Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnej nocy Jan pod wpływem alkoholu śmiertelnie potrąca dziewczynę. Na co dzień opiekuje się polem namiotowym i bezskutecznie walczy z nałogiem, a tamtego wieczoru po raz kolejny pijany wsiada do samochodu. Strach przed przyznaniem się do niezamierzonego morderstwa jest większy niż jego uczciwość. Zakopuje dziewczynę w lesie, ale dręczony wyrzutami sumienia przegląda prasę, rozpytuje i szuka. Kim była ta kobieta? I dlaczego nikt jej nie szuka?
Pochodzący z Belgii Jules, jedyny gość pola namiotowego, mieszka w kamperze i mimo okropnej pogody nie wyjeżdża z Polski. Po co tu jest i kim jest odwiedzająca go osoba?
W Kowarach aspirantka Maria Szulej szuka zaginionej dziewczynki. Ktoś porwał Karolinę, ale nie zgłoszono żądania okupu. Tymczasem rodzina wynajmuje detektywa, by szukał dowodów przeciw matce dziecka.
Coś dziwnego dzieje się także w nowym pensjonacie Aliny i Mirka. Jedna z pensjonariuszek pojawia się i znika. Posiłki stawia się pod jej drzwiami, a kobietę otacza aura tajemnicy. Czemu mieszka tu już od tylu tygodni? Pensjonatu nie opuszcza natomiast dorosły syn właścicieli. Boi się wszystkiego, a najbardziej karzącej go za najmniejsze przewinienie matki.
Oto świat jest pełen sekretów, mroku i występku. Czy ujawniona w końcu prawda zdoła wszystkich wyzwolić?
Bohaterowie powieści Wojciecha Chmielarza desperacko walczą o to, by zapomnieć o przeszłości. Ich życie to kombinacja porażek, błędów, niespełnionych ambicji, zrujnowanych marzeń. Jednak za dawne pomyłki każdy musi słono zapłacić. Pierwszorzędny thriller o zbrodni, odkupieniu i nieznośnej przypadkowości losu.
Jakub Demiańczuk, „Polityka”
U Chmielarza człowieczeństwo poddawane jest nieustającej próbie. Kiedy w małym miasteczku w Karkonoszach znika mała dziewczynka, na jaw zaczynają wychodzić sekrety jego mieszkańców. Hipnotyzująca i bezkompromisowa! Jedna z najlepszych książek napisanych przez Wojtka!
I pamiętaj, drogi czytelniku, sprawdź dokładnie hotel, w którym zamierzasz spędzić swój urlop!
Literaccy
Bohaterowie powieści Wojciecha Chmielarza są tylko pozornie zbędni. Czytając, otwieramy się na ich słabości, próbujemy zrozumieć, ale nie odpuszczamy im win. Tylko oni sami mogą sobie wybaczyć to, czego wybaczyć sobie nie potrafią. Są nam niezbędni do poznania prawdy.
Łukasz Wojtusik, podcast Alfabet Wojtusika
Postaci, których pozornie nic nie łączy. Wojciech Chmielarz jednak genialnie splata ich losy w jedną morderczą intrygę. Lektura nieodkładalna.
Marta Bratkowska, „Książki. Magazyn do Czytania”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 513
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
A to był taki piękny, kurwa, wieczór, pomyślał Jasiek ze łzami w oczach, patrząc na leżące na drodze ciało kobiety.
Pracował cały dzień, w siąpiącym deszczu sprzątał teren kempingu. Sezon się skończył, tylko ten Belg, ale on nie przeszkadzał. Prawie nie wychodził ze swojego kampera, nie wiadomo, co właściwie tam robił.
Jasiek krążył więc po kempingu w poszukiwaniu ostatnich śladów lata, które wrzucał do śmieci. W najdziwniejszych miejscach znajdował puste puszki po piwie, butelki po wódce, wypalone papierosy i zużyte prezerwatywy. Łącznie siedem worków, wypełnionych po brzegi, których zawartość należało jeszcze przejrzeć i posegregować. Zajęło mu to ponad dwie godziny.
Potem dał psu jeść. Pies był stary. Miał już dwanaście lat. Albo i więcej, bo nikt przecież tego dokładnie nie liczył, nikt mu nie wyprawiał urodzin z mięsnym tortem i parówkami zamiast świeczek. Mieszaniec labradora, wielki, czarny jak noc. Wzięli go, żeby pilnował terenu poza sezonem. Dawniej ciągle darł się jak opętany, kiedy pojawiał się ktoś obcy, teraz zdarzało mu się to dużo rzadziej. Przez lata się postarzał, zrobił się leniwy. Do tego miał problemy z biodrami. Nie biegał, ale truchtał i przy każdym ruchu widać było, że sprawia mu to ból. Jasiek ukrywał go przed właścicielami. Na szczęście oni rzadko się pojawiali. Mieli inne biznesy. Większe, ważniejsze, przynoszące więcej pieniędzy. A gdyby zobaczyli zwierzaka, na pewno kazaliby go uśpić, pieprzyliby coś o tym, że po co im pies stróżujący, który nie potrafi biegać.
– Co oni, kurwa, wiedzą? – mruknął Jasiek, siedząc na rozłożonej kurtce, paląc papierosa i obserwując jedzącego kundla.
Pies podniósł łeb i spojrzał na niego ciemnymi oczami, jakby chciał dopytać, o co mu właściwie chodzi, a potem podbiegł niezgrabnie i uderzył czule łbem w pierś mężczyzny, przewracając go na ziemię. Jasiek stęknął cicho, papieros wypadł mu z ust. Przez chwilę tak leżał, czując, jak woda przesiąka mu przez wełniany sweter, i głaskał psa po grubym karku.
– No już, już – powiedział wreszcie, odpychając go od siebie.
Wstał, potarmosił jeszcze kundla za uszami i wrócił do pracy.
Pomyślał, że po całej tej harówce zasługuje na to, by zrobić dla siebie coś dobrego. Wsiadł do wysłużonego citroëna i pojechał do Kowar, żeby zjeść obiad w tamtejszym barze. Zamówił hamburgera z frytkami, a po chwili zastanowienia – piwo. Uznał, że jedno mu nie zaszkodzi. Był wielkim facetem. Poza tym miało być do posiłku, a i tak pewnie jeszcze posiedzi i zapali papierosa, porozmawia z kolegami, którzy powoli zaczęli się schodzić, równie zmęczeni jak on po całym dniu roboty.
Wypił sześć, chociaż nie do końca pamiętał, kiedy i dlaczego. Bo naprawdę planował wypić tylko jedno – do posiłku – ale przyszedł Wójt. Wyszli na zewnątrz, rozmawiali o pierdołach i o tym, że Jaśkowi kiepsko chodzą hamulce. Wójt zachęcał go do wizyty w warsztacie, obiecywał, że coś zaradzą, i to tanio. Jasiek powiedział, że przyjedzie, ale skłamał. Nie przelewało mu się i uznał, że wystarczy, jak będzie jeździł wolno. Potem wrócili do środka i Wójt zaczął namawiać go na kolejne piwo. Jasiek odmawiał, całkiem długo, aż zirytowany mężczyzna wyciągnął portfel, zamówił dwa browary i postawił przed nim pełen kufel. Jasiek nie miał zwyczaju odmawiać darmowego trunku.
A potem było trzecie, bo dobrze się gadało. Poza tym w gardle drapało go po kolejnym papierosie. I czwarte, bo zagrali w bilard, a jak tu grać w bilard, skoro nie ma niczego do picia. Piąte, bo jakiś debil zaczął gadać o polityce, a takie rozmowy zawsze Jaśka irytowały, a nic nie uspokajało tak jak piwo. Wreszcie szóste, bo wszyscy rozchodzili się już do domów i trzeba się było pożegnać.
Plan miał taki, że najpierw przejdzie się kowarskimi uliczkami. Niedaleko, może przemaszeruje w dół i w górę starówki, do urzędu miasta i z powrotem, otrzeźwieje trochę. Ale znowu zaczęło siąpić. Przeklęta karkonoska mżawka. Lodowata, gęsta, przenikająca do szpiku kości. Wsiadł więc do samochodu, odpalił silnik, nastawił ogrzewanie na maksa i obiecał sobie, że nie będzie się śpieszył. Zresztą nie miał daleko, a do tego drogą głównie przez las, gdzie nigdy nikogo o tej porze nie było. Byleby tylko tam dojechać.
Ruszył spokojnie. Jechał nie więcej niż trzydzieści kilometrów na godzinę. Ściskał mocno kierownicę, wychylał się lekko do przodu i marszczył brwi, mając nadzieję, że to pomoże na rozchwiany, rozmazujący się obraz przed oczami. Beknął przeciągle. Ciepłe powietrze z nawiewu uderzało go prosto w twarz.
Wkrótce wyjechał na obwodnicę Kowar. Tam lekko przyśpieszył, bo o tej porze droga była prawie pusta, a on chciał jak najszybciej dotrzeć do domu i położyć się spać.
Kiedy mijał skrzyżowanie niedaleko stacji benzynowej Circle K, zauważył stojący tam radiowóz z włączonym kierunkowskazem. Policjanci ruszyli, gdy przejechał obok nich. Jasiek natychmiast zaczął się pocić. Nerwowo zerkał w tylne lusterko, na jasne reflektory jadącego za nim samochodu. Dlaczego byli blisko? Niemal siedzieli mu na zderzaku! Co powinien teraz zrobić? Zjechać w bok, żeby ich przepuścić? Ale to wydawałoby się przecież podejrzane. Nie jechali na sygnale ani nic takiego. Przyśpieszyć? Ale czy wtedy nie przekroczyłby prędkości? Albo mogłoby się wydać, że przed nimi ucieka? A może zwolnić? Sam nie wiedział. Przez moment rozważał, czy po prostu nie zatrzymać się na poboczu i nie udawać, że chce mu się siku (w sumie nie musiałby udawać), ale nogi zrobiły mu się miękkie i bał się, że kiedy wysiądzie z samochodu, odmówią mu posłuszeństwa i wyłoży się jak długi na asfalt. Czyli mógł tylko jechać przed siebie. Pełną zakrętów, nierówną, ciemną drogą prowadzącą na Przełęcz Kowarską. Z siedzącymi mu na ogonie policjantami, co do których był pewien, że czekają tylko na jeden jego błąd, żeby włączyć sygnał i zatrzymać go do kontroli drogowej.
