Wilkołak - Wojciech Chmielarz - ebook + audiobook + książka

Wilkołak ebook i audiobook

Wojciech Chmielarz

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Prywatny detektyw Dawid Wolski nie spocznie. Na cmentarzu, na pogrzebie swojego ojca, mecenasa Wolskiego, który doprowadził do uwolnienia mordercy Igi, kobiety jego życia – widzi ją z daleka i już wie, że przeszłość wróciła i niemożliwe stało się możliwe. Dziewczyna jest dziesięć lat starsza, zmieniona, ale to Iga. Tylko on ją zobaczył, tylko on ją rozpoznał. Nikt mu nie wierzy, lecz on jest pewien – Iga żyje. Żyje i z jakiegoś powodu znowu znika. Od chwili jej śmierci Wolski wie, że coś jest nie tak i teraz ma pretekst, żeby to sprawdzić. Dopuszcza się profanacji i w niebezpieczną grę wciąga jedynego przyjaznego mu człowieka – prokuratora Adama Górnika. Prawda okaże się jednak zbyt trudna do przyjęcia, ale dla Wolskiego nie ma ratunku…

Nowa powieść wielokrotnie nominowanego i nagradzanego autora kryminałów, thrillerów i sensacji. To także wielki powrót detektywa Dawida Wolskiego, którego losy czytelnicy znają z tomów Wampir i Zombie. Świetna historia, wartka akcja, nieprzewidziane zakończenie, które dosłownie wbija w fotel.

Trwa właśnie ostatni etap sprzedaży praw do serialu i filmu na podstawie powieści z dużym producentem.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 528

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 50 min

Lektor: Krzysiek Zalewski

Oceny
4,4 (3256 ocen)
1856
961
358
67
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
eldyl

Nie oderwiesz się od lektury

Dość mocna, zwłaszcza że dotyczy zabójstw młodych kobiet. Trudno mi ocenić bohaterów, bo nie czytałam dwóch wcześniejszych, ale podoba mi się prokurator z jego na początku zachowawczym działaniem, a w trakcie zmieniającym na radykalne. Z detektywem tworzą parę trochę jakby z dzikiego zachodu, samotni mściciele. W tle perypetie rodzinne. Dobra mocna powieść, chociaż jestem fanką Żmijowiska czy Prosta sprawa. Polecam
40
Zareba-10

Nie oderwiesz się od lektury

Jeden z lepszych kryminałów i bardzo "polski"
20
akkfordonska

Nie oderwiesz się od lektury

polecam, bardzo dobrze się czyta
10
nurwadi

Z braku laku…

beznadziejny lektor. sposobem czytania zanudził na śmierć
11
Mikis78

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja.
11

Popularność




Wydawca, redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja KAROLINA MACIOS
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych MICHAŁ PAWŁOWSKI
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © by Wojciech Chmielarz Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66863-09-5
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Wracaj do domu, jeszcze czas.

Ten, za kim idziesz, nie jest aż tyle wart.

Kortez, Wracaj do domu

PROLOG

Jeśli trzymasz sukę wystarczająco długo na łańcuchu, to nawet kiedy ją z niego spuścisz, ciągle będzie czuła jego niewidzialny ciężar.

Tak jak ona teraz.

Wędrowała cmentarnymi alejkami i płakała. Nie ze smutku, ale z powodu bolesnej mieszanki radości i przerażenia. Wszystko ją oszałamiało, stokrotnie powiększone, stokrotnie bardziej intensywne, niż było kiedyś. Zapach trawy, słodki i lekko mdły, ale w ten przyjemny sposób. Zieleń liści, radosna i uspokajająca. Szum w koronach drzew. Skrzeczenie srok i gawronów przelatujących z gałęzi na gałąź. Delikatna pieszczota wiatru na twarzy. Świeże powietrze.

Świeże powietrze.

Ono miało wszystko. Zapach, smak, teksturę. Próbowała się na nim skupić, wyłapać te wszystkie nuty, zapamiętać to uczucie, kiedy gładziło jej skórę. Ale nie potrafiła. Łzy leciały po policzkach, kręciło jej się w głowie i z każdym oddechem robiła się słabsza i silniejsza zarazem. Bała się, że jeszcze jeden krok, drugi i zaraz się wywróci. A równocześnie wiedziała, że gdyby teraz zrzuciła z ramion płaszcz i zaczęła biec, nigdy by się nie zatrzymała.

Całe ciało wyło, żeby to uczyniła. Nogi ją piekły, wnętrzności szalały. Pędź przed siebie, powtarzał głos w jej głowie. A raczej nie głos, bo przecież zapomniała prawie wszystkich słów. Nocami płakała z tego powodu. Bo tak długo je chroniła. Tak długo pielęgnowała. Tak mocno ich pilnowała. A one wylatywały jedno po drugim, wyślizgiwały się z jej pamięci i nigdy nie wracały. Słyszała więc ten głos w swojej głowie, a on mówił, chociaż nie używał słów. To był krzyk. To był gniew. To była czerwień.

Zacznij biec.

Zacznij biec.

Zacznij biec.

Będziesz wolna.

Zrobiła krok. Zsunęła płaszcz z ramion i wtedy właśnie poczuła szarpnięcie łańcucha. Niewidzialna obroża ścisnęła jej krtań. Przerażający ból przeszył podbrzusze. Zgięła się wpół, zatoczyła. Strach spadł na nią ciężarem szorstkiej stali. Otwierała i zamykała usta raz po raz, sama nie wiedząc, czy próbuje właśnie nabrać oddechu czy zacząć krzyczeć.

Była tylko suką, a on był jej panem. Nawet jeśli go tutaj nie było, nawet jeśli go teraz nie widziała, to jeszcze nie znaczyło, że jej nie ukarze. Wystarczy jeden błąd, jedna pomyłka, a spadnie na nią jego lodowaty gniew. Złapie ją. Założy łańcuch i kajdany. Będzie bił. Zostawi na zimnej podłodze gołą i obolałą. Zabierze jej picie. Zabierze jej jedzenie. Ale co najgorsze, zabierze jej szczeniaki.

Ona przeżyła już wszystko i ciągle się bała, ale jej strach o siebie był niczym w porównaniu z przerażeniem na myśl o tym, co on może zrobić szczeniakom.

A przecież prosił ją o tak niewiele. To była tak prosta rzecz do zrobienia. Taka łatwa. Czy mogła go zawieść? Przecież opiekował się nią, opiekował się nimi. Zawsze to powtarzał, raz za razem. Tłumaczył tym łagodnym, cierpliwym tonem, od którego przechodziły jej ciarki po plecach, ile poświęcił dla niej i szczeniaków, jak bardzo się stara i jak niewiele oczekuje w zamian.

Psy zawsze kochają swojego pana, choćby nie wiadomo, jak je traktował. Będą lizać rękę, która ich przed chwilą biła. I ona również była gotowa to zrobić.

Był dla niej dobry, przekonywała samą siebie, znowu nie słowem, ale emocją, obrazem, i wierzyła w to kłamstwo, bo musiała w nie wierzyć.

Nie ucieka się od kogoś, kto jest dla ciebie dobry.

Nie ucieka się od kogoś, kto cię karze tylko za twoje własne przewinienia. Zawsze jej to powtarzał. Raz, drugi, trzeci, czwarty, do znudzenia, do zupełnego wyczerpania, żeby jej się utrwaliło, żeby zrozumiała, że nie musiałby tego robić, gdyby go do tego nie zmusiła.

I nie ucieka się od kogoś, kto może skrzywdzić twoje szczeniaki.

– Wszystko w porządku? – zapytał ktoś.

Wyprostowała się gwałtownie. Obok stał mężczyzna, siwowłosy, z grabiami i paczką papierosów wystającą z kieszeni niebieskich roboczych spodni.

Chciała powiedzieć „tak”. Chciała powiedzieć „nie”. Zapomniała obu tych słów. Zapiekły ją wszystkie świeżo zagojone rany. Mimowolnie napięła mięśnie tak mocno, że bała się, że zaraz rozerwą jej skórę i całe plecy spłyną krwią.

Jeszcze trochę i coś się stanie. Jeszcze trochę i popełni błąd. Jeszcze trochę i on skrzywdzi jej szczeniaki. Nie dlatego, że tego chce. Dlatego że ona go zawiodła.

Zmusiła się do pokręcenia przecząco głową.

– Na pewno?

Skinięcie. Mężczyzna zmarszczył brwi. Czuła, jak wbija w nią swoje spojrzenie, jakby chciał ją zmiażdżyć.

– Pani pewnie na pogrzeb tego mecenasa?

– Aha...

– Pójdzie pani prosto. Potem skręci pani w trzecią alejkę w lewo.

Ruszyła przed siebie, bojąc się, że ten mężczyzna pójdzie za nią. Że zada kolejne pytanie. Że spróbuje coś powiedzieć. Bo wiedziała, że wtedy nie da rady. Załamie się, roztrzaska na tysiące drobnych kawałków. Ale kiedy po przejściu kilkunastu metrów odważyła się odwrócić, mężczyzny już nie było. Zniknął w jednej z alejek. Nie poczuła ulgi, tylko ból mniejszy niż zazwyczaj.

Skręciła tam, gdzie jej kazano, i wtedy ich zobaczyła. Tłum żałobników rozlany wokół świeżo rozkopanego grobu. Mężczyźni pomimo letniego upału w czarnych garniturach, tak podobni do siedzących nad nimi na gałęziach gawronów. Tylko nieliczni pozwolili sobie zdjąć marynarki i odsłonić przepocone pachy. Kobiety elegancko ubrane, w ciemnych tonacjach. Wszyscy zlewali jej się w jedną biało-czarną plamę.

Serce zaczęło jej walić tak mocno, że aż bolało. Powoli zbliżała się do tej dziwacznej, szepczącej, groźnej masy. Krok za krokiem, oddech za oddechem, łza za łzą.

To takie proste – tak jej powtarzał. Miała zrobić tylko jedną rzecz. Tylko o to prosił. Nie chciałby jej karać. Nie chciałby skrzywdzić jej szczeniaków.

Niewidzialny łańcuch napiął się do granic możliwości, obroża zacisnęła się na szyi.

Zaskowytała cichutko.

I wtedy go zobaczyła. Pomiędzy głowami, stłoczonymi ciałami wokół grobu. Obok kobiety, która była jego matką. I drugiej, która była siostrą. Tyle lat minęło, ale go poznała. Ciągle chłopiec, nie mężczyzna. A on poznał ją.

