Wampir - Wojciech Chmielarz - ebook + audiobook + książka

Wampir ebook i audiobook

Wojciech Chmielarz

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

32 osoby interesują się tą książką

Opis

Prywatny detektyw Dawid Wolski ma odkryć tajemnicę kryjącą się za samobójstwem dwudziestoletniego Mateusza. W samobójstwo nie wierzy matka chłopaka. Jej zdaniem syn nie miał powodu tego robić. Studiował socjologię, ale zamierzał przenieść się na informatykę. Chciał podróżować, zwiedzić świat. Pewnej majowej nocy wszedł na dach wieżowca i skoczył. Nie zostawił listu. Nikt niczego nie widział.

Sprawa pozornie prosta, tyle że Wolski co krok natyka się na kłopoty. Część problemów sam tworzy – nigdy nie należał do osób cierpliwych, a kręgosłup moralny pozostawia wiele do życzenia. Ale zlecenie jest zleceniem, mimo że bywa niebezpiecznie. Musi też wejść w świat nastolatków – zaskakująco bezwzględny. Sprawa komplikuje się coraz bardziej, kiedy tajemnice gliwickich zaułków zaczynają splatać się z wirtualną rzeczywistością. Co łączyło Mateusza z Alicją, zaginioną dziewczyną, której szuka całe miasto? Czy Mateusz miał jakiś związek z siecią nastoletnich prostytutek? Dlaczego niektórzy członkowie jego rodziny najwyraźniej woleliby ukręcić łeb śledztwu?

Ta wciągająca i pełna zaskakujących zwrotów akcji powieść otwiera gliwicki cykl kryminałów Chmielarza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 4 min

Lektor: Mateusz Znaniecki

Oceny
4,1 (38 ocen)
17
10
9
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adella60
(edytowany)

Całkiem niezła

Niemrawa akcja. Często nielogiczne sekwencje zachowań słabo nakreslonych bohaterów. Na szczęście następne pozycje tego autora są dobre, ta nie.
20
Arlenap89

Całkiem niezła

Byłaby może gwiazdka więcej, ale główny bohaterów - Dawid Wolski jest tak drażniącą osobą, że ledro wymęczyłan tą książkę.
00
Katryna

Nie oderwiesz się od lektury

Książka świetna,nie mogłam się oderwać od niej.
00
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

"Wampir" to wznowienie pierwszego tomu gliwickiego cyklu kryminałów z detektywem Dawidem Wolskim autorstwa Wojciecha Chmielarza. Według policji dwudziestoletni Mateusz popełnił samobójstwo. Jednak jego matka nie może w to uwierzyć i do odkrycia prawdy wynajmuje prywatnego detektywa Dawida Wolskiego. Dawid to kontrowersyjna postać kłamie, kręci, mota, gdy wymaga tego sytuacja, jednym słowem — niezły z niego gagatek. Bezczelny, bezpośredni, pewny siebie typ, z którym nie sposób się nudzić. Z pozoru prosta sprawa kryminalna okazuje się emocjonująca i bardziej złożona niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Pojawia się więcej wskazówek świadczących o tym, że mogło dojść do zabójstwa. Przez cały czas, gdzieś w tle snuje się niewyjaśniona sprawa zaginięcia nastoletniej Alicji. Czy coś łączy obie te sprawy? Czytałam wszystkie książki autora poza cyklem gliwickim, więc cieszę się, że mogłam go w końcu poznać. Jak mówią: ćwiczenie czyni mistrza, a im więcej Wojtek pisze, tym lepiej mu to wy...
00
justynabartosz2017

Nie polecam

Ciężko powiedziec o czym byla ta ksiazka.
00

Popularność




Wy­dawca, re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych MI­CHAŁ PAW­ŁOW­SKI
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cie na okładce An­to­ine J. / unsplash.com
Ła­ma­nie | ma­nu­faktu-ar.com
Co­py­ri­ght © by Woj­ciech Chmie­larz Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-67996-13-6
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

But it was not your fault but mine

And it was your he­art on the line

I re­ally fuc­ked it up this time

Didn’t I, my dear?

Mum­ford & Sons, Lit­tle Lion Man

PRO­LOG

U Świę­tego An­to­niego za­bili w dzwony. Ma­ria za­sty­gła z no­żem nad szy­ko­waną wła­śnie ka­napką.

– Na którą to? – za­py­tała ciotka z są­sied­niego po­koju.

– Na dzie­wiątą.

– To mamy czas – stwier­dziła ciotka, ale w jej gło­sie brzmiały nie­po­kój i pre­ten­sja.

Ma­ria wes­tchnęła i wró­ciła do przy­go­to­wy­wa­nia śnia­da­nia. Pierw­sze ko­mu­nie za­wsze bu­dziły w niej złe wspo­mnie­nia. Ze swo­jej pa­mię­tała głów­nie przy­ję­cie już po. Czer­wony na twa­rzy oj­ciec pod­rzu­cał ją pod sam su­fit. W gło­wie krę­ciło się jej od in­ten­syw­nego za­pa­chu wódki i przy­wie­zio­nych ze wsi na­le­wek, a oczy łza­wiły od wi­szą­cego siwą chmurą dymu pa­pie­ro­sów marki Sport. Zwy­mio­to­wała i na oj­cow­ską twarz, ko­szulę oraz ulu­biony kra­wat w prążki po­le­ciał wie­lo­barwny paw zło­żony ze zdo­by­tych z tru­dem ja­jek, wę­dlin, ciast i cze­ko­lady.

Póź­niej była ko­mu­nia jej młod­szego brata. Wspi­nali się na ro­snącą na po­dwórku wierzbę i ska­kali z co­raz wy­żej po­ło­żo­nych ko­na­rów na miękką, mo­krą i pach­nącą zmur­sza­łymi li­śćmi zie­mię. Pod­czas jed­nego z tych sko­ków za­ha­czyła ple­cami o wy­sta­jącą ga­łąź, po­rwała wyj­ściową su­kienkę z fal­ban­kami i ze­rwała wi­sio­rek. Łań­cu­szek od­na­la­zła wśród ko­rzeni, ale złoty krzy­żyk za­gi­nął na za­wsze. Oj­ciec znowu był wtedy pi­jany, więc matka sama wy­jęła mu pa­sek ze spodni (wśród chi­cho­tów i za­chę­ca­ją­cych okrzy­ków ze­bra­nych go­ści) i za­mknęła się z Ma­rią w jej po­koju, bi­jąc ją za karę zbyt długo i zbyt mocno.

Wresz­cie, naj­gor­sza z tych wszyst­kich, ko­mu­nia Ma­te­usza. Czy­tał wtedy prze­jęty frag­ment Sta­rego Te­sta­mentu. Ubrany jak pan młody, w śliczny ma­lutki gar­ni­tur z białą muszką i ka­mi­zelką. Z wło­sami lśnią­cymi od żelu, za­cze­sa­nymi ele­gancko na bok. Jej mały skarb. Jak się przy­go­to­wy­wał do tej chwili. Ile razy czy­tał ten krótki frag­ment w domu! Za­wsze wra­cał ze szkoły, rzu­cał ple­cak w kąt i ścią­gał z półki za­ku­rzoną Bi­blię Ty­siąc­le­cia, a po­tem pro­sił, żeby po­ka­zać mu „jego tekst”. Po­wta­rzał go so­bie tyle razy, że na­wet Ma­ria znała go już na pa­mięć.

Stra­ciła tę jego wielką chwilę. Nie po­tra­fiła się sku­pić, bo trzy rzędy za nią, tro­chę po pra­wej, sie­działa ONA. Ma­ria czuła na swoim karku JEJ pa­lący wzrok. Pe­łen wzgardy i lek­ce­wa­że­nia. Czemu wtedy przy­szła? Ma­ria za­uwa­żyła JĄ jesz­cze przed mszą. Pro­siła, żeby so­bie po­szła, żeby nie psuła jej tego pięk­nego dnia. A ONA od­po­wie­działa ob­łud­nie, że nie ma po­ję­cia, o co jej cho­dzi, i po­parła te słowa te­atral­nym ge­stem. Ma­ria, zde­spe­ro­wana, ze łzami w oczach, bła­gała męża, żeby coś zro­bił. Wzru­szył ra­mio­nami, mó­wiąc, że prze­cież nie bę­dzie ni­kogo z ko­ścioła wy­rzu­cał, a ONA ma prawo tam być. Naj­gor­sze było jed­nak to, że ko­le­żanki z pracy, z ulicy, ze szkoły od Ma­te­usza, wszyst­kie matki, żony, ciotki, babki, wszyst­kie one wie­działy i szep­tały mię­dzy sobą, po­mię­dzy mo­dli­twami, o Ma­rii, o NIEJ i o nie­wier­nym mężu. Ma­ria nie mo­gła się sku­pić na li­tur­gii, na Ma­te­uszu, na jej ma­łym, pięk­nym męż­czyź­nie, kiedy przy­stę­po­wał do tego naj­waż­niej­szego z sa­kra­men­tów.

Ni­gdy w ży­ciu nie czuła się tak upo­ko­rzona.

Mie­siąc póź­niej mąż od niej od­szedł. Zo­sta­wił ją i zo­sta­wił Ma­te­usza. Po na­stęp­nych czte­rech mie­sią­cach ONA przy­szła do Ma­rii za­pła­kana, prze­ra­żona i drżąca. Bła­gała, żeby ją wy­słu­chała, żeby dała jej nu­mer do męża. Ma­ria tylko ła­god­nie za­trza­snęła jej drzwi przed no­sem.