– Ja pierdolę – wymamrotał.
Plecy miał całe mokre, dłonie ślizgały mu się po kierownicy. Sięgnął po paczkę papierosów, żeby zapalić jednego i w ten sposób się uspokoić. Samochód jakby sam zjechał w prawo i niemal uderzył w barierkę, która oddzielała drogę od stromego zbocza. Jasiek odbił w ostatniej chwili. Szybko spojrzał w lusterko, pewny, że policjanci zauważyli niebezpieczny manewr i zaraz każą mu się zatrzymać.
Ale nic takiego się nie stało.
Po prostu dalej za nim jechali. Jakby ich to bawiło. Jakby zbierali dowody. Pewnie mieli w środku jakąś kamerkę. Policzą jego błędy, wszystkie złamane przez niego przepisy, a potem go zniszczą, zmiażdżą i przemielą.
– Kurwa – warknął.
Poczuł do nich nienawiść. Miał ochotę zahamować gwałtownie. Nie zdążyliby się zatrzymać, walnęliby w tył jego samochodu. Był ciekaw, jak by im się to spodobało.
Powstrzymała go jedna z nielicznych rozsądnych jeszcze komórek w jego mózgu. Zacisnął zęby.
Przestał na moment myśleć o policjantach i zaczął w duchu przeklinać Wójta. Gdyby nie on, nie wpakowałby się w te kłopoty. Zjadłby obiad, wypił jedno piwo i wrócił do siebie. Tyle. Ale Wójt musiał go namawiać, wiercić mu dziurę w brzuchu, postawił nawet tego browara. Jakby źle Jaśkowi życzył. Jakby spodziewał się, że coś takiego się zdarzy.
A może to on nasłał na niego policjantów? Zadzwonił do nich albo wysłał anonimowy cynk, że Jasiek wypił trochę za dużo?
Zaczął zwalniać, zanim jeszcze dojechał do Przełęczy Kowarskiej. Oddychał płytko, serce mocno mu waliło, do tego chciało mu się sikać. Przez chwilę zastanawiał się, co pierwsze pęknie – serce czy pęcherz.
Wrzucił kierunkowskaz w lewo i skręcił w wąską leśną drogę prowadzącą na kemping.
Policjanci pojechali prosto.
Odetchnął głęboko kilka razy. Poczuł, jak rozkoszna ulga rozpływa się po jego ciele. Zaczął się głośno śmiać i walić jak oszalały w kierownicę.
Przyśpieszył, bo chciał być już w domu. Droga była wąska i nierówna, oświetlały ją tylko reflektory jego citroëna, ale znał ją na pamięć. Pamiętał każdą dziurę i mógł dojechać do celu nawet z zamkniętymi oczami.
I chyba nawet je zamknął. Może dlatego, że tak głośno się śmiał. A może fala ulgi i gorące powietrze wiejące mu prosto w twarz sprawiły, że zasnął na moment, na dosłownie kilka sekund, pokonany przez zmęczenie, stres i alkohol.
Nie widział jej.
Nie powinno jej tutaj być. Nie w środku nocy. Nie o tej porze.
Nie widział jej.
Tylko usłyszał, jak uderza w nią rozpędzonym samochodem.
Huk, jakby ktoś walnął w maskę wielkim młotkiem.
Krzyknął, przestraszony. Otworzył oczy. Zobaczył jeszcze, jak kobieta leci w górę, jakby poderwana przez ogromną siłę, a potem uderza głową w pień rosnącej nieopodal sosny.
Zahamował gwałtownie. Pas wbił mu się boleśnie w pierś.
Siedział w wozie. Nie wiedział, jak długo. Silnik pracował miarowo, a on patrzył na leżącą przed nim na drodze kobietę w ciemnym dresie. Nienaturalnie powyginaną, z dziwnie przekrzywioną głową, rozpuszczonymi włosami, które ułożyły się tak, że przypominały teraz aureolę, i strużką krwi wypływającą z ust.
– Panie Boże... spraw, żeby to była sarna... – Usłyszał swój głos i dopiero wtedy wysiadł.
Szedł na miękkich nogach, zataczając się, z trudem stawiał kolejne kroki. Kiedy był już przy niej, opadł na kolana. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
– Proszę pani... Proszę pani... – powiedział i nagle beknął.
Zrobiło mu się niedobrze. Na czworakach pokonał dwa metry i zwymiotował boleśnie na mokrą ziemię. Wydawało mu się, że za chwilę straci przytomność.
Odwrócił się. Uderzył się otwartą dłonią w twarz i wrócił do kobiety. Chwycił ją za ramiona. Uniósł ją i potrząsnął nią mocno.
– Proszę pani... Proszę pani... – powtarzał, ale jej głowa latała jak u szmacianej lalki.
Odłożył ją, przyłożył dwa palce do jej szyi i przycisnął mocno. Nic nie poczuł. Ale czy to cokolwiek znaczyło? Czy przykładał palce we właściwe miejsce?
Nachylił się, ale nie usłyszał jej oddechu. Klatka piersiowa również się nie unosiła.
Poderwał się gwałtownie z ziemi. Odbiegł kilka metrów w las i nagle poczuł, że właśnie teraz musi oddać mocz, bo nie wytrzyma już ani sekundy.
I tak właśnie zrobił.
Co teraz? – zastanawiał się, kiedy mocny strumień uderzał o leśną ściółkę. Powinien zadzwonić na pogotowie, policję. Sprowadzić pomoc.
Ale po co pomoc, skoro ona już nie żyła?
Bo tak się robi!
Ale jeśli zadzwoni na policję, to go zatrzymają. Wsadzą do więzienia!
Dlaczego mieliby to zrobić? Przecież to jej wina! To ona włóczyła się nocą po lesie! To jej nie powinno tu być!
Ale ty jesteś napierdolony jak szpadel! Ile piw wypiłeś?! Ile piw wypiłeś?!
Siedem.
Bo było jeszcze jedno. To ostatnie przed zamknięciem. Na szybko.
Siedem.
Wsadził sobie pięść do ust i zagryzł ją mocno, aż poczuł krew na języku. Wtedy na moment otrzeźwiał.
Skończył sikać i wrócił do kobiety. Chwycił ją pod pachy, przeciągnął z drogi do lasu, rzucił ciało gdzieś pod na wpół uschniętym świerkiem i wsiadł do samochodu. Uruchomił silnik i ruszył.
Przejechał zaledwie kilkanaście metrów, zanim się zatrzymał.
Nie mógł jej przecież tutaj zostawić. Ktoś ją w końcu znajdzie. Za blisko drogi, natychmiast skojarzą, że tylko on teraz tędy jeździ. To będzie aż za proste.
Wrzucił wsteczny i cofnął. Otworzył bagażnik. Poszedł do lasu, odnalazł świerk, zabrał ciało kobiety i wrzucił je do samochodu.
Resztę ledwo pamiętał.
Na pewno był na kempingu. Potrzebował narzędzi. Wziął ze składziku folię, łopatę i kilof. Potem jechał. Najpierw tą samą ciemną, nierówną drogą, którą tak dobrze znał, a która tak okrutnie go zdradziła. Na Przełęcz Kowarską, a później przez las, w stronę granicy z Czechami na przełęczy Okraj. Tam droga się rozgałęziała i pojechał w lewo, w dół, na Lubawkę, i jakąś ścieżką, na której nigdy nie był, a która zaprowadziła go na polanę. Tam wysiadł. Znalazł miejsce na skraju lasu, wykopał dół, wsadził do niego ciało owinięte w folię i je zakopał. Rzucił na grób gałęzie oraz paprocie wyrwane z ziemi.
Kiedy wrócił na kemping, był wykończony. Bolało go całe ciało, wszystkie mięśnie, kręciło mu się w głowie. Położył się od razu do łóżka, nawet nie wziąwszy prysznica, ale tylko przewracał się z boku na bok, szlochał albo wył w poduszkę.
Nie potrafił zasnąć.
W końcu wstał i wyszedł na dwór w samym T-shircie, ale pomimo mżawki nie było mu zimno. Ruszył prosto do kampera Belga. Bez zastanowienia załomotał w drzwi. Raz i drugi, z całych sił, aż wóz zadygotał. Dopiero wtedy dotarło do niego, co właśnie robi. W pierwszej chwili chciał uciekać, ale usłyszał ruch w części mieszkalnej pojazdu i wiedział już, że na to za późno. Czekał jak na wyrok.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich Belg. Był łysy i niski – nie miał chyba nawet metra siedemdziesięciu – dość okrągły z powodu nadwagi, teraz w samych bokserkach i białym T-shircie. Na widok Jaśka o dziwo się uśmiechnął.
– O! Pan też nie może spać! – powiedział po angielsku.
– Nie. Nie mogę – odparł Jasiek. Kilka lat przepracował na zmywakach i budowach w Wielkiej Brytanii, znał więc trochę języka.
Przez moment tak stali. Belg patrzył na niego wyczekująco, a on przełknął ślinę i przejechał językiem po suchych wargach.
– Ja chciałem zapytać... czy ma pan może... No, czy ma pan może piwo?
Belg uśmiechnął się jeszcze szerzej. Wzniósł palec, w ten sposób każąc mu poczekać, a potem zniknął we wnętrzu kampera i zaraz wrócił z dwiema zimnymi butelkami.
– Piwo! – powiedział, wręczając mu obie. – Dobre! Belgijskie!
– Dzięki – mruknął zawstydzony Jasiek. Ukłonił się niezdarnie, odwrócił się i odszedł.
– Dobre! Belgijskie! – zawołał za nim Belg, a potem dodał jeszcze po polsku: – Smacznego!
Jasiek wrócił do siebie. Otworzył pierwszą butelkę i wypił jej zawartość duszkiem. Potem drugą, już wolniej, ale i tak szybko.
Dopiero wtedy udało mu się zasnąć.
