49,00 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 49,00 zł
Trzy lata leżała w szufladzie, aby w końcu ujrzeć światło dzienne! „Zupełnie Zwykła Historia” wcale nie jest taka zwykła, jak mówi jej tytuł. Debiutancka powieść Dagmary Kokoszki-Lassoty to historia pełna bólu, szczęścia, ale przede wszystkim prawdy. Motywację i siłę znajdą w niej wszystkie osoby, które żyją w cieniu, nie potrafiąc zawalczyć o siebie. Poznajcie historie tytułowej D. i jej zmagania z przeciwnościami losu, starania o dobro bliskich i walkę o miłość, która jak się okazało… może być na wyciągnięcie ręki!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 119
Rok wydania: 2020
ZUPEŁNIE ZWYKŁAHISTORIA
E-book objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która dokonałą zakupu. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom
Plik został zabezpieczony znakiem wodnym.
Copyright © by Magic Social Media Dagmara Kokoszka-Lassota
Projekt okładki, rysunki - Alicja Sawczuk – www.behance.net/inhodesign
Korekta: Marta Nowacka, Aleksandra Frankowska
Opieka merytoryczna: Sylwia Chojecka - www.odslowado.pl
Opiekun projektu: Ola Kuśmirek, Aleksandra Dzikowska
ISBN: 978-83-957980-0-9
Wydanie I, Zielona Góra 2020
Książkę tę dedykuję:
- moim dzieciom, bo to one dały mi siłę do tego, aby zawsze walczyć o swoje marzenia. Celowo nie piszę zbyt wiele o dzieciach w tej książce, bo nie chciałabym, żeby miały kiedyś mi za złe, że wzorowałam swoje książkowe postacie na nich :) Dlatego nie myślcie, że moja bohaterka jest wyrodną matką, która zapomniała o swoich dzieciach :) To przemyślane, bo kocham je najbardziej na świecie :)
- mojemu G., który nauczył mnie cierpliwości i pokazał, jak może nareszcie wyglądać normalne życie;
- mojej rodzinie - rodzicom, siostrze i babci, którzy zawsze byli przy mnie, choć czasem zupełnie na to nie zasługiwałam…
- Tomaszowi, który motywował mnie do dokończenia tej książki i był moim pierwszym i najwierniejszym krytykiem;
- Oli, Oli, Oli (najlepszemu dream-OLO-teamowi) Agnieszce, Ali, Marcie i Sylwii, które pomogły mi zakończyć wreszcie ten projekt i puścić go do druku;
- Oli i gangowi PSC, który nauczył mnie, że warto iść po swoje, nawet wtedy, kiedy jest po prostu ciężko;
- Rafałowi - który podał mi pomocną dłoń i wprowadził w ten książkowo-wydawniczy świat;
- moim wrogom – to dzięki Wam jestem dziś taką osobą, jaką jestem.
„Przyj kobieto, przyyyyyj! Przecież jakimś cudem musisz w końcu urodzić! Jesteś już po terminie, ile jeszcze chcesz czekać? Wciąż nie widać główki! Postaraj się bardziej! Pomóżcie mi, ona sama nigdy nie dokończy… Dajcie jakieś kleszcze, siostro, kleszcze! Cokolwiek! Musimy jej jakoś pomóc, bo to dziecko w końcu się udusi! Zróbmy coś, jest coraz gorzej. Kładźcie się na brzuch, naciskajcie, może wspólnie uda nam się wreszcie je wyciągnąć. Przyyyyj! Dasz radę, ja wiem, że to trwa już dwanaście godzin, ale w końcu będzie dobrze! Zobacz, już prawie, już jest główka, nareszcie, udało się!!!”
„Łeeeeeeeeeeee, łeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee” – ta chwila, kiedy donośny krzyk małej D. rozniósł się po całej sali porodowej, była jedną z najważniejszych w jej życiu. Choć zupełnie jej nie pamiętała, bo w sumie to dość uzasadnione, to i tak już zawsze miała z tyłu głowy myśl, że jej przyjście na świat było bardzo spektakularne. Nie tylko dlatego, że wyciągnięto ją na siłę kleszczami i że kilku wielkich wagą lekarzy, uciskając brzuch jej mamy, wypchnęło ją na zewnątrz. Również dlatego, że po prostu ewidentnie nigdzie jej się nie spieszyło. Nie dość, że urodziła się tydzień po terminie, to jeszcze przez te 12 godzin porodu dała mamie nieźle popalić. Kurczowo zapierała się rękami i nogami, byleby jej jeszcze nie wyciągać z bezpiecznej strefy maminego brzucha. Wiedziała. Na pewno. Już wtedy czuła, że jej życie nie będzie usłane różami, a ona sama kilka dobrych razy będzie żałowała, że przy tym porodzie lekarze jednak nie dali za wygraną.
