie.

Wresz­cie do­strze­głem swoją szansę. Cię­żej od­dy­chał, wol­niej od­ska­ki­wał, ciosy były słab­sze. Mo­głem dzia­łać. Naj­pierw lewy pro­sty, nie­spe­cjal­nie mocny, tylko po to, żeby za­ło­żył gardę. Rów­no­cze­śnie ruch prawą nogą do przodu na skos i kop­nię­cie lewą w jego lewą łydkę. Je­śli straci rów­no­wagę, to do­brze. Je­śli go za­boli, jesz­cze le­piej. Ale naj­waż­niej­sze było to, żeby się zna­lazł w od­po­wied­niej po­zy­cji. Że­bym miał prze­strzeń do wy­mie­rze­nia dwóch cio­sów, które go po­walą. Naj­pierw tak zwany back­fist. Lewa stopa staje bo­kiem, mniej wię­cej na wy­so­ko­ści pra­wej. W tym mo­men­cie mam mocno skrę­cone bio­dra, co wy­ko­rzy­stuję do tego, żeby zro­bić pe­łen ob­rót. Na­bie­ram pędu, żeby ude­rzyć prawą pię­ścią pro­sto w głowę prze­ciw­nika. Do­brze wy­ko­nany back­fist jest szybki, jest mocny, jest za­ska­ku­jący. Ale na­wet je­śli nie tra­fię czy­sto, mam jesz­cze zwień­cze­nie tej kom­bi­na­cji – cios ko­la­nem na­tych­miast po back­fi­ście, kiedy ręce prze­ciw­nika są unie­sione, a brzuch nie­chro­niony. Tyle przy­naj­mniej w teo­rii. W prak­tyce wy­szło ina­czej.

Przy back­fi­ście mu­siał zro­bić ruch do przodu. W re­zul­ta­cie nie tra­fi­łem go w głowę, a zde­rzyły się na­sze łok­cie, tylko że mnie za­bo­lało bar­dziej. Od razu to wie­dzia­łem. Pio­ru­nu­jący, ostry ból, który ni­czym bły­ska­wica po­mknął wzdłuż ra­mie­nia, a po­tem za­czął piec ży­wym ogniem, jakby moje ko­ści zmie­niły się w roz­ża­rzone wę­gielki. Kom­bi­na­cję za­koń­czy­łem tak, jak chcia­łem – ko­la­nem. I tra­fi­łem go w brzuch, ale po­mię­dzy nami nie było dość prze­strzeni, żeby to kop­nię­cie miało od­po­wied­nią moc. Stęk­nął i od­sko­czył. Jesz­cze pró­bo­wa­łem go ude­rzyć zwy­kłym pro­stym, ale znowu zna­lazł się poza moim za­się­giem. Uśmiech­nął się sze­roko, od­sła­nia­jąc biały ochra­niacz na zęby, a po­tem ski­nął lekko głową, jakby chciał mnie po­chwa­lić za do­brą ak­cję.

Ru­szy­łem do przodu. Te­raz to ja ata­ko­wa­łem. Ko­lejne ciosy, ko­lejne kop­nię­cia, ale z po­wodu łok­cia nie mia­łem dość mocy w pra­wej ręce. Całe ra­mię mi drżało. I w końcu stało się to, co mu­siało się stać – zmę­czy­łem się.

Za­czą­łem się wy­co­fy­wać. Po­trze­bo­wa­łem chwili, żeby od­sap­nąć, od­po­cząć, zła­pać od­dech. Po­my­śla­łem jesz­cze, że pew­nie prze­gram tę rundę. Trudno. Jedna moja, jedna jego. Wy­koń­czę go w trze­ciej.

Do­sko­czył do mnie. Na­gle zmie­nił po­zy­cję. Te­raz z przodu miał prawą nogę za­miast le­wej. Wy­mie­rzył prawy pro­sty, który przy­ją­łem na gardę. Po­tem lewy. Z tym sa­mym re­zul­ta­tem. Lewy kop­niak na wy­so­ko­ści mo­jego uda, od we­wnętrz­nej strony. Trud­niej­szy do za­blo­ko­wa­nia, ale nie tak mocny, jak się oba­wia­łem. Wie­dzia­łem dla­czego. Od­czy­ta­łem jego grę. Od razu kop­nął po raz ko­lejny, tym ra­zem wy­żej, na wy­so­ko­ści brzu­cha. Mid­dle kick.

Przy bloku na­leży skrę­cić cia­łem w kie­runku kop­nię­cia. Za­sta­wiamy się zgiętą ręką. Na­leży pa­mię­tać o tym, żeby nie opusz­czać jej za ni­sko, bo wtedy prze­ciw­nik może do­strzec swoją szansę i ude­rzyć w głowę.

Wszystko to wie­dzia­łem. Wszystko to ro­bi­łem ty­siące razy na tre­nin­gach. Ale tre­ning to jedno, a walka to dru­gie.

To była chyba wina wcze­śniej­szego ude­rze­nia w ło­kieć. Nie żeby do­szło do ja­kiejś po­waż­nej kon­tu­zji. Na­le­żało je­dy­nie wy­sma­ro­wać ma­ścią, ob­ło­żyć lo­dem i za dwa dni nic by mnie nie bo­lało. Te­raz jed­nak ra­mię, drżąc, mi­mo­wol­nie po­wę­dro­wało w dół. Nie zdą­ży­łem tego po­pra­wić.

Ale i tak po­wi­nie­nem dać radę. I tak po­wi­nie­nem się za­sło­nić, przy­naj­mniej czę­ściowo. Noga krót­ko­wi­dza po­wę­dro­wała jed­nak wy­żej, niż się spo­dzie­wa­łem. Nie ude­rzył z boku, tylko od góry. Cho­ciaż był niż­szy niż ja. Zo­ba­czy­łem jesz­cze, jak na mnie spada, a po­tem tuż nad czo­łem po­czu­łem ostre ude­rze­nie, które wbiło mnie w zie­mię. Na­gle przed oczami zro­biło mi się ciemno.

To był ama­tor­ski tur­niej. Bez żad­nej wiel­kiej stawki. Kil­ku­dzie­się­ciu uczest­ni­ków w róż­nym wieku. Kil­ka­na­ście walk.

Był tylko je­den no­kaut.

I na de­ski po­le­cia­łem wła­śnie ja.

3

– Masz, na­pij się jesz­cze – po­wie­dział Wi­kuś, a ja, za­sko­czony, wzią­łem od niego ku­bek wody.

Zda­łem so­bie sprawę, że cho­ciaż od ja­kie­goś czasu je­stem przy­tomny, to świa­do­mość wraca mi do­piero te­raz. Tak się cza­sami zda­rza. Jakby ciało i umysł dzia­łały na au­to­pi­lo­cie bez tej zbęd­nej czę­sto na­kładki, która na­zy­wana jest oso­bo­wo­ścią.

Ostroż­nie pod­su­ną­łem so­bie ku­bek do ust i upi­łem dwa łyki przy­jem­nie chłod­nej wody. Cho­ciaż mu­szę przy­znać, że miała wy­raź­nie me­ta­liczny po­smak.

