Zostańcie z nami - Sindelka Marek - ebook

Zostańcie z nami ebook

Sindelka Marek

4,1

Opis

Uhonorowany najważniejszą czeską nagrodą literacką Magnesia Litera zbiór Zostańcie z nami dowodzi, że krótkie formy to wciąż jedna z najmocniejszych stron pisarzy zza naszej południowej granicy, a opowiadanie wcale nie musi być ubogim krewnym wielkiej pani powieści. 

W ośmiu krótszych i dłuższych historiach autor oddaje nam swoich niedoskonałych bohaterów bez retuszu, co już może boleć, a boli jeszcze bardziej, kiedy dość szybko rozpoznajemy w nich samych siebie. Ludzi zakładających maski, z przyzwyczajenia tkwiących w wygasłych związkach, prześlizgujących się przez życie, unikających samokrytyki. Ludzi, którzy zrobią wszystko, żeby nie zauważyć, że w ich życiu coś umarło. 

Šindelka pisze rytmicznie, dynamicznie, w punkt, bez dłużyzn, jakby zdawał sobie sprawę, że w naszych czasach nic, co nie spodoba się „od pierwszego kliknięcia”, nie zostanie przeczytane. 

Lektura Zostańcie z nami jest jak spotkanie ze szczerym do bólu obserwatorem, który mówi: spójrz na siebie, taki jesteś, wszyscy jesteśmy podobni. Przejrzenie na oczy może nie być przyjemne, ale tylko z tą świadomością możemy się zmienić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (10 ocen)
2
7
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Zůstaňte s námi

First published in 2011 by Odeon, Praha

Redakcja: Dorota Dobrew, Małgorzata Wiśniowska-Deluga

Korekta: Magdalena Lalak

Projekt okładki: Kasia Michałkiewicz-Hansen

Projekt typograficzny i skład: Mimi Wasilewska

Zdjęcie na skrzydełku: Alžběta Diringerová

Przekład książki został dofinansowany przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej.

Copyright © by Marek Šindelka, 2011

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2016

Copyright © for the Polish translation by Anna Wanik

All rights reserved

ISBN 978-83-65707-05-5

www.wydawnictwoafera.pl

Wydanie I, Wrocław 2016

Skład wersji elektronicznej: Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