Jego twarz się zmieniła. Najpierw był zmęczony i udręczony, ale przede wszystkim znudzony, jakby znalazł się tutaj przypadkiem i nie rozumiał niczego, co się wokół dzieje. A potem zbladł gwałtownie. Rysy się wykrzywiły, szczęki zacisnęły.

Ich spojrzenia spotkały się na trwającą nieskończoność sekundę. Zrobił ruch w jej stronę. Zauważyła jeszcze, że siostra chwyciła go za ramię, kiedy zaczął się przepychać. Otworzył usta, coś mówił.

Odwróciła się na pięcie i zaczęła biec. Szybko, najszybciej, jak tylko potrafiła, na ile pozwalały jej udręczone ciało i obolała dusza. Nie było już słońca, nie było już drzewa, nie było pieszczoty wiatrem ani zapachu świeżo skoszonej trawy. Były tylko strach i szara smuga ścieżki pomiędzy nagrobkami.

Nie obróciła się ani razu. Bała się, że zobaczy go tuż za sobą.

Po prostu biegła.

Nie do wolności, ale z powrotem do swojej budy, łańcucha, więzienia.

Z powrotem do swoich szczeniaków.

1

– Kurwa mać... – jęknął prokurator Adam Górnik, kiedy otworzył drzwi i zobaczył Dawida Wolskiego.

– No cześć.

Górnik stał w progu, wciąż trzymając dłoń na klamce. Czarna niechlujna szczecina pokrywała mu policzki, z ust wydobywała się kwaśna woń wypitego poprzedniego wieczoru piwa, a góra od pidżamy z trudem ukrywała niedawno wyhodowany brzuch.

– Mogę wejść? – zapytał Dawid.

Prokurator westchnął pod nosem i niechętnie skinął głową. Puścił klamkę i wycofał się w głąb mieszkania. Wolski wszedł i zamknął za sobą drzwi.

W środku unosił się ten trudny do opisania, ale tak dobrze znany Wolskiemu zapach samotności. Mieszanina spalenizny, gnijących w kuchennym odpływie resztek jedzenia, wszechobecnego kurzu i wylanego niechcący na podłogę lub meble alkoholu.

Górnik rezydował w dużym pokoju. Na kanapie leżały zmięta pościel i kołdra, na stole puste pudełko po pizzy, puszka po piwie i butelka po coli. W kącie cicho grał włączony telewizor. Wolski sięgnął do kieszeni kurtki, wyjął paczkę papierosów. Wsadził sobie fajkę do ust i zaczął szukać zapalniczki.

– Nie pal u mnie – odezwał się ostro prokurator. – Nie chcę, żeby śmierdziało w całym mieszkaniu.

Wolski uniósł brwi w grymasie zaskoczenia, ale komentarz zachował dla siebie. Posłusznie wyjął papierosa z ust.

– Czego chcesz? – zapytał Górnik.

– Poprosić cię o pomoc.

– Nie.

– Słucham?

– Nie.

– Nawet nie wiesz, o co mi chodzi.

– Nie ma znaczenia. O cokolwiek chcesz mnie poprosić, nie pomogę ci.

Dawid stał przez chwilę w milczeniu. Przymknął powieki, lekko się przygarbił. W palcach obracał fajkę.

– Dobra – stwierdził wreszcie.

– Dobra? – powtórzył podejrzliwie prokurator.

– Nie chcesz mi pomagać, to nie. Trzymaj się, Adam.

Detektyw obrócił się i ruszył w stronę przedpokoju. Górnik poszedł za nim, jakby chciał mieć pewność, że Wolski naprawdę wychodzi.

– To naprawdę wszystko? – zapytał prokurator.

– Nie rozumiem?

– Nie zamierzasz odwalić jakiegoś numeru, żeby mnie przekonać do tego, żebym ci pomógł?

– Niby jakiego?

– Nie wiem, możesz spróbować mnie zastraszyć. Zagrozić, że opowiesz wszystkim, co naprawdę wydarzyło się wtedy w bunkrze.

Wolski skrzywił się i podrapał po policzku.

– Ale wtedy to bym chyba sam sobie zaszkodził, nie? Wyszłoby, że też tam byłem. Ludzie zaczęliby zadawać pytania.

– Możesz też mi wmawiać, że jestem ci coś winien.

– Bo jesteś.

– Nie jestem. A nawet jeśli bym był, to mam dość swoich kłopotów, żeby jeszcze pakować się w twoje!

– Szlag, Górnik. Przecież powiedziałem: nie chcesz mi pomagać, to nie pomagaj. Cześć.

– Czekaj! – krzyknął prokurator.

Oddychał głęboko. Coś było nie tak. Znał Wolskiego, wiedział, jakim człowiekiem jest prywatny detektyw. Nie przyjąłby po prostu odmowy, nie wyszedłby dobrowolnie. Gnojek coś kombinował. Prokurator był tego pewien. Ale nie miał pojęcia, co to mogło być.

– O co chodzi? – zapytał. – Po co tutaj przyszedłeś?

– To dłuższa historia.

Górnik zaśmiał się krótko i nieprzyjemnie.

– Akurat czasu to mam sporo. Gadaj.

Wolski założył ręce na kark, odgiął się do tyłu.

– Z papierosem byłoby łatwiej – rzucił.

– Nie przeginaj.

Detektyw nawet nie próbował ukryć niezadowolenia. Jego wzrok uciekł w bok, w kierunku wiszących na ścianie po drugiej stronie przedpokoju fotografii. I zatrzymał się na jednej z nich. Wolski pobladł lekko i pokazał ją drżącym palcem.

– Czy to...?

– Moja żona z siostrą.

– Z siostrą?

– No. A co?

– A... Przez chwilę... – Detektyw przełknął ślinę. – Przez chwilę myślałem, że to Marta.

Na moment w mieszkaniu zapadła ciężka cisza.

– Jeśli chcesz w ten sposób wymusić na mnie zgodę na zapalenie fajki, to na to nie licz.

– Wal się. Po prostu jest do niej podobna i myślałem, że...

Prokurator uniósł obie ręce.

– Dobra, dobra. Wyduś z siebie wreszcie, po co tu przyszedłeś.

Wolski westchnął ciężko.

– Widziałem ją – powiedział.

– Kogo? Martę?

– Nie. Igę.

– Igę? Tę Igę, z powodu której pokłóciłeś się z ojcem i która nie żyje od... Ilu lat? Ośmiu?

– Jakoś tak.

– Okej.

– Przyszła na pogrzeb ojca. Tam ją widziałem. Stała z tyłu. Patrzyła prosto na mnie.

– Czyli widziałeś ducha.

– Nie! Widziałem Igę! Była tam. Starsza, trochę inaczej wyglądała, ale to była Iga!

Górnik poczuł się nieswojo. Przede wszystkim dlatego, że nie stał przed nim ktoś, kto by wyglądał na szaleńca. Wolski nie miał tych szklistych oczu, nadpobudliwych gestów, nie wyrzucał z siebie słów z szybkością karabinu maszynowego, przy okazji wypluwając chmury śliny. Mówił spokojnie, rzeczowo. Był wyraźnie zmęczony, może nawet wyczerpany, ale nie szalony. A przynajmniej nie szalony w ten oczywisty sposób, z którym Górnik nauczył się sobie radzić. Nie raz, nie dwa musiał przecież wysłuchiwać w pracy ludzi przekonanych, że odkryli wielki spisek Żydów, masonów, Ormian, Rosjan, banksterów, zwolenników jednej lub drugiej partii.

– Okej. W takim razie co chcesz zrobić?

– Wykopać ją.

– Słucham?

– Chcę wejść w nocy na cmentarz i rozkopać grób Igi, żeby sprawdzić, kto tam naprawdę leży.

Oho, pomyślał Górnik, wracamy na znajome tory.

– Chcesz wejść na cmentarz i rozkopać grób... Naprawdę myślałeś, że ci w czymś takim pomogę?

– Chryste... Powiedziałeś, że tego nie zrobisz, i już. Temat zamknięty.

Dawid machnął ręką i chwycił za klamkę. Górnik jednak nie pozwolił mu otworzyć drzwi, przytrzymując je ręką.

– Poczekaj!

– Daj mi spokój!

– Czy ty sobie zdajesz sprawę, jak to brzmi?

– Nie musisz mi pomagać!

– Złapią cię tam! Rozumiesz?! Artykuł 262 Kodeksu karnego. Za zbezczeszczenie grobu i zwłok do dwóch lat, za ograbienie zwłok do ośmiu.

– Po prostu mnie, kurwa, wypuść!

Górnik się nie poruszył, wciąż przytrzymywał drzwi. Wolski puścił klamkę, odetchnął głęboko i cofnął się o dwa kroki. Przeczesał palcami włosy.

– Widziałem ją tam – powiedział szeptem. – Widziałem Igę.

– Martę też widziałeś? – zapytał Górnik.

– Marta nie żyje.

– Iga również.

– Do tej pory też tak myślałem.

– Dawid... Dużo się ostatnio wydarzyło.

– Co ty nie powiesz...

– Daj mi dokończyć, dobrze?

Wolski w odpowiedzi wzruszył ramionami.

– Zginęła Marta, umarł twój ojciec – kontynuował Górnik. – Nie masz nowych zleceń. Żyjesz w ogromnym stresie. Powiedz mi, ile spałeś dzisiaj w nocy. Kiedy po raz ostatni zjadłeś coś porządnego? Bo tak na oko schudłeś jakieś pięć, siedem kilo.

– Co to ma do rzeczy?

– To, że naturalne jest, że w takiej sytuacji twoja głowa nie pracuje tak, jak powinna.

– Czyli miałem zwidy?

W głosie Wolskiego pojawił się przepełniony agresją ton. Górnik wiedział, że teraz musi postępować z wielką delikatnością. Wbijanie detektywowi do głowy, że padł ofiarą halucynacji, nic by nie dało. Raczej trzeba mu było zasugerować rozwiązanie, które byłby w stanie sam zaakceptować.

– Niekoniecznie – powiedział ostrożnie. – Może po prostu alejką przechodziła kobieta podobna do Igi, a ty sobie dopowiedziałeś resztę?

– To nie był ktoś podobny do Igi. To była Iga!

– A czy ktoś inny ją widział?

Prokurator poczuł, że trafił w czuły punkt. Wolski zwiesił głowę i wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo. Jego ręka sama powędrowała do kieszeni i wyjęła stamtąd paczkę papierosów.