Kiedy obudził się rankiem następnego dnia, kobieta już na niego czekała.
trzy tygodnie później
2
Alina Mrowiec zaparkowała przed hotelem, nie wysiadła jednak z wozu. Przez długą chwilę siedziała ze zgaszonym silnikiem i przyglądała się kanciastej bryle budynku. Skręcało ją na samą myśl, że ma wejść do środka. Sięgnęła do schowka, ale nie znalazła tam tego, czego szukała. Zaczęła grzebać wśród dokumentów, książki serwisowej, opakowań chusteczek i zwykłych śmieci, z sekundy na sekundę coraz bardziej zniecierpliwiona, aż wreszcie jej palce odnalazły paczkę papierosów. Wyciągnęła ją i natychmiast poczuła ukłucie wyrzutów sumienia. Nie powinna palić, a już szczególnie w samochodzie. Będzie walił tytoniowym smrodem. Tyle lat suszyła Mirkowi głowę, żeby rzucił palenie, i teraz wyjdzie na hipokrytkę. Trudno, pomyślała. Otworzyła paczkę. Była pusta.
– Kurwa – wyrwało jej się.
Zacisnęła powieki tak mocno, że aż zatańczyły pod nimi różnokolorowe plamy.
Zmięła w dłoniach opakowanie po papierosach i rzuciła je na podłogę, od strony pasażera. Z tylnego siedzenia zabrała torebkę i wysiadła. Ruszyła w stronę hotelu, ale zatrzymała się po przejściu kilkunastu metrów. Zawróciła. Otworzyła auto i podniosła z podłogi paczkę, a potem wyrzuciła ją do kosza ustawionego tuż przy oszklonych drzwiach w górskim stylu.
Otworzyli z mężem hotel w 2019 roku, w najgorszym możliwym momencie. Ledwo zdążyli się jakoś rozreklamować i rozruszać działalność, a zaczęła się pandemia. Zamknięto ich na jakiś czas, później obłożono milionem obostrzeń, a gdy już zaczęto je zdejmować, przyszła inflacja.
Ale najgorsze było jeszcze przed nimi.
Starała się o tym wszystkim nie myśleć, bo kiedy tylko zaczynała, miała wrażenie, że się topi, zalewana na przemian falami smutku, rozczarowania i rozgoryczenia.
Hotel wybudowali na działce, którą znaleźli wysoko w górach, z pięknym widokiem na Kotlinę Jeleniogórską i zalew Sosnówka. Był to rozległy dwupiętrowy budynek w stylu góralskim, z dwoma skrzydłami. Co nie miało wielkiego sensu, bo w Karkonoszach nigdy przecież nie było górali, tych polskich przynajmniej, ale bali się, że jeśli styl będzie nawiązywał do niemieckiej przeszłości regionu, klienci nie przyjadą. Teraz więc stał tu, w połowie drogi pomiędzy Borowicami a Karpaczem, jakby żywcem przeniesiony z Zakopanego.
Weszła do środka. Obcasy szpilek zastukały wesoło o kamienną podłogę i od razu zrobiło jej się odrobinę lepiej. Lubiła ten dźwięk, uspokajał ją. Przywitała się kiwnięciem głowy z dziewczyną pracującą w recepcji. Ta uśmiechnęła się szeroko i dygnęła. Alina zapamiętała, że plakietka z imieniem na piersi pracownicy jest przekrzywiona. Później zwróci jej na to uwagę.
Weszła do biura. Ledwo zdążyła się rozebrać i powiesić kurtkę na wieszaku, rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę! – zawołała.
Przed Aliną pojawiła się Dorota Wijas. Była od niej młodsza o dwa lata. Wychowały się na jednym podwórku. Z czasem wyjechała, najpierw na studia do Wrocławia, potem do pracy do Niemiec, gdzie znalazła męża, z którym – jak sama często wesoło wspominała – spędziła pięć najpiękniejszych lat swojego życia i siedem najgorszych. Rozwiodła się i wróciła do Polski, najpierw do Wrocławia, a potem do Jeleniej Góry, żeby opiekować się chorą matką. Szukała pracy i Alina ją zatrudniła. Dorota nie miała odpowiedniego wykształcenia, ale nadrobiła to na wieczorowych kursach. Dla Aliny ważniejsze było to, że do pomocy przy prowadzeniu hotelu potrzebowała kogoś zaufanego. A kto mógł być bardziej zaufany niż dziewczyna, z którą wspólnie chodziły kraść owoce z sadu sąsiada i siedząc w ciemnym pokoju, ćwiczyły pocałunki?
– I co tam, Dorotka? – zapytała, siląc się na uśmiech.
Dorota zrobiła nieszczęśliwą minę i wyciągnęła przed siebie dokumenty trzymane w dłoni. Niektóre były jeszcze w kopertach.
– Co to takiego?
– Wezwania do zapłaty.
– Od kogo?
– Właściwie od wszystkich, ale najbardziej rzuca się Kolarski. Dzwonił jeszcze dzisiaj i opowiadał, że do sądu nas pozwie. Groził komornikiem i tak dalej.
– Kolarski? – zdziwiła się Alina. – Przecież jesteśmy mu winni jakieś grosze.
– Trochę ponad jedenaście tysięcy – powiedziała Dorota.
Kolarski zajmował się u nich adaptacją przyziemia jednego ze skrzydeł, w którym planowali zrobić spa i niewielki basen. Projekt na razie wstrzymali. Mieli do dyspozycji tylko gabinet kosmetyczny z podstawowymi zabiegami dla gości – masażami i tym podobnymi. Liczyli, że w czasie ferii będzie spore obłożenie i po zimie ruszą ze spa od nowa. Było od nich blisko do stoków w Karpaczu, do Borowic zresztą też. Byle do zimy, powtarzała sobie często, wtedy się odkują.
– Zadzwonię do niego, porozmawiam z nim i jakoś to załatwię.
– No nie wiem, czy da radę, Alinko. Ze mną nie rozmawiał, tylko wrzeszczał do telefonu i nie dał mi nawet dojść do słowa.
– Bo to furiat jest, ale ja mam na niego swoje sposoby – odparła, przyjmując od niej dokumenty.
Gdy Dorota pożegnała się i zniknęła z gabinetu, Alina zajęła miejsce przy biurku. Pobieżnie przejrzała papiery, które przyniosła koleżanka, ale już po kilkunastu sekundach stwierdziła, że nie ma na to siły.
Nie z samego rana. Nie bez kawy.
Odłożyła dokumenty na biurko. Z pełną premedytacją zostawiła też na nim komórkę. Przez chwilę chciała pobyć sama ze swoimi myślami.
Poszła do jadalni, która mieściła się w jednym ze skrzydeł hotelu. Co prawda miała ekspres do kawy u siebie, ale po pierwsze, kawa z niego mniej jej smakowała, a po drugie, gdyby została w gabinecie, to zamiast złapać oddech, wzięłaby się pewnie do pracy. Po trzecie wreszcie, w jadalni były wielkie okna i wspaniały widok na panoramę Kotliny Jeleniogórskiej. Właśnie głównie z jego powodu zdecydowali się wybudować obiekt w tym miejscu. Co prawda musieli wyciąć kilkanaście drzew, ale było warto.
– Dzień dobry, pani Alino – przywitała się z nią jedna z pracownic. Kolejna dziewczyna. Plakietka na jej piersi, tym razem zawieszona poprawnie, mówiła, że ma na imię Iwona. Zatrudnili ją przed wakacjami.
– Dzień dobry. Przygotujecie mi kawkę? – zapytała.
– Już się robi.
W jadalni zajęty był tylko jeden stolik. Para emerytów, którzy przyjechali tutaj chodzić po górach, jadła właśnie późne śniadanie. Alina kiedyś z nimi rozmawiała i opowiadali jej o tym, że uwielbiają jesień w Karkonoszach. Uważali, że tutaj to najpiękniejsza pora roku. Ona wolała lato, wiosnę, a nawet zimę, ale zgodziła się z nimi, kierując się zasadą, że klient ma zawsze rację.
Uśmiechnęła się do nich uprzejmie, kiedy ją zauważyli. Starsza kobieta pomachała radośnie ręką, jakby były najlepszymi koleżankami. Mężczyzna, siwowłosy i pomarszczony jak przejrzałe jabłko, tylko uniósł lekko dłoń.
Zajęła miejsce i popatrzyła na wystawiony bufet. Na półmiskach ciągle leżały wędliny, warzywa i sery. Podgrzewacze pracowały pod tackami z parówkami i jajecznicą. Alina pomyślała, że znowu przygotowali za dużo jedzenia. Tyle zmarnowanych pieniędzy... Ale przecież nie mogła sobie pozwolić na to, żeby goście wychodzili po śniadaniu głodni. Pomyślała, że musi zacząć lepiej planować. A może da się znaleźć tańszych dostawców? Co prawda od dawna próbowała to zrobić, ale było jeszcze kilka miejsc, do których nie dzwoniła.
– Byle do ferii – powiedziała sama do siebie.
– Słucham, pani Alino?
Nie usłyszała, kiedy Iwona znalazła się tuż przy niej z filiżanką kawy.
– Nie, nic – odparła i machnęła lekceważąco ręką, jakby odganiała muchę.
– Dla pani biała, jak zawsze? – upewniła się dziewczyna, stawiając przed nią filiżankę.
– Tak, biała. Dziękuję.
– Bardzo proszę, pani Alino.
– A powiedz mi, Iwonko – zatrzymała dziewczynę, która miała już odchodzić – jak śniadanie? Wszyscy goście już byli?
– Wszyscy już zeszli – potwierdziła pracownica i zawahała się. – Z wyjątkiem... Pani wie... No... no... tej...
– Której?
– Jedenastki.
No tak, jedenastka. Kolejny bolesny skurcz w okolicy żołądka.
– Dziękuję ci.
– To ja pójdę pomóc w kuchni.
– Oczywiście.
Dziewczyna odeszła. Emeryci kończyli posiłek. Mężczyzna wycierał właśnie usta w chusteczkę, po czym położył ją na talerzu. Jego żona piła ostatnie łyki herbaty. Wstali, szurając krzesłami, a kiedy przechodzili obok Aliny, kobieta znów do niej pomachała, tym razem na pożegnanie. Właścicielka hotelu odpowiedziała tym samym gestem.