– No, gdzie jest Ma­te­usz? – za­py­tała ner­wowo ciotka, wcho­dząc do kuchni.

Czuła się u Ma­rii wy­jąt­kowo swo­bod­nie, czego do­wo­dem było to, że nie wło­żyła ko­szuli. Ob­wi­słe, po­marsz­czone piersi, nie­udol­nie za­mknięte w po­sza­rza­łym od czę­stego pra­nia biu­sto­no­szu, ko­ły­sały się w rytm jej kro­ków.

– Przyj­dzie – od­po­wie­działa Ma­ria.

– Ko­cha­nie, ale gru­biej po­krój tę wę­dlinkę – rzu­ciła ciotka, spo­glą­da­jąc na ta­lerz.

– To nie ja po­kro­iłam, tylko w skle­pie.

– Oczy­wi­ście, ko­cha­nie. Ale jakby nie zdą­żył?

– Zdąży.

– Ale jakby.

– To pój­dziemy pie­chotą.

Ciotka skrzy­wiła się, się­ga­jąc po ka­napkę.

– Z mo­imi no­gami?

– To nie­da­leko.

– Nie mó­wi­ła­byś tak, ko­cha­nie, gdy­byś była w moim wieku.

– To za­mó­wimy tak­sówkę.

– A zdą­żymy? I daj drugi ta­le­rzyk, ko­cha­nie. Dla Zdzi­sia zro­bię śnia­danko. I ja­kieś wa­rzywko byś do­kro­iła. Do­brze, skar­bie? A w ogóle to sama po­win­naś zro­bić prawo jazdy. Ja to już je­stem za stara, ale ko­biety w twoim wieku to mają prawa jazdy i same pro­wa­dzą sa­mo­chody. Nie ro­zu­miem, dla­czego ty byś nie mo­gła.

Ma­ria wy­cią­gnęła ze zmy­warki ta­lerz, sta­ra­jąc się igno­ro­wać prze­mowę ciotki. W lo­dówce zna­la­zła po­mi­dora. Skro­iła go szybko i na­ło­żyła. Ciotka wzięła por­cję dla sie­bie i wuja. Wy­cho­dząc z kuchni, rzu­ciła jesz­cze:

– I kawki byś zro­biła, do­brze, skar­bie? I żeby Ma­te­uszek zdą­żył. Za­dzwoń do niego może, co?

Ma­ria nie chciała mó­wić, że już dzwo­niła. Trzy razy. Chło­pak nie od­bie­rał. Pew­nie spał albo miał wy­łą­czoną ko­mórkę. W naj­gor­szym ra­zie zgu­bił, bo prze­cież nie wia­domo, gdzie się szla­jał z kum­plami. Ostat­niej nocy miał spać u Szy­mona Majki, na Gwar­dii Lu­do­wej. Nie­da­leko, zdąży wró­cić. Tłu­ma­czył, że chciał zro­bić miej­sce dla wujka i ciotki, żeby mo­gli u nich po­miesz­kać w kom­for­cie i spo­koju. Ma­ria wie­działa, że ta na­gła tro­ska o wu­jo­stwo była tylko pre­tek­stem, żeby spę­dzić noc na włó­cze­niu się po klu­bach, pi­ciu albo gra­niu na kom­pu­te­rze. Dla­tego się nie zgo­dziła. Od­po­wie­dział jej, że skoń­czył osiem­na­ście lat i nie może mu już roz­ka­zy­wać. A ona au­to­ma­tycz­nie pod­nio­sła głos, że do­póki żyje pod jej da­chem, to... W efek­cie skoń­czyło się na tym, że wrzesz­czała na niego, kiedy się ubie­rał, a on, wy­cho­dząc, trza­snął drzwiami tak mocno, że za­drżały szyby w oknach. Ma­te­usz był kie­dyś roz­sąd­nym chło­pa­kiem. Po roz­wo­dzie, kiedy był jesz­cze mały prze­cież, pięk­nie się nią opie­ko­wał. Po­mógł jej sta­nąć na nogi. Nie ro­zu­miała, co się z nim stało przez ostat­nie lata. Jakby ktoś pod­mie­nił jej śliczne, grzeczne dziecko na wred­nego i zło­śli­wego gnoma. Po­dej­rze­wała, że to wina jego dziew­czyny. Miała na niego zły wpływ.

Ma­ria zer­k­nęła na ze­ga­rek. Było już pięt­na­ście po dzie­wią­tej. Mamy czas, uspo­ka­jała się. Na pewno za­spał. Ko­mórka mu wy­sia­dła, na­wet nie za­uwa­żył kiedy, i bu­dzik nie za­dzwo­nił. Za­raz sam się obu­dzi i za dwa­dzie­ścia mi­nut, góra pół go­dziny wpad­nie tu­taj zdy­szany, z prze­pro­si­nami. Oczy­wi­ście ich nie przyj­mie. Spoj­rzy na niego lo­do­wato i przez całą uro­czy­stość i przy­ję­cie bę­dzie da­wała mu do zro­zu­mie­nia, jak bar­dzo jest na niego ob­ra­żona i jak bar­dzo ją za­wiódł. On bę­dzie uda­wał, że ni­czego nie wi­dzi, więc bę­dzie mu­siała na­ro­bić mu wstydu. Opo­wie o wszyst­kim ca­łej ro­dzi­nie. Albo po­zwoli, żeby ciotka to zro­biła. Już ją prze­cież świerz­bił ję­zyk.

Za­pa­rzyła kawę. Z szafki wy­cią­gnęła kubki i roz­lała ją do nich.

– Kawa go­towa! – krzyk­nęła w głąb miesz­ka­nia. Nikt jej nie od­po­wie­dział. Je­śli ciotka z wuj­kiem są­dzą, że przy­nie­sie im do po­koju, to grubo się mylą. Wyj­rzała przez ku­chenne okno na po­dwórko. Ni­g­dzie nie do­strze­gła syna. Za­częła sprzą­tać.

Ma­te­usz nie prze­pa­dał za ro­dzin­nymi zjaz­dami. Tak samo jak ona, a ko­mu­nia ku­zynki była ta­kim zjaz­dem, i to naj­gor­szego ro­dzaju. Ale Ma­te­usz bar­dzo lu­bił „Po­twora”, jak na­zy­wał dziew­czynkę, i wprost uwiel­biał wujka. Nie od­pu­ściłby. Szcze­gól­nie że wu­jek był dość bo­ga­tym czło­wie­kiem i im­preza też miała być na bo­gato. Wu­jek pla­no­wał ja­kieś atrak­cje, szwedzki stół i obiad we wło­skiej re­stau­ra­cji urzą­dzo­nej w sta­rym spi­chle­rzu. No i Ma­te­usz chciał prze­cież zo­ba­czyć, ja­kie pre­zenty do­sta­nie „Po­twór”. Wcze­śniej go­ście otrzy­mali li­stę ży­czeń. Czego na niej nie było! Lalki, kon­sole, ta­blety, ko­mórki, apa­raty, ka­mery i inne cuda. Ma­ria czy­tała to z ro­sną­cym nie­do­wie­rza­niem. Za jej cza­sów wy­star­czał złoty łań­cu­szek i ze­ga­rek albo ro­wer, je­śli ktoś miał szczę­ście.

– Masz że­lazko? Bluzka mi się po­mięła – ode­zwała się ciotka, wcho­dząc do kuchni z pu­stymi ta­le­rzami. Wrzu­ciła je do zlewu, cho­ciaż Ma­ria pro­siła po­przed­niego wie­czoru, żeby od­kła­dała je od razu do zmy­warki, i z dez­apro­batą spoj­rzała na kubki. – Kawa? Ale już zimna! Czemu nie wo­ła­łaś?

– Wo­ła­łam!

– Nic nie sły­sza­łam. To masz to że­lazko, ko­cha­nie?

Ma­ria my­ślała, że się prze­sły­szała. Za kogo ciotka ją uwa­żała? Oczy­wi­ście, że miała że­lazko w domu. Pralkę i od­ku­rzacz rów­nież.

– Przy­nieś bluzkę.

Już kilka mi­nut póź­niej stała nad de­ską, pra­su­jąc nie tylko bluzkę ciotki, ale też płó­cienne spodnie wuja i jego ko­szulę. Kiedy skoń­czyła, do­cho­dziło wpół do dzie­sią­tej. Od­nio­sła rze­czy wu­jo­stwu. Sama wró­ciła do sy­pialni. Wy­jęła z szafy wcze­śniej przy­go­to­wany kom­plet i prze­brała się w czarną spód­nicę, białą ko­szulę i ja­sny ża­kiet. Do­ło­żyła do tego cie­li­ste raj­stopy i srebrną bi­żu­te­rię.

Było za pięt­na­ście dzie­siąta, kiedy do jej po­koju zaj­rzała ciotka.

– To może za­dzwoń jed­nak po tę tak­sówkę.

– Mamy czas.

– No ale tak­sówka musi do­je­chać.

– Ma­te­usz za­raz wróci – stwier­dziła Ma­ria, si­ląc się na spo­kój. Gdyby te­raz za­mó­wiła tak­sówkę, zdą­ży­liby pew­nie na uro­czy­stość. Kiedy po­ja­wiłby się wresz­cie Ma­te­usz, na jej pre­ten­sje wzru­szyłby tylko ra­mio­nami i po­wie­dział, że prze­cież świet­nie po­ra­dzili so­bie bez niego i że nie ma żad­nego pro­blemu. Nie za­mie­rzała po­zwo­lić mu na od­po­wiedź, że prze­cież nic się nie stało. Je­śli mieli się spóź­nić i stać w ko­ściele, to trudno. Spóź­nią się i będą stać. Do tego Ma­te­usz pew­nie przez całą noc pił. I pa­lił z ko­le­gami. Nie zdąży się po­rząd­nie wy­ką­pać. Po­je­dzie śmier­dzący wy­żło­pa­nym pi­wem i pa­pie­ro­sami. I do­brze. Niech się wsty­dzi. Niech świeci oczyma przed wu­jo­stwem. Niech tłu­ma­czy „Po­two­rowi”, dla­czego wali od niego ta­nią wódką. Była wście­kła. Nie miał prawa jej tak za­wieść. Dzie­sięć razy pro­siła, żeby wró­cił na dzie­wiątą.