– Wszyscy patrzyli na trumnę. Iga była z tyłu... Tylko ja... Tylko ja ją widziałem – wyszeptał.

– To mógł być ktoś do niej podobny. Dawid... – Górnik pozwolił sobie na to, żeby położyć dłoń na ramieniu detektywa – przed chwilą wydawało ci się, że moja szwagierka to Marta, a one nie są nawet do siebie podobne.

– Są!

– Nie są. Przyjrzyj się jej tylko!

Górnik wskazał palcem na fotografię, jednak Wolski odwrócił głowę i robił wszystko, żeby nawet na nią nie spojrzeć. A do prokuratora nagle dotarło, że to wszystko jest bezcelowe. Cokolwiek powie, nie przekona Wolskiego. Detektyw podjął już decyzję i zrealizuje swój plan. Jaki by nie był idiotyczny.

I oczywiście da się złapać.

Wersja wydarzeń w Szkole Podstawowej numer 10, sfabrykowana przez Górnika i Niemojskiego, nie stawiała co prawda prokuratora w dobrym świetle, ale równocześnie nie groziła mu więzieniem. Według ich historii z Górnikiem, który prowadził śledztwo w sprawie zabijanych w Gliwicach dzieci, skontaktował się Eldrich, ojciec jednego z zaginionych chłopców. Posiadane przez niego informacje mogły bowiem pomóc w śledztwie dotyczącym podejrzanej aktywności szkolnego woźnego. Ponieważ Eldrich był starym znajomym Górnika, podobnie zresztą jak ten woźny, prokurator postanowił załatwić sprawę bez pośrednictwa policji. I to był błąd, bo razem z Eldrichem wpadli w pułapkę. Eldrich zginął, Górnika w ostatniej chwili uratował Niemojski. Ta wersja, pomimo pewnych luk, jak dotąd się broniła. Zdaniem prokuratora przede wszystkim dlatego, że każdy podejrzewał, że nie jest prawdziwa. Ale też nikomu nie zależało na kolejnym skandalu z prokuratorem i organami ścigania w rolach głównych. Dlatego Górnikowi się upiecze, chociaż prawdopodobnie nie miał już co liczyć na wielką karierę w prokuraturze, a Niemojski dostanie medal, awans i premię uznaniową. Tyle że jeśli Wolski zostanie aresztowany podczas rozkopywania grobu, to nie wiadomo, o czym zacznie opowiadać na przesłuchaniu. A jeśli pęknie, to całe Gliwice dowiedzą się, co naprawdę wydarzyło się tamtego wieczoru w szkolnej piwnicy.

– I tak to zrobię – odezwał się Wolski, wsadzając sobie papierosa do ust.

Górnik przez chwilę zastanawiał się, czy detektywowi chodzi o zapalenie fajki czy wykopanie zwłok.

– Kurwa... – wymamrotał, bo zrozumiał, że musi mu pomóc. Zadał sobie pytanie, czy Wolski, przychodząc tutaj, już o tym wiedział, a cała ta rozmowa była tylko wielkim przedstawieniem zorganizowanym po to, żeby Adam sam do tego doszedł. Nie podejrzewał detektywa aż o taki spryt, ale ostatnio życie parę razy go zaskoczyło.

– Kiedy chcesz to zrobić? – zapytał.

– Co takiego?

– Wykopać pieprzone zwłoki! – warknął Górnik. – Kiedy chcesz to zrobić?

Wolski przerzucił językiem papierosa z jednego kącika ust w drugi.

– Nie wiem. Dzisiaj w nocy?

Szybko, pomyślał prokurator. Ale też po co przedłużać. Trzeba zrobić to, co chciał Wolski, i mieć go z głowy. I liczyć, że już nigdy więcej ich ścieżki się nie przetną. Chociaż Gliwice czasami były zadziwiająco małym miastem.

– To do zobaczenia dzisiaj w nocy – powiedział Górnik i otworzył drzwi.

Wolski wyjął z kieszeni zapalniczkę i zbliżył płomień do papierosa. Nie zapalił go jednak. Przypatrywał się tylko zdjęciu żony prokuratora z młodszą siostrą. Płomień zgasł, detektyw schował z powrotem zapalniczkę, skinął Górnikowi głową na pożegnanie i wyszedł z mieszkania.

Prokurator poczekał, aż ucichną kroki na klatce, jakby chciał się upewnić, że Wolski już nie wróci. Dopiero wtedy przekręcił zamek. Ściągnął fotografię ze ściany i przyjrzał się szwagierce.

– Cholera – mruknął.

Jednak była podobna do Marty.

2

Ewelina zastanawiała się, w jaki sposób to mogło się tak szybko spierdolić. Jeszcze kilka miesięcy temu była cholerną królową życia i miała wszystko pod kontrolą, a teraz w zwykłym dresie, nieumalowana stała w malutkim spożywczaku i wkładała towary do koszyka, nieustannie podliczając ich ceny, żeby zmieścić się w limicie.

A nigdy nie była dobra z matematyki.

Plan był prosty. Miała męża, który dobrze zarabiał, ale był nudny, brzydki i w ogóle poniżej oczekiwań. Chciała się go pozbyć, zatrzymując oczywiście jego pieniądze. I w końcu znalazła sposób. Najpierw odcięła męża od seksu, a potem przy pomocy Dawida Wolskiego zmanipulowała go tak, że dał się przelecieć jakiejś małolacie. Która do tego była nieletnia, a całe zdarzenie zostało udokumentowane przez detektywa. W efekcie miała swojego męża w garści. Mogła z nim zrobić, co chciała. Szybki rozwód z orzeczeniem o jego winie plus sowite alimenty i wreszcie zacznie żyć.

A potem się posypało.

Poczuła się wolna trochę za szybko. Poszła w tango, pojawił się alkohol, narkotyki, których od dawna nie brała, a które bardzo jej się spodobały, i wreszcie przystojni koledzy. I właśnie dlatego kolejne spotkanie z prawnikiem męża odbyło się w dużo mniej przyjemnej dla niej atmosferze.

Nazywał się Rosolski i był starym dziadem. Roztaczał wokół siebie nieprzyjemny mdły zapach i nieudolnie starał się przykryć go drogą wodą kolońską. Nosił nudne marynarki i koszule, które zapewne dostawał co roku na święta w zestawie z krawatem i skarpetkami. Zajęli miejsca naprzeciwko siebie, nalał jej wody i zapytał, czy czegoś sobie jeszcze życzy do picia lub jedzenia.

– Nie życzę sobie. Gdzie jest mój mąż?

Rosolski sięgnął do teczki i zaczął wyjmować z niej kolejne dokumenty.

– Dzisiaj nie przyjdzie. Nie ma takiej potrzeby.

Prychnęła wściekle. Wstała od stołu, szurając przy tym krzesłem najgłośniej, jak to tylko możliwe.

– To ja też wychodzę. Widzimy się w sądzie!

– Siadaj, kurwo głupia.

Usiadła. Nie dlatego, że jej kazał, ale z powodu sposobu, w jaki to zrobił. Nie krzyczał. Nie podniósł ani głosu, ani nawet wzroku. Po prostu przekładał leżące przed nim dokumenty.

– Nie ma pan prawa tak się do mnie zwracać! – powiedziała, kiedy minął pierwszy szok.

Zbył ją milczeniem. Po raz pierwszy pożałowała, że sama nie wynajęła adwokata. Szkoda jej było pieniędzy. Poza tym uważała, że zdjęcia, które ma, są wystarczająco mocne i żaden prawnik już Baliczce nie pomoże. Mąż, jeśli nie będzie chciał iść do więzienia, odda jej wszystko, czego ona zażąda.

Rosolski wreszcie znalazł to, czego szukał, i wyciągnął ku niej plik kartek. Nie sięgnęła po nie, więc zachęcił ją, potrząsając nimi niemal przed samym jej nosem. Wyszarpnęła mu je z ręki i zaczęła przeglądać. Były to wydrukowane fotografie, a na nich ona w towarzystwie nowo poznanego kolegi. Zaraz po wyjściu z klubu. Planowali pojechać do niego albo poszukać hotelu, ale miała taką chcicę, że przeleciała go na pobliskim podwórku. Gdzieś między śmietnikiem a trzepakiem. Pamiętała, że było tam strasznie ciemno, paliła się tylko jedna lampka nad wejściem do pobliskiej klatki schodowej. A jednak zdjęcie było wyjątkowo wyraźne i nie pozostawiało żadnych wątpliwości na temat tego, co przedstawiało.

Położyła je przed sobą, próbując opanować drżenie palców. Poprawiła włosy, zmusiła się do uśmiechu.

– I co z tego? – powiedziała, wzruszając ramionami. – Ten przynajmniej był pełnoletni.

– Dziewczyna mojego klienta również.

– Nieprawda. To była gówniara z gimnazjum. Poniżej piętnastu lat.

Rosolski w tym momencie złożył dłonie w piramidkę i nachylił się nieznacznie w jej stronę.

– A kto to potwierdzi? – zapytał. – Bo na pani fotografiach widać mojego klienta uprawiającego seks z jakąś kobietą.

– Dziewczyną.

– Niech będzie, że dziewczyna – zgodził się łaskawie. – Ale na tych zdjęciach nie ma niczego, co by wskazywało na to, że jest niepełnoletnia. Co więcej, zaczynam się zastanawiać, czy te fotografie nie zostały zmanipulowane. Jest oczywiście pani w posiadaniu oryginalnych nośników?

Strach, który pojawił się w jej oczach, wystarczył mu za odpowiedź.

– Czyli nie. A szkoda, bo tylko posiadając oryginalne nośniki, można udowodnić, że zdjęcie nie było przerabiane. Co do tych kopii, które pani posiada... Cóż... Trzeba by znaleźć biegłego, żeby je dokładnie zbadał. Ale proszę się nie martwić, ja się tym zajmę. Jestem pewien, że znajdę odpowiedniego człowieka.

– A wy macie oryginalne nośniki? – próbowała kontratakować.

Prychnął tylko w odpowiedzi.

– Ta dziewczyna! – Postanowiła uderzyć z innej strony. – Ta dziewczyna potwierdzi, że uprawiała seks z moim mężem i nie miała wtedy piętnastu lat!

Na twarzy Rosolskiego rozkwitł szeroki szczery uśmiech, rozjaśniając mu całą twarz.