– Co się stało? – za­py­ta­łem.

– Pa­dłeś jak długi. Po­tem pró­bo­wa­łeś się pod­nieść i znowu się prze­wró­ci­łeś. Sę­dzia prze­rwał walkę. Nie od­cięło cię zu­peł­nie, ale nie było z tobą kon­taktu – wy­ja­śnił Wi­kuś. – Coś beł­ko­ta­łeś.

Kiw­ną­łem głową i od razu tego po­ża­ło­wa­łem, bo pod moją czaszką do­szło do ma­łej eks­plo­zji.

– Dla­tego przed walką warto wie­dzieć, z kim się bije – mruk­ną­łem.

– Co masz na my­śli?

– Ta jego noga. Pod­niósł ją wy­żej, niż się spo­dzie­wa­łem. Sku­bany, mu­siał ćwi­czyć ka­rate przez dłu­gie lata.

– Nie przej­muj się – po­wie­dział Wi­kuś. – To była walka spor­towa. W rę­ka­wi­cach, z sę­dzią i tymi wszyst­kimi za­sa­dami. Na ulicy jest zu­peł­nie ina­czej. Tam się wal­czy na se­rio, bez żad­nych re­guł, z zu­peł­nie in­nym na­sta­wie­niem w gło­wie. Ty to masz. Tam­ten ty, nie ten. Na ulicy za­ła­twił­byś go bez pro­blemu.

Nie ro­zu­mia­łem, dla­czego Wi­kuś mi to wszystko opo­wiada. Nie po­trze­bo­wa­łem po­cie­sze­nia. To była do­bra walka. Prze­gra­łem, zda­rza się, a to całe ga­da­nie o ulicy nie miało prze­cież żad­nego zna­cze­nia. Bi­łem się na ringu, zgod­nie z za­sa­dami, które obaj zna­li­śmy i na które obaj się zgo­dzi­li­śmy. Na­wet na to, żeby wal­czyć bez ka­sku. Gdy­by­śmy je zo­sta­wili, i tak bym obe­rwał, ale pew­nie ustał­bym na no­gach. I kto wie, może wtedy nasz po­je­dy­nek skoń­czyłby się ina­czej. Ale to też nie miało zna­cze­nia. Fak­tów nie zmie­nię. Tym ra­zem by­łem po pro­stu gor­szy, a krót­ko­wi­dza pew­nie już ni­gdy w ży­ciu nie spo­tkam.

A po­tem do­tarło do mnie, że Wi­kuś mówi zde­cy­do­wa­nie zbyt gło­śno. Na­wet bio­rąc pod uwagę, że cią­gle znaj­do­wa­li­śmy się w za­tło­czo­nej sali tre­nin­go­wej, a na ringu od­by­wał się już ko­lejny po­je­dy­nek. Ja­kieś dwa me­try od nas stał blon­dyn ze swoją dziew­czyną, która żuła gumę i prze­glą­dała coś w te­le­fo­nie. Wi­kuś klep­nął mnie w ra­mię i pod­szedł do nich. Przez chwilę o czymś roz­ma­wiali przy­ci­szo­nymi gło­sami, a może tylko ja ich nie sły­sza­łem z po­wodu pa­nu­ją­cego wo­kół rej­wa­chu. Po­tem po­że­gnali się, przy­bi­ja­jąc żół­wiki. Blon­dyn nie­ocze­ki­wa­nie mach­nął do mnie ręką, od­po­wie­dzia­łem więc tym sa­mym. Wi­kuś wró­cił z nie­udol­nie ukry­wa­nym za­wo­dem wy­pi­sa­nym na twa­rzy, na­to­miast tamta dwójka ru­szyła do wyj­ścia. Po dro­dze za­cze­pił ją spo­cony chło­pak, który chyba do­piero co zszedł z ringu, i po­pro­sił o wspólne sel­fie.

– Co się dzieje? – za­py­ta­łem.

Wi­kuś przez chwilę za­cho­wy­wał się tak, jakby nie do­sły­szał py­ta­nia. Ob­ra­cał głową na wszyst­kie strony, uda­wał, że przy­gląda się walce albo szuka ko­goś po­śród wi­dzów. Nie za­mie­rza­łem jed­nak od­pusz­czać i wresz­cie ska­pi­tu­lo­wał. Wes­tchnął i usiadł obok mnie na drew­nia­nej ła­wie.

– Klub cienko przę­dzie – po­wie­dział.

– No, to ni­gdy nie było naj­po­pu­lar­niej­sze miej­sce w mie­ście – za­uwa­ży­łem.

W cza­sach sie­ció­wek z sa­lami wy­peł­nio­nymi no­wo­cze­snym sprzę­tem tre­nin­go­wym, z za­ję­ciami z zumby, cross­fitu czy co­kol­wiek te­raz było modne, klub Wi­ku­sia był... hm... sta­ro­świecki. Ma­szyny miały po­nad dwa­dzie­ścia lat, ale prze­cież to głów­nie że­la­stwo, co więc tam mo­gło się ze­psuć. Sala do ćwi­cze­nia wy­ma­gała re­montu, tyle że to mo­gło jesz­cze tro­chę po­cze­kać. Cho­ciaż nie ob­ra­ził­bym się, gdyby po­ja­wiły się tam nowe worki i tar­cze, które choć tro­chę chro­nią trzy­ma­ją­cego.

– Tak, ale te­raz... – za­wie­sił głos. Ten te­mat był naj­wy­raź­niej dla niego nie­zręczny. – Ra­chunki nas zże­rają. Pie­przona in­fla­cja. Wszystko po­szło w górę. Elek­trycz­ność, woda, wy­na­jem. Do tego przy­cho­dzi co­raz mniej osób. Ciężko jest.

– Chcesz mnie zwol­nić? – za­py­ta­łem, cho­ciaż nie­spe­cjal­nie wie­rzy­łem w taką ewen­tu­al­ność. Nie za­osz­czę­dziłby na tym aż tak dużo, a tę ro­botę i tak ktoś mu­siał wy­ko­ny­wać.

– Go­rzej.

– Go­rzej? – po­wtó­rzy­łem i wtedy do mnie do­tarło. – Miesz­ka­nie.

Skrzy­wił się, jak­bym wła­śnie wbił mu igłę pod pa­zno­kieć.

– Sorry, stary... – wy­mru­czał zmie­szany. – Ale nie dam rady już ci go wy­naj­mo­wać za pół­darmo.

– A ja nie dam rady pła­cić ci wię­cej.

– Wiem, ale po­trze­buję pie­nię­dzy. Żona mi wierci dziurę w brzu­chu o to miesz­ka­nie. Do tego dzie­ciaki. Wiesz, jak jest.

