Rana - Wojciech Chmielarz - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Rana ebook i audiobook

Wojciech Chmielarz

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Podobno czas leczy rany. Jednak niektóre nigdy się nie zabliźniają.

Najpierw pod kołami pociągu ginie Marysia, uczennica ekskluzywnej prywatnej szkoły na warszawskim Mokotowie. Jej nauczycielka, Elżbieta, rozpoczyna prywatne śledztwo, ale wkrótce sama ginie, a ciało znika. Jedynymi osobami, które cokolwiek widziały, są Gniewomir, nieprzystosowany społecznie chłopak zafascynowany seryjnymi zabójcami, i Klementyna, nauczycielka na życiowym zakręcie, której wydaje się, że praca w poważanej szkole to uśmiech od losu. Nic bardziej mylnego.

Żadne z nich nie chce angażować się w tę sprawę – każde z nich ma swoje powody – ale żadne nie ma wyjścia. Gdyby wiedzieli, dokąd zaprowadzi ich to śledztwo, nigdy by się na to nie odważyli. Szkoła okazuje się pełna tajemnic. Podobnie jak pracujący w niej nauczyciele…

Rana to bezlitosne studium zła uśpionego w zaciszu domowego ogniska. Niepokojące i mroczne, odsłania najgłębiej skrywane tajemnice, o których nikt nie chce mówić. Nowa powieść jednego z najwyżej ocenianych i najchętniej czytanych współczesnych pisarzy odziera z wszelkich złudzeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 2 min

Lektor: Grzegorz Damięcki

Oceny
4,2 (5007 ocen)
2269
1587
832
272
47
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
m1dymczak

Nie oderwiesz się od lektury

polecam książki tego autora👍
20
CianciaraSikora

Nie oderwiesz się od lektury

zaskakująca jak zawsze,nie pozwalająca oderwać się.
10
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
Cindrella

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa fabuła. warto przeczytać.
00
anetailucja

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująca, wciągająca, poruszająca.
00

Popularność




Wydawca i redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja KAROLINA MACIOS
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, ANNA HEGMAN
Projekt okładki i stron tytułowych MICHAŁ PAWŁOWSKI
Zdjęcia na okładce © mkurtbas / iStock, © Esad Hajdarevic / Flickr
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © by Wojciech Chmielarz Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019
Warszawa 2019 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66335-05-9
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

PRZED SZKOŁĄ

.

Znowu śniła ten sam sen. Miała w nim sześć lat. Leżała w łóżku, z kołdrą podciągniętą pod samą szyję i otaczała ją ciemność. Leżała płasko, sztywno. Jak żołnierz w pozycji na baczność. Albo ciało w trumnie. Tylko w trumnie nie jest tak ciepło, lepko i parno. Oddychała płytko, cichutko, ledwo, ledwo. Za to serce waliło. Raz, dwa, trzy. W tempie szalonej perkusji. Raz, dwa, trzy. Jak młot pneumatyczny. Za mocno, za głośno. Zamknęła oczy. Zaciskała powieki z całych sił.

Jakby to mogło pomóc.

Tysiące macek ścisnęło jej ciało. Obślizgłych, wilgotnych. Wiedziała, co się zaraz stanie, i w żaden sposób nie mogła tego powstrzymać. Zaczęła płakać.

Poczuła wilgoć na nogach. Mocz uformował wokół niej rozległą kałużę. Od smrodu zakręciło jej się w głowie. Chwyciła kołdrę. Chciała się pod nią schować, ale nie zdążyła. Otworzyły się drzwi pokoju dziecięcego, mrok przebiły ostre jak żyletki promienie światła i ujrzała skąpaną w nich sylwetkę matki.

– Mamusiu – wyszeptała.

Matka ruszyła w stronę łóżka. Ciemność drżała przy każdym jej kroku. Matka była wielka. Matka była przerażająca. Ale pomimo tego ona ją kochała, bo miała tylko sześć lat, a kiedy masz sześć lat, to nie potrafisz inaczej. Ten wielki, przerażający potwór jest całym twoim światem i zrobisz wszystko, żeby tylko go zadowolić. Będziesz ładną, grzeczną dziewczynką. Nauczysz się każdego wierszyka. Będziesz siedzieć cichutko na ławce w parku, żeby tylko nie pobrudzić grubych rajstop i brzydkiej sukienki, samotna i opuszczona, kiedy inne dzieci będą biegały radośnie po placu zabaw. Będziesz blada, smutna i nieszczęśliwa. Byle zasłużyć na jedną pochwałę. Na jedno życzliwe spojrzenie. Bo kiedy masz sześć lat, matka jest wszystkim, a poza nią nie ma niczego.

Ale nie potrafisz zapanować nad własnym pęcherzem.

– Znowu...

Matka to powiedziała czy te słowa po prostu wybuchły w jej głowie?

– Wiesz, co masz zrobić?

Wiedziała i chciała, ale nie mogła. Ciało zmieniło się w kamień. Odmówiło współpracy. Grzeczna dziewczynka ciągle gdzieś tam tkwiła, skulona w kąciku własnego umysłu, jednak władzę nad całą resztą przejęło przerażone, spocone zwierzątko, które potrafiło tylko się trząść i bełkotać.

– Przepraszam... – wyjąkała. – Przepraszam...

Matka. Potwór. Mamusia. Poderwała kołdrę.

Nie wiedziała, dlaczego jest goła, bo zawsze kładła się spać w pidżamce, ale teraz była naga. Naga i brzydka. Wiedziała, że jest brzydka, bo matka to mówiła. Brzydka i zła dziewczynka. Niegrzeczna i niewdzięczna. Tak mówiła matka, a skoro matka tak mówiła, to musiała być prawda. Bo ona miała tylko sześć lat, a kiedy masz sześć lat, to każde słowo matki jest szczerą prawdą. Jedyną, jaka istnieje.

Naga i brzydka. Niegrzeczna i niewdzięczna. Zła i złośliwa.

Oto ona.

Matka chwyciła ją za ramię. Poderwała w górę. Mocno, jakby chciała je wyrwać, a potem rzuciła prosto na łóżko. Wcisnęła jej twarz w kałużę moczu. Tarła nią o szorstkie, mokre prześcieradło, które teraz zmieniło się w papier ścierny.

(Babcia kiedyś oduczyła tak sikać kota w domu. Chwyciła zwierzę, wsadziła mu pysk w siki. Skoro zadziałało na kota, powinno zadziałać też na dziecko. Dziecko jest mądrzejsze. Powinno szybciej zrozumieć, że nie sika się do łóżka. Kot zrozumiał już za pierwszym razem. Ona nie. Była naga. Była brzydka. Niegrzeczna, niewdzięczna, zła i złośliwa. I przede wszystkim głupia. Głupsza od kota).

Matka uniosła rękę. W dłoni trzymała pas. Ona znała ten pas. Jego zapach, ostry, nieprzyjemny. Każdą nierówność na skórzanej powierzchni, która odbijała się na jej ciele. Krawędzie, które wrzynały się jak żyletki. Pas należał do taty, a taty nigdy nie było w domu.

Znała ten pas lepiej niż twarz własnego ojca.

Zwierzątko zaskomlało. Dziewczynka chciała poprosić, żeby tym razem było bez sprzączki. Sprzączka jest najgorsza. Najstraszniejsza. Wielka, metalowa, masywna, ostra i bezlitosna. Po tym całym gnieceniu, biciu, miętoleniu jej skóra się zmieniła, stała się cienka niczym papier. Zniknęła cała tkanka tłuszczowa. Wszystko, co mogłoby uchronić przed razami. Zostały same gołe nerwy. Tylko to, co jest potrzebne do przekazywania bólu. Znowu się zsikała. Tym razem ze strachu i tym przypieczętowała swój los. Sprzączka zabłysła w promyku światła niczym oko węża. A potem spadła prosto na nią ze świstem i ciemność dziko zawyła.

Obudziła się z tego snu tak jak zawsze. Bez krzyku, choć zachłyśnięta powietrzem, jakby się topiła, ze wzrokiem wbitym w bladą plamę sufitu. Przez ciało przepływały kolejne fale strachu. Za każdym razem ten moment trwał dłużej. O sekundę, może ułamek. Ale dłużej. Klementyna wiedziała, że to właśnie ją zabije. Nie żaden nowotwór. Nie cukrzyca czy pijany kierowca na pasach, ale właśnie ten sen. I przerażenie, które nie będzie jej opuszczać przez długie minuty po przebudzeniu, aż wreszcie umęczone serce rozpadnie się na kawałki.

Klementyna powoli wstała z łóżka. Oparła się dłonią o ścianę i długo oddychała. Przyzwyczajała wzrok do panującego w mieszkaniu półmroku, aż wreszcie wyłowiła w nim leżącą na komodzie torebkę. Wyjęła z niej paczkę papierosów i zapałki. Wyszła na balkon i natychmiast skuliła się z zimna pod podmuchem wiatru. Drżącymi rękoma włożyła fajkę do ust. Przez chwilę po prostu tak ją trzymała, zastanawiając się, czy zapalić. Papierosy znów podrożały. Nawet te z bazaru. Ale te na bazarze też było coraz trudniej znaleźć. Zresztą polikwidowali targowiska. Zamknęli stadion dziesięciolecia, nawet bazar Różyckiego, a ona miała w sobie jeszcze tyle godności, żeby nie biegać po całym mieście w poszukiwaniu tanich fajek. Nie różniłaby się wtedy niczym od meneli z parteru.