– Ta dziewczyna, Marta, nie żyje – powiedział. – Została zamordowana w dość brutalny sposób, dlatego więc raczej nikomu już nic nie powie. O ile, oczywiście, to w ogóle jest ona. Ma pani jakichś innych świadków, którzy mogą potwierdzić pani wersję tej historii?

Pomyślała o Dawidzie, ale rozstanie z Dawidem przebiegło w dość nieprzyjemnej atmosferze. Także z jej winy. Wątpiła, żeby był chętny jej pomóc.

– Czyli nie – odpowiedział za nią Rosolski i na powrót przybrał śmiertelnie poważny wyraz twarzy. – To teraz powiem, jak to wygląda. Pani ma zdjęcia, jak pani mąż, mój klient, panią zdradza. Ja mam zdjęcia, na których pani zdradza mojego klienta.

– On zdradził mnie pierwszy!

– Czyżby?

Pozwolił, żeby to pytanie zawisło w powietrzu.

– Powiem pani tak – podjął na nowo swój wywód – nie macie państwo dzieci, więc sędzi, bo pewnie trafimy na kobietę, nie będzie się chciało rozstrzygać, kto kogo i w jakiej konfiguracji. A my do tego dodamy na przykład opinię biegłego psychologa, według której dręczyła pani mojego klienta psychicznie.

– Co takiego?

– Chociażby odmawiając mu seksu.

Na chwilę odebrało jej oddech.

– Wiem, wiem – powiedział Rosolski, machając przy tym dłonią – ryzykowane zagranie, ale jak je ładnie opakujemy, to kto wie! Może się uda. A co będzie, jeśli pogrzebiemy głębiej à propos tego, kto kogo pierwszy? Bo słyszałem plotki o pani i Dawidzie Wolskim...

Ależ irytował ją ten jego spokojny, pozbawiony emocji ton. Miała ochotę rzucić się na niego i wbić mu palce w oczy. Z trudem się powstrzymywała. A równocześnie rosło w niej okropne uczucie bezradności.

– Zgwałcił mnie! – krzyknęła z desperacją.

– Kto? Mój klient?

– Nie!

– Dawid?

– Nie!

– To kto? – zapytał zdziwiony, rozbawiony i zarazem zaintrygowany Rosolski.

– Ten facet – odpowiedziała Ewelina i zaczęła wymachiwać otrzymanymi od adwokata fotografiami.

– Ach tak! – Pokiwał głową. – Strasznie mi z tego powodu przykro. Mam nadzieję, że zgłosiła pani sprawę na policję i posiada wyniki obdukcji lekarskiej, które potwierdzają pani historię?

Nie miała ani jednego, ani drugiego. Ale w sumie mogła przecież jeszcze pójść na policję i zgłosić gwałt. Przecież to się często zdarza, że kobiety robiły to długo po fakcie. Tamtego faceta właściwie nie znała, nie wiedziała, gdzie mieszka, jak ma na imię i nazwisko. Niby wzięła od niego numer telefonu, ale potem skasowała, bo aż taki fajny nie był. Nie powinien mieć więc z tego powodu żadnych kłopotów. Nawet go nie znajdą. A nawet jeśli, to będzie jego problem, nie jej. Niech się tłumaczy.

Uśmiechnęła się lekko. Poczuła, że odzyskuje kontrolę nad sytuacją.

– Rozumiem, że ten mężczyzna również panią zgwałcił – odezwał się niespodziewanie Rosolski, podsuwając jej kolejne zdjęcie. A potem następne. – I ten także? Proszę mnie dobrze zrozumieć, strasznie, ale to naprawdę strasznie pani współczuję. Jeśli zdecyduje się pani pójść z tym na policję, to w sądzie bardzo chętnie i pro bono wystąpię w pani imieniu jako oskarżyciel posiłkowy. Ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że ma pani strasznego pecha do gwałtów.

Ewelina nie odpowiedziała. Wbijała tylko wzrok w leżące przed nią fotografie.

A teraz stała w osiedlowym sklepiku i szukała jak najtańszego wina, bo z żarcia mogła zrezygnować, ale napierdolić się musiała. Bez tego, wiedziała, głowa jej po prostu eksploduje.

Wciąż miała dostęp do ich wspólnego małżeńskiego konta, ale co z tego, skoro od dawna nie było na nim pieniędzy. Baliczka wszystko wycofał i poukrywał nie wiadomo gdzie. Podobnie jak resztę ich majątku. Jej mąż nieźle zarabiał. Wiedziała, że inwestował, kupował jakieś akcje, udziały, obligacje, ale gdzie to wszystko się podziało – nie miała pojęcia. Utknęła w ciągnących się w nieskończoność negocjacjach na temat podziału majątku. Tylko jak miała negocjować, skoro nawet nie wiedziała, co posiadali. Jedyne, czego była pewna, to hipoteki obciążającej dom.

Z tego wszystkiego poszła nawet, po raz pierwszy w życiu, do normalnej pracy, ale nie skończyło się to dla niej za dobrze.

I znów pomyślała sobie, że jest zwykłą idiotką, która nie potrafi utrzymać cipy w majtkach.

Włożyła do koszyka butelkę taniego mołdawskiego wina i podeszła do kasy. Wypakowała towary – pieczywo, ser, jogurt, margaryna, chociaż jej nie znosiła, ale była tańsza od masła, wino. Obsługiwał ją pryszczaty nastolatek o przetłuszczonych włosach, który zdecydowanie za często zerkał w jej dekolt. Kiedyś Ewelinie by to pochlebiało albo przynajmniej by ją bawiło. Teraz tylko wkurwiało. Chciała, żeby nabił już wszystkie towary na kasę i żeby mogła pójść do domu i otworzyć to cholerne wino.

– Trzydzieści dziewięć złotych i pięćdziesiąt groszy – powiedział, a ona westchnęła z ulgą. Tym razem się nie pomyliła i idealnie zmieściła w limicie.

Sięgnęła do kieszeni i wyjęła stamtąd banknot dwudziestozłotowy. Zmarszczyła brwi i podała go kasjerowi, a potem znów zaczęła grzebać w kieszeni. Powinien być jeszcze jeden. Pamiętała, że wychodząc z domu, włożyła tam dwie dwudziestki. Razem czterdzieści złotych.

Sprawdziła drugą kieszeń. Potem te z tyłu, na pośladkach. W żadnej jednak nie znalazła pieniędzy.

– Proszę pani, jeszcze dziewiętnaście pięćdziesiąt.

– Chwila.

Wzięła z domu czterdzieści złotych, była tego pewna. Stała przy drzwiach, wsadziła do kieszeni jeden banknot, a potem przypomniała sobie, że powinna też kupić wino, więc wzięła drugi. I ten drugi pewnie jej wypadł. Ale kiedy? Gdzie?

– Jeszcze dziewiętnaście...

– Chwila, kurwa! – krzyknęła. – Przecież widzisz, że szukam!

Idąc do sklepu, kilka razy wsadzała dłoń do kieszeni. Sprawdzała, czy na pewno ma pieniądze. Taki nawyk jeszcze z dzieciństwa, kiedy mama wysyłała ją po zakupy i Ewelina wiedziała, że nie może zgubić ani złotówki, bo inaczej będzie bicie pasem. Za każdym razem wyczuwała pod palcami dwa banknoty. Czyli pieniądze wypadły jej gdzieś tutaj!

Zaczęła się gorączkowo rozglądać dookoła, przekonana, że na podłodze dostrzeże zagubiony banknot.

– Proszę pani...

– Miałam dwadzieścia złotych! – wrzasnęła.

– No i pani mi dała!

– Jeszcze dwadzieścia! Gdzieś mi tutaj wypadły! Nie stój, kurwa, za tą ladą, ale pomóż mi szukać!

– Proszę pani, czekają inni klienci i...

– W dupie mam innych klientów. Gdzieś tutaj są moje pieniądze!

– Proszę pani, jeśli...

– Pan pozwoli, że ja te dziewiętnaście złotych za księżniczkę uiszczę – odezwał się nowy głos. Basowy, chropowaty, ale w ten miły, seksowny sposób, od którego przechodziły ją dreszcze, a nie taki obrzydliwy, z chrypą z powodu przepicia i nieustannego palenia papierosów.

Ewelina obejrzała się przez ramię. Stał za nią ponadczterdziestoletni mężczyzna. Niski, bo mniej więcej jej wzrostu, ale mocno umięśniony, jakby w pewnym momencie postanowił rosnąć wszerz, a nie w górę. Łysy, o surowej twarzy pokrytej siatką głębokich zmarszczek, które jednak dodawały mu uroku, i bystrych brązowych oczach. Policzki pokrywał mu kilkudniowy siwy zarost. Efekt psuło tylko to, że mrużył powieki i często mrugał, jakby coś mu wpadło do oka. Ewelina nigdy wcześniej go tutaj nie widziała, co ją zdziwiło. Wilcze Gardło było najmniejszą dzielnicą Gliwic, właściwie samodzielną wioską odseparowaną od miasta. Każdy tu każdego znał.

– Nie jestem żadną pierdoloną księżniczką – wypluła.

Mężczyzna wyszczerzył lekko pożółkłe zęby, a pomiędzy jego palcami zatańczyły dwa dziesięciozłotowe banknoty. Ewelina skrzywiła się, po czym wyrwała mu je z dłoni i podała kasjerowi.

– Zadowolony? – zapytała.

Chłopak nie odpowiedział. Nacisnął przycisk na kasie, schował pieniądze do szuflady i wyjął z niej pojedynczą monetę.

– Pięćdziesiąt groszy reszty dla pani.

– W dupę je sobie wsadź! – wrzasnęła. – I znajdź, kurwa, moje pieniądze. Jutro po nie przyjdę!

Szybko spakowała swoje zakupy do siatki i wyszła, zdając sobie sprawę, że robi z siebie pośmiewisko.

Przystanęła po przejściu zaledwie kilkunastu metrów. Nagle zabrakło jej sił. Zakręciło jej się w głowie i łzy napłynęły do oczu, więc zacisnęła mocno powieki i skupiała się na tym, żeby się nie rozpłakać. Było z nią źle. Wyglądała jak menelka. W dresie, nieumalowana, z potarganymi włosami i siatką, z której wystawała szyjka butelki wina.

Kiedy to się stało?

– Zapali pani? – Znowu ten chropowaty głos. – Bo wygląda pani, jakby chciała zapalić.