IMIĘ

Ziarenko było gładkie i błyszczące jak perła. Miało nieledwie pół milimetra. Jego pochodzenie pozostawało niejasne. Być może to resztka podwodnej góry z dna praoceanu, a może drobina saharyjskiego piasku, przeniesiona przez południowy subtropikalny wiatr z jednego kontynentu na drugi. Możliwe (i to chyba najbardziej prawdopodobne), że to tylko zwyczajny śmieć bez znaczenia i przeszłości. Ziarenko było razem z kilkoma innymi przyklejone do niepozornego kawałka miąższu jabłka, pełnego bakterii gnilnych. Miąższ błyszczał i fermentował. Pochodził z jabłka, które zerwały z drzewa dzieci z sąsiedztwa, lecz gdy się zorientowały, że jest kwaśne i cierpkie, rzuciły je na trawę, gdzie w gorących dniach zmiękło, nabrało słodyczy i pokryło się pleśnią. Kawałek jabłecznego miąższu rusza się pomiędzy źdźbłami i opadłymi zeschłymi liśćmi, ściśnięty w żuwaczce czarnej mrówki, która idzie do mrowiska po ścieżce wyznaczonej przez kwas. Przed nią i za nią szeleszczą kolejne nóżki identycznych robotnic. Ścieżka jest zamieciona, wydeptana, dwukierunkowa. Ziarenka. Nieustanny, neurotyczny ruch w trawie. Mrówki mijają się w pośpiechu, ocierają czułkami i chemiczną drogą przekazują sobie informacje. To jedna z głównych tętnic organizmu. Z mrowiska, ukrytego w korzeniach starego świerku srebrnego, gwiaździście wybiega wiele takich ścieżek. Niektóre są cienkie jak włos, mało uczęszczane, sondujące. Inne grubsze i gęsto ukrwione. Mrowisko penetruje przestrzeń ogrodu. Myśląca, ciągle przegrupowująca się istota, złożona z setek tysięcy i milionów cząsteczek – pojedynczych mrówek, pośrodku której żarzy się i pulsuje olbrzymia mlecznobiała królowa. Czegokolwiek ten migoczący stwór dotknie, rozpada się, rozkłada, znika bez śladu. Teraz sięga po jabłko, które wraz z postępującym popołudniem faktycznie powoli znika. Nad kurczącym się owocem rośnie ozdobny krzew. Rododendron. W tym upale mizernie wygląda: pożółkłe liście, spalone od słońca, poskręcane; gałęzie pokrzywione, jakby złapał je skurcz, jakby chciały się dostać z powrotem pod ziemię, skąd kiedyś wykiełkowały. Nad nieszczęsnym krzewem wiedzie swe liche życie drzewo o nazwie jabłoń. Ktoś je kształtuje na swoją modłę – wiąże drutem i narzuca kierunek wzrostu gałęzi. Drut wrasta w korę, wrzyna się głębiej, rani do żywego. Z gałęzi ciężko zwisają jabłka. Dojrzewają razem z tym czarnym, huczącym, pokręconym latem. Większość z nich w tym skwarze nie doczeka zbiorów. Wyniszczone drzewo zaczyna z nich pić, wysysa z jabłek wodę, tę samą, którą przedtem w nie wsączyło. Trwa walka o przetrwanie. W całym ogrodzie. Spustoszone grządki, popękana ziemia, poszarzałe pędy, obumarłe tulipany, zwiędłe róże. Z budy skleconej z tworzywa sztucznego wystaje kawałek psa. W rogu ogrodu stoi szopa, przed nią porzucone żiguli. Resztki samochodu. Pod wygiętą maską widać wnętrzności. Wewnątrz auta i wokół niego rosną pokrzywy. Na tylnym siedzeniu ma legowisko kotka, sprowadza na świat kocięta, które rozłażą się potem po okolicznych ogrodach i całej dzielnicy. Wszystko, czego nie zabije pies, trzeba łapać i topić. Lato jako choroba, infekcja w ogrodzie. Rozżarzony żwir, rozżarzona konewka, pod rozżarzoną rynną rozżarzona zardzewiała beczka. A tam, gdzie rynna, tam jest i dom. Dom faktycznie stoi, nieładny, w tynku błyszczy mika, z ram okiennych odpryskuje farba, z parapetów wystają pordzewiałe, od dawna nieużywane metalowe uchwyty na flagi. W domu mieszka człowiek o imieniu Josef. Właśnie siedzi przykucnięty pod jabłonią i coś obserwuje. Ziarenko piasku przyklejone do miąższu jabłka, wynoszone na mrówczych żuwaczkach. Odprowadza spojrzeniem miąższ, dopóki nie zniknie, zjedzony przez organizm mrowiska, który żyje w korzeniach świerku i jest ciągle głodny. W zagadkowy sposób gorąco nie ma wpływu na poczynania mrówek; przeciwnie, wydaje się, że skwar dodaje im siły.