Wrzuciła do swojej kawy dwie kostki cukru ze stojącej nieopodal cukiernicy, zamieszała łyżeczką i wypiła łyk. Nie smakowała jej. Początkowo myślała, że to coś z napojem. Już chciała zawołać Iwonę, kazać jej przeczyścić ekspres, kiedy dotarło do niej, że z kawą jest wszystko w porządku. To w jej ustach, na języku, pojawił się kwaśny posmak.
Odsunęła od siebie filiżankę. Oczywiście wiedziała, skąd to się wzięło. Jedenastka i kobieta mieszkająca tam od trzech tygodni. Rzadko schodziła do jadalni. Mogło się nawet wydawać, że nigdy nie opuszczała pokoju, chociaż musiała to robić, bo z parkingu regularnie znikał jej samochód. Ale nikt nie widział, kiedy to robiła. Poruszała się po obiekcie jak duch.
Alina podniosła się i poszła do kuchni. Przywitała się szybko z pracującymi tam kobietami, poprosiła o tackę i wróciła z nią do bufetu. Postawiła na niej duży talerz z jajecznicą, ciemnym i jasnym chlebem, parówkami, serem, wędlinami i warzywami, miseczkę pełną owoców, kubeczek jogurtu naturalnego, srebrny dzbanuszek z mlekiem i filiżankę z dwiema kostkami cukru. Przygotowała też kawę i nalała soku do szklanki. Popatrzyła na tackę. Sporo tego było, ale przecież nie wiedziała, co kobieta je i na co będzie miała ochotę, musiała więc zabrać wszystkiego po trochu.
Ze śniadaniem w rękach przeszła do drugiego skrzydła, wdrapała się na pierwsze piętro i szybko znalazła się przed wejściem do pokoju numer 11. Poprawiła sobie tackę tak, by ta znalazła się między drzwiami a jej brzuchem, i przytrzymując ją tylko jedną ręką, zapukała. Najpierw delikatnie.
– Proszę pani! – zawołała.
Nie było żadnej odpowiedzi.
Zapukała głośniej i zaraz zrobiło jej się nieprzyjemnie. Pomyślała, że takie natarczywe walenie w drzwi jest jednak niestosowne.
– Proszę pani! – powtórzyła.
Nasłuchiwała, ale nie dochodził do niej żaden dźwięk.
– Niebawem zamykamy jadalnię, więc przyniosłam pani coś do jedzenia! Pomyślałam, że może by pani chciała...
Nie dokończyła, bo nie miała pojęcia jak. Serce biło jej teraz szybciej niż zwykle. Dłonie zaczynały się robić śliskie od potu i przyszło jej do głowy, że jeszcze trochę, a tacka jej się wyślizgnie.
Po drugiej stronie drzwi ciągle panowała cisza.
A jeśli ona się zabiła, pomyślała nagle. Jeśli połknęła za dużo tabletek albo się powiesiła. Albo znajdą ją, leżącą w wannie, z podciętymi żyłami.
Nikt by się przecież nie zdziwił, prawda?
Potrząsnęła głową, żeby odgonić od siebie te obrazy. Nie. Może po prostu nie było jej w pokoju. Może znowu się wymknęła. Alina próbowała sobie przypomnieć, czy widziała na parkingu czerwoną mazdę, ale mózg złośliwie nie podsuwał żadnych obrazów.
Odłożyła tackę na podłogę.
– Proszę pani – powiedziała, tym razem ciszej, trochę nieśmiało, ale ciągle na tyle głośno, że ktoś po drugiej stronie powinien ją usłyszeć. – Zostawiam tackę z jedzeniem pod drzwiami. Proszę nie kłopotać się z jej odnoszeniem, tylko zostawić ją w pokoju. Sprzątaczki zabiorą.
Przez chwilę zastanawiała się jeszcze, czy powinna coś dodać, ale nic nie przychodziło jej do głowy.
Ruszyła z powrotem do jadalni i zimnej już pewnie kawy. Zatrzymała się przy schodach prowadzących na dół, bo wydawało jej się, że usłyszała jakiś szmer. Odwróciła się. Tacka, którą zostawiła przed jedenastką, zniknęła. Czyli kobieta była w środku i najwyraźniej wszystko było z nią w porządku.
Alina poczuła ulgę. W sumie to jednak dobrze, że tamta jej nie otworzyła. Nie była pewna, jak by się zachowała, gdyby rzeczywiście stanęły w twarzą w twarz. Czy miałaby dość odwagi, żeby spojrzeć jej prosto w oczy? I czy byłaby gotowa na to, co może w nich zobaczyć?
3
Drewniane schody na klatce starej kamienicy na kowarskiej starówce cicho skrzypiały pod butami aspirantki Marii Szulej. Sama klatka została niedawno odnowiona. Ściany, kiedyś odrapane, ozdobione wulgarnymi napisami, teraz były pokryte grubą warstwą jasnobeżowej farby. Z jakiegoś powodu żaden z mieszkańców nie wykorzystał flamastrów, żeby napisać, kto lub co jest chujem, albo narysować męskie przyrodzenie, choć wcześniej zdarzało się to nagminnie. Beżowy ich odstrasza czy co? – pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem.
Policjantka zatrzymała się na półpiętrze, żeby przepuścić schodzącą z góry staruszkę z laską i kilkoma reklamówkami zawiniętymi w kłębek. Chwilę później stanęła przed drzwiami mieszkania, którego szukała. Z wewnątrz dochodził polski hip-hop, puszczany tak głośno, że nawet ona słyszała, co podmiot liryczny zamierza zrobić z kolejnymi sukami, które twarde jak beton życie stawia na jego drodze. Załomotała zaciśniętą pięścią, a potem oparła się o dzwonek. Wysoki, świdrujący dźwięk nawet dla niej był nie do zniesienia. Tym w środku pewnie roztapiał mózg. I tak jak się spodziewała, najpierw usłyszała czyjś krzyk i przekleństwa, potem szybkie kroki, aż wreszcie drzwi się otworzyły.
– Co jest, kurwa?! – wrzasnął wściekle Donio i zaraz zrzedła mu mina, kiedy zobaczył stojącą naprzeciwko Szulej. – Co jest, kurwa, pani władzo? – zapytał już ciszej i odrobinę uprzejmiej.
Miał dziewiętnaście lat, łysą głowę i szerokie barki. Krótki rękaw odsłaniał żylaste, umięśnione ramiona, biały T-shirt kontrastował z czarnymi spodniami od dresu. Oczy Donia poruszały się nerwowo, ale on już tak miał. Często mrugał, jakby cierpiał na niezdiagnozowaną krótkowzroczność.
– Mogę wejść, Donio? – zapytała.
– A ma pani... ten... no, nakaz?
– Donio – spojrzała na niego pobłażliwie – a jak koledzy do ciebie przychodzą, to też im każesz najpierw pokazywać nakaz?
– No nie.
– A ja jestem przecież twoją koleżanką, Donio. Od koleżanki chcesz nakaz dostać? No nie wygłupiaj się – powiedziała i po prostu weszła do mieszkania. Chłopak mimowolnie odsunął się, by zrobić jej miejsce.
W środku pachniało kurzem, starością, rosołem gotowanym tysiąc razy i – przede wszystkim – marihuaną. Szulej przeszła do dużego pokoju, gdzie wokół stołu siedziało trzech chłopaków. Policjantka znała wszystkich, nawet lepiej, niżby sobie życzyła. Misiek, Łysy i Mati. Katalog ich występków był równie mało oryginalny jak ich ksywki. W pokoju do dotychczasowej palety dołączył nowy zapach – woń taniego odświeżacza do powietrza. Szulej zwróciła jeszcze uwagę na szeroko otwarte okno, wypełnioną popielniczkę oraz butelki z piwem na stole. Podeszła do wieży i wyłączyła ją, czym przerwała wokaliście w połowie opowieść o kolejnych weekendowych podrywach.
– Pani władzo! – zaprotestował jeden z chłopaków.
– A ty, Mati, już pełnoletni jesteś, że piwo pijesz? – zapytała.
Chłopak wyszczerzył szeroko zęby.
– Jestem! Od dwóch miesięcy! Dowodzik pokazać?
Machnęła ręką. Ona przyglądała się im, a oni jej. Czterech chłopaków wyższych od niej o głowę, masywniejszych i silniejszych. Pomyślała, że kiedyś, na początku służby, może by się bała w takiej sytuacji, ale teraz wiedziała, jak sobie z nimi poradzić. Poza tym to oni, pomimo hardych min lub drwiących uśmieszków, byli przestraszeni. Widziała to w ich oczach.
– Co jest, pani władzo?
– Po rower przyszłam, Donio.
– Ale po jaki rower? – zapytał ze źle udawanym zdziwieniem.
– Po jeden taki naprawdę zajebisty rower – odpowiedziała. – Jeden z tych, co kosztują tyle, ile mały samochód. Z przerzutkami i łańcuchem, ramą z włókna szklanego czy z czego oni ją tam teraz robią. Ale przede wszystkim w żółtym kolorze. Przyszłam więc po żółty rower.
– Ja nie wiem, o co chodzi!
– O rower, Donio.
– Jaki, kurwa, rower?!
– Na pedały.
Tak jak się spodziewała, trójka siedząca przy stole zarechotała radośnie.
– Słuchaj, Donio – powiedziała. – Przyjechał do naszego miasteczka pewien pan aż z samego Gdańska. I przywiózł ze sobą zajebisty, drogi i żółty rower, żeby pojeździć po górach. Ale popełnił błąd, bo zatrzymał się przy Carrefourze, żeby kupić coś do picia. No i wyobraź sobie, że w tym czasie ktoś mu ten rower ukradł. Żeby nie powiedzieć: zajebał. Nieźle, nie?
– A kłódki nie miał? – zapytał z kanapy Misiek.
– Ktoś mu ją przeciął.
– To trzeba było se kupić lepszą.
– A wiesz, że to samo sobie pomyślałam, Misiek? Że jak sobie kupujesz rower za kilkanaście tysięcy złotych, to stać cię na porządną kłódkę. No, ale co zrobić! Wyszło, jak wyszło.
– A co ja mam z tym wspólnego?! – wyrzucił z siebie Donio.
– To, że ty ten rower ukradłeś.