Kolejny powiew wiatru sprawił, że tęsknie spojrzała na wnętrze pokoju. Mieszkała teraz sama. Mogłaby zapalić w środku. Przecież matka nie wygoni jej już na balkon i nie będzie ględzić nad uchem, że przez te fajki umrze szybciej od niej.

Myliła się.

Klementyna uśmiechnęła się lekko na tę myśl, a potem zaraz zmartwiła, bo jednak postąpiła niestosownie. Zrobiła krok w stronę drzwi balkonowych, ale zaraz się zatrzymała. Nie potrafiła jeszcze złamać matczynego zakazu. Był jak niewidzialna bariera, której nie dało się przekroczyć.

Ze złością odpaliła zapałkę. Schowała płomień we wnętrzu dłoni, a potem wyrzuciła przed siebie płonący jeszcze patyczek. Ogień zgasł po przeleceniu ledwie dwóch metrów.

Zaciągnęła się głęboko, czując, że dym wygania z niej resztki strachu. Oparła się na metalowej balustradzie i patrzyła na sunące ulicą nieliczne samochody. A jej serce, pokryte gęstą siecią niewidzialnych blizn, powoli odzyskiwało spokój.

LEKCJA PIERWSZA

1

– Pomoże mi pani?

Spojrzała na stojącą tuż obok staruszkę. Kobieta musiała być w wieku niedawno zmarłej matki Klementyny. Wysuszona, pomarszczona, przygarbiona, w brzydkich butach, za długim płaszczu i rozerwanej reklamówce z Biedronki na głowie, chroniącej przed zimnym deszczem.

– Strasznie ślisko dzisiaj – wyjaśniała przepraszającym tonem.

– Ależ oczywiście – powiedziała Klementyna.

Staruszka wzięła ją pod rękę i ścisnęła za dłoń. Nie miała rękawiczek. Jej skóra była miękka, jakby z waty, lekko obwisła, nieprzyjemnie nierówna. Klementyna potrafiła wyczuć niewielkie, tłuste zgrubienia, miękkie guzki. Przeszedł ją dreszcz. Pomyślała, że za niedługo też ją to czeka.

Taka brzydka starość. Kiedy ciało zaczyna się kurczyć, zwijać, porastać krostami, włoskami i po prostu śmierdzieć. To chyba ten zapach najbardziej przerażał. Coś jakby mieszanina naftaliny, moczu i śmierci. To dlatego starsze kobiety, jeśli tylko mogły sobie na to pozwolić, wylewały na siebie te ciężkie piżmowe perfumy.

– Ja panią przepraszam, ale ja się boję – wyjaśniła staruszka. – W moim wieku to człowiek się przewróci, poślizgnie i łup, biodro złamane. A jak biodro złamane, to się już można do trumny kłaść.

– Nic nie szkodzi – zapewniła Klementyna.

Przechodziły właśnie nad głęboką kałużą tuż przy krawężniku. Brodziły w szarej brei na wpół roztopionego ciemnego śniegu, pokrywającego białe pasy przejścia dla pieszych. Staruszka wyrzucała z siebie raz po raz krótkie, płytkie oddechy. Jak maszyna, która próbuje zaskoczyć. Klementyna pomyślała, że to pewnie coś z płucami. Nowotwór. Rozedma. Gruźlica. Podobno na nowo zbierała żniwo. A może po prostu banalne zapalenie. Wszystkie te choroby, które czekają również ją. I to nie w trudnej do przewidzenia przyszłości, ale za lat pięć, góra dziesięć.

– Wezmę od pani tę siatę – powiedziała.

– Strasznie pani miła.

Kobieta podała ciężką torbę, wypełnioną po brzegi zakupami. Ważyło to chyba z pięć kilogramów. Klementyna poczuła ukłucie zazdrości. Jej lodówka była niemalże pusta. Został tylko skrawek żółtego sera oraz słoik dżemu. Ostatni kawałek szynki, jaki miała, zrobił się obślizgły, nieprzyjemnie pachniał. Bez żalu rzuciła go ptakom.

– Straszna jest ta pogoda – stwierdziła staruszka, wyszarpując z siebie słowa pomiędzy oddechami. – Niby na plusie, a zimno... zimno... no, zimno jak skurwysyn. Pani mi wybaczy, ale tak się dzisiaj mówi, prawda?

Klementyna skinęła głową. Przeszły na drugą stronę ulicy i skręciły w lewo. Nie przeszkadzało jej to. I tak szła w tamtą stronę. Wędrowały wąskimi uliczkami starego Mokotowa.

– Dla mnie to nie jest zima. W zimie to ma być zimno. Poniżej zera. Śnieg. Wtedy da się żyć. A to, co teraz jest... Ech... Ledwo coś spadnie, a jeśli spadnie, to zaraz się topi. I potem jest taki brud. Takie nie wiadomo co! A pani wie, co jest najgorsze?

– Co takiego?

– Że przez tę ciepłotę żadnych bakterii nie wymrozi. Bo to musi być mocno poniżej zera, żeby te wszystkie wirusy, te wszystkie bakterie pozdychały. A w takich temperaturach to one mają jak na wakacjach. I przez to tak ludzie chorują. Pani zobaczy. Kiedyś tak nie chorowali.

– Chyba tak – zgodziła się Klementyna. Wiedziała, że to najlepsza strategia podczas rozmów z takimi staruszkami. Potakiwać grzecznie, potwierdzać, zgadzać się mechanicznie. One i tak nie słuchały. Musiały powiedzieć swoje. Wyrzucić z siebie stosy słów, które zbierały się w nich całymi dniami. Jakby się bały, że inaczej się zmarnują. Mama była dokładnie taka sama.

– Pani wybaczy, ale ja tutaj – powiedziała. Wskazała na duży, dwupiętrowy przedwojenny budynek ze sporym poddaszem. Potem podała kobiecie torbę z zakupami. Ona jednak jej nie wzięła. Zrobiła lekko zmartwioną minę. – Miałam nadzieję, że odprowadzi mnie pani do domu – wyjaśniała. – Ślisko jest, ta torba ciężka. A to już blisko.

Klementyna uśmiechnęła się przepraszająco.

– Nie dam rady. Jestem umówiona.

– W tej szkole? – domyśliła się staruszka.

– Tak.

Staruszka zmarszczyła czoło tak mocno, że reklamówka z Biedronki nasunęła się jej na oczy.

– Niech pani nie puszcza tam swojego dziecka – powiedziała. – Tam źli ludzie pracują. Nie warto. Niech pani znajdzie normalną szkołę dziecku... – przerwała, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę, na ile lat wygląda Klementyna – ...wnukowi może. Przepraszam, to nie moja sprawa, dziecko, wnuk...

– Pani wybaczy, ale muszę już iść.

Potrząsnęła zakupami, by ją trochę pospieszyć, i zaraz się zawstydziła. Gest był niepotrzebny i nieuprzejmy. Kobieta wzięła torbę.

– Dziękuję pani za pomoc. – Pokiwała głową. – Ale dziecka to niech pani tam nie posyła. Bardzo proszę.

Klementyna, patrząc, jak staruszka drobi, ostrożnie stawia kroki i chwieje się pod ciężarem siatki z zakupami, poczuła w sercu bolesny wyrzut sumienia. Idiotyczny, bo przecież pomogła tej kobiecie. A nie mogła się spóźnić na to spotkanie. Nie, biorąc pod uwagę jej sytuację.

Zadzwoniła domofonem przy bramie. Przedstawiła się. Powiedziała, z jaką sprawą przychodzi. Rozległo się nieprzyjemne, metalowe brzęczenie i wpuszczono ją do środka.

Żeliwne szpikulce wysokiego płotu, otaczającego podwórko, dźgały powietrze, a na kamiennych słupach umieszczono drobne, ostre druciki, które bardziej niż włamywaczy miały odstraszać ptaki. W przestrzeń pomiędzy potężnymi drzewami wkomponowano zgrabnie plac zabaw dla dzieci: huśtawki, małe ścianki do wspinania, boisko do koszykówki z jednym koszem. Pomiędzy nimi prowadził szeroki chodnik z czerwonej kostki.

Klementyna podeszła do ciężkich, wysokich drzwi prowadzących do wnętrza budynku. Otworzyły się przed nią automatycznie z cichym, nieprzyjemnym szumem elektrycznych urządzeń. W środku przywitał ją starszy mężczyzna z siwym wąsem, granatowy strój przypominał mundur.

– Pani do pani dyrektor? – zapytał.

– Tak.

– To pani się tutaj wpisze, dobrze?

Spod niewielkiego stolika wyjął gruby zeszyt formatu A4 i podsunął Klementynie. Znalazła odpowiednią rubrykę i wpisała swoje imię, nazwisko oraz godzinę wejścia.