Josefowi to wszystko roi się przed oczami. Małe czarne mroczki migające na ścieżce z owadów. Jabłko znika, na ziemię pada finezyjny koronkowy cień, słońce prześwituje przez słomiany kapelusz. Josef czuje pompę, która w nim pracuje, dokładnie rozpoznaje ciśnienie, płynny przepływ krwi w piersi, tam i z powrotem, tam i z powrotem przez komory i przedsionki mięśnia sercowego, pokrytego bliznami po dwóch zawałach. Krew wewnątrz Josefa jest czarna, lepka i stara. W upalny dzień zmienia się w syrop, płynie powoli, mazistym, miodowym ruchem ślizga się po rozkrzewionym labiryncie naczyń. Do ogrodu wbiega jedno z kociąt, poluje na coś, co w płynnym drżeniu gorącego powietrza wygląda jak jakiś robak, płaska glista wijąca się ponad ziemią. To raczej będzie motyl, stwierdza Josef. Ale kto wie. Lato huczy dźwiękami, oszołamia, wszystko może się stać. Kocię, goniąc tę ruchliwą rzecz, wbiega na wrak żiguli, ale natychmiast zeskakuje z rozżarzonej maski, sparzyło się w łapki, wydało przy tym dziwny, organiczny dźwięk, niby miauknięcie, jakby puste, niekocie warczenie. W pewnym momencie Josef już nie wie, czy to przypadkiem nie pisnęło coś w jego głowie, może coś przeskoczyło gdzieś głęboko w ciemnych szczelinach czaszki… Lepiej o tym nie myśleć. Josef widzi mrówki rojące się wszędzie w ogrodzie, również na niebie, kiedy tam spojrzy, a gdy zamknie oczy, pod powiekami też się roi – dochodzi do wniosku, że powinien schować się do cienia, z wysiłkiem wstaje, chwilę dyszy, po czym pokonuje kilka metrów w kierunku zacienionego tarasu, gdzie wyczerpany pada na jeden z foteli z plastiku imitującego wiklinę. Naprzeciwko widzi zatroskane oczy swojej córki Alžbětki.

– Wszystko w porządku, tato?

Przytakuje, sapie. Stolik ogrodowy – szklanka – w niej woda, cukier i cytryna, miska z kiepskimi tanimi wafelkami, z których wycieka kakaowa masa (wszystko jest dziś płynne), masa zwabiła osę, na obrusie kilka rąk – coś mieszają, poruszają pudełkiem od zapałek, co chwila układają je w różnych pozycjach na kwadratowym wzorku, wyhaftowanym na obrusie. Dziwny, nagle jakby nie całkiem znajomy świat rzeczy. I świat słów. Dzieci Josefa rozmawiają. Jest ich tu więcej. Troje. Mówią o nim. O ojcu. Co z Josefem? Co z nim zrobić? Josef je słyszy, ale nie rozumie. Świat słów, nagle, nie całkiem…

– Co myślisz, tatusiu?

(Anežka). Josef podnosi głowę i nie wie. Do tego, że nie wie, dostosowała się nawet jego mimika, dlatego dzieci zgodnie kiwają głowami i kontynuują rozmowę bez jego udziału.

– W Mladej Boleslavi.

(Adam). Josef słucha, ale nie jest w stanie poskładać tego wszystkiego, świat słów, ostatnimi czasy jakby…

– Linda mówiła… świetny… jej ciocia… spacery po parku… świetny… pielęgniarki… świetny… doskonała opieka… jedzenie… świetne, nie ma się nad czym zastanawiać – kończy Adam, pociąga łyk cytrynady i dmucha w szklankę (tak samo jak wtedy, kiedy był mały, myśli Josef), Alžbětka przestawia pudełko zapałek w inne miejsce na siatce obrusu, Adam je stamtąd po chwili nieświadomie, ale jakby specjalnie, zabiera, zapala papierosa, zaciąga się, dym wypuszcza nosem, zapałka chrzęści, w tak suchym upale dymu niemal nie widać, rzuca zapałki niedbale na stół.

– A czy nie dałoby się jeszcze…

(Anežka). Ręka Alžbětki nieśmiało i w zamyśleniu znowu ustawia zapałki.

Aha, mówi nagle w duchu Josef, tałatajstwo. Z miski rozpływających się wafli już biegną dróżki, tam i z powrotem, obmacać czułkami, chwycić i szybko w nogi, między szklankami a popielniczką, w dół po obrusie, na oparcie krzesła, kawałek nawet po nodze Adama i…

– Czego tam szukasz, tato, spadło ci coś?