– Ja?! No co pani!
– Donio! Przecież ludzie cię widzieli!
– Jacy ludzie?!
– Wszyscy! Ci, co tam chodzą, zakupy robią, siedzą na ławeczkach. Wszyscy ludzie!
– To pierdolą głupio, bo ja żadnego roweru nie mam.
Szulej przewróciła oczami. Minęła Donia, wyszła z dużego pokoju i podeszła do kolejnych drzwi. Otworzyła je szeroko, a potem teatralnym gestem wskazała na zabałaganione wnętrze i żółty sportowy rower stojący nieopodal łóżka.
– Nie mam, kurwa, pojęcia, skąd on się tam wziął – powiedział Donio, a z dużego pokoju dobiegł ich rechot kolegów.
– Oczywiście, że nie masz – zgodziła się i ciężko westchnęła. – Powiedz mi, Donio, co ty z nim chciałeś zrobić. Na OLX-ie sprzedać? Bo to jest drogi, specjalistyczny rower, a nie jakieś gówno z marketu. Tego się nie puszcza za parę stówek, a jak się puszcza, to od razu wiadomo, że lewy. Facet do tego jest prawnikiem, więc jest cięty. I ma kumpla informatyka, który ma zaraz założyć monitoring wszystkich portali aukcyjnych.
Chłopak milczał.
– Chcę, żeby do ciebie dotarło, bęcwale, że ja ci tutaj przysługę wyświadczam – powiedziała Szulej i spojrzała na niego badawczo, jakby chciała się upewnić, że zrozumiał.
Weszła do pokoju, z obrzydzeniem ominęła brudną bieliznę leżącą na podłodze, chwyciła za rower, wykręciła nim i bez słowa wyprowadziła go z mieszkania. Donio towarzyszył jej ze spuszczoną głową i nie odzywał się już ani słowem. Gdy zamknął za nią drzwi, pomyślała, że mógłby przynajmniej podziękować. Gdyby jej się chciało, naprawdę mogłaby sprowadzić na niego spore kłopoty. Ale jej się nie chciało. Znała Donia i jego kolegów od lat. Zachowywali się jak typowi młodzi i znudzeni faceci, którzy próbują jakoś żyć w takim miasteczku jak Kowary. Trochę łobuzują, czasami wdadzą się w jakąś bójkę, czasami szczają w miejscu publicznym, trochę handlują trawką, ale za parę lat znajdą wreszcie porządną robotę, będą mieli dziewczynę, uspokoją się i ustatkują. Trzeba ich było tylko pilnować, profilaktycznie szturchnąć raz czy dwa, ale wsadzanie ich do więzienia albo nawet w zawiasy oznaczało proszenie się o kłopoty i zakłócenie delikatnego naturalnego procesu dorastania.
Podniosła rower, zaskakująco lekki jak na swoje gabaryty, i zarzuciła go sobie na ramię. Zeszła po schodach i już po chwili była na ulicy. Zapięła do końca polarową kurtkę i już chciała pojechać, ale siedzenie znajdowało się za wysoko.
Aspirantka Szulej była niska i pucułowata. Zdawała sobie sprawę, że z powodu krótko ostrzyżonych włosów i minimalnego makijażu (jeśli w ogóle jakiś nosiła) z daleka można ją było pomylić z chłopcem z nadwagą.
Obniżyła siodełko. Teraz już mogła ruszać.
Zjechała w dół ulicą 1 Maja, przez niemalże całe miasto, żeby skręcić w Zamkową, niedaleko starej fabryki dywanów, a później w lewo – w Grabskiego. Po kilkuset metrach dotarła do komisariatu. Mieścił się w nowym budynku, wybudowanym kilka lat wcześniej. Szary, lekko depresyjny klocek wyglądał, jakby przeniesiono go żywcem z osiedla domków szeregowych, przemalowano i lekko przerobiono, ale przynajmniej nie musieli siedzieć jedno na drugim, jak w starym komisariacie na Sienkiewicza.
Wprowadziła rower do środka, minęła dyżurkę i wtedy na jej drodze stanął komisarz Jerzy Grzybowski, komendant komisariatu. Szulej zawsze kojarzył się z typowym wujem na polskim weselu – z krótkimi siwymi włosami, bujnym wąsem pod nosem i zbyt małą koszulą, która z trudem opinała rosnący brzuch. Kowarscy policjanci nazywali go Grzybem, ale bez złośliwości, bo komendant był raczej lubiany. Sam jednak nie przepadał za swoją ksywą i potrafił się zemścić kiepską rozpiską, kiedy usłyszał, że ktoś go tak nazywa.
– Co ty tutaj robisz, Szulej? – zapytał na jej widok. – Przecież dzisiaj masz wolne.
Podniosła rower i odwróciła go tak, żeby mógł mu się dobrze przyjrzeć.
– Służba nie drużba, panie komendancie. A to kolejny sukces polskiej policji!
Grzyb zmarszczył brwi, jakby w pierwszej chwili nie zrozumiał, co policjantka ma na myśli, a potem się rozpogodził.
– A! To rower faceta z Trójmiasta.
– Tak jest.
– Pewnie się ucieszy. Prawie się popłakał, jak składał zawiadomienie o kradzieży. Myślałem, że się zeszcza w tę lycrę. Kto go zwinął?
Szulej zrobiła minę niewiniątka i wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, szefie.
– Jak to nie wiesz?
– Tak po prostu. Znalazłam go przed wejściem do komisariatu. Ktoś go musiał tam podstawić. Złodziej pewnie się zorientował, że nie będzie łatwo go opchnąć, i postanowił oddać.
– I postawił przed komisariatem? – W głosie komendanta zabrzmiała złośliwa nuta.
– Tak jest – potwierdziła Szulej.
– Zdajesz sobie sprawę, że mamy tutaj kamery, przed wejściem i na parkingu, więc mogę teraz pójść i sprawdzić, kto go podstawił?
Spojrzał na nią wyczekująco, a ona poczuła, że mimowolnie się czerwieni. Co ją podkusiło, żeby powiedzieć, że stał przed komisariatem? Mogła przecież wybrać dowolne miejsce w całych Kowarach. Powiedzieć, że zauważyła go pod sklepem, kiedy przejeżdżała obok. Zamiast tego wymyśliła jedno z najgłupszych kłamstw.
– No, ale ja miałam na myśli stary komisariat. Ten na Sienkiewicza.
– Aha... Stary komisariat – powiedział komendant i podrapał się po policzku. – Wiesz co, Szulej? Oddaj ten rower jednemu z chłopaków i niech da znać temu kolesiowi z Gdańska, że zguba się znalazła.
– Tak jest.
– I jeszcze jedno, Szulej.
– Tak?
– Zdajesz sobie sprawę, że żaden z tych dupków nie doceni tego, co teraz robisz?
Nie odpowiedziała.
– Nie będę w tym grzebał tylko dlatego, że dzisiaj jest dzień, jaki jest. Ale odpalisz mi jeszcze raz taki głupi numer i będziesz miała kłopoty. Zrozumiałaś?
– Tak – powiedziała cicho.
– To oddaj teraz ten rower chłopakom i spierdalaj na cmentarz.
Zrobiła to, co jej kazał. Zaprowadziła rower do pokoju kryminalnych i porozmawiała z jednym z kolegów, który obiecał, że skontaktuje się z facetem z Gdańska. W przeciwieństwie do Grzyba nie zadawał niepotrzebnych pytań. Nie dziwiła mu się. Ostatnie tygodnie całej lokalnej policji dały mocno w kość. Pewnie cieszył się, że przynajmniej jeden temat spadł mu z głowy.
Kiedy wychodziła z komisariatu, Grzyb wyłonił się jeszcze na moment ze swojego gabinetu.
– Szulej! – zawołał za nią.
– Tak, panie komendancie? – zapytała, odwracając się powoli. Przez głowę przeszło jej, że jednak zmienił zdanie i postanowił wziąć ją na dywanik. A potem co? Postępowanie wyjaśniające? Nagana?
– Jeszcze raz... – zaczął Grzyb i zaraz przerwał, chrząknął, jakby coś wpadło mu do gardła – moje kondolencje.
Jego słowa albo ton, jakim je wypowiedział, z prawdziwym współczuciem, a może sam fakt, że były tak nieoczekiwane, sprawiły, że w jej oczach stanęły łzy. Chciała podziękować, ale nagle poczuła, że nie ma na to siły. Skinęła tylko głową i wyszła.
4
Jasiek otworzył oczy i przez długą chwilę leżał w bezruchu, czując, jak wnętrzności przewalają mu się z jednej strony ciała na drugą. W końcu zmusił się, żeby wstać, i podtrzymując się ścian holenderskiego domku, w którym – jak zawsze rano o tej porze roku – było cholernie zimno, dopadł do toalety i zwymiotował do ubikacji. Tak jak to robił codziennie od trzech tygodni.
Zaraz po wypadku obiecał sobie, że nigdy nie weźmie alkoholu do ust. Wytrzymał w tym postanowieniu całe dwa dni. Teraz pił więcej niż wcześniej, tyle że już nie jeździł samochodem. I nie odwiedzał swojego ulubionego baru w Kowarach. Po prostu kupował piwo w sklepie, najtańsze i najmocniejsze, jakie akurat było, i chlał samotnie przy stole, słuchając radia lub oglądając jakiś głupi program w telewizji. W całym domku śmierdziało przetrawionym alkoholem, wypalonymi papierosami i kwaśnym potem. Nie żeby Jaśkowi to przeszkadzało. Przyzwyczaił się, właściwie ledwo to czuł.
Kiedy skończył wymiotować, wstał, spuścił wodę, a potem podniósł się i przepłukał usta. Przyjrzał się sobie w lustrze. Schudł od czasu wypadku, ale urosły mu włosy i broda, obficie przeplatane siwizną. Oczy miał podkrążone, skórę bladą. Na czole pojawił mu się wielki, czerwony pryszcz. Przez moment chciał go wycisnąć, ale machnął ręką. Jak już jest, niech będzie. No i znowu spał w ubraniu. W tym samym ciemnym wełnianym swetrze, który nosił od kilku dni, i brudnych dżinsach. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni zmieniał skarpetki i bieliznę. Ale jakie to miało znaczenie? Dla kogo miałby się stroić?