– Proszę pójść na pierwsze piętro, a potem zaraz na lewo, do sekretariatu – powiedział ochroniarz.

– Dziękuję.

Uderzyła ją cisza, kiedy szła nadspodziewanie wąskim i dziwnie czystym korytarzem. Na ścianach pomalowanych na spokojny beżowy kolor zawieszono tablice edukacyjne oraz ogłoszenia o konkursach naukowych i osiągnięciach najzdolniejszych uczniów. Za to schody były drewniane. Skrzypiały pod każdym krokiem.

Zastukała do drzwi sekretariatu.

– Proszę!

Weszła do środka. Dwie sekretarki siedziały za ustawioną naprzeciw ladą i stukały w klawiatury komputerów. Jedna z nich, blondynka w wieku około czterdziestu lat, poprawiła włosy i spojrzała na Klementynę ciężkim, zmęczonym wzrokiem.

– Tak?

– Klementyna Jastrzębska – przedstawiła się. – Jestem umówiona na rozmowę o pracę.

Sekretarka sięgnęła po telefon.

– Noż kurwa mać! – ryknął ktoś z pomieszczenia obok. Na drzwiach widniała pozłacana tabliczka z napisem „Dyrekcja”. – Ile razy mam ci to tłumaczyć?! To są, kurwa, wpływy, to są koszty. To pierwsze ma być większe od tego drugiego, do jasnego chuja!

– Nie odzywaj się tak do mnie! Nie u mnie w gabinecie! Nie wolno ci!

Pierwszy głos, mocny, należał do mężczyzny. Drugi, niebezpiecznie ocierający się o granicę histerii, do kobiety.

– Ale muszę, kurwa! Bo jak mówię spokojnie, to do ciebie nie dociera!

– Masz w tej chwili przestać!!!

– Bo co?!

Klementyna odpowiedzi już nie usłyszała, bo kłócąca się dwójka ściszyła głos. Sekretarki posłały sobie znaczące spojrzenia. Potem blondynka zerknęła na nią, otworzyła usta, jakby chciała skomentować całą sytuację, ale zaraz chyba uznała, że lepiej tego nie robić, bo gwałtownie je zamknęła i zaczęła intensywnie stukać w klawisze klawiatury.

Klementyna dałaby wiele za szklankę zimnej wody i krzesło. Była zdenerwowana, a kłótnia, której stała się właśnie świadkiem, jeszcze tylko ten stan pogłębiła. Wzięła torebkę w obie dłonie i trzymała ją przed sobą niby tarczę. Ścisnęła, żeby ukryć drżenie rąk. Przez moment zastanawiała się, czy nie wyjść. Z rozmowy o pracy pewnie nic nie wyjdzie. Ona zamieniła się w strzępek nerwów, a dyrektorka pewnie nie będzie miała teraz głowy do rozmowy z potencjalną pracownicą. W najlepszym wypadku szybko się jej pozbędzie. W najgorszym i najbardziej prawdopodobnym spróbuje się na niej wyżyć. A potem Klementyna przypomniała sobie stos piętrzących się na stole rachunków i pustki w lodówce. Nie mogła pozwolić sobie na ucieczkę. Dostała szansę od losu. Musiała przynajmniej spróbować.

Drzwi pokoju dyrektorki otworzyły się gwałtownie i uderzyły z hukiem o ladę. Czarnowłosy, lekko opalony mężczyzna w szarym garniturze zatrzymał się w pół kroku. Spojrzał na pracujące za ladą kobiety, nagle machnął gniewnie ręką i wyszedł z sekretariatu.

Klementyna dostrzegła w głębi gabinetu szafy z dokumentami, kilka dyplomów, krzesło ze skórzanym obiciem i stare, ciężkie, dębowe meble. Brakowało tylko dwóch szabli zawieszonych na ścianie i gabloty z orderami.

– Czy powinnam...? – zapytała szeptem blondynki, ale ta tylko pokręciła przecząco głową i gestem dała znak, żeby była cicho.

Po kilku minutach Klementyna usłyszała szuranie odsuwanego krzesła i charakterystyczny dźwięk szpilek uderzających o podłogę. W progu pojawiła się dyrektorka. Ubrana w szarą garsonkę wysoka, szczupła kobieta o sięgających do ramion brązowych włosach, twarzy pokrytej grubą warstwą kosmetyków i ustami napuchniętymi od kwasu hialuronowego. Ściągnęła okulary w czarnej oprawie.

– Pani Klementyna? – zapytała sucho.

– Tak. Dzień dobry.

– Zapraszam do mojego gabinetu.

Nie czekając na reakcję, wróciła do siebie. Klementyna zerknęła szybko na sekretarki, szukając u nich wsparcia, porady albo chociaż odrobiny życzliwości. Zamiast tego blondynka pospieszyła ją gestem.

– Pani dyrektor nie lubi czekać – wyszeptała.

2

Ostry dźwięk dzwonka przerwał lekcję i wypowiedź Marty w pół słowa. Dziewczynka spojrzała pytająco na nauczycielkę, ale ta dała jej znak, że może siadać. Reszta klasy tylko na to czekała. Zaczęli zbierać swoje rzeczy i wrzucać podręczniki, piórniki i zeszyty do plecaków. Ela klasnęła kilka razy głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę. Na moment tych osiemnastu nastolatków zamarło i wbiło w nią wzrok.

– Proszę, żeby zostali chwilę Karolina, Marysia i Gniewomir! – zawołała i dojrzała wyraz ulgi na twarzy niewywołanych. – Z resztą widzimy się jutro!

Dzieciaki wyrwały się na wyścigi ze swoich ławek. Przepychały się w drzwiach, dawały sobie kuksańce, odpychały się, jakby za nimi co najmniej się paliło. Ale to wszystko odbywało się z sympatią, bez agresji. Ela mimowolnie się uśmiechnęła. To były naprawdę dobre dzieciaki.

Poczekała, aż klasa się opróżni, i przywołała do siebie Karolinę. Córka dyrektorki przypominała trochę matkę – dość ładna, zawsze elegancka i przesadnie zadbana. Uczesana, wymyta, paznokcie doskonale obcięte, ubrania czyste i wyprasowane. Zero luzu. Zero próby jakiegokolwiek buntu. Nawet na plecaku. Inne dzieciaki miały jakieś naszywki, jeden chłopak grubym flamastrem wypisał nazwy ulubionych zespołów, a jej torba zamiast z tornistrem kojarzyła się z biurową aktówką. Ela uważała, że coś z tym jest nie tak. Nastolatka powinna demonstrować swoją osobowość, odkrywać samą siebie, a tutaj nic takiego się nie działo. Może gdyby poszła do innej szkoły. Do takiej, której dyrektorką i zarazem właścicielką nie jest jej matka. Na szczęście Karolina w przyszłym roku rozpocznie liceum. Ciekawe, czy tam złapie trochę oddechu.

– Chciałam porozmawiać o twoim wypracowaniu – powiedziała Ela.

– Coś z nim nie tak? – zapytała zmartwionym głosem dziewczyna. W jej oczach pojawił się błysk strachu i szybko zamaskowała go energicznym mruganiem.

– Nie przeczytałaś lektury.

– To nieprawda – zaprzeczyła. – Może mnie pani przepytać z treści. Znam Balladynę. To opowieść o dwóch siostrach...

– Przestań – przerwała Ela, być może odrobinę zbyt ostro. – Karolina, ja uczę już prawie dziesięć lat. Potrafię odróżnić kogoś, kto przeczytał lekturę, od kogoś, kto przeczytał tylko bryk...

– Nie czytałam bryka!

– I co gorsza, postanowił go przepisać niemal słowo w słowo.

Dziewczynie nagle zabrakło słów. A rzadko to się zdarzało. Pobladła gwałtownie. Ela dałaby sobie głowę uciąć, że nawet ugięły się pod nią nogi.

– Co ty sobie myślisz, Karolina? – zapytała. – Że ja nie mam w domu internetu? Że nie potrafię sprawdzić, skąd wzięłaś te wszystkie okrągłe słówka? Że nie pamiętam, jak ty piszesz? Jaki masz styl?

– Przepraszam panią.

– Za co mnie przepraszasz?

Karolina spuściła wzrok.

– Za to, że nie przeczytałam lektury? – zaryzykowała.

– Ty mnie przepraszasz czy zgadujesz?

Dziewczyna przez chwilę milczała. Potem podniosła głowę.

– Mogę dostać swoją pracę? – zapytała hardo.

Ela po raz kolejny pomyślała, że ta dziewczyna potrafi zaskoczyć. Przed chwilą wyglądała tak, jakby miała się zaraz załamać, a teraz wydaje się gotowa do walki z całym światem. Silna i bezczelna. Ten przeskok od przesadnego przejmowania się błahymi przecież sprawami do nagłej agresji nie był do końca zdrowy i normalny.

Ela pogrzebała w stosie papierów i podała jej kartkę. Karolina wzięła ją, zerknęła na ocenę i podniosła wysoko brwi w wyrazie szczerego zaskoczenia.

– Czwórka?