Wie­dzia­łem. Po­cią­gną­łem łyk z kubka. Me­ta­lowy po­smak znik­nął. Czyli to było coś ze mną, a nie z wodą. Prze­łkną­łem i za­czą­łem się za­sta­na­wiać, ja­kie mam wyj­ścia. Od pew­nego czasu praca w klu­bie sta­no­wiła moje je­dyne źró­dło za­robku. Skoń­czyły się różne mniej­sze i więk­sze prośby o po­moc i zle­ce­nia na boku. Po­dej­rze­wa­łem o to Jasz­czura, ale też nie mo­głem mieć do niego żalu. Szcze­gól­nie że to on naj­pierw wy­lą­do­wał na chi­rur­gicz­nym stole, po­tem z nogą w gip­sie i wresz­cie w ga­bi­ne­cie re­ha­bi­li­tanta. Była szansa, że kie­dyś bę­dzie w sta­nie cho­dzić bez la­seczki. Mo­głem po­pro­sić o ro­botę Czar­nego, choć tego aku­rat wo­la­łem nie ro­bić. Ni­gdy nie wia­domo, w co mnie wpa­kuje. Lu­bi­łem go, ale in­stynk­tow­nie czu­łem, że le­piej trzy­mać się od niego z da­leka. Poza tym Czarny znik­nął z mia­sta kilka ty­go­dni temu i od tego czasu go nie wi­dzia­łem.

– Mia­łem na­dzieję, że na tych za­wo­dach tro­chę za­ro­bimy – ode­zwał się Wi­kuś.

– Nie mów, że na mnie po­sta­wi­łeś – po­wie­dzia­łem.

Jego mina wy­star­czyła mi za całą od­po­wiedź. To wszystko za­czy­nało mieć sens. Bra­łem udział co prawda w za­wo­dach ama­tor­skich, ale na­wet na ta­kich im­pre­zach po­ja­wiali się ko­le­sie, któ­rzy lu­bią prze­kła­dać pie­nią­dze z ręki do ręki, a przy oka­zji za­ro­bić na pro­wi­zji. Wszystko oczy­wi­ście nie­ofi­cjal­nie. To dla­tego tak na­ci­skał na mój udział. Wcale nie cho­dziło o to, żeby dać przy­kład in­nym chło­pa­kom z klubu. Po pro­stu wi­dział we mnie pew­niaka, który po­zwoli mu pod­re­pe­ro­wać bu­dżet.

– Ile prze­gra­łeś? – za­py­ta­łem.

– Dość – stwier­dził.

– I do­brze. Gdy­bym wie­dział, że o to cho­dzi, sam bym się pod­ło­żył.

– Jak wi­dać, nie mu­sia­łeś.

Przez chwilę mia­łem ochotę go ude­rzyć. Ni­gdy nie zgo­dził­bym się na udział w tym tur­nieju, gdy­bym wie­dział, że chce po­sta­wić na mnie pie­nią­dze. A on świet­nie zda­wał so­bie sprawę, że nie­le­galne za­kłady – zresztą także te le­galne – ozna­czają do­dat­kowe ry­zyko. Za­wsze ktoś prze­grywa, za­wsze ktoś ma żal. Poza tym pie­nią­dze to po­kusa, żeby za­grać nie­czy­sto. Nie cho­dzi tylko o pod­kła­da­nie się i usta­wia­nie walk. Można też do­rzu­cić śro­dek odu­rza­jący do bi­donu z wodą prze­ciw­nika i zro­bić kilka in­nych rze­czy, żeby star­cie skoń­czyło się je­dy­nym słusz­nym wy­ni­kiem. Po­tem jed­nak po­my­śla­łem, że nie będę się wście­kać. Wy­star­czyła mi świa­do­mość, że Wi­kuś po po­wro­cie do domu bę­dzie mu­siał się tłu­ma­czyć żo­nie z prze­gra­nych pie­nię­dzy.

– Ale nie tylko o te za­kłady cho­dziło – ode­zwał się po chwili, a ja zi­gno­ro­wa­łem liczbę mnogą w sło­wie „za­kłady”. To był już jego pro­blem, nie mój. – Mia­łem dla cie­bie na­graną ro­botę. No, pra­wie na­graną.

– Blon­dy­nek, z któ­rym ga­da­łeś przed chwilą? – do­my­śli­łem się.

Przy­tak­nął.

– Kim on jest?

– Youtu­be­rem albo tik­to­ke­rem – po­wie­dział i mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką. – Nie wiem, nie roz­róż­niam ich, cho­ciaż moja córka cią­gle sie­dzi na jed­nym albo dru­gim. Ten blon­dy­nek, jak go na­zwa­łeś, ma w pizdu ob­ser­wu­ją­cych. Kil­ka­set ty­sięcy albo mi­lio­nów na­wet. Trze­pie ja­kąś nie­wy­obra­żalną kasę na re­kla­mach i współ­pra­cach. Taką, że na­wet sam już nie wie, na co ją wy­da­wać. Zna­jomy zna­jo­mego nas ze sobą skon­tak­to­wał. Chło­pak za­mie­rza wziąć udział w jed­nej z tych gal MMA, w któ­rych biją się różni ce­le­bryci, i szuka ko­goś, kto go wy­tre­nuje. Po­my­śla­łem o to­bie. Po­ćwi­czył­byś z nim tro­chę, po­ka­zał co i jak. A przy oka­zji zgar­nął kon­kretną sumkę.

– I wtedy miał­bym jak ci za­pła­cić za miesz­ka­nie?

– Tak.

Po­pa­trzy­łem na Wi­ku­sia tro­chę życz­liw­szym okiem. Za­dał so­bie spory trud, żeby uknuć tę całą in­trygę, cho­ciaż prze­cież nie mu­siał. Z nas dwóch to ja by­łem jego dłuż­ni­kiem, a nie na od­wrót. Je­śli tylko by chciał, mógłby mnie wy­rzu­cić z miesz­ka­nia z dnia na dzień, a ja i tak po­wi­nie­nem być mu wdzięczny za wszystko, co dla mnie zro­bił.

– Ale nic z tego nie wy­szło – po­wie­dzia­łem.

– Przy­szedł cię tu­taj oglą­dać w ak­cji. Prze­ko­nać się, co po­tra­fisz i czy to, co mu opo­wie­dzia­łem, było prawdą. Zo­ba­czył, co zo­ba­czył, i stwier­dził, że po­szuka ko­goś in­nego. Ale po­dzię­ko­wał. Ka­zał ci po­wie­dzieć, że faj­nie się bi­łeś.

Za­śmia­łem się krótko.

– To dla­tego ga­da­łeś te bzdury o walce na ulicy?

– Ro­bi­łem ci re­klamę, stary.

Do­pi­łem wodę. Zgnio­tłem ku­bek w dłoni i rzu­ci­łem nim do naj­bliż­szego ko­sza na śmieci. Od­bił się od kra­wę­dzi i upadł na pod­łogę. Pod­nio­słem się z ławki, stę­ka­jąc, żeby go pod­nieść i wy­rzu­cić. Ubiegł mnie ja­kiś dzie­się­cio­letni chło­pa­czek. Na szczę­ście, bo le­dwo wsta­łem, roz­bo­lało mnie całe ciało i za­krę­ciło mi się w gło­wie. Pod­par­łem się ściany w oba­wie, że jesz­cze chwila i wy­lą­duję na de­skach po raz ko­lejny tego dnia.