(Alžbětka). Josef zmieszany puszcza obrus, podnosi głowę.

– Co?

Adam, Adamek, Ada macha ręką, patrzy na Alžbětkę, kręci głową i lekko przewraca oczami.

Josef:

– O czym to ja…

Świat słów nagle jakby już…

– Posłuchaj, Anežka, nie ty będziesz za to płacić, więc skończ już z tymi…

(Adam). Trzeba będzie z tym wreszcie skończyć raz na zawsze, zastanawia się Josef, co za dużo, to niezdrowo, w korzeniach świerku rozrasta się to jak nowotwór, potem uśmierca cały ogród, czego dotknie, znika bez śladu, wykopać, wyrwać, tak dalej być nie może…

– Moglibyśmy się zmieniać, każdy z nas jeden dzień… przecież tata tu całe życie… Tam wszystko będzie nowe, obce… Nie możemy go tak…

(Anežka).

Nieśmiały ruch pudełka zapałek po obrusie (Alžběta).

– Ty chyba oszalałaś!

(Adam). Potem wszyscy milczą, świat słów w jednej chwili znika. Josef odetchnął, widzi swoich troje dzieci, są piękne, milczące, zanurzone w nieznanych myślach, wyglądają na zmęczone. Adam jest rozdrażniony, poci się pod swoją śnieżnobiałą koszulą, poluzowany krawat krzywo opada mu na pierś, Alžbětka ze spuszczonymi oczami zaplata frędzle na lamówce obrusa, Anežka z odwróconą głową, najwyraźniej urażona, patrzy gdzieś w ogród. Cisza i spokój. Troje dzieci, które dawno temu raczkowały w tym ogrodzie, mleczne zęby rozkrawały im dziąsła, w głowie i w wiązadłach głosowych zaczynał kiełkować świat słów, wokół nich zaczynał kiełkować – zaczynał oznaczać świat rzeczy, a jeszcze wcześniej, gdzieś dawno na osi czasu, tych troje dorosłych – każde z nich było jedną komórką w ciele Josefa, a drugą komórką w ciele… Jej… Przypomniał sobie twarz, setki odmian i wariantów uśmiechu, setki odcieni gestów, nieznaczną wadę wymowy, ale imienia, imienia tam nie było… Tylko nie to… Obok znowu płyną słowa, w szklankach lepka woda z cukrem, zapałki na obrusie, z miski uciekają okruszki i małe grudki ciepłej masy kakaowej, obmacać czułkami, chwycić, i dalej…

– Razem z ogrodem to będzie jakieś… powiedzmy… podzielić na trzy, to będzie…

(Adam).

Josef wstaje, z wysiłkiem opuszcza sferę rzeczy, która już… Idzie, słońce przebija przez słomiany wzorek kapelusza, ale już nie z taką siłą, setki wariacji uśmiechów i tysiące drgnięć w pogodzie jedynej twarzy, ale imię, imię – to słowo, które należało do niej, tych kilka liter, które ktoś jej kiedyś dał, w których jak w zawiniątku mieściło się całe jej życie, to słowo nagle zniknęło, wróciło do świata słów, który już umykał Josefowi, przelewał się i wrzał nad stolikiem ogrodowym za jego plecami. To słodkie imię przepadło, zginęło bez śladu, zgubił je w trawie, a ono stopniowo się w nią wtapiało, aż całkiem odeszło w zapomnienie…