– To może cho­ciaż za­dzwoń do niego? – po­pro­siła ciotka.

Ma­ria wie­działa, że to bez­ce­lowe, ale się­gnęła po ko­mórkę. Zro­biła to tylko po to, żeby ciotka się wresz­cie od­cze­piła. Wy­brała nu­mer. Słu­chała sy­gnału nie­odbie­ra­nego po­łą­cze­nia, kiedy roz­legł się dzwo­nek do drzwi. Od­rzu­ciła te­le­fon na łóżko.

– Wi­dzisz, już jest – po­wie­działa, mi­ja­jąc ciotkę.

Do­piero na ko­ry­ta­rzu do­tarło do niej, że Ma­te­usz prze­cież miał swoje klu­cze. Nie mu­siał dzwo­nić. Na­ci­snęła klamkę.

Zo­ba­czyła dwóch męż­czyzn. Je­den z nich był umun­du­ro­wa­nym po­li­cjan­tem. Drugi no­sił dżinsy i wpusz­czoną w nie żółtą ko­szulę z krót­kimi rę­kaw­kami. Z kie­szonki na piersi wy­sta­wały mu oku­lary prze­ciw­sło­neczne o lu­strza­nych szkłach.

W pierw­szej chwili Ma­ria po­my­ślała, że Ma­te­usz wpadł w ja­kieś kło­poty. Wdał się w bójkę czy coś i te­raz sie­dzi w aresz­cie. Ale po­ważny wzrok tego nie­umun­du­ro­wa­nego spra­wił, że nogi się pod nią ugięły.

– Bar­dzo mi przy­kro – po­wie­dział męż­czy­zna. – Bar­dzo mi przy­kro.

1

Wy­pis z grupy na Fa­ce­bo­oku „Znajdźmy Ali­cję!”

Zwróć­cie uwagę na mniej wię­cej 4:36. Po­stój tak­só­wek, fa­cet w sza­rym płasz­czu. Idzie w stronę Zwy­cię­stwa. Mija się z Alą. Co się dzieje póź­niej. Wi­dzi­cie to? 4:40. Przy­staje. Za­sta­na­wia się nad czymś. Za­wraca. On idzie za ALĄ! Co się z nim da­lej dzieje? Dla­czego nie ma go na in­nych fil­mach? Czyżby wie­dział, gdzie na dworcu są ka­mery, jaki jest ich kąt wi­dze­nia? Po­tra­fił się przed nimi cho­wać? Kim jest czło­wiek w SZA­RYM PŁASZ­CZU?!

Też zwró­ci­łam na niego uwagę. W ogóle się nie po­ja­wia ni­g­dzie. Nikt o nim nie pi­sze, czyżby ktoś go chro­nił?!

Chro­nił :D Ja­sne, od razu spi­sek. Po­wiem ci dla­czego. Bo to nasz PRE­ZY­DENT był. PRE­ZY­DENT był czło­wie­kiem w sza­rym płasz­czu!

To nie jest śmieszne. Cie­bie to nie dziwi? Jest czło­wiek, czło­wiek, który wi­dział Alę, który za nią po­szedł na sto pro­cent, a który na­gle znik­nął. Nikt się nim nie in­te­re­suje, nikt nie wie, kto to był, skąd się tam wziął.

Do­kład­nie! A mu­simy pa­mię­tać, że dworce ko­le­jowe to czę­sto miej­sca, w któ­rych różni pe­do­file i zbo­czeńcy wy­pa­trują swo­ich ofiar! Ame­ry­ka­nie na­zy­wają ich pre­da­tors – łowcy. Szu­kają dzieci, które ucie­kły z domu, za­gu­bio­nych na­sto­lat­ków, bied­nych dzie­cia­ków. Mo­gło się zda­rzyć, że to był wła­śnie taki pre­da­tor. I Ala wpa­dła mu w oko. Dla­tego za nią po­szedł. Co wię­cej, tacy pre­da­to­rzy zwy­kle dzia­łają w gru­pach. Czę­sto się zda­rza, że są czę­ścią lo­kal­nego układu. Tak jak było w spra­wie Klubu Pe­do­fi­lów z Dworca Cen­tral­nego. Kogo tam nie było. U nas może być po­dobny klub. Dla­tego nikt się nie in­te­re­suje czło­wie­kiem w sza­rym płasz­czu. Za­dzwo­nił po pro­stu do swo­ich ko­le­gów z po­li­cji, pro­ku­ra­tury i za­ła­twił sprawę. Oni się wła­śnie tak chro­nią na­wza­jem.

Uwaga! Uwaga! Pre­da­to­rzy w Gli­wi­cach! Dzwo­nić po Schwa­rze­neg­gera!

No prze­cież mó­wi­łem, że to sam PRE­ZY­DENT!

Spie­przaj­cie, trolle!

Tacy lu­dzie zwy­kle mają swoje „te­reny ło­wiec­kie”. Po­dej­rze­wam, że ci, któ­rzy pra­cują na dworcu, już ich tam do­sko­nale znają. Ka­sje­rzy, ochro­nia­rze i przede wszyst­kim – tak­sów­ka­rze. Czy ktoś ma kon­takty w tym śro­do­wi­sku? Mógłby się roz­py­tać o czło­wieka w sza­rym płasz­czu?

Przy­po­mi­nam, że ona prze­cież ku­piła bi­let do Wro­cła­wia! Wsia­dła do po­ciągu, a po­tem z niego wy­sia­dła. Mamy od­czyty z bil­lin­gów! Nie szu­kaj­cie sen­sa­cji tam, gdzie jej nie ma. Praw­dziwe py­ta­nie – do kogo ona je­chała do Wro­cła­wia?! A może przed kim ucie­kała?

Prze­cież już po­wie­dziane – przed PRE­DA­TO­REM!

2

Pod­szedł tak bli­sko kra­wę­dzi da­chu, że pod sto­pami miał kil­ku­na­sto­me­trową prze­paść. W gło­wie Da­wida po­ja­wiła się nie­przy­jem­nie po­cią­ga­jąca myśl, żeby zro­bić krok na­przód.

Na dole, w miej­scu, gdzie kilka mie­sięcy wcze­śniej od­na­le­ziono ciało Ma­te­usza Po­laka, do­strze­gał ma­leńką syl­wetkę psa. Zwie­rzak z no­sem przy ziemi szu­kał naj­lep­szego miej­sca, żeby się za­ła­twić. Jego wła­ści­ciel, męż­czy­zna w żół­tej kurtce, stał kilka me­trów da­lej. Da­wid po­zwo­lił, żeby z ust wy­pły­nęła mu kro­pla śliny i spa­dła na zie­mię. Wy­chy­lił się nie­znacz­nie, żeby spraw­dzić, czy tra­fił w czwo­ro­noga. Ślina znik­nęła mu z oczu gdzieś po­mię­dzy szó­stym a siód­mym pię­trem.

– My­śli­cie, że zdą­żył zmie­nić zda­nie? – za­py­tał.

Ad­wo­kat z do­zorcą spoj­rzeli po so­bie, nie ro­zu­mie­jąc.

– No wie­cie – cią­gnął – jak już sko­czył. Tu­taj jest dość wy­soko. Tro­chę mu to za­jęło, za­nim się­gnął gleby. Może w trak­cie po­my­ślał so­bie: „O kurwa, co ja ro­bię! Nie chcę! Jak to za­trzy­mać?!”. A wtedy...

Kla­snął z ca­łych sił w otwarte dło­nie. Ad­wo­kat sap­nął i otarł wierz­chem dłoni czoło. Miał czter­dzie­ści pięć lat, ale wy­glą­dał co naj­mniej na pięć­dzie­siąt pięć. Jego mię­si­ste usta nie­przy­jem­nie ko­ja­rzyły się ze śli­ma­kami, a nie­równe, krza­cza­ste brwi upo­dab­niały go do pu­cha­cza. Miał na so­bie szary gar­ni­tur. Poły ma­ry­narki ło­po­tały na wie­trze, od­sła­nia­jąc ciemne plamy potu pod pa­chami.

– Tylko nie mów ta­kich rze­czy matce.

Da­wid uśmiech­nął się sze­roko i od­szedł od kra­wę­dzi. Wsa­dził dło­nie w kie­sze­nie spodni, bo mimo że świe­ciło wrze­śniowe słońce, tu­taj, wy­soko na szczy­cie bloku, było dość chłodno.

Prze­szedł kil­ka­na­ście kro­ków w prawo. Spor­towe buty lekko od­bi­jały się od nie­równo uło­żo­nej papy. Roz­glą­da­jąc się do­okoła, wi­dział da­chy oko­licz­nych blo­ków, po­tem smętną zie­leń Lasu Ła­będz­kiego, a w od­dali osie­dle Wa­ryń­skiego i bryłę fa­bryki Opla. Po dru­giej stro­nie do­strzegł drew­nianą wieżę ra­dio­sta­cji gli­wic­kiej, a da­lej na ho­ry­zon­cie do­mi­no­wała już nie­równa sza­rość reszty aglo­me­ra­cji ślą­skiej. Po­my­ślał, że to na­wet ładny wi­dok. Ale pew­nie wszystko jest ładne, je­śli się pa­trzy na to z od­po­wied­niego dy­stansu.