– Wszystko w po­rządku? – za­py­tał Wi­kuś.

Po­ka­za­łem mu unie­siony kciuk.

– Za­wieź mnie do domu – po­pro­si­łem. – Spa­kuję swoje rze­czy i ju­tro miesz­ka­nie bę­dzie wolne.

– Co ze sobą zro­bisz?

– Je­śli mi po­zwo­lisz, to prze­ki­mam noc lub dwie w klu­bie – po­wie­dzia­łem.

– A po­tem?

Wzru­szy­łem ra­mio­nami.

– A po­tem coś wy­my­ślę. Jak za­wsze.

4

Ja­far wi­dział w swoim ży­ciu wiele prze­ra­ża­ją­cych rze­czy. To, jak jego ko­le­dzy wy­krwa­wiali się na uli­cach Te­he­ranu po ko­lej­nej de­mon­stra­cji. Jak jego ko­le­żanki były wy­ko­rzy­sty­wane przez pro­rzą­do­wych bo­jów­ka­rzy, bo Ko­ran co prawda za­bra­nia cho­dzić ko­bie­tom z od­sło­niętą głową, ale naj­wy­raź­niej nie za­bra­nia ich gwał­cić, je­śli za­czną wal­czyć o swoje prawa. Wi­dział, jak Ab­bas do­stał pałką w głowę i pę­kła mu czaszka. I to, jak po­tem umie­rał po­woli, a Ja­far był zbyt prze­ra­żony, żeby przyjść mu z po­mocą. Ły­ka­jąc łzy, pa­trzył, jak jego serce umiera. Ab­basa ota­czali bo­jów­ka­rze, któ­rzy z ja­kie­goś po­wodu za­cho­wy­wali się, jakby Ja­fara nie za­uwa­żali. Przy­glą­dali się swo­jej ofie­rze, a kiedy ta wy­dała ostatni od­dech, po pro­stu ode­szli. Wi­dział mło­dych lu­dzi, któ­rzy wy­cho­dzili z domu, żeby wal­czyć o swoją przy­szłość, zni­kali, a po­tem od­naj­dy­wali się na sa­lach są­do­wych, cze­ka­jąc w upior­nym spo­koju, aż usłużny sę­dzia wy­mie­rzy im karę śmierci.

Te wspo­mnie­nia wżarły mu się w mózg, były ni­czym men­talny i emo­cjo­nalny ta­tuaż. Tak jak zwy­kłe ta­tu­aże i ten być może kie­dyś wy­blak­nie, ale zo­sta­nie z nim na całe ży­cie. Dla­tego Ja­far nie spo­dzie­wał się, że miej­scem, które bę­dzie go prze­śla­do­wało w kosz­ma­rach, okaże się przy­gra­niczny las.

Obie­cy­wali im, że ta po­dróż bę­dzie ła­twa. Żad­nego prze­dzie­ra­nia się przez gra­nicę irań­sko-tu­recką, żad­nych obo­zów przej­ścio­wych, żad­nych nie­bez­piecz­nych prze­praw przez mo­rze. Mu­sieli tylko do­stać się do Bag­dadu, a po­tem wsiąść w sa­mo­lot, któ­rym po­lecą w kom­for­to­wych wa­run­kach do Miń­ska. Do­staną na­wet po­czę­stu­nek na po­kła­dzie. A Bia­ło­ruś to już wła­ści­wie Unia Eu­ro­pej­ska i rzut ka­mie­niem od Ber­lina. Trzeba było tylko po­ko­nać gra­nicę z Pol­ską, ale to wła­ści­wie spa­ce­rek. Tak im przy­naj­mniej mó­wili or­ga­ni­za­to­rzy. Kła­mali, bo na ko­niec Ja­far z in­nymi wy­lą­do­wali w prze­ra­ża­ją­cym le­sie, który cią­gnął się w nie­skoń­czo­ność. Nie­ustan­nie błą­dzili, krę­cili się wkoło, gło­do­wali, mar­zli i mo­dlili się o odro­binę wody, ale parli do przodu. Do Unii Eu­ro­pej­skiej, gdzie pa­no­wał spo­kój, do Ber­lina, gdzie każdy, na­wet Ja­far, mógł być sobą i nie mu­siał się wsty­dzić tego, kogo ko­cha. I nie bę­dzie się bać, że ktoś go za­bije z tego po­wodu. Aż tra­fili na ja­kichś umun­du­ro­wa­nych męż­czyzn z bro­nią, któ­rzy ośle­piali ich la­tar­kami. Ci męż­czyźni – żoł­nie­rze lub straż­nicy gra­niczni – wrzesz­czeli na nich w dziw­nym, nie­zro­zu­mia­łym, sze­lesz­czą­cym jak li­ście przy­gra­nicz­nych drzew ję­zyku, gro­zili, wy­py­cha­jąc z po­wro­tem na Bia­ło­ruś, pro­sto pod lufy ka­łasz­ni­ko­wów. I ci sami Bia­ło­ru­sini, któ­rzy jesz­cze nie­dawno byli tak do­brzy i wska­zy­wali kie­ru­nek na Ber­lin, te­raz gro­zili, że je­śli Ja­far i inni się nie wy­niosą, to zo­staną za­strze­leni.

I tak wę­dro­wali, od­bi­jani przez jed­nych i przez dru­gich, po­ko­nu­jąc pa­górki, wą­wozy, stru­mie­nie. A także ten płot, który naj­pierw wi­tali jak sta­rego przy­ja­ciela, a po­tem prze­kli­nali ni­czym naj­gor­szego wroga. Co­raz bar­dziej zmę­czeni, co­raz bar­dziej głodni, co­raz bar­dziej zzięb­nięci. Za­mknięci w le­śnym wię­zie­niu bez żad­nego wy­roku i bez na­dziei, że kie­dy­kol­wiek się z niego wy­do­staną. Każda zła­mana ga­łązka, każde trza­śnię­cie, każdy dźwięk, spra­wiały, że włosy sta­wały mu dęba, bo bał się ko­lej­nego spo­tka­nia z tymi strasz­nymi lu­dzi z ka­ra­bi­nami. Bo wie­dział, że te­raz nie skoń­czy się na stra­sze­niu.

Aż któ­rejś nocy Ja­far za­snął pod jed­nym z tych strasz­nych drzew, a kiedy się obu­dził, wo­kół nie było ni­kogo. Po­rzu­cony, prze­ra­żony, gdyby mógł, po­tra­fił, wie­dział jak, toby się wtedy za­bił, ale za­czął ma­sze­ro­wać. Po go­dzi­nie, dwóch, trzech lub mi­lio­nie usły­szał w le­sie kroki. Pod­niósł ręce, cho­ciaż sam nie wie­dział po co. Nie za­mie­rzał prze­cież wra­cać na Bia­ło­ruś. Chciał, żeby żoł­nie­rze go za­strze­lili. Tu i te­raz.