– Wiem, jak twoja mama zareaguje na jedynkę w dzienniku – powiedziała Ela. – Ale potraktuj to jako ostrzeżenie. Następnym razem będzie pała.

Dziewczyna złożyła wypracowanie na pół i schowała do plecaka. Potem zawiesiła wzrok na nauczycielce.

– Dziękuję pani.

– Proszę.

– Ale na czwórkę mama nie zareaguje dużo lepiej.

Ela poczuła, że brakuje jej słów. Dlatego po prostu pokiwała współczująco głową i poczekała, aż Karolina odejdzie. Dopiero potem zawołała Marysię.

Dziewczyna poderwała się z ławki i podeszła do nauczycielki pewnym krokiem, a Ela zaczęła się zastanawiać, gdzie podziało się to lekko przestraszone, zahukane dziecko, które trafiło do szkoły dwa lata temu. Jak ona wtedy się bała! Marysia pochodziła z biednej rodziny. Matka ciężko pracowała jako kucharka w stołówce jednej z firm pod Warszawą. Oprócz Marysi na utrzymaniu miała jeszcze trójkę dzieci. Ojciec był kierowcą ciężarówki. Zginął w wypadku, kiedy zasnął za kierownicą, wracając z ładunkiem z Niemiec. Podobno chorował na cukrzycę. Tak się spieszył, żeby wyrobić normy w pracy, że nie zdążył zjeść batonika przed wyjazdem z ładunkiem. W trasie spadł mu poziom cukru we krwi. Organizm po prostu się wyłączył. Marysia wzięła udział w konkursie ogłoszonym przez szkołę. Wygrała stypendium. W założeniu dyrekcji miała to być coroczna impreza. Sposób na promocję placówki i wyraz społecznej odpowiedzialności. Skończyło się na jednej edycji. Marysia od początku czuła się inna. Zresztą nic dziwnego. Tutejsze dzieciaki jeździły na rowerach wartych tyle, ile miesięczna pensja jej matki. Ubierały się w najlepszych sklepach, miały najnowsze modele komórek, konsole, komputery, wszystkie możliwe zabawki. Ona, typowy Kopciuszek, nie mogła się bardziej odróżniać. Nie że inni uczniowie z niej szydzili albo ją dręczyli. Wręcz przeciwnie, przyjęto ją z dużą dozą serdeczności. Ale pieniądze potrafią kopać rowy równie głębokie co kolor skóry czy narodowość. Na początku odnosiło się wrażenie, że Marysia posługuje się innym językiem. Nie znała tych wszystkich gier, apek, marek i zagranicznych miejsc na wakacyjne wyjazdy. A teraz? Zmieniła się. Nabrała pewności siebie. I potrafiła to okazać. W szkole obowiązywał zakaz malowania się, jednak dziewczyny zawsze potrafiły obejść takie restrykcje. Niektóre eksperymentowały z henną, a potem odpowiadały bezczelnie, że przecież nie mogą jej zmyć. Inne szły w ekstrawaganckie kolorowe okulary (przecież są potrzebne do nauki), bezbarwny lakier do paznokci, czasem ozdabiany kolorowymi kropeczkami. Modne robiły się nawilżające błyszczyki do ust, kremy do twarzy działające jak podkłady, ale ponieważ nazywają się kremami, to nie można się ich czepiać, i dziesiątki innych sposobów. Z których Marysia również często korzystała. Chociaż ona zazwyczaj ograniczała się do małych, fantazyjnych kolczyków i delikatnego makijażu z henny. Mimo to Ela zastanawiała się, skąd dziewczyna bierze na to wszystko pieniądze. Może zaczęła dorabiać. To by tłumaczyło gorsze wyniki w szkole. Opieka nad młodszym rodzeństwem i praca. Nie zostawało wiele czasu na naukę.

– Sprawdziłam twoje wypracowanie.

– Aha...

– Jest dużo poniżej twojego poziomu.

– Rozumiem.

Marysia odpowiadała trochę nieobecnym głosem. Strzelała wzrokiem na boki, jakby nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła sobie pójść. Ela nie potrafiła się zdecydować, czy jest to wyraz zawstydzenia czy lekceważenia.

– Masz gorsze wyniki w nauce – zaczęła. – Nie tylko z polskiego. Z innych przedmiotów również. Marysiu, co się dzieje?

Dziewczynka przewróciła oczami.

– Czy potrzebujesz jakiejś pomocy?

– Nie – powiedziała. – Nie potrzebuję.

– To skąd te oceny?

– Przecież nie są takie złe! – zaprotestowała gorąco dziewczyna.

– Nie są. Ale z takimi ocenami będziesz miała problem, żeby trafić do naprawdę dobrego liceum. A przecież tego chcesz, prawda?

Długa chwila milczenia.

– Marysiu...

– Tak.

– To co się dzieje?

Westchnięcie.

– Mama musi dłużej pracować. Ja opiekuję się rodzeństwem. Zostało mi mniej czasu na naukę.

Ela po dziesięciu latach pracy w szkole potrafiła wyczuć, kiedy uczeń ją okłamuje. Ale wiedziała też, że czasami trzeba odpuścić. Nie naciskać. Jeśli będzie ostrożna i trochę jej się poszczęści, to Marysia w końcu sama do niej przyjdzie i wszystko opowie.

– Rozumiem. Gdybyś potrzebowała pomocy, przyjdź do mnie. Coś wymyślimy.

– Dobrze.

– Marysiu?

– Tak.

– Jeśli na półrocze te oceny się utrzymają, to stracisz stypendium.

Dziewczyna gwałtownie podniosła głowę.

– Co takiego? Pół roku przed końcem szkoły?!

– Takie są zasady.

– Przecież to tylko pół roku!

– Nie ja je wymyśliłam – powiedziała Ela. – Przykro mi. Ale nauczyciele, nie tylko ja, chcą ci pomóc. I pomożemy ci! Sama jednak też musisz trochę się postarać. Rozumiesz? Nie chcesz przecież szukać nowej szkoły na ostatnie półrocze, prawda?

– Tak.

– Proszę, to twoje wypracowanie.

Dziewczyna wzięła zapisaną gęsto kartkę. Zmarszczyła brwi. W oczach błysnęły iskierki gniewu.

– Trójka?!

– Tak. To chyba twoja najsłabsza praca.

– Ale... Ale... Ale... – Marysia wzięła głęboki wdech, jej policzki poczerwieniały. – Karolina przepisała swoje wypracowanie z internetu i dostała czwórkę! Ja dostałam trójkę! A to moja praca! Sama ją napisałam!

A więc usłyszała rozmowę z Karoliną. Ela miała ochotę walnąć głową o blat biurka. Dobre serce właśnie się na niej zemściło. To prawda, że każdemu starała się pomóc, jednak nie bez powodu potraktowała dziewczynki inaczej. Karolina to sympatyczna dziewczyna, pewnie pójdzie do niezłego liceum i skończy niezłe studia. Z niezłymi wynikami. Ale zawsze będzie co najwyżej średnia. A Marysia, Marysia miała potencjał. Była strasznie zdolna. Jeśli tylko trafi na dobrych nauczycieli, takich, którzy ją dostrzegą i wyciągną rękę w odpowiednim momencie, osiągnie w życiu naprawdę dużo. Tylko jak to teraz wytłumaczyć czternastoletniemu dziecku.

– To ja stawiam oceny – powiedziała Ela, zdając sobie sprawę, że to zła odpowiedź. – I nie będę z tobą dyskutować na temat ocen innych uczniów.

– To niesprawiedliwe. Dała pani czwórkę Karolinie, bo jest córką dyrektorki.

– Nie będę na ten temat dyskutować – powtórzyła nauczycielka.

Marysia zacisnęła usta. Skinęła jej na pożegnanie i wyszła z klasy. Ela schowała głowę w dłonie i odetchnęła głęboko. Nie oszukiwała się – to była katastrofa. Zamiast pomóc dziewczynie, zapewnić ją o swojej życzliwości, dodatkowo ją skrzywdziła. Nie do końca wiedziała, jak to naprawić. A teraz czekała ją najmniej przyjemna z tych trzech rozmów.

– Gniewomir.

Chłopak zapamiętale gryzmolił coś w zeszycie. I dobrze. Przynajmniej on nie podsłuchiwał rozmów z dziewczynami. Wstał. Człapiąc krok za krokiem, podszedł do biurka. Był wysoki jak na swój wiek. Nawet biorąc pod uwagę, że przekiblował rok w innej szkole. Może z tego powodu nieustannie się garbił, jakby chciał być niższy. Krótko ostrzyżony maszynką, niechlujnie ubrany i chudy, tak chudy, że prawie składał się z samej skóry i kości.

Ela nie miała już siły na pedagogiczne rozmowy. Szczególnie że z Gniewomirem nie miało to żadnego sensu. Po prostu wyciągnęła ze stosu kartek tę z wypracowaniem chłopaka i podsunęła mu ją niemal pod nos.

– Co to jest?