Wyszedł z domku, a po drodze zabrał ze stolika paczkę papierosów. Stanął na trawie, teraz pokrytej bujnie liśćmi spadającymi z okolicznych drzew. Pomyślał, że powinien zgrabić teren, na wypadek gdyby pojawili się właściciele kempingu. Ale w sumie po co mieliby teraz przyjeżdżać? Wiadomo, że po sezonie nic się tutaj nie dzieje.
Jasiek pracował na kempingu już od blisko dziesięciu lat. Właściwie od samego powrotu z Wielkiej Brytanii. W sezonie robił wszystko – sprzątał, obsługiwał klientów, dokonywał prostych napraw, dbał o sprzęt i pilnował porządku. Poza sezonem w sumie było tak samo – też robił wszystko, tylko że pracy było mniej. Zarabiał niewiele, ale dostał domek holenderski, w którym mógł mieszkać przez cały rok. Jemu to pasowało. Pieniądze zawsze mógł dorobić – nająć się do remontów czy innych napraw. Bywało, że rąbał i układał drewno lub sprzątał starszym ludziom w obejściach. Kilka osób miało jego numer telefonu i dzwoniło, jak była fucha. Jasiek pracował sumiennie, cicho i nie brał za wiele.
Wyciągnął papierosa, wsadził go sobie do ust i zapalił. Zaciągnął się głęboko i rozkoszował się słodkim dymem, który drażnił mu płuca, gardło i usta. Kemping znajdował się w okolicach Kowar, na granicy lasu w Rudach Janowickich. Oprócz kilku domków holenderskich stały tu bar, teraz zamknięty, toalety z łazienkami, budynek gospodarczy, w którym trzymali narzędzia, kosiarki i inne niezbędne sprzęty, i drugi, znajdujący się niemal przy samym lesie, w oddaleniu od reszty kompleksu. Była to przepompownia, na terenie kempingu znajdował się bowiem otwarty basen, prawie dwudziestopięciometrowy, do którego wodę pobierano z przepływającej nieopodal górskiej rzeczki. Mieszkańcy położonego niżej Ogorzelca, szczególnie rolnicy, protestowali przeciwko tej inwestycji, bo obawiali się, że zabraknie dla nich wody, ale właściciele długo walczyli i ostatecznie postawili na swoim.
To właśnie tego wszystkiego w miesiącach jesiennych, zimowych i wczesnowiosennych, kiedy w okolicy nie było żadnych gości, pilnował Jasiek.
– Dzień dobry, panie Jasiek! – zawołał niezgrabnym polskim Belg, nadchodzący od strony basenu.
Jasiek skinął mu głową. Miał nadzieję, że to wystarczy, ale Belg, ubrany w prawie nowy dres, właśnie skręcał w jego kierunku. Mężczyzna nabrał w zwyczaju ucinać sobie z nim krótkie pogawędki, ilekroć się mijali. Przed prawie czterema tygodniami przyjechał tu swoim kamperem, jednym z tych większych i nowszych, bardziej luksusowych, jakimi zwykle przyjeżdżają do Polski turyści z Zachodu. Opowiadał, że niedawno stracił żonę. Ich wspólnym marzeniem była taka podróż przez Europę Środkową i Wschodnią, ale nigdy nie udało im się go spełnić. Belg postanowił więc wyruszyć w drogę sam, żeby w ten sposób uhonorować jej pamięć. Jasiek nie rozumiał tego zachowania. Dla niego raczej wyglądało to tak, że mężczyzna czekał, aż małżonka zejdzie z tego świata, żeby cieszyć się wyprawą samotnie. Ale to nie była jego sprawa. Podłączył kampera do mediów i pobrał opłatę. Jeszcze bardziej jednak dziwiło go to, że Belg nie ruszył w dalszą drogę. Został na kempingu i nie wyglądało na to, żeby planował go opuścić w najbliższym czasie. Wypożyczył w Jeleniej Górze auto, zwykłego kilkuletniego volkswagena polo, żeby jeździć nim na zakupy. Dla Jaśka było to dodatkowe utrapienie, musiał bowiem dbać o to, żeby toalety i sanitariaty działały, zamiast zamknąć je do wiosny na cztery spusty. Belg mógłby się myć i załatwiać u siebie w kamperze, ale wolał korzystać z kempingowej infrastruktury.
– Dzień dobry – powiedział Jasiek, kiedy ten znalazł się tuż przy nim.
– Jak się panu spało? – zapytał jedyny gość kempingu, przechodząc na angielski.
– Dobrze.
– I nic panu nie przeszkadzało? Żadnych dziwnych hałasów pan nie słyszał?
– Nie. A czemu?
– A bo ja słyszałem – odparł Belg. – To wycie, jakby szczekanie. Strasznie głośne. Ja kiepsko sypiam, od kiedy żona mi zmarła. Oka nie mogłem zmrużyć.
– To pewnie znowu sarny – powiedział Jasiek.
– Znowu sarny – powtórzył za nim mężczyzna.
Jasiek kiwnął ponuro głową. Po raz ostatni zaciągnął się papierosem, a potem rzucił go pod nogi i przydeptał butem.
– Cholerne sarny – mruknął zamyślony Belg. – Nie wiem, czemu tutaj przychodzą. Kiedy wyszedłem na zewnątrz, tylko słyszałem, jak uciekają. I tak za każdym razem. Mogłyby się w końcu nauczyć, żeby tu nie podchodzić.
– Dużo ich tutaj w okolicy i nie są za mądre.
– A nie da się ich jakoś odstraszyć? – zapytał Belg. – Może trzeba bramę na noc zamykać.
– Zamykam – powiedział ponuro Jasiek. – Przez płot przeskakują.
– A tego twojego psa się nie boją?
– Najwyraźniej.
Wzrok Belga powędrował w stronę ogrodzenia: zwykłej drucianej siatki, ale jednak dość wysokiej. Przyjrzał się jej podejrzliwie, a potem wzruszył ramionami.
– Jak pan może spać przy takim hałasie, panie Jasiek? – zapytał.
Jasiek poczuł, jak na policzki zaczyna wypływać mu rumieniec wstydu. Bo co miał poradzić temu Belgowi? Żeby upijał się do nieprzytomności jak on i wtedy żadna sarna nie będzie mu przeszkadzać?
– Mam mocny sen.
– Pozazdrościć. A tak poza tym, panie Jasiek, wszystko w porządku?
– W porządku.
– No to dobrze. Miłego dnia, panie Jasiek! Miłego! – powtórzył na koniec Belg i klepnął go kilka razy w ramię.
Kiedy odchodził, Jasiek śledził go wzrokiem, rozzłoszczony i zirytowany. Przez chwilę było dobrze. Przez chwilę był spokojny i zdołał nawet zapomnieć. A ten Belg wszystko zniszczył. Najchętniej kazałby mu się pakować i go stąd wywalił, ale nie mógł tego zrobić. Nie był właścicielem, a tamten płacił w euro. Co prawda niewiele, bo było poza sezonem, ale przecież na tym polegała praca Jaśka, żeby obsługiwać gości. Nawet późną jesienią.
Zerknął do wnętrza paczki. Zostały mu jeszcze trzy papierosy. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wypalić kolejnego dla ukojenia nerwów, ale zrezygnował. Zrobiło mu się nagle zimno. Poza tym bał się, że wypali wszystkie trzy, zanim zdąży pojechać do miasta po nową paczkę, piwo i coś do jedzenia.
Obejrzał się za siebie, przez jego ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Nie chciał wracać do domku holenderskiego. Nie na trzeźwo. Ale tam zostawił kluczyki od samochodu. Poza tym był już głodny.
Postanowił jednak wypalić jeszcze jedną fajkę. By nabrać sił.
Kilka minut później wszedł do swojego domku i przez trzy sekundy wydawało mu się, że tego dnia ma szczęście. Ale potem ją zauważył. Siedziała sztywno przy stole, z rękami ułożonymi na blacie, i uśmiechała się uroczo, ale jednak drwiąco. Ona. Kobieta, którą przejechał trzy tygodnie temu i pochował w lesie zaledwie parę kilometrów stąd.
– Gdzie byłeś? – zapytała wesoło.
Poczuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie, a w jego oczach mimowolnie pojawiły się łzy. Otarł je pośpiesznie wierzchem dłoni. Nie chciał, żeby to zauważyła.
– Na dworze byłem – powiedział cicho, strzelając oczami na boki, jakby bał się, że w domku jest jeszcze ktoś, kto mógłby ich podsłuchać. A właściwie jego. Bo może był szalony, ale nie głupi. I wiedział, że tak naprawdę jej nie ma.
– Po co?
– Zapalić.
– Przecież możesz palić tutaj.
Ale bałem się, że ty tutaj będziesz, pomyślał, nie powiedział tego jednak na głos.
– Chciałem się przewietrzyć – mruknął, idąc do części kuchennej, żeby zrobić sobie kawę. Dolał wody do czajnika elektrycznego, pstryknął przełącznik. Wyciągnął z szafki nad głową puszkę z kawą. Sięgnął do zlewu po kubek, przepłukał go i wylał fusy. Potem nasypał dwie czubate łyżki mielonej kawy i zalał je gorącą wodą.
Odwrócił się, mając nadzieję, że już jej tam nie będzie, ale ciągle siedziała przy stole i przyglądała mu się, zaciekawiona.
– Chciałabym zapalić – powiedziała.
– Aha – mruknął, chowając się za kubkiem gorącym od wrzątku.
– Ale trudno palić, jak się nie żyje, nie?
Ręka mu zadrżała. Kubek prawie wypadł z dłoni. Jasiek odstawił go na blat i odetchnął głęboko. Co miał teraz zrobić? Znów ją przeprosić? Zrobił to, kiedy pojawiła się po raz pierwszy. Płakał i przepraszał, przepraszał i płakał. Bez żadnego efektu.
– Coś już wiadomo? – zapytała, zmieniając temat.
– O czym?
– O mnie – odpowiedziała wesoło i potrząsnęła głową, a kosmyki jej włosów zatańczyły radośnie. – Myślisz, że już ktoś mnie znalazł? Myślisz, że już wiedzą, kim jestem? I, przede wszystkim, czy myślisz, że ktoś dzisiaj do ciebie przyjdzie, żeby zadać kilka pytań?