Tylko że to nie byli żoł­nie­rze ani straż­nicy gra­niczni. Ja­cyś mło­dzi lu­dzie w ma­sku­ją­cych ubra­niach naj­pierw po­sa­dzili go pod drze­wem i owi­nęli fo­lią ter­miczną. Dali mu się na­pić go­rą­cej her­baty i po­dali ba­tony ener­ge­tyczne, a po­tem pro­wa­dzili przez mo­kra­dła, które znali jak wła­sną kie­szeń, aż w końcu do­tarli do ukry­tych w za­ro­ślach sa­mo­cho­dów i Ja­far w końcu uwie­rzył, że to ko­niec. Że nikt mu już nie każe wra­cać na Bia­ło­ruś, a po­tem raz jesz­cze prze­dzie­rać się przez ten straszny, zimny las.

Póź­niej przez pe­wien czas miesz­kał w War­sza­wie. Nie miał już sił na dal­szą wę­drówkę. Ci sami mło­dzi lu­dzie, któ­rzy go tam przy­wieźli, po­mo­gli mu zna­leźć za­trud­nie­nie w ba­rze z ke­ba­bami. Pra­co­wał po dwa­na­ście go­dzin. Miesz­kał po­kąt­nie ra­zem z sze­ścioma in­nymi imi­gran­tami, z któ­rych więk­szość jeź­dziła po mie­ście na ro­we­rze, do­wo­żąc głod­nym Po­la­kom je­dze­nie. Od­po­czy­wał i na­bie­rał sił, cią­gle jed­nak się bał. Naj­pierw tego, że przyjdą po niego umun­du­ro­wani męż­czyźni z ka­ra­bi­nami i za­wiozą z po­wro­tem na Bia­ło­ruś. Po­tem, kiedy wię­cej zro­zu­miał i za­ła­pał tro­chę ję­zyka, tego, że z byle po­wodu, choćby in­nego ko­loru skóry, za­trzyma go po­li­cja i każe się wy­le­gi­ty­mo­wać. A kiedy okaże się, że prze­bywa w Pol­sce nie­le­gal­nie, wsa­dzą go do ośrodka dla ob­co­kra­jow­ców, a na­stęp­nie w pierw­szy sa­mo­lot do Te­he­ranu. Dla­tego rzadko wy­cho­dził z miesz­ka­nia. Z pracy do domu, z domu do pracy, za­wsze ze wzro­kiem wbi­tym w zie­mię i za­rzu­co­nym na głowę kap­tu­rem. O za­kupy pro­sił miesz­ka­ją­cych z nim Hin­du­sów. Wresz­cie do­wie­dział się, że w Pol­sce tacy jak on też nie mają ła­two. Może nie wsa­dzają ich do wię­zie­nia, nie tor­tu­rują, nie wie­szają w trak­cie pu­blicz­nych eg­ze­ku­cji, ale le­piej ni­komu nic nie mó­wić, nie chwa­lić się, nie ob­no­sić. Żeby nie spro­wo­ko­wać kło­po­tów i nie do­stać pię­ścią w nos. Ja­far więc za dnia ma­rzył o Ber­li­nie, a w nocy śnił kosz­mary o przy­gra­nicz­nym le­sie. A pew­nego dnia po­sta­no­wił znowu wy­ru­szyć w drogę.

Obu­dził się, gdy sa­mo­chód sta­nął. Otwo­rzył oczy i po­czuł ulgę, bo po raz ko­lejny uciekł z mo­kra­deł, ale jesz­cze przez chwilę czuł na skó­rze przej­mu­jący chłód, a na po­licz­kach szorstki do­tyk ga­łęzi.

– Już je­ste­śmy? – za­py­tał kie­rowcę z na­dzieją w gło­sie.

– Jesz­cze nie.

Fak­tycz­nie. Znaj­do­wali się na ja­kiejś wą­skiej dro­dze, a z jed­nej i dru­giej strony cią­gnęły się czarne pola, nad któ­rymi uno­siły się le­ni­wie wą­skie pa­sma noc­nej mgły.

– A da­leko do Ber­lina?

– Bli­sko. Za­raz bę­dziemy.

Ja­far się uśmiech­nął. Od war­szaw­skich przy­ja­ciół do­stał kilka ad­re­sów w Ber­li­nie. Po­dobno lu­dzie, któ­rzy tam pra­co­wali, mu po­mogą. Wy­star­czy tylko, że przed­stawi im swoją hi­sto­rię, opo­wie o orien­ta­cji i do­sta­nie sta­tus uchodźcy. A wtedy, być może po raz pierw­szy w ży­ciu, bę­dzie mógł ode­tchnąć pełną pier­sią i cho­dzić z wy­soko unie­sioną głową. Ber­lin ozna­czał wol­ność.

– Czemu sta­jemy? – za­py­tał kie­rowcę.

– Mu­szę siku.

– Aha.

– Ty też się wy­si­kaj.

– Nie chce mi się.

– Chce, chce – po­wie­dział kie­rowca i wska­zał na bu­telkę po na­poju le­żącą na pod­ło­dze po­mię­dzy no­gami Ja­fara. – Tyle wy­pi­łeś, że musi ci się chcieć, a po­tem nie bę­dziemy się już ni­g­dzie za­trzy­my­wać.

Fak­tycz­nie, kiedy chło­pak zer­k­nął na bu­telkę po fan­cie, nie­mal na­tych­miast po­czuł ucisk w pę­che­rzu.

Obaj wy­sie­dli z sa­mo­chodu. Prze­sko­czyli przez nie­wielki rów od­dzie­la­jący drogę od pola, prze­szli kilka me­trów w głąb i sta­nęli obok sie­bie, nie­mal ra­mię w ra­mię. Kie­rowca roz­piął roz­po­rek. Za­czął si­kać. Ja­far zro­bił to samo. Przez chwilę obaj tak tkwili, ze spoj­rze­niami wbi­tymi w ciemną prze­strzeń przed nimi, a je­dy­nymi od­gło­sami, które do nich do­cho­dziły, było ude­rze­nie strugi mo­czu w miękką zie­mię. Ja­far za­sta­na­wiał się, gdzie do­kład­nie są. Czy prze­kro­czyli już gra­nicę z Niem­cami? I jak długo będą jesz­cze je­chać? Przez mo­ment w jego sercu po­ja­wił się strach, że Ber­lin go roz­cza­ruje, ale szybko to od sie­bie od­go­nił. Po­my­ślał, że wresz­cie do­ciera do celu dłu­giej wę­drówki, i sze­roko się uśmiech­nął.

Kie­rowca skoń­czył si­kać pierw­szy. Za­piął spodnie i cof­nął się o dwa kroki. Ja­far szybko do­koń­czył, bo chciał już wra­cać do sa­mo­chodu, ale roz­po­rek jak na złość wła­śnie te­raz się za­ciął. Za­nim so­bie z nim po­ra­dził, po­czuł po­tężne ude­rze­nie w plecy. Stra­cił rów­no­wagę i po­le­ciał pro­sto w ka­łużę mo­czu przed sobą. Pró­bo­wał się pod­nieść, wbił palce w miękką glebę, ale w tym sa­mym mo­men­cie przy­gniótł go straszny cię­żar, a fala bólu prze­szła wzdłuż ca­łego krę­go­słupa. Jęk­nął. Chciał krzyk­nąć, ale nie zdą­żył, bo jego twarz zo­stała wci­śnięta w zie­mię.