Nie odpowiedział. Na kartce zamiast wypracowania znajdowała się seria rysunków. Na wszystkich młody chłopak podobny do Gniewomira w różnych pozycjach uprawiał seks z kobietą podobną do Eli. Brał ją od tyłu, zdzierał z niej ubrania, odsłaniając ogromne (dużo większe niż miała w rzeczywistości) piersi, wpychał jej penisa w usta i (chyba, bo tutaj rysunek był niezbyt czytelny) w odbyt. Czasami kobieta uśmiechała się szeroko, wyraźnie zadowolona, czasami płakała, jakby ją gwałcił.

– Co to jest? – powtórzyła. – To jestem ja?!

Ciągle milczał.

– Co ty sobie wyobrażasz, Gniewomir?! Co ty sobie wyobrażasz?! Gniewomir!

Podniósł głowę.

– Pytam cię o coś!

Nie odpowiedział. Ale Ela była pewna, że lekko uśmiechał się pod nosem. Miała ochotę go spoliczkować.

– Tutaj jesteś, Gniewek! – odezwał się ktoś w drzwiach.

Spojrzała w tamtym kierunku. Do klasy wszedł dwudziestoletni chłopak. Sławomir. Starszy brat Gniewomira. Niższy od niego o głowę, choć lepiej zbudowany. Podobno już prowadził swoją firmę, jakąś knajpę w modnym miejscu. Mieszkał sam. Uciekł z domu, kiedy tylko mógł to zrobić.

– Dzień dobry, pani profesor – powiedział. – Przyszedłem zabrać Gniewka, bo mam go zawieźć do alergologa. – Spojrzał pytająco na brata, potem na nauczycielkę. – Coś się stało?

Ela pokazała mu kartkę. Sławomir stanął jak wmurowany. Ostrożnie wziął ją od nauczycielki. Przejrzał rysunki. Pokręcił głową z niedowierzaniem, a potem poczerwieniał ze wstydu i gniewu. Przez chwilę wydawało się, że spróbuje podrzeć kartkę na kawałki, ale zamiast tego po prostu oddał ją Eli.

– Porozmawiam z nim – powiedział szeptem.

– Wolałabym, żeby porozmawiała z nim wasza mama.

Sławomir stęknął, jakby dostał w brzuch.

– Pani profesor – odparł cicho. – Pani przecież wie, jak jest.

Wiedziała.

– A ojciec?

– To już lepiej rozmawiać z matką. – Bezradnie rozłożył ręce.

Mogła się tego spodziewać. Zrobiło się jej żal Sławomira. Może i miał dwadzieścia lat, ale to tylko kolejny dzieciak, który musiał za szybko dorosnąć.

– Czy mogę go już zabrać? – zapytał nieśmiało.

– Jasne.

– Chodź, Gniewek.

Sławek chwycił brata delikatnie za ramię i poprowadził w stronę drzwi. Kiedy chłopak się odwracał, Ela dostrzegła pod kołnierzem koszulki duży fioletowy siniak.

– Stójcie! – zawołała.

Podeszła do Gniewka. Odgięła mu kołnierzyk. Siniak sięgał obojczyka i niżej.

– Kto ci to zrobił? – zapytała.

Sławek zerknął na obrażenie. Zaraz cofnął się o krok.

– Gniewek – powiedział cicho. – Kto ci to zrobił? – powtórzył pytanie nauczycielki.

Chłopak długo milczał. Ale kiedy zdał sobie sprawę, że nie wyjdzie z klasy, dopóki nie udzieli odpowiedzi, uległ.

– Sam. Przewróciłem się – wybąkał.

Sławek zerknął pytająco na Elę. Ona tylko pokręciła bezradnie głową.

– Wie pani, jak jest – wyszeptał.

Kiedy już została sama w klasie, opadła bezwładnie na krzesło. Czuła się zupełnie wyczerpana. Gniewomir. Chłopak miał szesnaście lat i ledwo potrafił czytać. Przepychany z klasy do klasy pieniędzmi mamusi, która potrafiła zrobić awanturę o byle co, a całe dnie spędzała na zakupach, obściskiwaniu się z kolejnymi kochankami i piciu drogich alkoholi. I pewnie ćpaniu. Rodzina Marysi, biedna, ale zadbana, to nie była żadna patologia.

Rodzina Gniewomira – to już zupełnie inna historia.

3

Dyrektorka, stukając obcasami, weszła za biurko i usiadła na czarnym skórzanym fotelu biurowym, tak wielkim, że spokojnie zmieściłyby się w nim jeszcze dwie osoby. Skojarzenie z tronem nasunęło się Klementynie samo.

– Proszę usiąść – powiedziała dyrektorka, wpatrzona już w ekran monitora, zaciekle klikając komputerową myszką.

Klementyna zajęła miejsce na jednym z dwóch krzeseł ustawionych naprzeciwko biurka. Dyrektorka skończyła klikać, odsunęła od siebie myszkę, a potem oparła się łokciami o blat, zwiesiła głowę i zaczęła okrężnymi ruchami masować sobie skronie. Trwało to przez kilkanaście sekund.

– Jeśli to zły moment... – odezwała się nieśmiało Klementyna.

Dyrektorka wyprostowała się gwałtownie. Na jej twarzy odmalowało się najpierw oburzenie, szybko jednak przykrył je sztuczny uśmiech.

– To nie jest zły moment – powiedziała. – W naszej szkole po prostu zawsze dużo się dzieje. Czasami potrzebuję chwili, żeby złapać oddech. Wszyscy tego potrzebujemy, prawda?

– Tak – potwierdziła uprzejmie Klementyna.

Kobieta zakołysała się na fotelu, zakładając nogę na nogę. Potem sięgnęła po jedną z leżących na stole teczek i otworzyła ją. Rzuciła okiem na znajdujące się tam dokumenty.

– Pani Klementyno – zaczęła – jestem pewna, że obie jesteśmy bardzo zajętymi kobietami, które szanują nawzajem swój czas.

Klementyna przytaknęła, chociaż czasu miała akurat w nadmiarze.

– Przejdę zatem do rzeczy. Razem z mężem mieliśmy marzenie. To marzenie polegało na stworzeniu wyjątkowego miejsca, wyjątkowej szkoły. Przyjaznej uczniom, pomagającej im, ale równocześnie wymagającej i kształtującej odpowiednie postawy obywatelskie. Od początku rozumieliśmy, że do realizacji tego celu będziemy potrzebować pomocy wyjątkowych nauczycieli. I poświęcamy wiele czasu, żeby ich odnaleźć. Bo zdajemy sobie sprawę, że nie przyjdą do nas sami. Chociaż – dyrektorka przerwała na chwilę, podniosła palec w górę – sami niekiedy też przychodzą. Zmierzam do tego, że wymagamy od siebie tego, czego później wymagamy także od naszych pracowników. Aktywności. Inicjatywy. Takiej inicjatywy, jaką pani wykazała, zamieszczając w sieci ogłoszenie o pracę. Od razu zwróciło naszą uwagę. Pani domyśla się dlaczego?

Nie miała pojęcia. Ogłoszenie wrzuciła do internetu w odruchu czystej desperacji. Była zdziwiona, że ktokolwiek je przeczytał. Jeszcze bardziej zaskoczyło ją to, że zadzwoniono do niej z propozycją spotkania i rozmowy kwalifikacyjnej.

– Nie – odpowiedziała szczerze.

Dyrektorka nachyliła się nieznacznie w jej stronę.

– Wiek. Podoba mi się to, że jest pani, proszę mi wybaczyć, starszą kobietą.

Przerwała na chwilę, jakby spodziewała się jakiejś reakcji, ale Klementyna milczała. Autentycznie zaskoczona, nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć.

– Przychodzą do nas młodzi nauczyciele. Oczywiście aktywni. Z ciekawymi pomysłami. Zaangażowani w pracę. Naprawdę, naprawdę, proszę mi wierzyć, że jest to absolutnie wspaniałe grono pedagogiczne. Jednak brakuje im doświadczenia. Trochę nauczycielskiego, ale przede wszystkim, wie pani, takiego życiowego. Takiego pięknego, zdrowego rozsądku, perspektywy, którą zdobywa się dopiero wtedy, kiedy można spojrzeć na pewne sytuacje, mając w pamięci te kilkanaście, kilkadziesiąt minionych lat. Co pani na ten temat sądzi?

Klementyna nerwowym ruchem obciągnęła spódnicę.

– Tak. Wydaje mi się, że pani dyrektor ma rację – powiedziała wreszcie. – Młodzi nauczyciele... Czasami brak im tego życiowego i zawodowego doświadczenia. Nawet jeśli bardzo się starają.

Dyrektorka uśmiechnęła się szeroko, tym razem szczerze. Ucieszyła się z tego, co usłyszała, a Klementyna pomyślała, że to dziwne. Powtórzyła przecież tylko w trochę innej formie to, co tamta przed chwilą powiedziała. Potraktowała ją właściwie tak samo jak tamtą staruszkę, której pomogła przejść przez jezdnię.

– Niech pani przestanie z tą panią dyrektor – żachnęła się kobieta. – Jestem Zofia. Staramy się tutaj mówić sobie po imieniu. Zależy nam na stworzeniu przyjaznej atmosfery w naszym wspólnym miejscu pracy.