Patrzyła na niego wyczekująco, a jego nagle uderzył w nozdrza smród własnego ciała, jakby to była jakaś manifestacja wyrzutów sumienia. Znowu zachciało mu się wymiotować, ale w żołądku nic już nie było. Dlatego tylko stał, oparty o zlew, zaciskając zęby i czekając, aż torsje miną. Potem podszedł do starego odbiornika radiowego, tak wiekowego, że miał jeszcze odtwarzacz kasetowy, i włączył radio. A potem pogłośnił na maksa.
– To nic nie da. – Usłyszał jej głos, mocny i wyraźny, jakby stała tuż obok niego, a przecież nie ruszyła się nawet o krok od stolika. – Ja i tak tu zostanę.
5
Darek skrolował rozmowę, którą odbył na WhatsAppie z Juniorem. Junior był jego kumplem z Wrocławia, gdzie razem studiowali biznes i administrację. Poznali się już na pierwszym roku, kiedy wykładowca rzucił im na głowę wspólny projekt. Mieli przygotować prezentację na temat wyjątkowo nudnej firmy, która robiła jakieś rury z tworzyw sztucznych. Za projekt dostali ledwo zaliczenie, ale w trakcie jego przygotowania szybko złapali wspólny język, bo okazało się, że wiele ich łączy. Darek pochodził z Karkonoszy (tak opowiadał nowo spotkanym ludziom – wolał nie wspominać im o Kowarach, bo uważał, że to dziura i wstyd tam mieszkać), natomiast Junior ze Świeradowa-Zdroju. Rodzice ich obu działali w branży turystycznej i hotelarskiej. Ale na tym podobieństwa się kończyły, bo o ile rodzice Darka nieustannie opowiadali o tym, że chcą nauczyć go życia i szacunku do pieniędzy, że powinien być kowalem własnego losu, a oni wolą dać mu wędkę zamiast ryby, o tyle rodzice Juniora nie mieli takich dydaktyczno-dietetycznych zapędów. Dlatego kiedy Darek liczył pieniądze od pierwszego do pierwszego, jeździł komunikacją miejską i nieustannie rozglądał się za jakimiś fuchami, dzięki którym mógłby zarobić łatwo parę stówek, Junior rozbijał się uberami lub sportową renówką, wydawał tyle pieniędzy w barach, jakby jego portfel nie miał dna, i generalnie korzystał z uroków studenckiego życia. Bo kiedy – zauważał filozoficznie – miałby się bawić, jak nie teraz?
Tym razem Junior napisał do Darka, żeby opowiedzieć mu o tym, jak całą ekipą wybrali się na miasto. Złapali kolesia, który okazał się graczem drużyny futbolu amerykańskiego Panthers Wrocław. Facet był wielki, świetnie zbudowany i roiło się wokół niego od panienek. Junior stawiał mu kolejne drinki i piwa, podzielił się też białym proszkiem, który akurat zaplątał mu się w kieszeni, a futbolista postanowił się odwdzięczyć i opowiadał dziewczynom, że Junior też gra z nim w drużynie. Trzeba jednak powiedzieć, że Junior nie miał sylwetki sportowca, a już na pewno sylwetki kogoś, kto gra w futbol amerykański. Nie szkodzi – koleś z Panthers Wrocław opowiadał, że Junior jest u nich quaterbackiem, który nie musi być taki wielki, bo przede wszystkim ma dużo myśleć i celnie rzucać piłką. Był w tej gadce na tyle przekonujący, że nawet sam Junior niemal uwierzył w swoją wielką karierę futbolisty.
Skończyło się więc na tym, że wylądował u jednej panienki, przekonanej, że idzie do łóżka z graczem Panthers Wrocław, i zrobił z nią wszystko (podkreślił to słowo), co tylko chciał. A najlepsze było to, że zmył się nad ranem i laska nie znała jego nazwiska ani nie miała jego numeru telefonu. Układ idealny.
Darek nie uwierzyłby w tę historię. I wcale nie dlatego, że Junior był kłamcą czy mitomanem. Niestety, większość jego opowieści znajdowała pokrycie w rzeczywistości. Nie uwierzyłby w nią, bo tak byłoby mu po prostu łatwiej, ale Junior do swojej relacji dołączył zdjęcia z tamtej imprezy na dowód, że wszystko to wydarzyło się naprawdę. Rozmowę zakończył: „Szkoda, brachu, że cię z nami nie było”.
Kiedy Darek to przeczytał, miał ochotę zawyć i rzucić telefonem o ścianę. Nie zrobił tego, bo wiedział, że rodzice nie daliby mu kasy na nowy. Musiałby kupić ze swoich, ale jego stać było tylko na komórkę z budżetowej półki, a z czymś takim wstydziłby się pokazać na studiach, gdzie każdy nosił w kieszeni ajfona czy flagowca jednego z czołowych producentów.
No, ale też to nie był na razie jego problem, bo utknął w Kowarach, w rodzinnym domu, postawionym ponad trzydzieści lat temu – a więc sporo przed jego narodzinami – na obrzeżach miasta. Żeby to jeszcze jakaś willa była, a nie zwyczajny jednopiętrowy dom z garażem, kanciasty, trochę zaniedbany i zwyczajnie brzydki. I z wnętrzem wyjętym jakby z reklamy salonu meblowego z lat dziewięćdziesiątych – jedyny wyjątek stanowiło parę rzeczy kupionych w Black Red White. Darkowi było wstyd, ilekroć tutaj przyjeżdżał, bo bywał u swoich znajomych z Wrocławia, którzy mieszkali w pięknych, odremontowanych poniemieckich willach albo w świeżo wybudowanych przestronnych apartamentach. Pojawił się też u Juniora na jakiejś imprezie, kiedy jego rodzice wyjechali na kongres gospodarczy do Turcji, i gdy tylko tam wszedł, natychmiast poczuł zawiść. Nowoczesna willa była najlepszym dowodem na to, że naprawdę im się powodzi. A starzy Darka? Ojciec, informatyk, jako podwykonawca robił spore projekty dla firm we Wrocławiu. Często tam jeździł i trzepał sporą kasiorę. Matkę pochłaniały interesy na miejscu – kemping pod Wrocławiem i niedawno wybudowany hotel. Ale zamiast cieszyć się swoim sukcesem, pokazać, co udało im się osiągnąć, żyli na takim samym poziomie jak ich sąsiedzi: nauczycielka w miejscowej szkole i pracownik urzędu miasta w Jeleniej Górze. Jedynym wyjątkiem był samochód starego. Przez kilka miesięcy wiercił matce dziurę w brzuchu, że to przecież jego wizytówka, i w końcu pozwoliła mu kupić coś droższego. Aha, i zegarek jeszcze miał, Longinesa, którego kupił potajemnie. Chyba nigdy jej się nie przyznał, ile kosztował, a ona się na tym nie znała. Traktował go jak jakąś relikwię. Darek nie raz i nie dwa widział go, jak siedzi w fotelu i palcem wskazującym gładzi szkiełko. Czuł się wtedy, jakby przyłapał ojca na jakiejś dziwnej formie masturbacji.
Chłopak tego wszystkiego po prostu nie rozumiał i bardzo, ale to bardzo zazdrościł Juniorowi. Jemu matka nie powtarzała w kółko: „musisz pracować, inwestować, przemyśliwać wydatki”. Rzygał już tym.
Po raz trzeci przeczytał opowieść kolegi i odłożył telefon na biurko. Leżał na łóżku w swoim pokoju na piętrze, gdzie na ścianie wisiał plakat z Harry’ego Pottera z podpisem Daniela Radcliffa, oprawiony w antyramę. Dostał go od mamy na siedemnaste urodziny. Wkurzył się wtedy, ale nie dał nic po sobie poznać. Dawno przecież wyrósł z bajek o nastoletnim czarodzieju, a tamtego roku liczył na drona. Albo na nowe playstation. Albo macbooka. Ale nie, dostał plakat, który irytował go za każdym razem, kiedy na niego spoglądał.
Podniósł się i niechętnie zszedł na dół. Nie lubił swojego pokoju. Za bardzo przypominał mu o wszystkich jego frustracjach. Ale jeszcze bardziej nie lubił z niego wychodzić. Tylko że zgłodniał.
Ruszył do kuchni, powoli, rozglądając się dookoła, bo bał się spotkania z mamą. Na szczęście najwyraźniej nie było jej w domu. To dobrze, pomyślał. Pewnie pojechała już do pracy. Przygotował sobie miskę płatków i planował znaleźć coś do oglądania na Netflixie, ale w salonie na kanapie siedział ojciec z laptopem. Był średniego wzrostu, miał lekką nadwagę i całkowicie siwe włosy na głowie, choć nie przekroczył jeszcze pięćdziesiątki. Nosił kraciaste koszule, latem z krótkimi rękawkami, i okulary w grubej oprawie. Golił się na gładko. Nie miał żadnych tatuaży. Nie uprawiał sportów, poza okazjonalnym bieganiem. Darek pomyślał, że gdyby ktokolwiek szukał ucieleśnienia nudy, to jego ojciec nadawałby się idealnie.
A jednak... – pojawiło się w jego głowie, ale zaraz przerwał tę myśl, zbyt przestraszony tym, do czego mogłaby go doprowadzić. Mimo to poczuł nieprzyjemny chłód, jakby ciało wiedziało to, do czego nie chciał przyznać się umysł.
Spróbował się wycofać, wrócić do swojego pokoju i pooglądać coś na komputerze, ale wtedy ojciec podniósł głowę i ich spojrzenia nagle się spotkały.
– Cześć – powiedział, a kąciki jego ust uniosły się lekko w zmęczonym uśmiechu.
– Cześć – odparł Darek.
– Już wstałeś.
– Ano.
– Śniadanie sobie zrobiłeś?
Chłopak pokazał miseczkę z płatkami, którą trzymał przed sobą. Ojciec skrzywił się lekko.
– Mało jak na takiego chłopa jak ty. Zrobić ci coś więcej? Może jajecznicę przygotuję, co?