Pod po­de­szwami po­czuł coś śli­skiego. Na­chy­lił się i dwoma pal­cami pod­niósł ka­wa­łek gumy. Kiedy się zo­rien­to­wał, czym jest zna­le­zi­sko, pod­kradł się do ad­wo­kata i znie­nacka po­trzą­snął mu tym przed no­sem. Męż­czy­zna stęk­nął za­sko­czony i usko­czył do tyłu.

– Bierz to ode mnie! – krzy­czał, rów­no­cze­śnie ma­cha­jąc ener­gicz­nie rę­koma.

Da­wid za­chi­cho­tał i po­ka­zał zu­żytą pre­zer­wa­tywę do­zorcy. Ten wzru­szył ra­mio­nami. Był ni­skim, drob­nym męż­czy­zną, który cały to­nął w ro­bo­czym kom­bi­ne­zo­nie.

– Mło­dzi tu­taj ro­bili im­prezy. Jak po­li­cja przy­szła wtedy, to było tu pełno pu­szek po pi­wie, bu­te­lek. Kon­do­mów też. Po­zbie­ra­li­śmy wszystko, ale to mu­sie­li­śmy prze­ga­pić.

– Ale co, nikt ze spół­dzielni nie wie­dział, że ma­cie na da­chu im­pre­zow­nię?

– Do­wie­dzia­łem się do­piero, jak przy­szła po­li­cja. Otwie­ram im kłódkę, otwie­ram właz, pa­trzę, a tu­taj pełno śmieci. W pierw­szej chwili my­śla­łem, że to ci ro­bot­nicy, co kła­dli papę, ale re­mont mie­li­śmy dwa lata wcze­śniej. Od tego czasu tylko okre­sowe kon­trole.

Męż­czy­zna prze­rwał na chwilę, żeby po­cią­gnąć no­sem, i chciał mó­wić da­lej, ale Da­wid dał mu ge­stem znak, że wy­star­czy.

– Wy­rzuć to wresz­cie – po­pro­sił ad­wo­kat.

– No co ty! – ob­ru­szył się Da­wid. – To może być prze­ło­mowy do­wód w spra­wie. Ślad, który po­li­cja prze­oczyła, a dzielny pry­watny de­tek­tyw...

– Wy­wal to!

Da­wid wy­pu­ścił pre­zer­wa­tywę spo­mię­dzy pal­ców, a po­tem wy­tarł je w chu­s­teczkę. Która zresztą za­raz po­tem wy­lą­do­wała obok zu­ży­tego kon­doma.

– Ro­bimy tu­taj coś jesz­cze? – za­py­tał ad­wo­kat.

Da­wid po­krę­cił prze­cząco głową. Ru­szyli do wyj­ścia. Pierw­szy scho­dził ad­wo­kat. Dy­szał, pró­bu­jąc sto­pami wy­ma­cać dra­binkę. Przez chwilę wy­da­wało się, że za­kli­nuje się po­mię­dzy szcze­bel­kami, ale wresz­cie udało mu się uwol­nić nogę. Przy oka­zji szarp­nął zde­cy­do­wa­nie za mocno, tra­cąc rów­no­wagę, i na wpół zle­ciał, na wpół zsu­nął się na dół. Za nim po­szedł Da­wid. Ostatni był do­zorca. Za­mknął pro­wa­dzącą na dach klapę i do­łą­czył do męż­czyzn.

– Coś jesz­cze pa­no­wie chcą po­oglą­dać?

– Nie.

Do­zorca spoj­rzał na nich zna­cząco, prze­su­wa­jąc wzrok od jed­nej twa­rzy do dru­giej. Da­wid trą­cił ra­mie­niem ad­wo­kata i sam po­szedł do windy. Ką­tem oka doj­rzał jesz­cze, jak me­ce­nas wrę­cza do­zorcy stu­zło­towy bank­not.

3

Na dwo­rze Da­wid sta­nął tuż pod ścianą bloku i spoj­rzał w górę. Wy­obra­ził so­bie le­cące w dół ciało, krzy­czą­cego w noc chło­paka młod­szego od niego za­le­d­wie o kilka lat. A może nie było tak. Może chło­pak nie krzy­czał. Miał za­mknięte usta i wpa­try­wał się z dziką sta­now­czo­ścią w zbli­ża­jącą się zie­mię. Albo jesz­cze ina­czej. W ogóle nie pa­trzył. Nie krzy­czał. Tylko się śmiał, roz­kła­da­jąc sze­roko ra­miona i wy­obra­ża­jąc so­bie, że jest anio­łem.

– Co znowu? – spy­tał ad­wo­kat, który nie­cier­pli­wił się przy sa­mo­cho­dzie. Pa­trzył na ze­ga­rek, a w dru­giej dłoni trzy­mał paczkę pa­pie­ro­sów. Ob­ra­cał ją, nie­zde­cy­do­wany, czy za­pa­lić czy nie.

– Farta miał chło­pak.

– Farta?

– Bo zle­ciał tylko na traw­nik, prawda?

– Tak.

– Po­le­ciałby tro­chę w prawo albo zwia­łoby go i roz­trza­skałby so­bie łeb o wej­ście do klatki scho­do­wej. Tro­chę w lewo i wpadłby na drzewo. – Da­wid wska­zał na ro­snącą na traw­niku brzozę. – A on ide­al­nie śro­decz­kiem. Na­wet jakby ce­lo­wał, to nie tra­fiłby le­piej.

Ad­wo­kat spoj­rzał w górę.

– I co z tego wy­nika?

– Pew­nie nic. Ale cie­kawe, nie?

– E tam – mruk­nął ad­wo­kat, cho­wa­jąc paczkę pa­pie­ro­sów do kie­szeni – cuda się zda­rzają, młody. Wsia­daj do wozu.

Da­wid za­jął miej­sce pa­sa­żera w mer­ce­de­sie. Wnę­trze pach­niało cy­try­no­wym od­świe­ża­czem po­wie­trza dyn­da­ją­cym pod lu­ster­kiem. Wy­cią­gnął nogi i uło­żył się wy­god­nie. Przy­mknął po­wieki. Na­wet nie po­czuł, kiedy sa­mo­chód ru­szył. Zo­rien­to­wał się, że jadą, do­piero wtedy, kiedy wóz pod­sko­czył lekko na usta­wio­nym na par­kingu progu zwal­nia­ją­cym.

– Po co tu w ogóle przy­je­cha­li­śmy? – za­py­tał ad­wo­kat.

– Chcia­łem zo­ba­czyć na wła­sne oczy, jak to wszystko wy­gląda. Żeby mieć o czym z babką roz­ma­wiać.

– I coś zo­ba­czy­łeś?

Da­wid przez chwilę za­sta­na­wiał się nad od­po­wie­dzią.

– No rze­czy­wi­ście, tro­chę dziwna sprawa. Fa­cet tu­taj nie miesz­kał. Ale przy­szedł w środku nocy, do­stał się ja­koś do klatki... Bo za­uwa­ży­łeś, że mają do­mo­fon?

– Za­uwa­ży­łem.

– No wła­śnie. Ktoś mu mu­siał otwo­rzyć. Pi­ja­nemu. Mó­wi­łeś, że ile miał?

– Pół­tora.

– Jak go ba­dali. Cho­lera wie, ile to było, kiedy ska­kał.

– Albo go ze­pchnęli. Pi­ja­nego ła­two ze­pchnąć.

– Ano – zgo­dził się Da­wid. – No i ten jego ide­alny lot. Pro­sto na trawę. Niby moż­liwe, ale dziwne.

Ad­wo­kat nie od­po­wie­dział. Wy­je­chał na To­szecką i przy­spie­szył, ła­miąc prze­pisy dro­gowe.

– Jaka ona jest? – za­py­tał Da­wid.

– Kto?

– Matka skoczka.

Ad­wo­kat po­ru­szył war­gami, szu­ka­jąc od­po­wied­niego słowa.

– Trudna – po­wie­dział wresz­cie.

Da­wid skrzy­wił się. Nie po­do­bało mu się to okre­śle­nie. Zwia­sto­wało kło­po­tli­wego klienta, a od ta­kich wo­lał się trzy­mać z da­leka.

Dal­sza jazda za­jęła im kil­ka­dzie­siąt mi­nut. Cho­ciaż za­miast „jazda” le­piej było użyć słowa „prze­bi­ja­nie się”. Gli­wice były spa­ra­li­żo­wane z po­wodu bu­dowy DTŚ-ki, czyli Dro­go­wej Trasy Śred­ni­co­wej, która prze­cho­dziła przez cen­tra ślą­skich miast i miała uspraw­niać trans­port. Ale na ra­zie ge­ne­ro­wała tylko gi­gan­tyczne korki. Je­dyny po­ży­tek z niej do tej pory po­le­gał na tym, że na placu bu­dowy zna­le­ziono ja­kieś sta­ro­żytne szkie­lety z ob­cię­tymi gło­wami i przez chwilę o Gli­wi­cach zro­biło się gło­śno. We­dług ar­che­olo­gów ce­lem tego nie­ty­po­wego po­chówku było to, żeby zmarli nie zmie­nili się w wam­piry.