– Rozumiem.

– Pani Klementyno, widzę, że miała pani przerwę w pracy nauczycielskiej.

Obawiała się tego pytania i wyobrażała sobie, jak zareaguje, kiedy je usłyszy. Szkicowała w głowie różne scenariusze tego, jak się zachowa, co powie. Ale teraz zaschło jej w gardle, a jedna z dłoni zaczęła lekko drżeć.

– Ja... Tak... Miałam, miałam przerwę, proszę pani dyrektor. Pani Zofio znaczy się. Miałam przerwę.

Poczuła falę gorąca i przestraszyła się, że zaraz zarumieni się jak mała dziewczynka.

– Skąd ta przerwa? – drążyła dyrektorka.

– Na początku... – Klementyna musiała się uspokoić. Przemyślała to dogłębnie. Wiedziała, co odpowiedzieć. Wzięła głęboki wdech. – Na początku, w okresie transformacji zrezygnowałam z pracy w szkole. Wtedy dużo się działo. Pracowałam przez kilka lat w handlu. Potem firma upadła, za to ja musiałam zajmować się rodzicami. Oboje byli bardzo chorzy. Ojciec zmarł już dziesięć lat temu, ale mama dopiero niedawno.

– Na co chorowali?

– Tata nowotwór. Mama alzheimer.

Dyrektorka pokiwała głową.

– Straszna choroba – powiedziała.

– Tak.

– Nikt nie mógł pani pomóc?

– Nie. Jestem jedynaczką. A nie mogłam zostawić mamy samej. Pod koniec... Umarłaby po prostu z głodu, gdybym jej nie karmiła.

Dyrektorka lekko wzdrygnęła się, a potem spojrzała na nią z ukosa. Tym razem jednak w inny sposób. Jakby tą swoją opowieścią przypomniała jej o czymś nieprzyjemnym. Klementyna lekko się zawstydziła. Nie chciała tego wyciągać. Nie chciała sprawiać wrażenia, że współczuciem wymusza przyjęcie do pracy.

– Bardzo mi przykro – stwierdziła sucho dyrektorka. – Musiało być pani trudno.

– Dziękuję.

– Dlaczego zdecydowała się pani wrócić do pracy w szkole?

Klementyna z ulgą przyjęła zmianę tematu.

– Bardzo to lubiłam – powiedziała. – Pomyślałam, że ciągle się do tego nadaję. Podszkoliłam się w domu. Chodziłam do biblioteki pedagogicznej, czytałam te wszystkie czasopisma. Wiem, jakie są teraz metody, czego się oczekuje od nauczycieli, jaka jest podstawa programowa.

Przerwała, bo miała wrażenie, że dyrektora przestała słuchać. Kobieta zmarszczyła brwi i wpatrywała się w monitor. Chwilę nad czymś się zastanawiała, a potem nerwowo wzięła długopis i zapisała coś na marginesie jej życiorysu. Klementyna przez moment poczuła ukłucie irracjonalnego strachu, że dyrektorka właśnie otrzymała wiadomość, w której ktoś odsłonił prawdę o przeszłości. Że wszystkie kłamstwa zawarte w życiorysie właśnie wyszły na jaw. Dyrektorka zaraz wstanie, zacznie na nią krzyczeć, wyzywać od najgorszych i wyrzuci za drzwi, grożąc, że wezwie policję, jeśli tylko Klementyna pojawi się w okolicy szkoły. To ukłucie było tak mocne, że niemal zgięło ją z bólu. Zrobiło jej się gorąco. Powtarzała sobie raz za razem, że powinna się uspokoić. Że przeszłość jest bezpieczna. Nikt jej nie wyda. Nic złego nie może się przydarzyć. Nie teraz.

– Przepraszam – odezwała się dyrektorka. – Pilna sprawa. Jak pani widzi – zaśmiała się – nasza szkoła ciągle żyje. Nieustannie.

– Rozumiem. Pewnie ma pani dużo rzeczy na głowie. Nie chciałabym zajmować pani czasu niepotrzebnie...

– Oferuję dwa i pół tysiąca za pełen etat – powiedziała dyrektorka. – Ale u mnie to nie jest jak w szkole państwowej. Pełen etat to pełen etat, czterdzieści godzin w szkole. Nie przy tablicy, ale musi być pani do mojej dyspozycji. Umowa próbna na trzy miesiące. Jeśli pani się sprawdzi, będziemy mogli rozmawiać o podwyżce. Co pani na to?

Klementyna chciała poderwać się z radości. Z trudem się powstrzymała. Łzy napłynęły jej do oczu. Wyjęła z torebki paczkę chusteczek i otarła szybko powieki, mając nadzieję, że nie zrobi z siebie większej kretynki niż do tej pory.

– Pani Klementyno...

Zdała sobie sprawę, że kobieta oczekuje odpowiedzi.

– Tak. Tak, oczywiście, wszystko mi pasuje. Zgadzam się.

Dyrektorka uśmiechnęła się.

– To dobrze. Proszę przyjść jutro na godzinę dziesiątą. Będzie dla pani przygotowana umowa. Koleżanka oprowadzi też panią po szkole, opowie dokładnie o obowiązkach i zasadach tu obowiązujących. Czego wymagamy od uczniów, a czego wymagamy od nauczycieli.

– Będę jutro o dziesiątej.

– Znakomicie.

Dyrektorka wstała i wyciągnęła rękę na pożegnanie. Zamarła w połowie ruchu. Jej wzrok zawiesił się na zawartości torebki Klementyny.

– To pani papierosy? – zapytała.

Klementyna potwierdziła.

– Będzie musiała pani przestać palić. Zależy nam na tym, żeby nauczyciele w każdym calu stanowili wzór dla uczniów. Rozumiem, że w pani czasach było trochę inaczej, ale takie tutaj mamy zasady.

– Oczywiście! Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby palić w szkole.

Dyrektorka potrząsnęła głową.

– Nie. Chodzi mi o to, żeby przestała pani palić w ogóle – powiedziała mocnym, stanowczym głosem. – Dym papierosowy strasznie przechodzi przez ubranie. Będzie czuć, że paliła pani w domu. Uczniowie się dowiedzą. Rodzice również. Rozumie pani?

– Chyba tak.

– Jest pani gotowa to zrobić?

Pytanie zawisło między nimi i Klementyna zrozumiała, że to jest właśnie najważniejszy moment rozmowy kwalifikacyjnej.

– Tak. Jestem gotowa – powiedziała. – Zresztą i tak powinnam już dawno rzucić.

– Znakomicie – stwierdziła zadowolona z siebie dyrektorka. – W takim razie widzimy się jutro o dziesiątej.

Uścisnęły sobie dłonie. Dyrektorka poprowadziła ją do sekretariatu. Poprosiła jedną z pracownic o przygotowanie dokumentów na jutro. Sekretarka spisała dane Klementyny, których potrzebowała do sporządzenia umowy, a dyrektorka zniknęła w swoim gabinecie. Klementyna cierpliwie czekała i co rusz zaciskała palce na rąbku spódnicy. Potrzebowała tej pracy. Potrzebowała najbardziej na świecie. I wiedziała, że być może po raz pierwszy w życiu spotkało ją niewiarygodne szczęście. Ale wiedziała też, że za nic, za nic nie będzie w stanie rzucić palenia.

4

Kupowanie testu ciążowego było najbardziej przerażającą i upokarzającą chwilą w życiu Marysi. Postanowiła to zrobić w miejscu z dala od domu. Gdzieś, gdzie nikt jej nie zna i nie doniesie o zakupach mamie. Wybrała sklep Rossmann w centrum handlowym Arkadia. Pomyślała, że tam nikt na nią nie zwróci uwagi. Roztopi się w tłumie kupujących.

Podeszła do półki w sklepie. Wrzuciła do koszyka pierwszy z brzegu test. Taki różowy, nie wiadomo dlaczego z uśmiechniętym dzidziusiem na opakowaniu. Żeby nie kupować tylko tego, dołożyła jeszcze pomadkę do ust, batonik i butelkę wody mineralnej. Miała nadzieję, że ekspedientka zeskanuje te produkty mechanicznie, nawet nie patrząc na to, co sprzedaje.

Pomyliła się.

Obsługiwała ją młoda dziewczyna, blondynka z małym srebrnym ćwiekiem w nosie i oczami pomalowanymi tak mocno, jakby zaraz po pracy wybierała się na imprezę do Explosion. Wydawało się, że biały fartuch, który miała na sobie, aż ją piecze. Co chwila zabawnie podrzucała głową i poprawiała fryzurę. Kiedy wzięła do ręki test ciążowy, spojrzała pytająco na Marysię.

– To dla mamy – odpowiedziała szybko dziewczyna.

– Na pewno? – zapytała powątpiewającym głosem ekspedientka.

– Ojej... Przecież nie muszę kupować – rzuciła Marysia.

Ekspedientka zawahała się na moment, a dziewczyna miała ochotę zostawić wszystkie rzeczy i uciec ze sklepu. Ale wtedy usłyszała piknięcie i test ciążowy wylądował obok pomadki Nivea. Spakowała wszystkie rzeczy do plecaka i szybko wyszła z drogerii z mocno bijącym sercem i drżącymi kolanami.