Nie ma jednak sensu dramatyzować. Poród był, jaki był, jego konsekwencje wcale nie okazały się lepsze (przypadkowe przyplątanie się jakiegoś szpitalnego stworka o mrocznej ksywce „Gronkowiec”) i faktycznie nieco osłabiły emocje młodych rodziców, jednak w ogólnym rozrachunku ta puchata kulka była ich wymarzoną córeczką. Córeczką, która od pierwszych dni swojego życia postanowiła przyprawić swoich rodzicieli o siwe włosy jeszcze grubo przed tym, zanim osiągnęli trzydziestkę.
Wszystkie piękne i kolorowe bajki o rodzicielstwie, karmieniu piersią, przespanych nocach, zdrowo rozwijającym się dziecku, odwiedzaniu lekarzy wyłącznie podczas szczepień i wizyt kontrolnych, przy malutkiej D. nie miały szansy się spełnić. Ba! Ta młoda, lekko „sfochana” dama wręcz gardziła maminym cycem, zmuszając biednego tatusia do zasypiania nad odgrzewanym w nocy mlekiem modyfikowanym. Oj, niejedna butelka uległa przypadkowemu zniszczeniu podczas takich nocnych akcji. Przecież noc nie jest od spania, prawda? Kochana D. uświadamiała rodziców niemalże każdego dnia, że rodzicielstwo to naprawdę trudne wyzwanie.
Malutkie przeziębienie? Katarek? Kaszelek? Po co zaczynać tak łagodnie, skoro można od razu z grubej rury – jakąś anginą, zapaleniem krtani czy porządną grypą. Tak, tak. Lekarzy i apteki zatroskani rodzice D. odwiedzali przez całe jej dzieciństwo częściej, niż ona przedszkole. Mimo całej swojej wrodzonej złośliwości była jednak bardzo pogodnym i radosnym dzieckiem, które szybko podbijało serce każdego, kto tylko miał okazję z nim porozmawiać. W wieku dwóch lat była w stanie nawet odbierać telefony i sprzedawać znajomym babci bajeczki o tym, że rzekomo mama poszła właśnie na zakupy, a ona – mała D. – musiała zostać w domu sama. Bardzo dobrze się domyślasz. D. od dziecięcych lat z rozbrajającą łatwością tworzyła niesamowite historie, w których świstoklik występował dużo wcześniej, niż wymyśliła go sobie autorka “Harry’ego Pottera”.
Była prawdziwą małą damą. Wiecznie uśmiechnięta, w dwóch kitkach, swoich ukochanych lakiereczkach i najpiękniejszych na świecie sukienkach, na które tatuś ciężko pracował całymi dniami i nocami. Pozytywna, uprzejma i bardzo inteligentna. W wieku 4 lat sama nauczyła się czytać, niedługo potem – pisać, liczyć, no i śpiewać. Choć śpiewała już chyba w brzuchu mamy. Uwielbiała pomagać rodzicom i ich wspierać, ale równie dobrze wychodziło jej sprawianie wiecznych problemów i komplikacji. Potrafiła rozpłakać się bez powodu, potupać, pokrzyczeć, żeby za chwilę wzdychać z radości i piszczeć na widok nowej serii z jajka niespodzianki. Prawdziwa mała kobieta – pełna skrajnych i niezrozumiałych emocji.