Łysy mężczyzna stał tuż przy niej z wyciągniętą paczką papierosów. Nie usłyszała, kiedy do niej podszedł. Poruszał się cicho, jak duch. Przestraszyła się trochę, ale zaraz potem pomyślała, że ma to wszystko gdzieś, i sięgnęła po fajkę. A mężczyzna podał jej ogień i sam zapalił.

– Słaby dzień? – zapytał.

– Tydzień, miesiąc – odpowiedziała, sama nie wiedząc, dlaczego to robi.

Pokiwał głową.

– Wiem, jak to jest – mruknął. – Marek jestem.

– Ewelina.

Zaciągnęła się mocno i od dymu zakręciło jej się przyjemnie w głowie, a nieprzyjemnie zakłuło w płucach.

– Pomóc ci z zakupami? – zapytał i wskazał palcem na siatkę.

Pokręciła głową, teraz już na serio żałując, że wdała się w tę rozmowę. Facet był może przystojny, ale równocześnie dziwny. Niby nic nie robił, nawet się specjalnie nie zbliżył, a jednak wyczuwała w nim coś, jakby głód. Dziki, zwierzęcy, taki jak u trzymanego na łańcuchu psa.

Paliła tak szybko, jakby znowu była w podstawówce i bała się, że nauczycielka ją przyłapie. Gdy skończyła, rzuciła papierosa na chodnik i przygniotła podeszwą adidasa.

– Dzięki – rzuciła. – Miłego dnia.

– Na razie – mruknął, wciąż paląc i mrużąc oczy w ten zabawny sposób.

Zerknęła dyskretnie za siebie po przejściu kilkunastu metrów, pewna, że tamten mężczyzna za nią idzie. Ale nie. Zniknął. Dostrzegła go dopiero po chwili. Był po drugiej stronie ulicy, szedł w przeciwną stronę, w kierunku sklepu, a potem przystanku. Zrobiło jej się nagle głupio, nie myślała jednak o tym zbyt długo, tylko po prostu wróciła do domu. Miała w końcu butelkę wina do wypicia i ten dzień nie musiał się skończyć aż tak źle, jak się obawiała.

3

Wolski wdrapał się na trzecie piętro kamienicy przy ulicy Zwycięstwa, która ciągnęła się od rynku aż do dworca PKP. Wielu adwokatów miało kancelarie właśnie w tej okolicy, w tym jego ojciec. Nic dziwnego, Zwycięstwa była kiedyś reprezentacyjną ulicą Gliwic i chociaż ostatnio straciła ten charakter z winy wyrastających wszędzie galerii handlowych, to ciągle nieźle się prezentowała. No i było stąd blisko do sądu. Od biedy w około dziesięć minut dało się dojść, ale z tego, co wiedział Dawid, ojciec i tak zawsze jeździł samochodem.

Nacisnął przycisk dzwonka i chwilę później został wpuszczony do środka. W kancelarii sporo się zmieniło, od kiedy był w niej po raz ostatni. Nowe meble, pomalowane na jasne kolory ściany, chłodny nowoczesny profesjonalizm. Wyczuwał w tym rękę swojej siostry.

Podszedł do siedzącej za wielkim biurkiem recepcjonistki, drobnej dziewczyny w białej koszuli i czarnych materiałowych spodniach. Pomalowanej na tyle, żeby robić wrażenie schludnej, ale nie zwracać na siebie uwagi. Dawid przypatrywał się jej uważnie i był pewien, że kiedy tylko odwróci wzrok, natychmiast zapomni, jak dziewczyna wygląda. W niczym nie przypominała swojej poprzedniczki, pani Gabrieli, wytapirowanej sztucznej blondynki, która nosiła taką fryzurę nawet wtedy, kiedy ta przestała być modna. Mocno się malowała, obwieszała biżuterią i ze wszystkich sił próbowała udowodnić, że ma co najmniej dziesięć lat mniej niż w rzeczywistości. Ale dla Dawida była zawsze bardzo miła. Ilekroć odwiedzał tu ojca, dostawał od niej lizaka czy inne słodycze. Lubił ją i zastanawiał się teraz, co się z nią stało. Odeszła, ojciec ją zwolnił, a może odpoczywa na emeryturze?

– Dzień dobry panu. W czym mogę pomóc? – zapytała recepcjonistka z lekką niepewnością w głosie, a detektyw zdał sobie sprawę, że patrzył na nią odrobinę zbyt długo. Był jak jeden z tych starych dziadów, którzy siedzą w letnie dni na ławce w parku Mickiewicza i obserwują opuszczające pobliską szkołę licealistki.

Odchrząknął, a potem odwrócił się, udając, że musi odkaszlnąć.

– Przyszedłem do siostry.

– Do siostry? Pan to... – zawiesiła głos.

No tak, pomyślał, nigdy go nie poznała. Być może nawet nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia. W końcu ojciec nie miał powodów, żeby chwalić się wyrodnym synem, a siostra bratem nieudacznikiem.

– Dawid Wolski. Syn mecenasa Wolskiego i brat mecenas Anny Wolskiej.

Zmarszczyła brwi, a chwilę później jej twarz rozjaśnił lekki uśmiech, który jednak momentalnie zgasł.

– Bardzo mi przykro. Z powodu pańskiego ojca...

– Dzięki.

– Widziałam pana na pogrzebie. Ale nie wiedziałam, kim pan jest. I do tego był pan w garniturze, więc teraz...

– Mogę iść do siostry? – zapytał, przerywając jej. – Byliśmy umówieni i...

– Tak. Zaprowadzę pana.

– Nie trzeba. Znam drogę.

Skręcił w lewo i poszedł korytarzem w stronę gabinetu siostry.

– Przepraszam... Przepraszam! – dogonił go głos recepcjonistki. Detektyw zatrzymał się, odwrócił i spojrzał na nią pytająco. – Gabinet mecenas Anny znajduje się teraz tutaj. – Dziewczyna pokazała ręką drzwi po przeciwnej stronie.

– Zajęła już pokój taty? – zdziwił się Dawid. – Ojciec przecież jeszcze nawet nie ostygł w grobie.

– No cóż... – Dziewczyna przełknęła ślinę. – Mecenas Anna przeniosła się do gabinetu, kiedy pański ojciec, to jest mecenas Wolski, jeszcze żył. Nie przychodził prawie do kancelarii, jeśli pracował, to w domu. Potrzebowaliśmy przestrzeni, a pański ojciec nie miał nic przeciwko i...

Dawid raz jeszcze przemaszerował przed recepcjonistką.

– Może jednak pana zapowiem!

– Nie trzeba – odpowiedział, chwytając za klamkę, i bez pukania wszedł do środka.

Dawny gabinet ojca, pomimo tego, że teraz urzędowała w nim siostra Dawida, niewiele się zmienił. Te same ciężkie meble, zielone ściany, na których wisiały akademickie dyplomy, zaświadczenia o wpisaniu na listę adwokacką (chociaż tym razem widniało na nich inne imię), półki wypełnione kodeksami, prawniczymi czasopismami i obite skórą krzesła. Dawid był pewien, że gdyby się skupił, wyczułby jeszcze w powietrzu woń palonych przez ojca papierosów.

Ania podniosła głowę na jego widok. Spojrzał na zegar i skrzywiła się niezadowolona.

– Miałeś być za piętnaście – rzuciła z naganą w głosie.

– A jest?

– Równo dwunasta.

– Akademicki kwadrans.

– Masz szczęście, że mój klient się spóźnia.

Wzruszył ramionami. Niespecjalnie chciał tutaj przychodzić, ale też nie wiedział, co miałby zrobić z mijającym dniem. Wyprawa do Leroy Merlin, gdzie zamierzał kupić rzeczy potrzebne mu na cmentarzu, zajmie przecież godzinę, góra dwie. Przez resztę czasu musiałby się włóczyć po Gliwicach albo siedzieć w mieszkaniu. Już wolał porozmawiać z siostrą.

– Wiesz, że urodziła? – Z rozmyślań wyrwał go głos Ani.

– Kto?

– Kamila.

– Nie. Nie wiedziałem.

Ta wiadomość naprawdę go zaskoczyła. Chociaż nie powinna. Ostatni raz widział dziewczynę na pogrzebie jej dziadka czy babci, a to było kilka dni przed śmiercią Marty. Ile czasu minęło? Pięć miesięcy? Kamila już wtedy miała potężny brzuch. Nie zdziwił się, że do niego nie zadzwoniła ani w żaden sposób go o tym nie poinformowała – przecież sam się nią nie interesował. Ale jednak poczuł się z tego powodu nieswojo.

– Chłopiec. Chcesz wiedzieć, jak ma na imię?

Potrząsnął przecząco głową.

– Nie założyła ci jeszcze sprawy o alimenty. Ale pewnie to zrobi.

– I faktycznie będziesz ją wtedy reprezentować? – zapytał, przypominając sobie, co Anka o tym kiedyś mówiła.

– Tak jej obiecałam i słowa dotrzymam.

Zastanawiał się, czy zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie. Doszedł do wniosku, że nie. Nawet nie chodziło o to, że nie miał pieniędzy ani stałego źródła utrzymania, więc powodzenia z tymi alimentami. Był po prostu gdzie indziej i to wszystko, jak mu się zdawało, przydarzało się właśnie komuś innemu.

– Są jeszcze sprawy spadkowe. – Ania zmieniła nagle temat.

– Po ojcu?

– Aha. Wiesz, że przygotował testament?

– Nie. Nie wiedziałem.

– Zostawił ci sto tysięcy i współwłasność leśniczówki.

To go autentycznie zaskoczyło. I nie wiedział, co bardziej – fakt, że ojciec pomyślał o nim w testamencie i zostawił mu pieniądze, czy ta współwłasność leśniczówki, którą mglisto sobie teraz przypominał, ale w której nie byli od wielu, wielu lat. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że ciągle do nich należy.

– Zrzekniesz się spadku, bracik?

– Słucham?

– Myślałam, że po tym całym twoim konflikcie z ojcem, po tym, jak postanowiłeś zmarnować sobie życie tylko po to, by zrobić mu na złość, teraz wstaniesz oburzony i powiesz, że zrzekasz się spadku i nie chcesz od niego żadnych pieniędzy.

– Nie. Nie wiem. Nie przemyślałem tego jeszcze.

– Jasne. Sto tysięcy piechotą nie chodzi, co?

Siostra patrzyła teraz z wyższością na Dawida, a pod jej nosem błąkał się pełen satysfakcji uśmieszek. Wkurzało go to, ale nie miał siły ani ochoty się z nią kłócić. A oprócz tego miała po prostu rację. Sto tysięcy złotych bardzo by mu się przydało.