A po­tem ta sama prze­ra­ża­jąca siła po­de­rwała go w górę jak szma­cianą lalkę. W gło­wie Ja­fara wy­bu­chła myśl, że las się o niego upo­mniał, że drzewa od­na­la­zły go na tym polu i skoro nie udało im się za­bić go chło­dem i zmę­cze­niem pod­czas tam­tej wę­drówki, to te­raz ro­ze­rwą go na strzępy. Upew­nił się jesz­cze w tej wi­zji, kiedy ja­kiś ko­nar oto­czył jego kark, a drugi unie­ru­cho­mił w bru­tal­nym uchwy­cie.

Do­piero po chwili zo­rien­to­wał się, że to nie żadne drzewo, ale kie­rowca. Czło­wiek, któ­remu za­pła­cił za to, żeby go za­wiózł do Ber­lina. Czło­wiek, któ­rego uwa­żał za swo­jego przy­ja­ciela. Ra­mię męż­czy­zny za­ci­snęło się na jego szyi. Ja­far miał wra­że­nie, że ktoś wła­śnie wrzu­cił go do ma­szynki do mięsa, przed oczami zro­biło mu się ciemno i po­czuł, że nie może na­brać tchu. To było tak gwał­towne, że na­wet nie zdą­żył pod­jąć walki. Jego ciało mo­men­tal­nie zwiot­czało, a on zro­zu­miał, że umiera.

Jesz­cze nie.

Kie­rowca go pu­ścił, a ra­czej wy­rzu­cił jak coś bez­u­ży­tecz­nego, a po­tem sta­nął nad nim z za­ci­śnię­tymi pię­ściami, spusz­czoną głową i pa­trzył po­nuro, jak ten się wije, chwyta za szyję, pró­buje wziąć głęb­szy od­dech, cho­ciaż przy­no­siło to nie­wia­ry­godny ból.

– Dla­czego? – jęk­nął roz­pacz­li­wie Ja­far.

Męż­czy­zna ro­zej­rzał się do­okoła, żeby upew­nić się, że nikt ich nie wi­dzi. Ale w środku nocy na tym polu nie było ni­kogo in­nego. Tylko oni dwaj.

– Bo nie­na­wi­dzę ta­kich jak ty – od­po­wie­dział.

A po­tem na Ja­fara spadł pierw­szy cios.

Całą wiecz­ność póź­niej, po­mię­dzy ko­lej­nymi ude­rze­niami, ze wzro­kiem za­mglo­nym od krwi i łez, gdzieś na gra­nicy ho­ry­zontu chło­pak do­strzegł de­li­kat­nie mi­ga­jące świa­tła. W ostat­nich se­kun­dach ży­cia Ja­far po­my­ślał, że to wła­śnie Ber­lin.

5

Dwa dni po walce, z torbą spor­tową prze­wie­szoną przez ra­mię wy­sia­dłem z tram­waju nu­mer 9 mniej wię­cej na wy­so­ko­ści Okę­cia. Na dwo­rze ro­biło się już ciemno. Za­pią­łem do końca kurtkę, wy­ją­łem z kie­szeni czapkę i z przy­jem­no­ścią za­cią­gną­łem się chłod­nym li­sto­pa­do­wym po­wie­trzem. Na­wet je­śli nieco trą­ciło spa­li­nami prze­jeż­dża­ją­cych aleją Kra­kow­ską sa­mo­cho­dów, i tak była to miła od­miana po po­dróży tram­wa­jem, który wy­peł­niony po brzegi ludźmi i do tego z włą­czo­nym ogrze­wa­niem zmie­niał się po­woli w pie­kar­nik.

Prze­sze­dłem na drugą stronę kil­ku­pa­smo­wej ulicy i ru­szy­łem chod­ni­kiem. Mi­ną­łem kilka bu­dyn­ków z ko­lo­ro­wymi szyl­dami z na­pi­sem „Ho­tel” lub w naj­gor­szym ra­zie „Miej­sca noc­le­gowe”. Zwy­kłe ta­nie przy­bytki dla po­dróż­nych, któ­rzy z róż­nych przy­czyn nie za­kle­pali po­koju w Ra­dis­so­nie czy in­nym Ibi­sie. Może nie zdą­żyli, może zdra­dzali mał­żon­ków i dla­tego wo­leli się spo­tkać w ustron­nym miej­scu, a może po pro­stu szkoda im było pie­nię­dzy albo firmy chciały za­osz­czę­dzić na noc­le­gach dla pra­cow­ni­ków w de­le­ga­cji. Mi­ną­łem te miej­sca, na­wet nie za­glą­da­jąc do środka, bo i tak nie było mnie na nie stać.

Skrę­ci­łem w prawo, w jedną z bocz­nych uli­czek. Tam chod­nik sta­wał się węż­szy. Mu­sia­łem zejść na ulicę, żeby prze­pu­ścić star­szą ko­bietę, która cią­gnęła za sobą torbę na kół­kach wy­peł­nioną za­ku­pami. Pod­nio­sła wzrok i w jej oczach do­strze­głem błysk stra­chu. Tro­chę ją na­wet ro­zu­mia­łem. Uliczka była słabo oświe­tlona, a na tym od­cinku po obu jej stro­nach znaj­do­wały się nie­wiel­kie bu­dynki biu­rowe, o tej po­rze pu­ste. Uśmiech­ną­łem się uspo­ka­ja­jąco, a ko­bieta wy­mam­ro­tała po­dzię­ko­wa­nia i przy­śpie­szyła kroku.

To w ogóle była dziwna oko­lica. Obok sta­rych stały tu nowe bu­dynki biu­rowe, warsz­taty z po­dwór­kami peł­nymi po­rdze­wia­łych wra­ków sa­mo­cho­dów, mar­ket ogrod­ni­czy i do tego domy jed­no­ro­dzinne. Te sprzed pięć­dzie­się­ciu, sześć­dzie­się­ciu lat i te no­wo­cze­sne, któ­rych wła­ści­ciele wy­dali ma­ją­tek na wiel­kie prze­szklone ściany, wy­ło­żone kostką bru­kową pod­jazdy i za­dbane ogrody.

Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach spa­ceru do­tar­łem pod wła­ściwy ad­res. Na nie­wiel­kiej za­drze­wio­nej działce, scho­wany po­mię­dzy dwoma biu­row­cami, stał par­te­rowy drew­niany dom z bla­sza­nym da­chem. W oknach pa­liło się świa­tło, ale z po­wodu za­sło­nię­tych fi­ra­nek nie było wi­dać wnę­trza. Pod­sze­dłem do furtki. Przez chwilę szu­ka­łem dzwonka, ale żad­nego nie zna­la­złem.

– Halo! – za­wo­ła­łem. – Mogę wejść?