Po przejściu kilku metrów usłyszała kobiecy głos.

– Hej! Zatrzymaj się! Dziewczynko!

Popełniła błąd i się obróciła. Sprzedawczyni biegła w jej kierunku, a poły białego fartucha unosiły się i opadały w rytm kroków. Zanim Marysia zdążyła zareagować, kobieta była już przy niej.

– To nie jest dla twojej mamy, prawda? – odezwała się, zniżając głos. Położyła dłoń na jej ramieniu. Marysia zastygła z zaskoczenia, a potem zrzuciła z siebie rękę kobiety gwałtownym, mocnym ruchem.

– Przepraszam – powiedziała ekspedientka.

– To dla mamy! – powtórzyła dziewczyna.

Sprzedawczyni rzuciła okiem w stronę Rossmanna. Z otwartych drzwi drogerii wychylała się głowa ochroniarza.

– Jeszcze momencik! – rzuciła w jego kierunku i zwróciła się w stronę Marysi: – Słuchaj, gdybyś chciała porozmawiać...

– To dla mamy.

– To mój numer telefonu. Możesz zadzwonić. Wiem, jak jest.

Wyciągnęła w jej stronę złożoną na pół kartkę. Marysia zacisnęła usta. Potem chwyciła papier i schowała go do kieszeni.

– To dla mamy.

– Zadzwoń, kiedy chcesz – powiedziała ekspedientka. Potem uśmiechnęła się pocieszająco. Zrobiła ruch, jakby chciała pogłaskać ją po policzku w pocieszającym geście, ale zrezygnowała. – Cześć – rzuciła tylko.

Wróciła do drogerii, obracając się co kilka kroków. Marysia z jakiegoś powodu pomachała jej na pożegnanie. Potem wyszła szybko z centrum handlowego, a numer telefonu od sprzedawczyni podarła i wyrzuciła do pierwszego napotkanego kosza.

Teraz, kiedy siedziała w szkolnej ubikacji, rozkładała szeroko nogi i próbowała wcelować patyczkiem w strumień moczu, żałowała, że to zrobiła. Chciałaby móc z kimś porozmawiać. Opowiedzieć o wszystkim, co się wydarzyło. O swoim strachu, przerażeniu. O ściśniętym w supeł żołądku. O łzach napływających do oczu dniem i nocą. O tym, że nie może zasnąć. O tej niewidzialnej ręce, która ściska ją za gardło i nie puszcza. Chciałaby z kimś porozmawiać, tylko z kim? Mama nie wchodziła w rachubę. Miała za dużo pracy i przede wszystkim za dużo własnych problemów. Marysia nie chciała dokładać kolejnych.

Rodzeństwo się nie liczyło, za małe i za głupie. Koleżanki z podwórka to straszne plotkary. Prędzej czy później komuś by się wygadały, a potem od słowa do słowa wszystko dotarłoby do mamy. Poza tym od kiedy Marysia trafiła do nowej szkoły, straciła trochę z nimi kontakt. Dużo się uczyła, bo musiała utrzymać wymaganą średnią, a one uznały, że zadziera nosa. Koleżanki z klasy – nawet nie była pewna, czy jakąkolwiek tak naprawdę ma. To znaczy do tej pory zachowywały się okej, nie wywyższały się, a jeśli nawet, to niespecjalnie. Po prostu od czasu do czasu coś chlapnęły głupiego o jej starym telefonie albo dziwiły się, że nie ma dostępu do Netflixa czy HBO GO jak człowiek. Nie chciała im tłumaczyć, że mamę stać tylko na podstawowy abonament z kablówki, a komputer w domu jest tylko jeden, stary, i do tego muszą się nim dzielić. Zresztą mama kupiła go na raty. Żadnej z tych koleżanek nie mogła opowiedzieć o tym, co się dzieje. Nawet nie potrafiłaby sobie wyobrazić, jak by zareagowały. Pewnie żadna z nich nie wyszła jeszcze poza pocałunki i lekkie macanki z chłopakami. Nie dlatego, że by nie chciały, bo może by i chciały, ale ich dni wypełniała szkoła, nauka gry na gitarze, pianino, skrzypce, karate, judo, jazda konna, basen, angielski, francuski, niemiecki, portugalski, kółko szachowe, komputerowe, zajęcia inżynierskie, z programowania czy tysiąc innych rzeczy, tak że zostawało im akurat tyle czasu, by coś zjeść, umyć zęby i położyć się spać. A raczej paść jak kłoda. Zresztą teraz im zazdrościła. Bardzo. Zrobiłaby wszystko, żeby cofnąć czas. To nie tak, że ona chciała uprawiać seks. Uprawiała seks, bo była głupia. A tamten chłopak był taki, taki... Niesamowity. Kiedy była przy nim, nagle przestawała myśleć.

Zamknęła oczy i poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Pociągnęła nosem. Wysunęła patyczek spod krocza. Teraz musiała poczekać na wynik. Z kieszeni wyjęła instrukcję, żeby sprawdzić, ile to potrwa. Wiedziała, że test powinna zrobić z pierwszego, porannego moczu. Ale na to nie miała najmniejszych szans. Rano w domu panował straszny rozgardiasz. Non stop ktoś dobijał się do drzwi łazienki. Czasami zamek nie działał. Mama lub młodsze rodzeństwo mogliby ją podejrzeć. Poza tym bała się swojej reakcji, gdyby okazało się, że wynik jest pozytywny. Nie dałaby rady ukryć emocji. Tak jak teraz.

Poczuła, że robi jej się niedobrze i nie wytrzyma w tej toalecie. Wrzuciła patyczek do plecaka wraz z instrukcją. Ubrała się i wyszła z kabiny. Chciała jak najszybciej odetchnąć świeżym powietrzem.

Na korytarz wypadła z takim impetem, że prawie przewróciła Karolinę. Lekcje już się skończyły. Dziewczyna powinna być w domu. Ale skoro szkoła należała do jej mamy, to w pewnym sensie była w domu.

– Oj, sorry... – rzuciła Marysia.

– Spoko.

Chciała ją wyminąć, ale Karolina próbowała zrobić to samo i po raz kolejny o mały włos by się nie zderzyły. Karolina najpierw zachichotała, a potem nagle spoważniała.

– Płakałaś? – zapytała.

Zaprzeczanie nic by nie dało. Twarz Marysi zdradzała wszystko.

– Tak.

– To przez panią Elę? Przez to, co ci powiedziała?

Przytaknęła. To wygodne kłamstwo, wiarygodne i co najważniejsze, wymyśliła je sama Karolina.

– Nie przejmuj się – powiedziała dziewczyna. – To tylko oceny.

I wtedy Marysia ją uderzyła. Nie mocno, ale trafiła Karolinę pod szczękę, i na tyle niespodziewanie, że wylądowała tyłkiem na podłodze. Obie były równie zdumione. Karolina patrzyła z niedowierzaniem na Marysię, a Marysia na swoją zaciśniętą pięść. Do tej pory biła się tylko raz. Z Lilką, bo ta głupia kurwa powiedziała, że tatuś Marysi zginął w wypadku po pijaku. A to było kłamstwo. Jej tatuś prawie nie pił. Tylko troszkę na imieninach czy urodzinach. Ale Marysia nigdy nie widziała go pijanego. To tato Lilki chlał ile wlezie i chodził na dziwki. A kiedy się solidnie napił, lał żonę. Ona musiała chować dzieci po szafach, a krzyki słyszała cała kamienica. Marysia wtedy solidnie przyłożyła Lilce. Rozbiła dziewczynie nos i wargę. Potem miała kłopoty. Mama nie chciała słuchać, dlaczego to zrobiła. A nawet gdy usłyszała, powiedziała, że nic jej to nie obchodzi. Przylała Marysi pasem i zakazała wychodzić z domu na podwórko przez dwa tygodnie. Tej samej nocy przyszła jednak do niej, przytuliła się i spały razem, wczepione w siebie nawzajem na niewielkim dziecięcym łóżku. Ale to było dawno temu. Od tamtego czasu nikogo nie uderzyła. Aż do teraz.

– Przepraszam, przepraszam – mówiła gorączkowo. Próbowała pomóc Karolinie, jednak ta ją odepchnęła.

– Wariatka! Odbiło ci!

– Nie! To nie tak! To wypadek! Nie chciałam! – powtarzała przerażona.

Karolina samodzielnie podniosła się z ziemi.

– Nie dotykaj mnie! Nie odzywaj się do mnie! Idiotka!