– Nie. Nie trzeba. Nie jestem głodny. To znaczy nie aż tak.
– Aha. – Ojciec podrapał się po brodzie. – Jeśli ci to wystarczy, to wystarczy.
– To ja już pójdę do siebie – powiedział Darek. – Nie chcę ci przeszkadzać.
– Nie przeszkadzasz – mruknął ojciec, zamykając laptopa. – Właśnie skończyłem robotę.
Darek zawahał się. Niezręcznie byłoby teraz wyjść. Postawił miseczkę na stoliku o szklanym blacie, przysunął sobie skórzany fotel i zaczął jeść. Czekoladowe płatki były według niego zbyt słodkie. Wolałby, żeby mama kupiła raczej jakieś owsiane z bakaliami, ale ona ciągle traktowała go jak dziecko. Podobnie jak ojciec. Cholera, pomyślał, jakie to krępujące jeść, kiedy stary tak na niego patrzy. Jakby chciał się upewnić, czy Darek nie pobrudzi sobie T-shirtu. Denerwowała go też cisza, która zapadła w salonie, dlatego sięgnął po pilota, uruchomił telewizor, a potem Netflixa. Poczekał, aż rozlegnie się charakterystyczny dźwięk aplikacji, wszedł na swój profil i zaczął skakać po kolorowych ikonach seriali, programów i filmów. Żadnego jednak nie włączył. Nagle stracił ochotę na oglądanie.
Pomyślał, że to żałosne i cholernie niesprawiedliwe – siedzi w rodzinnym domu w Kowarach i przegląda Netflixa jak jakiś przegryw, podczas gdy Junior szaleje we Wrocławiu w towarzystwie graczy Panthers Wrocław, bawi się i wyrywa kolejne panienki.
– Tato... – zaczął ostrożnie.
– Tak? – Ojciec zamarł w pół ruchu, bo właśnie sięgał z powrotem po laptopa.
– Bo tak sobie pomyślałem...
– No?
– Że może ja bym już wrócił do Wrocławia, co?
Ojciec opadł na kanapę, która pod jego ciężarem wydała z siebie nieprzyjemny, chropowaty dźwięk, jakby w środku zamiast miękkiej gąbki znajdował się żwir.
– Lepiej nie – odparł wreszcie.
– Ale tato!
– Wiesz, jak jest.
– Tato! Ale przez to, że ja tutaj siedzę, cały semestr stracę!
– Wiem – mruknął ojciec. – Ale mama uważa, że powinieneś zostać w domu, dopóki wszystko się nie uspokoi.
– Ale przecież się uspokoiło! Patrz, ile czasu minęło, i nic się nie dzieje! W TVN24 nawet się o tym nie zająkną. Wiem, bo sprawdzam.
Ojciec zamarł na moment i lekko pobladł.
– Ale nie przez wyszukiwarkę?
– Nie. Wchodzę na strony główne portali i patrzę po nagłówkach.
– Aha. – Mężczyzna uspokoił się trochę. – Bo wiesz, że jak sprawdzasz przez wyszukiwarkę, to historia zostaje. I nie tylko u ciebie na komputerze, ale...
– Wiem, tato – żachnął się Darek. – Rozmawialiśmy o tym.
– Tak. Rozmawialiśmy. Słuchaj. – Ojciec poprawił się na kanapie, która znowu zachrzęściła. – Może na portalach już nie wisi, ale policja ciągle szuka. Wiem, że ci ciężko, ale potrzebujemy teraz wszyscy trochę cierpliwości i zimnej krwi. Poza tym chodzi nam o to, żeby nie zwracać na siebie uwagi.
– A myślisz, że co bardziej zwraca uwagę?! To, że siedzę u was, chociaż powinienem być na studiach, czy to, że wracam do Wrocławia, tak jak powinienem?! Przecież kumple mnie pytają, dlaczego nie chodzę na zajęcia! I co ja mam im powiedzieć?! Wymówki mi się kończą, a oni nie za bardzo wierzą, że matce w tym jebanym hotelu pomagam! Żeby mnie ona tam jeszcze zabierała, to miałoby to sens! Ale nie zabiera! – wybuchnął.
Potem przez chwilę siedział, czując, jak całe ciało mu drży, policzki są czerwone, a w uszach aż szumi mu ze złości. Ojciec natomiast tkwił, nieporuszony, na jego twarzy odczytać można było tylko żal, że jednak poprosił syna, żeby usiadł w salonie, zamiast pozwolić mu zjeść w spokoju u siebie.
– Słuchaj – zaczął po kilku sekundach ostrożnie. – Ja się z tobą może nawet zgadzam. Może i dobrze by było, gdybyś pojechał do tego Wrocławia, wrócił na studia, ale...
– Ale?
– Wiesz, jaka jest mama. Jak coś sobie wbije do głowy, to jej tego nie wybijesz. Ona uważa, że powinieneś zostać jeszcze trochę w domu, a skoro tak uważa, to co mamy zrobić? – zapytał ojciec i rozłożył bezradnie ręce.
Darek zazgrzytał zębami, a potem wstał z fotela i zabrał ze sobą miskę.
– Jeszcze wszystkiego nie zjadłeś – zauważył ojciec.
– Już mi się nie chce – odpowiedział chłopak.
– Darek...
– Co, tato?
– Wrócisz do Wrocławia. Zobaczysz, stracony semestr to nie jest żadna wielka tragedia.
Zaklął bezgłośnie. Stał plecami do ojca, więc ten tego nie widział.
– Tak – powiedział. – Pewnie masz rację, tato.
Wstawił miskę do kuchennego zlewu i poszedł do siebie. Położył się na łóżku, a potem przez długi, długi czas rozmyślał, kogo bardziej nienawidzi – matki czy ojca.
Ojcem gardził, z całego serca. Ale odpowiedź na to pytanie była przecież prosta. Matki.
6
Jules wrócił do kampera, włączył telewizor i przez kilkanaście minut oglądał stację informacyjną. Oczywiście mówili po polsku, prawie niczego więc nie rozumiał, ale liczyły się dla niego obrazki. Przyglądał się relacji z jakiegoś wypadku samochodowego, prognozie pogody, a potem konferencji prasowej premiera i innych polityków obozu rządzącego. Nic ciekawego.
Wyłączył telewizor i usiadł na łóżku. Noce robiły się coraz zimniejsze. Co prawda jego wóz miał ogrzewanie gazowe, ale był przeznaczony raczej do letnich niż jesienno-zimowych podróży, dlatego nocami Jules opatulał się nie tylko kołdrą, lecz także wszystkimi kocami, które tylko mógł znaleźć. Rozważał nawet wizytę w sklepie sportowym i zakup śpiwora, miał jednak nadzieję, że minie jeszcze trochę czasu, zanim przyjdą prawdziwe mrozy.
Za oknem rozciągał się widok na teren kempingu. Latem wypełnionego namiotami, przyczepami i innymi wozami, a teraz pustego. Za nielicznymi drzewami i krzewami widać było jedynie betonową dziurę basenu. Nadzorca zabezpieczył ją kilkoma słupkami, pomiędzy którymi rozwiesił plastikowy łańcuch. Połowę z tych słupków przewrócił już zresztą górski wiatr i nikt tego nie naprawił. Jules’a zupełnie to nie dziwiło. Nadzorca nie przemęczał się w pracy. Wydawało się, że jego głównym zmartwieniem jest to, skąd ma wziąć kolejne piwo. Ewentualnie bawił się trochę z psem, którego tu trzymał. Nie wiadomo po co, bo zwierzak ledwo człapał.
Za basenem Belg dostrzegał jeszcze betonową budkę przepompowni, płot i wreszcie las. To był całkiem przyjemny widok. Podobało mu się to, że panuje tutaj taki spokój. Nikt nie przyjeżdżał, nikt niepotrzebnie się nie włóczył, nie robił zamieszania. Jules mógł pobyć trochę sam ze swoimi myślami.
Ale najpierw obowiązki. Sięgnął po telefon i wybrał numer z listy kontaktów. Po kilku dzwonkach usłyszał w słuchawce głos Leo.
– Cześć, tato.
– Cześć, synku. Masz chwilę?
– No jak odebrałem, to chyba mam, nie?
– Myślałem, że może jesteś w pracy.
– Jestem, jestem, ale wiesz, jak jest. Nie przemęczamy się tutaj.
Jules uśmiechnął się półgębkiem. Dumny był z syna, który dorobił się pozycji wysoko postawionego urzędnika w unijnej administracji. I wbrew temu, co Leo sam opowiadał, ciężko pracował. Skończył prawo, zdobył niezliczone certyfikaty, nagrody, wyróżnienia. Bardzo imponował tym Jules’owi, który miał wykształcenie zawodowe. To, że udało mu się zapewnić synowi warunki do zdobycia tych wszystkich dyplomów, uważał za jedno ze swoich życiowych osiągnięć.
– To za co my wam płacimy, co? – zażartował, co było stałym elementem ich synowsko-ojcowskich przekomarzanek.
– Za nasze dobre samopoczucie – odpowiedział Leo. – Gdzie jesteś teraz, tato?
Zawahał się nad odpowiedzią. Mógłby skłamać, tylko po co? Co by mu to dało? I czy jakoś by się na nim nie zemściło?
– Ciągle w Polsce.
– Ach... W tym samym miejscu? – zapytał Leo.
– W tym samym – potwierdził. – Trochę tutaj utknąłem.
Wiedział, że syn przygryza teraz dolną wargę, jak zawsze, kiedy zbiera siły, by zadać niezręczne pytanie.
– Ale wszystko w porządku? Bo siedzisz tam już całkiem długo, a mówiłeś, że planujesz...
– Tak – przerwał mu Jules. – Planowałem. Ale wiesz, Leo, ciężko się podróżuje bez twojej mamy.
Pozwolił, żeby te słowa wybrzmiały. Zapadła pomiędzy nimi cisza, ale nie było w niej nic niezręcznego. Jules wiedział, że Leo po prostu jej potrzebuje, żeby uporządkować myśli, uczucia i wspomnienia.
– Może do ciebie przyjedziemy, co? – zapytał nieoczekiwanie syn. – Ja, Sofia i Elise.
– Co? Nie! Przecież to kawał drogi! – zaprotestował.