Nikt nie od­po­wie­dział. Na pło­cie wi­siała pla­kietka z na­pi­sem „Uwaga, zły pies” i wi­ze­run­kiem owczarka nie­miec­kiego. Znisz­czona i wy­bla­kła, trzy­mała się za­le­d­wie na jed­nym po­rdze­wia­łym dru­cie. Uzna­łem więc, że pies, o ile jesz­cze żyje, praw­do­po­dob­nie jest w ta­kim sa­mym sta­nie jak ostrze­ga­jąca przed nim ta­bliczka. Na­ci­sną­łem klamkę i pchną­łem furtkę, a ta za­pisz­czała ci­cho.

Po­sze­dłem pro­sto, ob­cho­dząc drew­nianą chatę. Na po­dwórku znaj­do­wało się kilka bla­sza­nych ga­raży i stara rampa sa­mo­cho­dowa. Z boku, w krza­kach, le­żała sterta że­la­stwa.

Usły­sza­łem za sobą ka­sła­nie i ob­ró­ci­łem się na pię­cie. Pod ścianą chaty na węd­kar­skim krze­sełku sie­dział męż­czy­zna z pa­pie­ro­sem w ustach. Na gło­wie miał czapkę z dasz­kiem i cały to­nął w za du­żym bor­do­wym swe­trze. Znaj­do­wał się w cie­niu, nie mo­głem więc mu się za do­brze przyj­rzeć.

– Do­bry wie­czór – ode­zwa­łem się pierw­szy.

– Do­bry... – po­wie­dział, za­cią­ga­jąc się pa­pie­ro­sem.

– Wo­ła­łem, ale nikt nie od­po­wia­dał, to po­zwo­li­łem so­bie wejść.

– Sły­sza­łem. – Miał szorstki, zmę­czony, chra­pliwy głos. – Ale aku­rat pa­li­łem. Pan z ogło­sze­nia?

– Tak. Dzwo­ni­łem.

Za­cią­gnął się po raz ko­lejny, mocno, jakby za jed­nym ra­zem chciał skoń­czyć pa­pie­rosa. Przy­trzy­mał dym w płu­cach, rów­no­cze­śnie rzu­ca­jąc nie­do­pa­łek na zie­mię i przy­gnia­ta­jąc go bu­tem. Na no­gach miał gu­mowe czarne ka­lo­sze.

– Pan pój­dzie ze mną – po­wie­dział tuż po tym, jak wy­pu­ścił dym.

Stę­ka­jąc, pod­niósł się z krze­sła i wszedł do domu, a ja za nim. W środku było za­pa­lone świa­tło i wresz­cie mo­głem do­brze mu się przyj­rzeć. Miał pew­nie sporo po­nad sześć­dzie­siąt lat, rzad­kie siwe włosy i twarz prze­oraną głę­boką siatką zmarsz­czek. Jak u czło­wieka, który przez całe ży­cie się nie oszczę­dzał i pra­co­wał fi­zycz­nie. Cho­dził lekko przy­gar­biony, po­włó­cząc jedną nogą. W przed­po­koju mu­sia­łem tro­chę po­cze­kać, aż po­ra­dzi so­bie z ka­lo­szami i za­pi­na­nym na gu­ziki swe­trem. Od­wie­sił go ra­zem z czapką na wie­szak, a paczkę pa­pie­ro­sów wrzu­cił do du­żej, sta­rej krysz­ta­ło­wej misy, która stała na ko­mo­dzie.

Wnę­trze domu, cho­ciaż wy­glą­dało na za­dbane, pach­niało ku­rzem i pa­stą do pod­łóg. Drew­niane de­ski pod mo­imi sto­pami skrzy­piały przy każ­dym kroku. Męż­czy­zna po­pro­wa­dził mnie ko­ry­ta­rzem. Za­trzy­mał się przy bia­łych drzwiach. Na­ci­snął klamkę i otwo­rzył je sze­roko.

– Pan zaj­rzy – po­wie­dział.

– To ten po­kój?

– Ten – po­twier­dził.

Wsze­dłem do środka i na­ci­sną­łem włącz­nik świa­tła. Po­miesz­cze­nie było nie­wiel­kie. Dało się zro­bić kilka kro­ków od ściany do ściany. Okno wy­cho­dziło na po­dwó­rze. Tap­czan, po­dob­nie jak po­zo­stałe me­ble w tym domu, mu­siał li­czyć so­bie co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt lat, do tego nie­wiel­kie biurko i szafa oraz ob­ra­zek z ta­nią re­pro­duk­cją Sło­necz­ni­ków van Go­gha.

– I jak? – za­py­tał męż­czy­zna.

– Jest wszystko, czego po­trze­buję.

– Czyli pan bie­rze?

– Biorę.

Zmru­żył oczy, przy­glą­dał mi się przez chwilę w mil­cze­niu, jakby się za­sta­na­wiał, czy pod­jął do­brą de­cy­zję. A po­tem mach­nął na mnie ręką, że­bym po­szedł za nim.

Wró­ci­li­śmy do sieni. Prze­szli­śmy przez kuch­nię do naj­więk­szego z po­koi w domu. Tu znaj­do­wał się stary te­le­wi­zor, włą­czony, ale ści­szony tak, że nic nie było sły­chać. Naj­wy­raź­niej wła­ści­cie­lowi wy­star­czyło, że coś mi­gało na ekra­nie. Na roz­ło­żo­nym, po­ście­lo­nym tap­cza­nie, na wy­so­ko­ści po­du­szek le­żał zwi­nięty w kłę­bek biało-czarny kot. Pod ścianą stała ko­lejna ko­moda ze sklejki, a na niej, na sa­mym środku, ko­lo­rowe zdję­cie ja­kiejś ko­biety w ta­niej, po­sre­brza­nej ramce i wa­zon z tu­li­pa­nami. Aku­rat kwia­tów w domu za­miesz­ki­wa­nym przez sa­mot­nego męż­czy­znę się nie spo­dzie­wa­łem, za­trzy­ma­łem więc wzrok na fo­to­gra­fii i bu­kie­cie chyba o se­kundę za długo, bo mój go­spo­darz to za­uwa­żył.

– Moja żona – po­wie­dział. – Nie żyje.

– Przy­kro mi.

Lekko się skrzy­wił.

– To już szes­na­ście lat bę­dzie – mruk­nął w od­po­wie­dzi. – Tu­li­pany to były jej ulu­bione kwiaty. Za rzadko je ku­po­wa­łem, jak żyła, to te­raz... – prze­rwał na mo­ment – ...niech ma – do­koń­czył wresz­cie zi­ry­to­wany. – Sia­dajmy – po­wie­dział, wska­zu­jąc na zaj­mu­jący cen­tralne miej­sce w po­koju stół. Na jego bla­cie le­żało kilka ma­ga­zy­nów z krzy­żów­kami.

Zro­bi­łem to, o co po­pro­sił. On za­jął miej­sce na­prze­ciwko. Kot na tap­cza­nie uniósł głowę, po­ob­ser­wo­wał nas przez mo­ment, a po­tem le­ni­wie się pod­niósł i ze­sko­czył na pod­łogę. Tylko po to, żeby za­raz wsko­czyć na ko­lana sta­rego męż­czy­zny. Ten uśmiech­nął się mi­mo­wol­nie, ale za­raz ukrył to pod gry­ma­sem nie­za­do­wo­le­nia, jakby ów po­god­niej­szy wy­raz twa­rzy był czymś nie­sto­sow­nym. Po­gła­skał kota, po­tem od­sta­wił go na pod­łogę.