Wresz­cie udało im się prze­je­chać przez cen­trum i do­tarli do Wój­to­wej Wsi. Cho­ciaż ta na­zwa wpro­wa­dzała w błąd. Dziel­nicę na po­łowę prze­ci­nała mała rzeczka – Ostropka. Jej po­łu­dniowa część fak­tycz­nie miała cha­rak­ter wiej­ski. Z kro­wami, ku­rami i po­lami. Cho­ciaż i te mu­siały ustę­po­wać no­wej za­bu­do­wie jed­no­ro­dzin­nej. Pół­nocna to było już nor­malne mia­sto ze szkołą i Bie­dronką na miej­scu daw­nej pę­tli tram­wa­jo­wej.

Ad­wo­kat wje­chał wą­skimi ulicz­kami na ulicę Dam­rota. Prze­je­chał ją całą, szu­ka­jąc miej­sca do za­par­ko­wa­nia. Niby była dwu­kie­run­kowa, ale je­den pas w ca­ło­ści za­jęły sa­mo­chody. Do­je­chali do ulicy Sło­wac­kiego. Za­wró­cili. Za dru­gim po­dej­ściem ad­wo­kat wy­pa­trzył ka­wa­łek wol­nego placu. Za­par­ko­wał sko­sem na chod­niku i wska­zał pal­cem na ni­ski, dwu­pię­trowy blok po­ma­lo­wany na pa­ste­lowy zie­lony.

– To tu­taj – po­wie­dział.

Da­wid wyj­rzał przez okno.

– Cho­dzi­łem nie­da­leko do pod­sta­wówki. Do dzie­siątki – oznaj­mił.

– Tak? To może zna­łeś tego Ma­te­usza?

Da­wid za­sta­no­wił się. Po­li­czył coś na pal­cach.

– Nie. Za duża róż­nica wieku. Kiedy ja koń­czy­łem, on chyba jesz­cze nie za­czął na­wet pierw­szej. Może ma star­szego brata, sio­strę?

– Je­dy­nak – wy­ja­śnił ad­wo­kat i klep­nął Da­wida w ra­mię. – Wy­sia­daj. Nie­chaj cię przed­sta­wię na­szej chle­bo­daw­czyni. Tylko bła­gam. Żad­nych głu­pich nu­me­rów, głu­pich tek­stów albo od­zy­wek, ja­sne? Wy­star­czy, że się ubra­łeś w te szmaty. – Wska­zał na skó­rzaną kurtkę i bluzę z kap­tu­rem.

– Sorry, ale gar­ni­tur mam w pra­niu.

Ad­wo­kat wy­ce­lo­wał w niego pal­cem. Był tak bli­sko, że jesz­cze kilka cen­ty­me­trów i wy­dłu­bałby mu oko.

– Wła­śnie o tym mó­wi­łem, mały. Wła­śnie o tym.

4

Wpa­try­wała się w kartkę z pod­ręcz­nika do kry­mi­no­lo­gii, po raz dzie­siąty pró­bu­jąc zro­zu­mieć to, co przed chwilą prze­czy­tała. Ostat­nio miała duże trud­no­ści ze sku­pie­niem uwagi. Obok na stole stał ku­bek z zimną her­batą.

Od śmierci Ma­te­usza nie­wiele wy­cho­dziła z kuchni. Bo po co? Wszystko tu­taj miała. Lo­dówkę z je­dze­niem, stół do pracy i ra­dio, które ci­cho grało w ką­cie. Reszta miesz­ka­nia mo­gła się ku­rzyć. Mu­siała tylko pa­mię­tać, żeby wie­czo­rem choć tro­chę się umyć i po­ło­żyć do łóżka, któ­rego ni­gdy nie ście­liła. A po­tem śnić mę­czące sny. Nie pa­mię­tała ich po prze­bu­dze­niu, ale nad ra­nem oczy miała za­puch­nięte od łez.

Za dnia nie pła­kała. Ni­gdy. Na­wet na po­grze­bie. Lu­dzie dziw­nie na nią pa­trzyli tam­tego dnia. Szep­tem dzie­lili się bred­niami o tym, jaka jest nie­czuła, że wcale nie ko­chała syna, że stoi te­raz jak słup, pu­sta w środku, mar­twa. Zła matka. A ona chciała się roz­pła­kać. Nie dla nich i nie z po­wodu ich słów, ale dla sie­bie. Za­lać łzami, wyć i wrzesz­czeć, aż opad­nie z sił. Aż bę­dzie nie­zdolna do żad­nej my­śli, za­to­piona w ża­ło­ści, po­zba­wiona pa­mięci. Ale nie po­tra­fiła. Czuła tylko pie­kącą su­chość w gar­dle i coś, co przy­po­mi­nało zgagę.

Zo­rien­to­wała się, że od kilku se­kund ktoś ener­gicz­nie puka do drzwi. Ode­rwała wzrok od gę­stych li­ni­jek tek­stu i pod­nio­sła się z krze­sła. Po­włó­cząc no­gami, prze­szła do przed­po­koju. W lu­strze na ścia­nie uj­rzała ko­bietę, w któ­rej le­dwo roz­po­znała sie­bie. Bladą, zmę­czoną, z wło­sami w nie­ła­dzie.

Pu­ka­nie sta­wało się co­raz na­tar­czyw­sze.

– Za­raz – szep­nęła, ale uzmy­sło­wiła so­bie, że kto­kol­wiek tam był, nie sły­szał jej. Zmu­siła się do krzyku. – Za­raz!

Chwy­ciła za szczotkę do wło­sów. Prze­cze­sała się kil­koma ru­chami, wy­ry­wa­jąc przy oka­zji skoł­tu­nione kępki, a resztę splo­tła w koń­ski ogon. Pod oczy i na po­liczki wkle­pała odro­binę kremu Ni­vea. Wło­żyła wyj­ściowe oku­lary w gru­bej opra­wie. Ode­tchnęła i do­piero wtedy po­de­szła do drzwi.

Po dru­giej stro­nie cze­kał na nią gru­bawy ad­wo­kat. Za nim stał męż­czy­zna, dość młody, tro­chę po­ni­żej trzy­dziestki, ale ubrany tak, że chciało się o nim po­wie­dzieć „chło­pak”. Miał na so­bie czarną kurtkę, spod któ­rej wy­sta­wała bluza z kap­tu­rem, sprane dżinsy i brudne spor­towe buty. Kil­ku­dniowy za­rost do­ma­gał się go­le­nia, a za­pusz­czone dłu­gie włosy – wi­zyty u fry­zjera albo cho­ciaż po­rząd­nego grze­bie­nia. Ręce trzy­mał w kie­sze­niach spodni, ale na jej wi­dok wy­cią­gnął je i wy­ko­nał le­d­wie wi­doczny ruch tu­ło­wiem, który praw­do­po­dob­nie miał ozna­czać ukłon.

– Pan Ro­sol­ski.

– Dzień do­bry pani – przy­wi­tał się ad­wo­kat. – Mam na­dzieję, że nie prze­szka­dzamy?

– Nie. Ra­czej nie.

– Tak. – Ad­wo­kat chrząk­nął, a po­tem zro­bił krok w bok, żeby od­sło­nić sto­ją­cego za nim Da­wida. – To pan Wol­ski. De­tek­tyw, o któ­rym kie­dyś pani wspo­mi­na­łem.

Zmru­żyła oczy i raz jesz­cze ob­rzu­ciła męż­czy­znę ba­daw­czym spoj­rze­niem. Za dru­gim ra­zem ro­bił jesz­cze gor­sze wra­że­nie niż za pierw­szym. Po­my­ślała, że gdyby mi­jała go na ulicy, przy­ci­snę­łaby moc­niej to­rebkę do ciała. Tak na wszelki wy­pa­dek.

– Mo­żemy wejść? – za­py­tał ad­wo­kat.

Za­wa­hała się, ale Ro­sol­ski już zro­bił krok do przodu i prze­py­cha­jąc się, wma­sze­ro­wał do przed­po­koju.

– Gdzie mo­żemy?

– Do kuchni – po­wie­działa, ka­pi­tu­lu­jąc. – Zna pan drogę.

Ad­wo­kat kiw­nął dło­nią na Da­wida, który ru­szył za nim. Ma­ria Po­lak za­mknęła drzwi.

Kiedy we­szła do kuchni, obaj sie­dzieli już na ta­bo­re­tach przy ku­chen­nym stole. Ad­wo­kat za­mknął pod­ręcz­nik do kry­mi­na­li­styki, nie kło­po­cząc się za­zna­cze­niem strony, na któ­rej skoń­czyła, i odło­żył książkę na pa­ra­pet. Po­wstałe w ten spo­sób miej­sce wy­ko­rzy­stał, żeby roz­ło­żyć swoje do­ku­menty. Da­wid z ko­lei wy­cią­gnął z we­wnętrz­nej kie­szeni kurtki kilka zmię­tych kar­tek. Roz­pro­sto­wał je i po­ło­żył przed sobą. Przez chwilę szu­kał cze­goś, ale zre­zy­gno­wał, kiedy Ro­sol­ski po­dał mu je­den ze swo­ich dłu­go­pi­sów.

– Na­piją się cze­goś pa­no­wie? – za­py­tała.

– Her­batki, je­śli można – po­pro­sił ad­wo­kat.

– A pan? – zwró­ciła się do Da­wida.

– Ni­czego.

Wy­cią­gnęła z szafki ku­bek i wrzu­ciła do niego to­rebkę her­baty Saga. Do elek­trycz­nego czaj­nika do­lała świe­żej wody. Włą­czyła go. Cze­kała, aż woda się za­go­tuje. Czuła, że męż­czyźni ją ob­ser­wują. Ża­ło­wała, że ma na so­bie starą, po­pla­mioną spód­nicę i jedną z ko­szu­lek Ma­te­usza. Nie za­rzu­ciła na sie­bie na­wet żad­nej bluzy czy swe­terka. Wo­la­łaby, żeby nikt jej nie oglą­dał w ta­kim stroju. Do­brze, że przy­naj­mniej miała sta­nik. Bez­sku­tecz­nie pró­bo­wała so­bie przy­po­mnieć, czy była na dzi­siaj umó­wiona z ad­wo­ka­tem czy nie.