– Ojciec nie żyje. Zrzekając się spadku, bardziej mu już nie dopiekę, nie? – zauważył.

Uśmiech momentalnie zniknął z jej twarzy.

– O co chodzi z tą leśniczówką? – zapytał, zmieniając temat.

Siostra skrzywiła się lekko.

– Sprawa sprzed lat. Ojciec z Rosolskim i Baliczką kupili kiedyś leśniczówkę pod Gliwicami. Prawie im spłonęła w 1993 roku albo nawet spłonęła, nie pamiętam. W każdym razie po pożarze w Kuźni Raciborskiej ojciec nie miał już do niej serca.

– Z tym Baliczką?

– Nie. Z jego starym.

– To oni się znali?

– A jak myślisz, dlaczego dostałeś zlecenie na śledzenie żony młodego Baliczki? Raz, że ojciec przyjaźnił się z Rosolskim, dwa, że obaj przyjaźnili się ze starym Baliczką. I tak to do ciebie trafiło.

– Okej, czyli będę współwłaścicielem jakiejś spalonej leśniczówki razem ze starym Baliczką i Rosolskim? Świetnie. Wymarzone towarzystwo.

– No nie do końca.

– Nie do końca?

– Stary Baliczka zmarł kilka lat temu, więc jego część leśniczówki przejął młody Baliczka. A Rosolski swoją część sprzedał Baliczce już dawno temu.

– Młodemu czy staremu?

– Nie mam pojęcia.

Sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. Został współwłaścicielem nieruchomości, której nie potrzebował i z której nie zamierzał korzystać. To oznaczało koszty. Normalnie mógłby spróbować to opchnąć po okazyjnej cenie współwłaścicielom, ale tutaj jedynym potencjalnym kupcem był młody Baliczka. Ten sam, który wynajął go, żeby sprawdzić, czy żona go zdradza, a Wolski najpierw kilka razy ją przeleciał, a potem wrobił Baliczkę w seks z Martą.

– Nie wiedziałem, że ojciec znał się z Baliczką. Który to był?

– Ten grubszy i wyższy od ojca. Cały czas chodził w dresach. Śmialiśmy się trochę z niego.

– A! Ten, co ciągle patrzył na twój tyłek i próbował cię podglądać, jak się przebierałaś na Kąpielisku Leśnym.

– Co takiego?!

– Nie zauważyłaś?

– Nie!

– Próbował. Nie wiem, czy coś zobaczył, ale się starał.

Na policzkach siostry Wolskiego pojawiły się czerwone rumieńce, których nie potrafiła zamaskować nawet gruba warstwa pudru. Detektyw pomyślał, że gdyby teraz Baliczka jakimś cudem wstał z grobu i stanął tuż przy niej, otrzymałby solidnego plaskacza.

– Po co mnie zaprosiłaś? – zapytał.

– Być może mam dla ciebie pracę.

Zdziwił się, bo przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie i warunki, jakie mu postawiła jeszcze przed śmiercią ojca. Miał dwa miesiące, żeby postanowić, czy chce dla niej pracować. Ten termin jeszcze nie minął.

– Myślałem, że mam czas.

– To pilna sprawa.

– O co chodzi?

W tym momencie przerwało im pukanie do drzwi, a chwilę potem do środka zajrzała recepcjonistka.

– Przepraszam bardzo, ale pan Kalęcki już jest.

– Czekamy na niego – odpowiedziała siostra Wolskiego, a potem spojrzała na brata i syknęła: – Siedź, bądź cicho i potakuj. Potem wszystko ci wyjaśnię.

4

– A więc zdrada...

Ksiądz, który ich przyjmował, wydawał się tym faktem zakłopotany. Spuścił głowę. Mamrotał coś, przerzucając kartki notatnika, jakby spodziewał się znaleźć tam porady, jak wyjść obronną ręką z tej sytuacji. Był młody, pewnie świeżo po seminarium. Miał przyjazną pucułowatą twarz i już wyraźną nadwagę. Nieustannie poprawiał kołnierzyk, jakby koloratka piła go w szyję.

Hania zdawała sobie sprawę, że w Polsce zaczyna być problem z księżmi. Z roku na rok spadała liczba powołań, co odbijało się na poziomie kształcenia, bo skoro nie mieli z kogo wybierać, to przyjmowali wszystkich. Niemniej była przekonana, że do poradni małżeńskiej powinien trafić duchowny z większym doświadczeniem życiowym albo ktoś świecki z odpowiednim przeszkoleniem. Ktoś tak młody nadawał się co najwyżej do prowadzenia nauczania przedślubnego. Chociaż i tego nie była pewna.

Adam siedział naprzeciwko niej. Z nogą założoną na nogę i nieobecnym, mętnym spojrzeniem. Nie mogła nie zauważyć, że utył przez ten czas i ogólnie się zaniedbał. Jeszcze kilka miesięcy temu był mężczyzną, za którym oglądały się kobiety, a ona czuła się dumna, że Adam na życiową partnerkę wybrał właśnie ją. Teraz jednak nikt nie zwróciłby na niego uwagi, a ona sama czuła jedynie obrzydzenie.

– A więc zdrada... – powtórzył ksiądz i odłożył notatnik. – Zdrada...

Adam drgnął i spojrzał na niego wyczekująco.

– No tak... Każda taka sytuacja jest inna, każda ma swoje indywidualne cechy, indywidualne, wyjątkowe przyczyny. I dlatego nie ma uniwersalnego rozwiązania takiego problemu. To znaczy jest. Jest modlitwa. Modlitwa i proszenie o to, żeby spłynęła na nas łaska Ducha Świętego, który da nam siłę do przebaczenia i mądrość. No ale oczywiście to nie wszystko. Na tę łaskę trzeba sobie zapracować. Trzeba rozmawiać, jak to się mówi. Trzeba prowadzić dialog. To, co ważne, to, co daje nadzieję, to fakt, że po zdradzie świętą więź małżeńską można odbudować. A wtedy taka więź może stać się silniejsza.

Młody ksiądz odetchnął i pozwolił sobie nawet na pełen dumy uśmieszek, jakby naprawdę spodziewał się, że tą małą przemową rozwiązał problem, z którym przyszli.

Dlaczego nie zjawił się nikt z większym doświadczeniem? – zapytała w myślach po raz kolejny Hania i zrobiło jej się przykro. Poczuła, że ona – osoba wierząca, chodząca co niedziela do kościoła, przyjmująca sakramenty, dbająca o to, by dzieci wyrastały w wierze – jest dla Kościoła za mało ważna, żeby przyłożył się do pomocy w chwili, kiedy ona go potrzebuje.

Zamknęła na chwilę oczy, żeby się uspokoić i powstrzymać łzy. To była próba, przed jaką ją postawiono. Musiała jej sprostać.

– Modliłam się, i to wiele razy. Właściwie o nic innego się nie modlę jak o to, żeby Bóg wskazał mi teraz drogę. Powiedział, jak powinnam postąpić. Ale nic takiego się nie wydarzyło.

– Musi być pani cierpliwa. Boga nie wolno poganiać.

– Wiem. Nie poganiam go. Ale... ja tak cierpię. Tak chciałabym wiedzieć, co zrobić...

– Bóg do pani przyjdzie. Bóg pomoże. Zawsze to robi. Nie wtedy, kiedy byśmy chcieli. Nie wtedy, kiedy byśmy sobie tego życzyli, ale wtedy, kiedy go najbardziej potrzebujemy. Jeśli do pani nie przyszedł, to znaczy, że ten moment jeszcze nie nastąpił.

Zdawała sobie sprawę, że według księdza te słowa powinny przynieść jej pocieszenie, ale skutek był odwrotny. Bo jasno z nich wynikało, że jeszcze nie osiągnęła dna, że będzie gorzej. A ona miała już dość. Życie, które sobie stworzyła, nad którym tak ciężko pracowała, właśnie waliło jej się w gruzy i naprawdę nie wiedziała, jak miałaby to wszystko naprawić.

– Nie znam tego człowieka – powiedziała niespodziewanie, zaskakując trochę samą siebie. Wskazała na Adama, a ten zmarszczył brwi w odpowiedzi, ale się nie odezwał. – Nie czuję się z nim bezpiecznie. Jakbym nagle obudziła się obok kogoś zupełnie obcego, a mój mąż, mężczyzna, w którym się zakochałam, z którym przysięgałam spędzić resztę życia, nagle zniknął. I na jego miejscu pojawił się ten ktoś. Ale jak ja mu mogę zaufać? Jak mogę wychowywać z nim nasze... Nie, moje! Jak mogę z nim wychowywać moje dzieci?

Ksiądz westchnął ciężko i po raz kolejny poprawił kołnierzyk błękitnej koszuli. Na jego czole pojawiły się kropelki potu, a na twarzy wyraz niezadowolenia. Była pewna, że teraz myśli o niej jak najgorzej. Ot, kolejna baba, która zamiast po prostu przyjąć jego mądre rady, zgłasza swoje głupie kobiece problemy. Ale miała to gdzieś. On był tu teraz dla niej i wymagała, żeby poświęcił jej uwagę.

– Widzę w pani dużo gniewu. Urazy. Co jest naturalne, bo to przecież pani została zdradzona...

– Tak.

– Ale musi pani zrozumieć, że gniew zaślepia. Utrudnia, uniemożliwia zobaczenie tego, co chce nam pokazać Bóg. A Bóg chce nam pokazać, pokazać pani drogę do przebaczenia. Czy chce pani podążyć tą drogą?

– Tak, ale...

– Żeby na nią wejść – wszedł jej w słowo – powinna mieć pani świadomość, że temu, co się wydarzyło, tej zdradzie, jest pani współwinna. Powinna się pani przyjrzeć swoim uczuciom, swojemu gniewowi i go zwalczyć. Bo wyjściem, ratunkiem dla was jest przebaczenie właśnie. Zdrada nie wynika tylko z błędów pana... – Ksiądz się zawahał.

– Adama – podpowiedział mu Górnik, odzywając się po raz pierwszy podczas tej wizyty.

– Adama, ale jest konsekwencją wszystkiego, co złe w waszym małżeństwie. Braku rozmowy, braku miłości, czułości, czasu dla współmałżonka. Braku zrozumienia dla jego słabości. Tego, że jest inaczej stworzony. Kobieta, pani, daje miłość i ofiaruje seks. Mężczyzna z kolei ofiaruje miłość, ale seksu potrzebuje! A tych różnic w naszych potrzebach, w naszej psychice jest przecież mnóstwo. Łatwo o nich zapomnieć w chaosie codziennego życia.