Mała D., choć jeszcze wtedy o tym nie wiedziała, od dziecka miała predyspozycje do tego, żeby pakować się w możliwie największe kłopoty. Bieganie po cudzych ogródkach, chodzenie z dwoma chłopakami jednocześnie czy propozycja wychowawczyni o przeniesienie jej z 2 do 3 klasy to prawdziwy przedsmak tego, co miało wydarzyć się później. Wieczna radość pomieszana z goryczą, strachem i niepewnością sprawiła, że jej rodzice do dziś nie mogą spać spokojnie. Taki to już typ. Jej obecność sprawia innym ogromne szczęście, ale niesie też ze sobą cały wachlarz przeróżnych emocji. Nie zawsze odciskają się one pozytywnie na życiorysie osoby, która wchodzi z nią w bliższe relacje.
Jednak o tym za chwilę…
I nigdy więcej miała się nie zakochiwać! Wmawiała sobie przez dłuższy czas, że każdy napotkany facet będzie taki sam. Tym razem miało być tak samo… Ona nawet chciała, żeby tak właśnie było! Całym swoim jestestwem nawoływała do świata: „Zróbcie coś, popsujcie to, nie może być dobrze!”. I miało nie być… Naprawdę miało nie być dobrze!
Siedziała teraz na dachu swojego obskurnego wieżowca, wydmuchując nos w kolejny skrawek szarego papieru. Obok niej leżał już całkiem pokaźny stosik. “Dlaczego... – mruczała – że też to akurat mnie musiało się przytrafić? Za co?!”.
Kolejny zasmarkany papier wylądował za jej plecami. Z rozmazanym tuszem, zaciekami na wypudrowanej twarzy i zrozpaczoną miną wyglądała, jakby w jednej chwili zawalił się cały jej świat. Paradoks! Tysiące innych kobiet na jej miejscu właśnie szalałoby z radości! Facet, na widok którego wzdychała z podniecenia przez całe pół roku, właśnie zrozumiał, że ona istnieje! Ba, nawet więcej! Zaczął się nią interesować, ale nie tak po koleżeńsku, tylko zupełnie poważnie.
Wpatrzona w rozgwieżdżone niebo zastanawiała się, co z tym wszystkim zrobić. Idiotyzmem byłoby się teraz wycofać. Akurat teraz… Wiedziała, że w głębi duszy wcale tego nie chce. Kochała go. Pokochała go już dawno… Kiedy on nawet nie myślał o niej inaczej niż o „dobrej kumpeli”. Wzdychała do myśli o nim każdego wieczoru. Nieustannie. Od wielu miesięcy.
Na jego widok zaczynały jej się trząść kolana, a serce lądowało w gardle, chcąc chyba wyskoczyć wprost do niego ze słowami: ,,Weź mnie, jestem już twoje!”. Jak na złość, on nic nie widział. Ślepy, zapatrzony w swoją dziewczynę ignorant… No tak! Żeby tej rozpaczy było mało, on wiecznie z kimś był! I nie była to ona…
Codziennie, idąc obok niego i słuchając opowieści o tajemniczej jędzy (zwanej jego „ukochaną”), z przerażeniem odkrywała, że w każdej chwili jest w stanie zwrócić swoje śniadanie. Na wspomnienie imienia wroga robiło jej się słabo. Bo ile można o niej słuchać? A on nadal nic nie widział. Często klepał ją po ramieniu jak dobrego kumpla, mówiąc, że bardzo lubi spędzać z nią czas. Czas. Nawet nie wiedział, jak bardzo chciałaby spędzać go z nim w zupełnie inny sposób.
Często przed zaśnięciem odtwarzała sobie w myślach jego każde słowo, uśmiech, gest… Szalała za nim. Mogła rozmawiać z nim godzinami. Barwa jego głosu przyprawiała ją o dreszcze… Szczególnie wieczorami, kiedy dodatkowo tak seksownie walczył z chrypką. Ech… To ona pocieszała go po każdej kłótni, rozstaniu. To ona była zawsze. Na wyciągnięcie ręki… Tylko on wolał tą ręką dotykać i głaskać po policzku inną. Bolało. Bardzo. Szczególnie słuchanie o wszystkich intymnych szczegółach jego związków.
I co? I teraz to wszystko miałoby się nagle zmienić? Co z ich przyjaźnią? Co z jej życiem? Przecież obiecała sobie, że już nigdy więcej się nie zakocha. Nie teraz. Nie może się z nikim spotykać. Ona chciała wyjechać. Uciec jak najdalej od niego. Od tej chorej, platonicznej miłości.