Wresz­cie czaj­nik wy­łą­czył się z ci­chym pstryk­nię­ciem. Za­lała her­batę wrząt­kiem i po­dała ku­bek Ro­sol­skiemu.

– Dzię­kuję pani ser­decz­nie.

– Pro­szę.

Usia­dła na­prze­ciwko niego. Ro­sol­ski chrząk­nął, prze­wra­ca­jąc le­żące przed nim kartki. Wie­działa, że pró­buje w ten spo­sób do­dać so­bie po­wagi, bo nie było na nich ni­czego waż­nego. Ad­wo­kat jed­nak lu­bił ta­kie pu­ste ge­sty, które Ma­rię z ko­lei tylko mę­czyły.

– Zgod­nie z usta­le­niami z na­szego po­przed­niego spo­tka­nia po­zwo­li­łem so­bie przy­pro­wa­dzić pry­wat­nego de­tek­tywa, który od tej pory, o ile oczy­wi­ście pani się zgo­dzi, głę­biej wej­dzie w na­szą sprawę.

– Nie jest pan za młody na pry­wat­nego de­tek­tywa?

Za­my­ślony Da­wid po­cząt­kowo nie zo­rien­to­wał się, że te słowa były skie­ro­wane do niego. Wy­rwany do od­po­wie­dzi, spoj­rzał na ad­wo­kata, szu­ka­jąc u niego po­mocy. Ro­sol­ski już otwie­rał usta, kiedy roz­legł się dzwo­nek te­le­fonu. Da­wid wy­cią­gnął z kie­szeni ko­mórkę, spoj­rzał na wy­świe­tlacz i uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco.

– Mu­szę ode­brać – po­wie­dział i wy­szedł.

5

– Gdzie jest moja żona?

– W domu.

– Na pewno? Ko­lega wi­dział ją w cen­trum han­dlo­wym, w Fo­rum.

Da­wid za­klął bez­gło­śnie.

– No bo była w Fo­rum. Wró­ciła ja­kieś pół go­dziny temu. Te­raz sie­dzi znowu w domu i ni­g­dzie nie wy­cho­dzi.

Za­częło mu się ro­bić go­rąco. Co ten Ba­liczka kom­bi­no­wał? Spraw­dzał go? I jaki ko­lega? Fa­cet nie miał ko­le­gów. Był smut­nym pa­ta­fia­nem, któ­rego nikt nie lu­bił i któ­rego każdy omi­jał sze­ro­kim łu­kiem. Ale ten pa­ta­fian od kil­ku­na­stu ty­go­dni za­pew­niał Da­wi­dowi bli­sko po­łowę do­cho­dów i głu­pio by­łoby go stra­cić.

– A pan jest...?

– Przed pań­skim do­mem. Na ob­ser­wa­cji, tak jak było to umó­wione.

Da­wid z mocno bi­ją­cym ser­cem cze­kał na re­ak­cję. Miał na­dzieję, że nic ani nikt go te­raz nie zdra­dzi.

Kiedy ode­brał te­le­fon, wszedł do pierw­szego po­koju z brzegu. Przy­pad­kiem tra­fił na sy­pial­nię Ma­te­usza. Ściany po­ma­lo­wane były na chłodny nie­bie­ski ko­lor. Pod jedną stała me­blo­ścianka z biur­kiem i kom­pu­te­rem. Na dru­giej, nad łóż­kiem, wi­siał sza­lik Pia­sta Gli­wice i pla­kat z pił­ka­rzami pierw­szej dru­żyny, ku­piony w klu­bo­wym skle­piku. Na krze­śle cią­gle le­żały ubra­nia, które chło­pak pew­nie przy­go­to­wał so­bie na ko­mu­nię ku­zynki – biała ko­szula i nowe nie­bie­skie dżinsy. Do tego bok­serki w pa­ski i czarne skar­petki. Da­wid szu­kał wzro­kiem rze­czy oso­bi­stych. Zna­lazł dwa zdję­cia. Oba w ram­kach, oba bli­sko sie­bie. Na jed­nym z nich na oko dzie­się­cio­letni Ma­te­usz w ob­ję­ciach matki. Ko­bieta, na­wet młod­sza o kil­ka­na­ście lat, spra­wiała nie­przy­jemne wra­że­nie. Jej uścisk też był dziwny. Nie­na­tu­ralny i agre­sywny. Jakby pró­bo­wała zmie­nić swoje ra­miona w łań­cu­chy. Na dru­giej fo­to­gra­fii był do­ro­sły Ma­te­usz. Te­raz to on obej­mo­wał cał­kiem ładną blon­dynkę. Co dziwne, po­wta­rzał za­bor­czą pozę matki. Uśmie­chał się krzywo.

– A to do­brze – ode­zwał się wresz­cie prze­pra­sza­ją­cym to­nem Ba­liczka. – My­śla­łem, że może się panu wy­mknęła.

Da­wid za­śmiał się nie­szcze­rze.

– Nie, to nie­moż­liwe. Nikt mi się nie wy­mknie. Nikt. Mam pana żonę na oku. Je­śli tylko bę­dzie pró­bo­wała się spo­tkać z ja­kimś męż­czy­zną, to na­tych­miast wszystko udo­ku­men­tuję. Bę­dzie pan miał piękne fotki dla sądu.

– Dzię­kuję i prze­pra­szam, że zaj­muję czas. Skoro pan wszyst­kiego pil­nuje.

– Pro­szę się o nic nie mar­twić – uspo­koił Ba­liczkę Da­wid i roz­łą­czył się.

Scho­wał te­le­fon do kie­szeni. I wtedy zo­rien­to­wał się, że w drzwiach stoi matka Ma­te­usza. Za­sta­na­wiał się, ile sły­szała.

– Pro­szę tu­taj nie wcho­dzić – po­wie­działa ostro. – Nie wolno!

– Mu­sia­łem... Mu­sia­łem ode­brać. Ważna sprawa. Oso­bi­sta. Już wy­cho­dzę.

Mi­nął ją i wró­cił do kuchni. Usiadł obok Ro­sol­skiego, który spio­ru­no­wał go wzro­kiem. Da­wid zmu­sił się do zro­bie­nia prze­pra­sza­ją­cej miny.

– To o czym roz­ma­wia­li­śmy? – za­gaił, kiedy do­łą­czyła do nich ko­bieta.

– Że wy­daje się pan za młody na de­tek­tywa – po­wie­działa po cią­gną­cej się w nie­skoń­czo­ność chwili mil­cze­nia.

– Uzna­li­śmy, że w tych oko­licz­no­ściach wiek pana Da­wida jest za­letą. Bę­dzie mu ła­twiej na­wią­zać kon­takt z ko­le­gami i ko­le­żan­kami pani syna. Być może dzięki temu do­trze do no­wych tro­pów, które nam umknęły – wtrą­cił się Ro­sol­ski.

Ko­bieta nie wy­da­wała się prze­ko­nana. Za­ło­żyła ręce na pier­siach, a jej usta zmie­niły się w cienką czarną kre­skę.

– I mimo wieku pan Da­wid ma już duże do­świad­cze­nie – do­dał ad­wo­kat.

– Wła­śnie sły­sza­łam – mruk­nęła w od­po­wie­dzi. – Dla­czego wy­brał pan ten za­wód?

– Pan Da­wid... – za­czął Ro­sol­ski.

– Pana Da­wida wła­śnie py­ta­łam – prze­rwała mu ostro.

Da­wid za­sta­na­wiał się przez mo­ment, co po­wi­nien od­po­wie­dzieć. Po­sta­no­wił skła­mać.

– Nar­ko­tyki – za­czął i po­czuł, jak ad­wo­kat ko­pie go pod sto­łem. – Stu­dio­wa­łem prawo w Kra­ko­wie. Wpa­dłem w złe to­wa­rzy­stwo. Za­czą­łem ćpać. Na­wet nie wiem, jak wy­le­cia­łem ze stu­diów. Ale od dwóch lat je­stem czy­sty. Żad­nych dra­gów. Żad­nego al­ko­holu. Cza­sami pa­pie­ros, ale też sta­ram się rzu­cić. Przez na­łóg nie ukoń­czy­łem stu­diów. Na pracę w po­li­cji z moją prze­szło­ścią nie mia­łem co li­czyć. Wie­dzy praw­ni­czej star­czyło aku­rat na li­cen­cję de­tek­ty­wi­styczną. Te­raz sta­ram się za­ro­bić tro­chę pie­nię­dzy i wró­cić. Zro­bić ma­gi­sterkę. Po­tem, je­śli się uda, apli­ka­cję.

Ad­wo­kat wstrzy­mał od­dech, cze­ka­jąc na re­ak­cję klientki. Ko­bieta, po­cząt­kowo na­pięta jak struna, nie­po­strze­że­nie roz­luź­niła się, a ką­ciki jej ust wy­gięły się w gry­mas, który można by uznać za za­po­wiedź uśmie­chu.

– Przy­naj­mniej jest pan szczery – przy­znała. – I kto wie. Może pan, z pań­ską prze­szło­ścią...

Nie do­koń­czyła. Da­wid po­wstrzy­mał się, żeby nie po­słać Ro­sol­skiemu trium­fu­ją­cego spoj­rze­nia.