– Czyli ja jestem winna temu, co się wydarzyło?

Ksiądz na moment się spłoszył, ale zaraz odzyskał pewność siebie.

– Teraz nie powinna się pani skupiać na kwestii winy, ale na przebaczeniu. Tak jak mówił święty Paweł: „Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg wam przebaczył w Chrystusie”. A do tego trzeba czasami zobaczyć własne błędy. Zrobić mały rachunek sumienia, bo może być tak, jak mówi Pismo, że widzimy to źdźbło w oku brata, a nie dostrzegamy belki w swoim. I być może właśnie tym powinniśmy zakończyć nasze dzisiejsze spotkanie. I chciałbym, żebyście oboje, i pan, i pani, zrobili przed naszym kolejnym spotkaniem taki rachunek sumienia. Porozmawiamy o nim za tydzień. Szczęść Boże.

Ksiądz wstał, pożegnał się z nimi obojgiem. Hanna podała mu rękę i skrzywiła się, kiedy ją uścisnął. Nie dlatego, że zrobił to za mocno, ale po prostu brzydziła się tym człowiekiem. Poszła prosto do toalety i tam zwymiotowała.

Doprowadziła się do porządku w kilka minut. Wypłukała usta, poprawiła makijaż, upewniła się przed lustrem, że nie poplamiła bluzki. Dopiero wtedy wyszła na zewnątrz.

Adam czekał na nią przed kancelarią. W pierwszej chwili, kiedy go zobaczyła, chciała odwrócić się na pięcie i pójść w przeciwnym kierunku, ale powstrzymała się. To nie ona powinna uciekać. Podeszła do męża z dumnie uniesioną głową.

– Czemu nic nie powiedziałeś? – rzuciła, zanim zdążył otworzyć usta.

– Co miałem powiedzieć?

– Że to wszystko twoja wina.

– No chyba mówiłem to dość często, prawda?

– Ale do tego durnia to chyba nie dotarło.

Wzruszył ramionami i o dziwo udało mu się w tym prostym ruchu zawrzeć tyle agresji, że aż ją zatkało.

– Ty tu chciałaś przyjść – Adam przypomniał żonie.

– Bo chcę ratować nasze małżeństwo!

– I dlatego wyprowadziłaś się z domu?! Dlatego zabrałaś mi dzieci?

– Nie zabrałam! Możesz je odwiedzać!

– Ich miejsce jest w naszym domu!

– I byłyby tam, gdybyś nie przeleciał tej kobiety.

– To się zdarzyło tylko raz. To był jeden błąd!

– Skąd mam wiedzieć?! – wrzasnęła i aż sama się przestraszyła, że była taka głośna. Ale miała potrzebę to wykrzyczeć, wyrzucić z siebie, wyrzygać! – Skąd mam wiedzieć, że to był tylko jeden błąd?! Skąd mam wiedzieć, że była tylko jedna?!

Nie odpowiedział. Oczywiście nie dlatego, że zabrakło mu słów – po prostu przerabiali ten temat już tyle razy, że wypowiedzieli wszystkie.

– Jak dzieci? – zapytał po chwili.

– Dobrze.

– Tylko tyle masz do powiedzenia?

– Tylko tyle – potwierdziła.

Widziała, jak jego usta zmieniają się w cienką pojedynczą linię, jak nabrzmiewają tętnice na jego szyi, na czole zaczyna pulsować błękitna żyła, a on sam próbuje zapanować nad rodzącą się w nim złością. I mu się to udaje. Szkoda, że nie miał w sobie tyle opanowania, kiedy ściągał spodnie, by przeruchać tamtą, pomyślała. Nie wiedziała, kim była ta kobieta. Nigdy tego nie wyjawił, co stanowiło kolejną przyczynę ich konfliktu. Czuła, że odmawiając jej tej wiedzy, zabiera jej coś ważnego. Prawo, żeby się z nią spotkać, spojrzeć jej prosto w oczy i zapytać: „Dlaczego?”. W tym przypadku niewiedza nie była błogosławieństwem, tylko przekleństwem. Bo Hanna widziała tamtą w każdej kobiecie, którą mijała na ulicy. I także dlatego nienawidziła jej całym sercem.

– Zawieźć cię do rodziców? – zapytał.

Potrząsnęła przecząco głową, oburzona, że mógł coś takiego zaproponować.

– Nie.

– A jak w ogóle się trzymasz?

Zatrzęsło nią.

– Spierdalaj – powiedziała.

– Słuchaj, ja tylko...

– Spierdalaj! – wyrzuciła z siebie i otwartą dłonią uderzyła go w pierś. Cofnął się o krok, zaskoczony bardziej samym gestem niż siłą ciosu.

Odwróciła się i odeszła pospiesznie. Wydawało jej się, że ją zawołał, ale nawet nie zwolniła. Chciała już tylko uciec. Znaleźć się jak najdalej od tego człowieka i od tego kościoła.

5

Kalęcki okazał się około czterdziestoletnim łysym mężczyzną o sprężystym kroku i wysportowanej sylwetce, którą zapewne zawdzięczał niezliczonym godzinom spędzanym na korcie tenisowym, grze w squasha i bieganiu. Na jego przegubie Wolski dostrzegł smartwatcha. Raczej jeden z tych droższych modeli mierzących dosłownie wszystko, łącznie z długością penisa.

Adwokatka wstała na jego widok, obeszła biurko i powitała Kalęckiego uściskiem dłoni. Równocześnie chwyciła go za łokieć i lekko przyciągnęła do siebie. Była to sztuczka, którą podpatrzyła u ojca. Niewerbalny sposób pokazania, kto tu jest ważniejszy.

Wskazała na Wolskiego.

– Mój brat i równocześnie jeden z najlepszych prywatnych detektywów na Śląsku – skłamała bez mrugnięcia okiem. Kolejna rzecz, której nauczyła się od ojca. – Dawid Wolski. Poprosiłam, żeby pomógł nam przy naszej sprawie.

Mężczyzna podał rękę Wolskiemu, a potem długo mu się przypatrywał. Detektyw zdał sobie sprawę, że nie wygląda zbyt reprezentacyjnie. Brudne spodnie i zwykła czarna koszulka. Nie golił się od kilku dni i już nawet nie pamiętał, kiedy po raz ostatni odwiedził fryzjera. Ale nie czuł z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Jeśli siostrze zależało na tym, żeby się odstawił, to powinna go wcześniej ostrzec.

– Nie oceniaj książki po okładce, co? – rzucił Kalęcki i puścił Wolskiego, po czym zajął miejsce na wolnym krześle. Wolski także usiadł i spojrzał pytająco na Annę.

– Pan Kalęcki przyszedł do nas z pewnym problemem. Problemem delikatnej natury – zaczęła mówić – i z pewnych powodów pomyślałam, że mógłbyś nas tutaj wesprzeć.

Wolski się skrzywił. Mógł się domyślić, że siostra nie zaprosiła go do kancelarii tylko po to, żeby porozmawiać o sprawach spadkowych i jego życiu osobistym. Zawsze musiało być coś więcej. Zawsze musiał być jakiś konkretny powód, który dało się przeliczyć na złotówki. Tylko że on nie miał teraz do tego głowy. Zależało mu jedynie na tym, by dowiedzieć się, co spotkało Igę.

– Chodzi o Ewelinę Baliczkę – dodała po chwili Ania.

Dawid uniósł wysoko brwi, zaskoczony. Najpierw stary Baliczka ze swoją leśniczówką, teraz jego synowa.

– No cóż... – powiedział, wstając. – Niestety obawiam się, że nie będę mógł panu pomóc. Mój kalendarz jest bardzo napięty, a siostra nie konsultowała ze mną wcześniej tego spotkania. Tak więc... Ciao!

Uśmiechnął się na pożegnanie do siostry i wyszedł z gabinetu. Minął sekretarkę. Zgodnie ze swoimi przeczuciami ledwo pamiętał, jak wyglądała. Pomachał jej wesoło i opuścił kancelarię.

Ania dogoniła go na klatce. Usłyszał najpierw otwierane drzwi, a potem, zanim zdążył zareagować, chwyciła go za ramię i szarpnęła.

– Aua! – krzyknął. – Nie w szczepionkę.

Jej wściekła mina świadczyła o tym, że nie doceniła dowcipu.

– Ty tępy gnojku – warknęła. – Masz tam wrócić, być miły i wysłuchać tego, co mój klient ma do powiedzenia.

– Nie, nie muszę – odpowiedział. – Nie przyszedłem tu po to, żeby robić za twojego chłopca na posyłki. Macie problem z tą suką? Radźcie sobie sami. Krzyżyk na drogę i powodzenia.

Uwolnił się z uścisku siostry i ruszył po schodach na dół.

– Sto tysięcy złotych – usłyszał za sobą jej głos.

Zatrzymał się. Odwrócił.

– Co sto tysięcy złotych? – zapytał. – Tyle mi zapłacicie, jak wam pomogę?

– Nie! Tyle ojciec ci zostawił w testamencie, debilu!

– No i tę leśniczówkę, z którą nic nie zrobię. I?

– Myślisz, że zobaczysz te pieniądze?

– Zapisał mi je, nie?

– Uhm... I jak myślisz, kiedy je zobaczysz, gdy zaczniemy z matką walczyć o to, żeby albo podważyć testament, albo uznać cię za niegodnego dziedziczenia?

– Co takiego?!

– Poczekaj. Daj mi się zastanowić. Aha, podważenie testamentu. Ojcu na koniec rzuciło się na mózg. Nie myślał jasno, co potwierdzi każdy, kto go znał. Ja, mama, pracownicy kancelarii, każdy, kurwa, prawnik w tym mieście, którego o to poproszę. Albo to, że jesteś niegodny dziedziczenia... Ile razy odwiedziłeś ojca, kiedy był chory? I co opowiadałeś na mieście na jego temat?

Dawid mimowolnie się uśmiechnął.

– Siostra, nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz. Ojciec był jednym z najlepszych adwokatów w tym mieście i z pewnością tak przygotował ten testament, że nie dasz rady go podważyć, choćby ci nawet miał pomagać pierdolony Pudzian. A co do uznania za niegodnego dziedziczenia, to w Szczecinie był problem, żeby to zrobić w przypadku faceta, który zabił własnych rodziców, więc wiesz... Nie będzie łatwo.