Uciec od przeszłości, która czekała na nią za każdym rogiem. Przeszłości, która była dosłownie wszędzie! Kiedy D. wchodziła na uczelnię, miała wrażenie, że wszyscy patrzą na nią i po prostu jej współczują. Ich twarze zdawały się mówić: „kochana, my o tym wiedzieliśmy, ale każdy z nas bał się ci powiedzieć”. Chciała raz na zawsze zapomnieć o całym tym niefortunnym małżeństwie, przemocy, zdradach i upokorzeniu, z jakim przyszło jej się tak nagle zmierzyć. Wolała się więcej nad tym nie zastanawiać. Wystarczył jej miesiąc, kiedy to siedziała bezczynnie na krześle i wpatrywała się w ścianę, zadając sobie pytania: „Dlaczego ja? Dlaczego to spotkało akurat mnie? Dlaczego on mi to zrobił? Dlaczego odszedł do INNEGO? Co ze mną było nie tak?!”.
Musiała się wreszcie dźwignąć. Przebolała już ten etap, kiedy na pół roku przed obroną licencjatu chciała wszystko rzucić i wrócić do rodziców. Wytłumaczyła sobie, że stała się po prostu nieświadomą ofiarą. Ofiarą, która miała odgrywać rolę przykładnej żony, matki i wizytówki uznanego prawnika, który rościł sobie prawa do jej własności i narzucania tego, jak dokładnie ma żyć, aby pasować do jego wyidealizowanego świata. Ofiarą, która była tylko słabą przykrywką do jego drugiego – jak się później okazało – niezwykle bujnego życia, tak skrzętnie ukrywanego przed światem, aby dalej móc chwalić się mianem człowieka nieskazitelnego.
Nic nie miała do związków jednopłciowych – przez cały czas trwania rozwodu i poznawania mrocznych tajników przeszłości swojego eks zdążyła poznać wiele takich par i uważała, że to całkiem mili i porządni ludzie. Ich chęć niesienia pomocy innym była naprawdę cudowna i to częściowo dzięki nim udało jej się tak sensownie wybrnąć z całej tej małżeńskiej historii. Szanowała ich i trzymała kciuki, aby każdy osoba, która marzy o tym, żeby stworzyć taki związek, miała w sobie tyle odwagi, żeby wprost mówić o sobie i swoich uczuciach, zamiast krzywdzić zupełnie nieświadome i zakochane w nich po uszy osoby. Jakakolwiek orientacja seksualna nie zwalniała także z bycia po prostu człowiekiem, a jej eks zupełnie się tym nie przejmował. Dla niego wprost nie było rzeczy niemożliwych.
Tylko dzięki niemu… Dzięki temu swojemu Iksowi miała wtedy siłę stanąć do walki z tą chorą sytuacją. To on pocieszał ją, dzwonił do niej, pisał i namawiał do powrotu na studia. To on podał jej pomocną dłoń, jako jeden z niewielu nie oceniał i nie pytał: „Jak mogłaś tego nie widzieć?! No jak?! Przecież musiałaś coś zauważyć!”.
To on był obok, wspierał, dawał nadzieję, że to, co ją spotkało, to jeszcze nie koniec świata. On. Najlepszy przyjaciel.