– Wpro­wa­dził pan pana Da­wida w tę sprawę? – za­py­tała.

– Oczy­wi­ście, pani Ma­rio – przy­tak­nął ad­wo­kat.

– Skoro tak, to ro­zu­mie pan, dla­czego uwa­żam, że mój syn nie po­peł­nił sa­mo­bój­stwa? – Tym ra­zem kie­ro­wała swoje słowa do Da­wida.

– Prze­glą­da­łem akta, które do­star­czył mi pan Ro­sol­ski. Rze­czy­wi­ście, ist­nieje w tej spra­wie wiele bar­dzo dziw­nych oko­licz­no­ści, które nie zo­stały wy­ja­śnione ani przez pro­ku­ra­turę, ani po­li­cję.

– Przy­kła­dowo?

Zro­zu­miał, że go spraw­dzała. Przy­mknął po­wieki, przy­po­mi­na­jąc so­bie wszyst­kie fakty do­ty­czące śmierci Ma­te­usza Po­laka.

– Nie znamy do­kład­nego prze­biegu ostat­niej nocy jego ży­cia. Wiemy, o któ­rej wy­szedł z domu. Wiemy, gdzie miał spać tam­tej nocy. Wiemy, że spo­tkał się ze zna­jo­mym, ale szybko opu­ścił jego to­wa­rzy­stwo. Nie wia­domo za to, co się z nim działo przez co naj­mniej dwie go­dziny przed śmier­cią. Ko­lejna sprawa to stan zwłok. Były w za do­brym sta­nie jak na upa­dek z tej wy­so­ko­ści. Miały za to ob­ra­że­nia, które su­ge­rują po­bi­cie. Nie jest wy­klu­czone, że pani syn zgi­nął gdzie in­dziej, a jego ciało tylko pod­rzu­cono pod bu­dy­nek, żeby za­su­ge­ro­wać po­li­cji sa­mo­bój­stwo.

Udało mu się zdać test. Ma­ria Po­lak zu­peł­nie za­po­mniała o tym, że bez po­zwo­le­nia wpa­ko­wał się do po­koju jej zmar­łego syna. Kilka razy przy­tak­nęła ener­gicz­nie, nie­malże wbi­ja­jąc so­bie brodę w pierś.

– Tak, tak, tak – po­wta­rzała – tego wszyst­kiego nie spraw­dzono. Nie spraw­dzono. Prawda, me­ce­na­sie?

– Prawda – po­twier­dził ad­wo­kat.

– Ale pan to zbada? – zwró­ciła się do Da­wida.

– Naj­le­piej, jak tylko po­tra­fię.

– Do­brze. Pro­szę to w ta­kim ra­zie zro­bić. Niech pan znaj­dzie za­bój­ców mo­jego syna.

6

– Co ci od­biło z tymi nar­ko­ty­kami?

– No co? Prze­cież za­dzia­łało. Poza tym co mia­łem po­wie­dzieć?

– Może prawdę? To taka ro­man­tyczna hi­sto­ria. Po­wi­nie­neś z niej zro­bić swój sel­ling po­int. Da­wid, ro­man­tyk i de­tek­tyw. – Ad­wo­kat wy­ko­nał ruch, jakby roz­wie­szał ban­ner re­kla­mowy. – Klientce by się spodo­bało.

Da­wid zmu­sił się do krzy­wego uśmie­chu. Nie lu­bił tej hi­sto­rii. Nie lu­bił tego, że Ro­sol­ski ro­bił so­bie z niego jaja. Cho­ciaż i tak było le­piej niż jesz­cze parę lat wcze­śniej, kiedy śmiało się z niego pół Gli­wic. Bo to taki do­bry po­wód do żar­tów – naga Iga, le­żąca w płyt­kim gro­bie, przy­kryta nie­chluj­nie pa­pro­ciami i nad­gni­łymi li­śćmi. Ze zmiaż­dżoną czaszką i po­ła­ma­nymi że­brami. O tym, co było ni­żej, nie chciał na­wet my­śleć. Na­oglą­dał się po­li­cyj­nych zdjęć z oglę­dzin zwłok. Był taki czas, że po­tra­fiłby je pew­nie na­ry­so­wać z pa­mięci.

Ad­wo­kat oparł dło­nie na kie­row­nicy.

– Gdzie? – za­py­tał.

– Wil­cze Gar­dło.

– Chyba cię po­srało.

– Prze­cież to bli­sko.

– Bli­sko?! Za Ostropą.

– No i? Spie­szy ci się gdzieś?

– Co tam masz do za­ła­twie­nia?

– Swoje rze­czy.

– My­śla­łem, że zaj­miesz się sprawą Ma­te­usza.

– Bo się zajmę. Ale póź­niej.

Ro­sol­ski tylko mach­nął z re­zy­gna­cją dło­nią i przy­ci­snął pe­dał gazu. Je­chali w mil­cze­niu. Ad­wo­kat sku­piony na dro­dze, de­tek­tyw na mi­ja­nych bu­dyn­kach.

– Mu­szę jesz­cze raz przej­rzeć akta. Przy­go­to­wać plan dzia­ła­nia. Wy­ślę ci to dzi­siaj wie­czo­rem mej­lem – prze­rwał ci­szę Da­wid, kiedy prze­szła mu złość.

– Jak chcesz – mruk­nął ad­wo­kat.

– Ej no, nie ob­ra­żaj się te­raz na mnie.

– Nie ob­ra­żam się.

Ad­wo­kat włą­czył mi­gacz i omi­nął sto­jący na przy­stanku żółty dwu­czło­nowy au­to­bus.

– To chcesz po­słu­chać, ja­kie mam po­my­sły na śledz­two?

– Prze­cież mó­wi­łeś, że mi wy­ślesz dzi­siaj mej­lem.

Za­ci­snął usta, żeby nie wy­buch­nąć. Ro­sol­ski wy­da­wał się bar­dzo za­do­wo­lony z sie­bie i już cze­kał na oka­zję, kiedy bę­dzie mógł przy­wa­lić Da­wi­dowi. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach Da­wid chęt­nie wdałby się z nim w py­skówkę. Na­wet je­śli miałby to zro­bić tylko po to, żeby po­ka­zać, że nie można z nim tak po­gry­wać. Ale te­raz po­sta­no­wił się po­wstrzy­mać. Po pierw­sze, nie chciał stra­cić tego zle­ce­nia. Po dru­gie, bał się, że ad­wo­kat wy­sa­dzi go gdzieś po­środku pie­przo­nej Ostropy. Tej dziury, gdzie psy szcze­kały du­pami, a zde­cy­do­wa­nie zbyt dużo osób mó­wiło po nie­miecku.

Do­je­chali na miej­sce. Za­trzy­mali się nie­da­leko daw­nego Domu Wspól­noty, który peł­nił rów­no­cze­śnie funk­cję domu bram­nego na osie­dle. Ro­sol­ski przy­trzy­mał Da­wida za koł­nierz kurtki, kiedy ten szy­ko­wał się do wyj­ścia z sa­mo­chodu. Ten za­marł, zgięty wpół z jedną nogą już na ulicy i wy­krzy­wiony tak, żeby móc pa­trzeć na ad­wo­kata.

– Pa­mię­taj, sy­nek, że do­sta­łeś to zle­ce­nie tylko ze względu na moją przy­jaźń z twoim oj­cem, do­bra?

– Do­bra.

– I pa­mię­taj, wy­star­czy, że pstryknę pal­cem, a znajdę trzech in­nych, tań­szych i lep­szych od cie­bie.

– Pa­mię­tam.

Ad­wo­kat pu­ścił go. Po­cze­kał, aż Da­wid wy­sią­dzie, i od­je­chał, za­wra­ca­jąc na pę­tli au­to­bu­so­wej.

Wil­cze Gar­dło było naj­mniej­szą dziel­nicą Gli­wic, na do­da­tek od reszty mia­sta od­ciętą czte­ro­pa­smową wstęgą au­to­strady A4. Wy­glą­dało to tro­chę tak, jakby reszta mia­sta wo­lała ją trzy­mać na od­le­głość. Swoją drogą, bio­rąc pod uwagę po­cho­dze­nie, może na­prawdę tak było. Wy­bu­do­wali je Niemcy pod ko­niec lat trzy­dzie­stych jako ide­alne ger­mań­skie osie­dle dla za­słu­żo­nych człon­ków NSDAP. Trzeba przy­znać, że urba­ni­sta się po­sta­rał, bo po dziś dzień wę­dru­jąc wy­be­to­no­wa­nymi ulicz­kami, czło­wiek miał ochotę za­cząć ma­sze­ro­wać z ra­mie­niem wznie­sio­nym w rzym­skim sa­lu­cie i z pie­śnią To­mor­row Be­longs to Us na ustach.

Da­wid prze­szedł na pół­nocną część dziel­nicy, do miej­sca, gdzie wi­zja sta­ro­ger­mań­skiej wio­ski ustę­po­wała współ­cze­snej za­bu­do­wie jed­no­ro­dzin­nej. Bu­dy­nek, do któ­rego zmie­rzał, zo­stał wy­bu­do­wany le­d­wie przed ro­kiem. Był to ni­ski par­te­rowy dom bez piw­nicy, o żół­tych ścia­nach, przez co przy­po­mi­nał roz­bite na pa­telni jajko. Bli­sko ty­siąc­me­trowa po­se­sja miała zo­stać oto­czona pło­tem, o czym świad­czyły ka­mienne słupy, ale coś mu­siało prze­szko­dzić bu­dow­ni­czym, bo że­liwne ogro­dze­nia od ty­go­dni stały pod ścianą ga­rażu. Dla ochrony przed desz­czem przy­kryto je grubą fo­lią. W za­nie­dba­nym ogro­dzie, w któ­rym oko­liczne koty po­lo­wały na my­szy, ro­sła tylko nie­równa trawa, a je­dyną ozdobą była sa­motna gip­sowa rzeźba ko­biety z dzba­nem. Na pod­jeź­dzie stał srebrny volks­wa­gen golf.