– No to sprawdź mnie, Dawid.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Detektyw poczuł, jak gniecie go w żołądku. Iga na niego czekała. Była na pogrzebie, patrzyła wprost na niego. Ale sto tysięcy to było sto tysięcy. Suma, która da mu oddech na rok, dwa, a może nawet trzy lata, jeśli wcześniej wszystkiego nie przepije. Zagryzł zęby tak mocno, że aż rozbolała go szczęka.

– Dobra – wymamrotał z rezygnacją. – Ale tylko ten jeden raz. Jeśli spróbujesz tego numeru powtórnie, to...

– Jeśli będę musiała, to spróbuję jeszcze raz i jeszcze raz – przerwała mu. – Tak długo, jak będzie działało, Dawid.

– Zwykła z ciebie kurwa, wiesz?

Zmrużyła lekko powieki, a kąciki jej ust lekko się uniosły.

– Naprawdę myślisz, że takie teksty robią na mnie wrażenie? Nawet sobie nie wyobrażasz, co wysłuchiwałam od mojego byłego.

– Pomyślałem tylko, że kilka słów prawdy nie może ci zaszkodzić, siostra.

Podeszła bliżej. Była od niego niższa o ponad dziesięć centymetrów, ale stała dwa stopnie wyżej, więc patrzyła teraz z góry.

– Wcale nie chcę z tobą pracować, Dawid. Kiedy złożyłam ci propozycję, pożałowałam już następnego dnia. I każdy dzień zaczynam od modlitwy, żebyś jej nie przyjął.

– Ale...

– Znasz Ewelinę Baliczkę. Wiesz, jaka ona jest. Uważam, że akurat w tej sprawie naprawdę możesz mi pomóc, a Kalęcki to dobry klient, perspektywiczny. Zależy mi na nim. I co najważniejsze, ty też możesz na tym zyskać. I nie mówię tutaj tylko o pieniądzach ze spadku po ojcu. Nie możesz się wypiąć na cały świat, Dawid. Musisz zacząć jakoś żyć, wziąć się za siebie. A to może być pierwszy krok we właściwym kierunku.

Wolski wbił wzrok w podłogę. Jego ramiona kilkukrotnie zadrżały, jakby płakał. A potem zupełnie niespodziewanie pokonał te dwa stopnie, które dzieliły go od siostry, i mocno ją przytulił, wciskając twarz w jej elegancką bluzkę. Zaskoczona, stała tak nieruchomo i dopiero po chwili go objęła. Wreszcie, po kilku długich sekundach, Wolski puścił ją, delikatnie się odsunął, spojrzał jej prosto w oczy i powiedział szyderczo:

– Serio, siostra? Z takimi tekstami do mnie? Pojebało cię?

Adwokatka odepchnęła brata ze złością i uderzyła go pięścią w ramię.

– Pierdol się, Dawid. Po prostu staram się do ciebie dotrzeć w każdy możliwy sposób.

A potem uśmiechnęła się. Szczerze i naturalnie. Bez żadnych podtekstów i złośliwości. Wolski odpowiedział tym samym.

– Wracamy? – zapytał.

– Wracamy – potwierdziła. – Ale zachowuj się rozsądnie. Nie zrób niczego głupiego. Po prostu słuchaj, kiwaj głową i wyglądaj na mądrzejszego, niż jesteś, okej?

– Okej.

Wrócili do kancelarii. Minęli bezbarwną recepcjonistkę i weszli do gabinetu. Kalęcki właśnie coś przeglądał na swoim telefonie. Na ich widok odłożył komórkę.

– Już wszystko w porządku. Mój brat jednak znajdzie czas, żeby zająć się pańską sprawą – powiedziała Ania, siadając z powrotem za biurkiem.

– Tak – potwierdził Dawid. – Jednak udało mi się... Damy radę. Słucham, co tym razem wywinęła ta łobuziara Ewelina.

Kalęcki zmarszczył brwi, a adwokatka posłała detektywowi oburzone spojrzenie. Dawid był pewien, że gdyby tylko mogła, kopnęłaby go w kostkę.

– Pan nie zna sprawy? – zapytał mężczyzna.

– Siostra nie zdążyła mi opowiedzieć.

– No cóż... – Kalęcki chrząknął i poprawił się na krześle. – W skrócie chodzi o to, że pani Baliczka posiada pewne kompromitujące materiały i bardzo zależy mi na tym, żeby je odzyskać.

Wolski zerknął na mężczyznę i zauważył obrączkę ślubną na serdecznym palcu. Już wszystko rozumiał.

– Czyli Ewelina pana przeleciała, nagrała to lub zrobiła fotki w trakcie i teraz grozi, że pokaże je pańskiej żonie?

Kalęcki zrobił wielkie oczy i gwałtownie poczerwieniał.

– Co takiego?! Nie! Nic z tych rzeczy! Chryste Panie, za kogo mnie pan uważa?!

– Eee... Co... Eee... Nie. Nie miałem nic złego na myśli, ale powiedział pan o kompromitujących materiałach i...

– Chodzi o dane klientów! – Anna włączyła się ostro w rozmowę. – Dane klientów, Dawid. Pan Kalęcki prowadzi firmę księgową.

Wolski zagryzł wargę, a potem wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: a skąd miałem wiedzieć?

– Przepraszam – wybąkał. – Czy możecie mi w takim razie wyjaśnić, o co chodzi?

– Pan Kalęcki... – zaczęła siostra.

– Ja to opowiem – przerwał jej zmęczonym głosem mężczyzna. – Prowadzę firmę księgową, która równocześnie zajmuje się archiwizacją dokumentów naszych klientów. Mamy ich umowy o prace, listy płac, umowy z kontrahentami, różne wewnętrzne korespondencje. W sumie cały ten papier i korespondencja produkowana w firmach trafia w pewnym momencie do nas. My to archiwizujemy i trzymamy tak długo, jak trzeba.

Wolski udawał zainteresowanie. U niego za całe archiwum robił sejf zamontowany w rogu mieszkania – wrzucał tam każdą kartkę, która mogłaby mu być kiedyś potrzebna.

– Co z tym wspólnego ma pani Baliczka? – zapytał.

– No cóż... Pani Ewelina Baliczka zaczęła pracować u nas kilka miesięcy temu.

– Jako archiwistka? – zdziwił się Wolski.

– Jako moja asystentka – sprostował Kalęcki, a Wolski zdziwił się jeszcze bardziej. Znał Ewelinę. Jego zdaniem nie nadawała się do żadnej pracy, a do pracy asystentki prezesa zarządu szczególnie.

– Zatrudnił ją pan? Naprawdę? Ewelinę?

Kalęcki ścisnął mocniej trzymany w dłoni telefon.

– Potrzebowałem kogoś do pomocy na cito, a ona miała dobre CV.

CV, w którym nie było pewnie ani słowa prawdy, pomyślał Wolski, ale zachował to dla siebie. Po co dodatkowo pogrążać przedsiębiorcę.

– I co się później wydarzyło? – zapytał.

– Zwolniłem ją po półtora miesiąca – odpowiedział szybko Kalęcki.

– Nie sprawdziła się?

– To mało powiedziane. Jej stosunek do pracy był taki jak...

– Do byłego męża? A właściwie obecnego... chyba. Nie do końca wiem, jak teraz to u nich wygląda.

Kalęcki spojrzał na niego pytająco i Wolski poczuł się w obowiązku wyjaśnić.

– Ciągnęła od niego kasę, nie dawała nic w zamian i szukała tylko okazji, żeby go wyruchać do czysta.

Ku pewnemu zaskoczeniu detektywa przedsiębiorca pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Tak. To dobrze opisuje jej zachowanie. Nie wypełniała swoich obowiązków, była bardzo roszczeniowa, źle się z nią współpracowało. Myślę, że wszyscy w firmie odetchnęli z ulgą, kiedy wreszcie się jej pozbyłem. Muszę przyznać, że był to największy błąd, jaki popełniłem w mojej biznesowej karierze.

– A te kompromitujące materiały?

Kalęcki westchnął ciężko, po czym posłał pytające spojrzenie adwokatce.

– Dawid jest nie tylko moim bratem, ale też człowiekiem, któremu może pan ufać. Naprawdę wierzę, że pomoże w pana sprawie.

Przedsiębiorca nie wydawał się do końca przekonany, jednak chyba uznał, że stoi pod ścianą i nie ma innego wyjścia, jak opowiedzieć całą historię.

– Tak jak wspominałem, w pewnym momencie trafiają do nas wszystkie dokumenty naszych klientów. Dwa tygodnie po zwolnieniu pani Baliczka skontaktowała się ze mną i poinformowała mnie, że jest w posiadaniu kopii elektronicznych tychże. I jeśli jej nie zapłacimy za ich zwrot, opublikuje je w internecie.

– To są jakieś tajne dokumenty?

Kalęcki pokręcił przecząco głową.

– Nie tajne. Nie ma też w nich żadnych dowodów na brudne interesy, przestępstwa i inne takie. Ale jeśli by się pojawiły w internecie, dla mojej firmy byłby to koniec. To są dane poufne, tajemnice handlowe, dane osobiste, numery kont bankowych, wyciągi, informacje objęte RODO i inne takie. Buduję tę firmę od dwudziestu lat. Zatrudniamy obecnie blisko trzydzieści osób i stoimy mocno na nogach. Bierzemy udział w przetargach na obsługę rachunkową i obiegu dokumentów w dużych, poważnych firmach. To jest dla nas ogromna szansa. Ale jeśli Ewelina zrealizuje swoją groźbę, jeśli się to wyda, jesteśmy skończeni. Nikt nam już nie zaufa. Nigdy. Nie w dobie, kiedy taką wagę przywiązuje się do ochrony danych osobowych. A jeśli dojdą do tego jeszcze kary umowne, zbankrutujemy w ciągu kwartału.

Dawid pomyślał, że takie zagranie było typowe dla Eweliny. Ciekawe, czy zaplanowała wcześniej ten numer czy zrobiła to spontanicznie.

– Niech jej pan w takim razie zapłaci – stwierdził. – Wiem, że to dziwnie brzmi, ale to najlepszy i najszybszy sposób na załatwienie całej tej historii. Do sądu z tym nie pójdziecie. Na policję też nie, bo wtedy sprawa się wyda. Pozostaje więc tylko to. Zapłaci pan, weźmie od niej nośnik z danymi i problem z głowy. A na przyszłość proszę lepiej sprawdzać osoby, które pan zatrudnia.