– Wra­caj na tap­czan – po­wie­dział.

Zwie­rzak coś miauk­nął spod stołu i znik­nął mi z oczu.

– Wiel­kich wy­gód tu u mnie nie ma – ode­zwał się męż­czy­zna.

– Nie prze­szka­dza mi to.

– Kuch­nię już pan wi­dział. Jest lo­dówka. Bę­dzie pan miał swoją półkę. Kie­dyś mie­li­śmy tam kuch­nię wę­glową, ale te­raz uży­wam ku­chenki tu­ry­stycz­nej. Mnie nic wię­cej nie po­trzeba. Her­batę da się zro­bić.

– Wy­star­czy – zgo­dzi­łem się.

– Dom grzeję tak. – Wska­zał na sto­jący w ką­cie piec ka­flowy. Był zbu­do­wany w cen­tral­nym miej­scu domu, tak że ogrze­wał i sy­pial­nię, i kuch­nię, i po­kój, który mia­łem za­jąć. – Ale rzadko w nim palę. Wę­giel drogi, poza tym ja wolę, jak jest zimno.

– Mogę cho­dzić w swe­trze – po­wie­dzia­łem.

Męż­czy­zna cmok­nął jakby z nie­za­do­wo­le­niem. Mia­łem wra­że­nie, że chce mnie znie­chę­cić do wy­na­ję­cia po­koju. Tylko po co w ta­kim ra­zie za­miesz­czał ogło­sze­nie? A po­tem przy­po­mnia­łem so­bie, że zna­la­złem je na jed­nym z por­tali ogło­sze­nio­wych. Ni­g­dzie w domu nie wi­dzia­łem kom­pu­tera, pew­nie na­wet nie było tu w ogóle in­ter­netu. Oczy­wi­ście, mógł to zro­bić w te­le­fo­nie ko­mór­ko­wym, ale nie wy­glą­dał na aż tak tech­no­lo­gicz­nie bie­głego. Po raz pierw­szy przy­szło mi do głowy, że może ogło­sze­nie wcale nie było jego po­my­słem.

– Jakby pan chciał się do­grzać fa­relką, to można – mruk­nął, żeby za­raz za­strzec: – Ale wtedy pan cały prąd płaci.

Ak­cent po­sta­wił na sło­wie „cały”. Ko­lejne ostrze­że­nie, ko­lejna próba znie­chę­ce­nia. Pew­nie po­wi­nie­nem te­raz wstać, po­dzię­ko­wać mu za po­świę­cony czas i wyjść, ale po­wstrzy­mały mnie trzy rze­czy. Po pierw­sze nie za­mie­rza­łem spę­dzać ko­lej­nej nocy na ka­na­pie w klu­bie. Nie chcia­łem, żeby tym­cza­sowe roz­wią­za­nie zmie­niło się w stałe. Po­trze­bo­wa­łem swo­jego ka­wałka prze­strzeni, na­wet je­śli miałby to być ma­leńki po­koik na obrze­żach War­szawy. Poza tym wie­dzia­łem, że ta sy­tu­acja jest po pro­stu nie­zręczna – i dla mnie, i dla Wi­ku­sia. Po dru­gie wy­na­ję­cie po­koju kosz­to­wało nie­wiele i nie zna­la­złem lep­szej oferty. Po trze­cie wresz­cie spodo­bał mi się ten dom. Stary, drew­niany, nie­wielki. Ka­wa­łek in­nej epoki, cu­dem za­cho­wany w cią­gle zmie­nia­ją­cej się sto­licy. Po­my­śla­łem, że miło bę­dzie tu spę­dzić kilka ty­go­dni.

– Ła­zienka jest – ode­zwał się męż­czy­zna. – Ale tam zimno.

– Ale cie­pła woda jest?

Za­wa­hał się.

– Jest – przy­znał po chwili. Nie­chęt­nie, bo w tej sy­tu­acji chyba wo­lałby, żeby jej nie było, ale kłam­stwo nie chciało mu przejść przez gar­dło. Za­uwa­ży­łem to i do­ce­ni­łem.

– Żad­nych ko­biet. Nie ży­czę so­bie ru­cha­nia pod moim da­chem – wal­nął z gru­bej rury.

– Pań­ski dom, pań­skie za­sady.

– Kum­pli też niech pan nie spro­wa­dza. Mój kot już jest stary, lubi ci­szę.

– Na szczę­ście nie je­stem zbyt to­wa­rzy­ski.

Zmru­żył oczy, zmarsz­czył brwi. Szu­kał w gło­wie ko­lej­nego ar­gu­mentu, któ­rym mógłby mnie znie­chę­cić.

– I zero al­ko­holu – się­gnął wresz­cie po osta­teczny ar­gu­ment. – Na­wet piwa. Zo­ba­czę cho­ciaż jedną puszkę czy bu­telkę, na­tych­miast wy­pier­dolę.

– To nie bę­dzie pro­blem. Nie piję.

– Al­ko­ho­lik? – za­py­tał. – W sen­sie, że ten... trzeźwy.

Po­krę­ci­łem głową.

– Spor­to­wiec – od­par­łem.

– A nie wy­gląda.

– Wal­czę wła­śnie o po­wrót do formy.

Męż­czy­zna po­stu­kał pal­cami w stół. Jego wzrok po­wę­dro­wał w stronę bu­kietu i sto­ją­cego obok zdję­cia, jakby spo­dzie­wał się, że nie­ży­jąca żona coś mu pod­po­wie. Wresz­cie wes­tchnął i było to z jego strony jak przy­zna­nie się do ka­pi­tu­la­cji.

– To chyba mu­simy pod­pi­sać ja­kąś umowę – po­wie­dział.

– Na­prawdę mu­simy? – za­py­ta­łem. – Po­trzebne są panu te for­mal­no­ści?

– Pa­nie – żach­nął się – ja prze­cież na­wet nie wiem, jak się pan na­zywa.

Się­gną­łem do kie­szeni spodni i wy­ją­łem z niej zwi­tek pie­nię­dzy. Od­li­czy­łem od­po­wied­nią kwotę i po­ło­ży­łem na stole kilka dwu­stu­zło­to­wych bank­no­tów. Po­stu­ka­łem pal­cem w wi­ze­ru­nek znaj­du­ją­cego się na nich króla.

– Może mi pan mó­wić Zyg­munt – po­wie­dzia­łem.

Męż­czy­zna spoj­rzał na pie­nią­dze, po­tem na mnie i znowu na pie­nią­dze. Ką­ciki jego ust unio­sły się de­li­kat­nie w górę, a on sam na­chy­lił się przez stół i wy­cią­gnął rękę w moją stronę.

– Hen­ryk – przed­sta­wił się.

Uści­snę­li­śmy so­bie dło­nie.