Da­wid za­trzy­mał się w od­le­gło­ści około pięć­dzie­się­ciu me­trów od działki, sam skryty w kę­pie krza­ków, i ob­ser­wo­wał oko­licę. Nie za­uwa­żył żad­nych po­dej­rza­nych sa­mo­cho­dów ani ob­cych lu­dzi. Do­pa­lił pa­pie­rosa. Przy­dep­tał nie­do­pa­łek i za­rzu­cił so­bie kap­tur na głowę. Ru­szył truch­tem. Mi­nął furtkę, prze­ska­ku­jąc nad pod­mu­rówką, i pod­biegł do drzwi. Na­ci­snął mocno dwa razy dzwo­nek, a po­tem jesz­cze za­stu­kał ener­gicz­nie. Roz­glą­dał się ner­wowo, za­sta­na­wia­jąc się, czy ktoś go za­uwa­żył.

Otwo­rzyła mu bli­sko czter­dzie­sto­let­nia ko­bieta. Blon­dynka w moc­nym ma­ki­jażu, który le­dwo od­wra­cał uwagę od ogrom­nych kol­czy­ków w kształ­cie fa­lu­ją­cych li­ści. Bluzkę w czarno-białe pasy miała za­ło­żoną tak, że wi­dać było błę­kitne ra­miączko sta­nika.

Da­wid wszedł do środka. Zrzu­cił kap­tur.

– Jest ktoś? – za­py­tał szep­tem.

– A nie przy­wi­tasz się ze mną?

– Cześć.

– No cześć – od­parła, zbli­ża­jąc się do niego. Jed­nym ra­mie­niem oto­czyła jego szyję, drugą dło­nią się­gnęła do roz­porka. Wy­rwał się płyn­nym ru­chem, nie zwa­ża­jąc na jej ura­żone spoj­rze­nie.

– Dla­czego nie po­wie­dzia­łaś, że by­łaś w Fo­rum? – za­py­tał.

– Ojej... Po­je­cha­łam tylko ku­pić kilka rze­czy. Chodź do sy­pialni – chwy­ciła go za rękę – spodo­bają ci się.

Szarp­nął się, po raz ko­lejny uwal­nia­jąc z jej uchwytu.

– Kurwa, masz mi mó­wić ta­kie rze­czy! Twój mąż do mnie za­dzwo­nił, pyta się, gdzie je­steś, ja mó­wię, że w domu, i wy­cho­dzę na idiotę, bo ja­kiś jego ko­lega wi­dział cię w ga­le­rii! Mie­li­śmy umowę!

Zro­biła zmar­twioną minę, uda­jąc skru­chę, i za­trze­po­tała rzę­sami. Da­wid prze­tarł pal­cami włosy i wes­tchnął. Po­de­szła do niego i znów po­ło­żyła swoją dłoń na jego roz­porku.

– To chcesz zo­ba­czyć, co ku­pi­łam? – wy­szep­tała mu do ucha.

Przy­tak­nął.

7

Ob­ser­wo­wał jej syl­wetkę w ka­bi­nie prysz­ni­co­wej, kiedy zmy­wała z sie­bie jego za­pach i pot. Pró­bo­wała wy­glą­dać sek­sow­nie, ale jej to nie wy­cho­dziło. Sam le­żał na łóżku, po­pi­ja­jąc sok po­ma­rań­czowy i prze­rzu­ca­jąc ko­lejne strony nud­nego „For­besa”. Ba­liczka pre­nu­me­ro­wał ma­ga­zyn w złud­nej na­dziei, że dzięki temu sta­nie się tro­chę bar­dziej godny sza­cunku. W ogóle dużo rze­czy ro­bił na po­kaz. Ten dom, sa­mo­chód (jeź­dził no­wiut­kim, za­wsze wy­pu­co­wa­nym na błysk pas­sa­tem), żona. Wszystko po to, żeby pod­kre­ślić, że jest kimś waż­nym i że mu się udało.

Wresz­cie wy­szła z ła­zienki. Z mo­krymi wło­sami opa­da­ją­cymi na plecy, opa­sana tylko bia­łym ręcz­ni­kiem, ale z po­pra­wio­nym ma­ki­ja­żem. Usia­dła obok Da­wida, pod­no­sząc przy tym nogę tak, że mógł się do­brze przy­pa­trzyć jej ogo­lo­nemu wzgór­kowi ło­no­wemu.

– Kie­dyś przy­szedł – za­częła – i zo­ba­czył, że w ła­zience jest mo­kro. Za­py­tał dla­czego.

– I co od­po­wie­dzia­łaś?

– Że się ką­pa­łam. A on spy­tał, dla­czego się ką­pa­łam w środku dnia. To mu po­wie­dzia­łam... – Za­chi­cho­tała. – Wiesz, co mu po­wie­dzia­łam?

– Co ta­kiego?

– Że z nu­dów. I kre­tyn uwie­rzył.

Da­wid odło­żył ma­ga­zyn. Za­wsze po od­czu­wał nie­przy­jemne roz­cza­ro­wa­nie. Ewe­lina Ba­liczka była już w tym wieku, że okre­ślał ją jako „przej­rzałą”. Jej skóra tra­ciła jędr­ność, piersi ob­wi­sały, a na twa­rzy aż zbyt ła­two można było do­strzec zmarszczki.

Da­wid uwa­żał, że na­leży mu się od ży­cia coś wię­cej.

Do tego była na­trętna. Także w łóżku. Do­ma­gała się klap­sów, uszczyp­nięć, no­wych po­zy­cji, ję­cząc przy tym i krzy­cząc, jakby ją ćwiar­to­wał, a nie pier­do­lił. Le­dwo się po­tra­fił sku­pić, a były ta­kie chwile, że miał ochotę po pro­stu przy­ło­żyć jej do twa­rzy po­duszkę i po­rząd­nie przy­du­sić. By­leby tylko się za­mknęła.

– Dasz mi fajkę?

Wy­cią­gnął z kurtki paczkę marl­boro i po­mógł jej od­pa­lić. Za­cią­gnęła się łap­czy­wie, a po­tem za­częła się krztu­sić i po­ka­sły­wać. Się­gnęła po le­żący na pó­łeczce pod sto­li­kiem od­świe­żacz po­wie­trza i spry­skała nim chmurę dymu.

– Co to jest?! – za­py­tała ze śmie­chem. Oczy miała za­łza­wione. Otarła je wierz­chem dłoni. Po­tem opusz­kami pal­ców de­li­kat­nie do­tknęła oko­lic po­wiek, spraw­dza­jąc, czy nie roz­ma­zał jej się tusz.

– Bia­ło­ru­skie – wy­tłu­ma­czył Da­wid.

Za­cią­gnęła się znów. Tym ra­zem ostroż­niej. I znowu wy­dmu­chała dym, a póź­niej spry­skała go od­świe­ża­czem.

– Mu­simy coś zro­bić – po­wie­działa, kiedy była w po­ło­wie pa­pie­rosa.

– Z czym?

– Z nami.

Wy­pro­sto­wał się gwał­tow­nie, a krew od­pły­nęła mu z twa­rzy. Ewe­lina par­sk­nęła śmie­chem i ude­rzyła go lekko w pierś otwartą dło­nią.

– Nie w tym sen­sie, głup­ta­sie!

– To w ja­kim? – mruk­nął, le­dwo co otwie­ra­jąc usta.

– My­śla­łam o moim mężu.

Roz­luź­nił się nieco.

– To kre­tyn – kon­ty­nu­owała – ale prze­cież nie aż taki. W końcu straci cier­pli­wość. A wtedy bę­dziemy mieć prze­je­bane. I ja, i ty.

– Dla­czego ty?

– Bo się wkurwi i pew­nie wy­naj­mie in­nego de­tek­tywa. I to ta­kiego, który nie bę­dzie ta­kim słod­kim py­siem jak ty. Ten de­tek­tyw pew­nie coś na mnie znaj­dzie. Strzeli na­wet fotki... – Prze­rwała, wi­dząc jego nie­wy­raźną minę. Wes­tchnęła te­atral­nie. – Te­raz, py­siu, je­steś je­dyny, ale jak cie­bie nie bę­dzie, to może znaj­dzie się ktoś nowy? Albo ten nowy de­tek­tyw strzeli fotki nam obojgu? A może już strze­lił?

– Nie strze­lił. Spraw­dza­łem przed wej­ściem, czy ni­kogo tu­taj nie po­de­słał. Nie je­stem głupi.

– Wcale tak nie my­ślę. W każ­dym ra­zie kiedy do­sta­nie te fotki, to się ze mną roz­wie­dzie. A po­nie­waż bę­dzie to moja wina, to gówno z tego zo­ba­czę. – Za­to­czyła ra­mie­niem sze­roki krąg, obej­mu­jący sy­pial­nię i resztę domu.

– Po­ra­dzisz so­bie.

Par­sk­nęła śmie­chem.

– Py­siu! Ja w ca­łym swoim ży­ciu dnia uczci­wie nie prze­pra­co­wa­łam!

– To prze­stań się pusz­czać.

Skrzy­wiła się, ga­sząc pa­pie­rosa na ta­le­rzyku z cia­stecz­kami.