Postanowiła jednak zaryzykować. W końcu raz się żyje! Dopiła ostatni łyk kawy, z którą się ostatnio nie rozstawała, poprawiła sukienkę, przetarła oczy i była gotowa. Gotowa na podbijanie świata. Przecież jej nic nie mogło złamać. Nawet wizja szczęśliwej, odwzajemnionej miłości. Takie kobiety jak ona też się kiedyś zakochują! No przecież… Jeśli nie, to ona będzie pierwszą. Trudno…
Rzuciła okiem na zasmarkany stosik papierów i po raz ostatni głośno zapłakała. Zrozumiała, że nie da się dłużej oszukiwać. Ma serce, ma duszę i wcale nie jest taką zimną kobietą, na jaką próbowała pozować przez ostatni czas. Może jemu warto zaufać? Zresztą, po co już teraz się stresować? Nie wie jeszcze, czy jej życie się poukłada. Nie wie, czy będzie musiała wyjechać i zostawić wszystko, co budowała w tym miejscu przez ostatnie lata, czy jednak uda się zostać. Tak naprawdę niewiele wiedziała, a im dłużej się zastanawiała nad tym, co zrobić i jak pokierować swoim dalszym życiem, tym trudniej było jej wybrać jedną konkretną drogę do celu. Bo przecież to o ten cel chodziło! Chciała po prostu być kochana, szczęśliwa, bezpieczna i spokojna. Chciała kochać i wiedzieć, że jest dla kogoś ważną osobą. Że ktoś liczy się wreszcie z jej uczuciami i wiąże z nią swoje plany na przyszłość. Naprawdę się w tym pogubiła. Miała wokół siebie wielu mężczyzn, którzy chętnie pocieszyliby ją po traumatycznym rozwodzie, ale to nie było w jej stylu. Ona tak nie potrafiła. Albo musiała kogoś pokochać, albo… pozostawał na zawsze w tej nieszczęsnej strefie P, w której paradoksalnie to teraz ona tkwiła. No tak, bo nieszczęśliwie zakochała się w swoim przyjacielu. Przyjacielu. Przyjacielu. PRZYYJACIELU. To po prostu nie mogło się udać. Przyjaciele są przyjaciółmi i powinni nimi pozostać. Niektórych rzeczy w przyjaźni się nie robi…
W sumie on dopiero wyraził chęć przyjścia do niej na imprezę. Może wcale nic z tego nie będzie? Może jej się tylko wydaje, że z tej przyjaźni może zrodzić się prawdziwe uczucie? Może on aż tak boi się jej “bagażu emocjonalnego”, że nie da się już nic z tym zrobić? Może jej się przewidziało, że on patrzy na nią jakoś tak inaczej, cieplej, milej niż zwykle. No, kurde, no! Przecież nie jest jakąś rozchichotaną nastolatką, żeby zastanawiać się nad takimi rzeczami. Czas dorosnąć, raz a porządnie!
Złapała kilka szybkich oddechów i pchnęła drzwi prowadzące na klatkę schodową. Czas wrócić do domu… Córka czeka.
Wysoki, lekko wychudzony blondyn. W okularach, z wiecznie przyklejonym do twarzy uśmiechem. W tych swoich za dużych spodniach jeansowych, czarnej bluzie i do niczego niepasujących adidasach. Człowiek – żart. Ze wszystkiego się śmiał, we wszystkim doszukiwał się doskonałej okazji do celebrowania radości. Idealnie potrafił wtopić się w towarzystwo, tak, żeby zbierać jedynie splendor tego, co udało się załatwić dla niego innym. Chłopak z tendencją do bycia wiecznym studentem oraz osoba, która sama nie wie, czego oczekuje od swojego życia. Niby szczęśliwy, niby zadowolony, niby wyluzowany.
Tak zwyczajnie niezwykły… Tajemniczy. Małomówny. Trudny do rozszyfrowania. Wyjątkowo dobry obserwator, który z jednej strony trzymał się najbardziej wyselekcjonowanego towarzystwa, z drugiej zaś potrafił tak umiejętnie trzymać się na uboczu, że nawet nikt z jego znajomych tego nie zauważał. Był i jednocześnie nie uczestniczył w danej sytuacji, w tym konkretnym czasie. Słuchał, ale nie słyszał. Patrzył, ale nie widział. Taka chodząca zagadka. Człowiek, który przyciągał jak magnes, a odpychał jak kolejka w Biedronce tuż przed niehandlową niedzielą. Wywołujący cały wachlarz sprzecznych odczuć i emocji, o jakich często nawet nie miało się pojęcia przed poznaniem tego jegomościa.
Nie był nikim szczególnym. Nie pojawiał się w pierwszych rzędach na wykładach najbardziej wymagających wykładowców. Nie było o nim głośno w towarzystwie i nie angażował się w typowo studenckie gównoburze. Nie robił tak naprawdę nic, żeby dać się w jakikolwiek sposób poznać – ni to z tej lepszej, ni to z tej gorszej strony.
Niby uprzejmy, niby sympatyczny, a kąśliwe uwagi sypał jak z rękawa ściągniętej ze starszego brata kurtki. Uwielbiał jednym zdaniem podsycać ogień żarliwej dyskusji o wyższości dziobania nad klikaniem, udając przy tym, że on przecież nie miał nic złego na myśli.