Odeszła szybkim krokiem, a Marysia została na pustym korytarzu sama. Oddychała szybko. Serce biło jej jak oszalałe. Nie rozumiała, co się stało. To był impuls. Nagły wybuch gniewu, któremu nie potrafiła się oprzeć. Jakby wszystko wydarzyło się poza nią, bez udziału głowy i mózgu. Karolina powiedziała głupotę. Dla Marysi to nie tylko oceny. Dla każdego innego dzieciaka może i tak, ale nie dla niej. Jeśli spadnie jej średnia, wyrzucą ją ze szkoły. A to będzie koniec marzeń o dobrym liceum. A potem studiach. Chciała je skończyć. Chciała dostać dobrą pracę, żeby pomóc mamie. Sprawić, że mama będzie z niej dumna. Marysia rozumiała, że dziewczyna próbowała ją tylko pocieszyć. Pewnie naprawdę się zmartwiła, kiedy zobaczyła jej łzy. Ale nie tak. Powinna to zrozumieć. No i teraz Marysia wpakowała się w jeszcze większe kłopoty. Jeśli Karolina opowie o wszystkim mamie, to nawet najlepsza średnia nie pomoże.

Wybiegła ze szkoły. Poszła szybko w kierunku metra. Cały czas myślała o Karolinie i o tym, co się stanie, jeśli wyrzucą ją ze szkoły.

Kiedy dotarła do stacji, przypomniała sobie o teście w plecaku. Zatrzymała się. Rozejrzała dookoła, ale nie dostrzegła nikogo znajomego. Odeszła na bok. Stanęła przy płocie okalającym najbliższą posiadłość – ładną przedwojenną willę. Wyjęła test ciążowy i sprawdziła wynik.

Dwie kreski.

Nie musiała sięgać do instrukcji, żeby wiedzieć, co to oznacza.

Była w ciąży.

5

Klementyna po wyjściu z gabinetu dyrektorki czuła się tak, jakby po raz kolejny przechodziła menopauzę. Uderzenia gorąca, mocno bijące serce, zawroty głowy. Na przemian ogarniała ją radość i przerażenie.

Znalazła najbliższą toaletę z napisem „Dla personelu” i wparowała do środka. Chciała tylko ochlapać sobie twarz zimną wodą, uspokoić się trochę. Otworzyła drzwi tak mocno, że uderzyły z hukiem o ścianę. Stojąca naprzeciwko przy otwartym oknie kobieta aż podskoczyła i gwałtownie pobladła. I zaraz potem zaczęła machać gorączkowo ręką.

– Niech pani zamyka! Szybko!

Klementyna zrobiła to, o co ją poproszono.

– Zasuwkę też!

Kobieta poczekała, aż Klementyna upewni się, że drzwi są zamknięte, i dopiero wtedy odetchnęła głębiej. Uśmiechnęła się przepraszająco. W palcach trzymała palącego się papierosa.

– Przestraszyła mnie pani – powiedziała. – Tutaj dyrekcja... No, powiedzmy, że nie lubi, kiedy nauczyciele palą.

– Wiem. Pani dyrektor już mi o tym powiedziała.

Kobieta zmarszczyła brwi.

– Spotkała się z nią pani?

– Tak.

– Pani jest...

– Mam tutaj pracować. Jako nauczycielka matematyki.

– Zamiast Małgośki – domyśliła się kobieta.

– Chyba tak.

Kobieta zaciągnęła się powoli papierosem, a potem wychyliła się za okno i wypuściła dym na zewnątrz. Spojrzała porozumiewawczo na Klementynę.

– Nie wyda mnie pani?

– Nie – powiedziała Klementyna i po chwili dodała z wahaniem: – Sama chętnie bym zapaliła.

Kobieta uśmiechnęła się szeroko i zachichotała, po czym zakryła usta dłonią. Potem poprawiła włosy, które opadły jej na twarz, i sięgnęła po leżącą na parapecie paczkę papierosów. To były mentolowe vogi, lepsze od tych w jej torebce, więc Klementyna chętnie skorzystała z zaproszenia. Poza tym pamiętała jeszcze ten okres swojego życia, kiedy na papierosy przeliczało się wszystko, łącznie z jedzeniem i piciem. Pożałowała, kiedy tylko zaciągnęła się po raz pierwszy – jakby zamiast tytoniu paliła pastę do zębów.

– Ela jestem – przedstawiła się kobieta. – Uczę tutaj polskiego.

– Klementyna.

Ela po raz kolejny wychyliła się za okno i wydmuchała dym. Wyglądała na niewiele ponad trzydzieści lat. Nosiła kremowe szpilki na średnim obcasie, obcisłe czarne spodnie i zieloną bluzkę. Rozpięte górne guziki odsłaniały dekolt. Nie za dużo, ale Klementyna i tak poczuła się zaskoczona. Pomyślała, że Ela ubrała się do pracy w szkole zbyt ładnie, zbyt seksownie, jednak zaraz pojawiła się kolejna myśl – może sama jest już stara i po prostu się nie zna. A poza tym to nie jej sprawa.

– Zwykle nie palę w szkole – powiedziała Ela. – Ale czasami po prostu się nie da.

Klementyna kiwnęła głową. Nie chciała, żeby nauczycielka się przed nią z czegokolwiek tłumaczyła. Krępowało ją to. Rozejrzała się po toalecie. W niewielkim pomieszczeniu mieściły się dwie kabiny i jedna umywalka.

– Jeśli dopadnie cię kiedyś potrzeba – ciągnęła Ela – to to jest najlepsze miejsce. Dyrektorka rzadko tutaj zagląda. Choć niestety się zdarza. Dlatego palimy przy otwartym oknie i zawsze potem używamy odświeżacza powietrza. Stoi tam w kącie.

– A ona nie wyczuje zapachu tytoniu?

Ela machnęła ręką.

– Tak, wiem. Opowiadała ci pewnie, że przeszkadza jej zapach, że wsiąka w ubrania i potem się go wyczuwa nawet wiele godzin po ostatniej fajce. Ale powiem ci, że wparowała tutaj raz, kiedy ledwo co skończyłam palić. Przysięgam, dymek jeszcze unosił się pod sufitem!

– Nic nie wyczuła?

– Albo nic nie wyczuła, albo nic nie powiedziała. Najadłam się wtedy strachu. Od tego czasu używamy odświeżacza. Tak na wszelki wypadek.

– Rozumiem.

– Gdzie wcześniej uczyłaś? – zapytała polonistka.

Klementyna odwróciła wzrok.

– Miałam długą przerwę – powiedziała wreszcie. – Zajmowałam się chorymi rodzicami.

Ela pokiwała w zamyśleniu głową.

– Wszystkie nas to kiedyś czeka – stwierdziła. – Dobrze by było, gdybyśmy też miały kogoś, kto się nami zaopiekuje, kiedy będzie trzeba, prawda?

Klementynie wydawało się, że w głosie nauczycielki zabrzmiał dziwny smutek. Kobieta jednak szybko się z niego otrząsnęła. Zgasiła niedopałek po zewnętrznej stronie parapetu, zawinęła w kawałek papieru toaletowego i wyrzuciła do kosza na śmieci.

– Czuję się jak nastolatka, która musi się ukrywać przed rodzicami – skomentowała. – Ja, dorosła kobieta.

Potem skrzyżowała ręce na piersiach i ciekawsko, z lekko zawadiackim uśmiechem zaczęła się przyglądać kończącej swojego papierosa Klementynie.

– Co takiego? – zapytała Klementyna, zastanawiając się, czy nic jej się nie przylepiło do twarzy.

– Nic. Po prostu... Opowiadam, jak chowałam się przed rodzicami z papierosami, a pani, nawet nie wiem, czemu i kiedy przeszłam na ty, jest mniej więcej w wieku mojej mamy. Trochę mi się zrobiło dziwnie.

– Mnie też – przyznała Klementyna. – Ale nie przez panią. To nieco zwariowany dla mnie dzień. Nowa praca. Dawno mnie nie było przy tablicy. Zastanawiam się, czy dam radę.

– To jak z jazdą na rowerze – powiedziała Ela. – Tego się nie zapomina.

Klementyna spojrzała na nią z wdzięcznością. Potrzebowała takiego dobrego słowa. Kogoś, kto w nią uwierzy. Nigdy nie spodziewała się, że otrzyma to od dopiero co poznanej osoby. Samotność na krótką chwilę stała się mniej przerażająca i dojmująca. Postanowiła się odwdzięczyć.

– Dlaczego pani się zdenerwowała? – zapytała.

Ela skrzywiła się.

– Gryzie mnie ta „pani” – odparła. – Tak zwracają się do mnie dzieci na lekcji.

– To przejdźmy na ty – zaproponowała Klementyna, chociaż to z kolei ją gryzło. Ale tak została wychowana. Żeby wychodzić naprzeciw ludziom, dogadzać im. Nawet jeśli tym kimś była kobieta niemal dwukrotnie od niej młodsza. Nienawidziła w sobie tej cechy, ale nie potrafiła się jej wyzbyć. – Czemu się zdenerwowałaś?

– Jeden z uczniów... A zresztą sama zobacz. – Ela machnęła ręką.

Wyjęła z leżącej pod stopami torby złożoną na czworo kartkę i podała jej. Klementyna rozpostarła ją i stęknęła głucho, kiedy ujrzała serię pornograficznych rysunków.

– Gdybyś się nie domyśliła – ciągnęła Ela – ta kobieta to ja. Ten facet to on. A to – postukała palcem w kartkę – nie jest pierwszy tego typu rysunek, jaki od niego dostałam. Ani nawet najbardziej wulgarny.