Kawałek psa sterczący z budy pomachał ogonem. Josef go minął, wziął z szopy motykę, idzie, teraz już zdecydowanie, z jabłka na trawie zostało już tylko gniazdo nasienne – roi się na czarno, znika – Josef idzie po ścieżce wyznaczonej kwasem, co za dużo, to niezdrowo, Bětka, Anežka i Adámek są w ogrodzie, jeszcze je pogryzą, opuchlizny, zapalenie, moje dzieci i ona, ta, po której zostało już tylko sto odmian uśmiechu… Trzeba to przeciąć, wyrwać, zabić, z trudem bierze zamach, motyka ze świstem tnie powietrze i wrzyna się w ziemię, mroczki przed oczami, kolejny zamach, uderzenie, wszędzie rojące się drobne plamki, panika, czarne, szalone drobinki już biegną po drewnianym trzonku motyki w kierunku dłoni, zniszczyć to, wyciąć, tutaj w korzeniach – jej imię, zabrały mi je, rozebrały, w kawałkach wyniosły, zamach, uderzenie, kwaśny, rozdzierający ból, grzbiety dłoni, ręce, ramiona, szyja, wszystko pali i pulsuje, i roi się wszędzie, wszędzie…

Josef nabiera tchu, znowu bierze zamach, z daleka już do niego biegnie Anežka, zaniepokojeni Adam z Alžbětką wstają od stołu, język motyki ciężko spada w rozwaliny gniazda, coś cicho łupnęło, coś przeciął, Josef schyla się z wysiłkiem, po policzkach spływa mu pot, całe ciało drętwieje, mrówczy jad przenikliwie pulsuje pod skórą, Josef stoi i spogląda na białe ciało królowej przepołowione motyką – jeszcze drga, już nie… Jana! – pęka coś w jego głowie jak dojrzały pączek. Jana, rzęzi Josef i patrzy jak zaczarowany na rój małych czarnych punktów, chaotycznie krążących wokół martwego ciała królowej – niektóre robotnice poruszają okaleczoną królową, przykładają połówki jej ciała, próbują ją wskrzesić, ale na próżno, mrowisko zastyga, umiera, ruch traci porządek, przestaje być zorganizowany, teraz rojenie zawiera jakby jakąś esencję żalu, goryczy, jest ruchem wokół umarłego, gasnącego sensu istnienia… Ten smutek zamknięty w bezładnym ruchu tysięcy teraz już zbędnych stworzeń, ten nieszczęsny, desperacki chaos w jakiś sposób wypełnia również Josefa, który nagle czuje na policzkach łzy, własne łzy, które płyną mu z oczu, ciekną po twarzy i kapią na to spustoszenie. Opada na kolana i ukrywa twarz w dłoniach, czyjeś ręce strzepują z niego ciałka owadów, ktoś kładzie dłoń na jego ramieniu, ktoś go głaszcze, czyjeś słowa rozmywają się wokół, nie mają znaczenia, Josef ich nie rozumie, widzi wszystko jakby z góry, jakby z daleka, obok mężczyzny klęczącego nad gasnącym mrowiskiem rozmyte słowa, przezroczyste niczym mgła, przestraszone dzieci obejmują tatę, nie wiedzą, co począć, są takie małe, takie bezradne, ale są razem, po takim czasie znowu są wszyscy razem, w korzeniach srebrnego świerku klęczy mężczyzna, znalazł tam imię, jej imię, jeszcze nie jest tak źle, są razem, jeszcze chwilę tak zostaną. Zapada wieczór.

ŁUK

– Nie masz mi niczego do powiedzenia? – spróbował zagaić Petr. Od tego bezsensownego zdania trochę zaparowała przednia szyba. Poza tym nic. Wilgoć się gubi i wytraca. Wytraca się również sens, przyczyna tych słów. Cisza. Delikatne, miarowe obroty silnika, dźwięk przesuwającej się gałki skrzyni biegów, westchnienie przejeżdżającego samochodu. Obok Petra w peryferyjnym polu widzenia syn. Oparty o szybę, głowa odchylona, odwrócona, blade usta, zaciśnięte, niedostępne, obce. Petr wraca spojrzeniem na drogę. Jadą przez las. Pada. Wycieraczki poruszają się rytmicznie. Rysują łuk, guma skrzypi, czysta powierzchnia natychmiast zaczyna zapełniać się deszczem.

– Wyrzucą cię ze szkoły, to moim zdaniem oczywiste – mówi Petr teraz już całkiem na próżno. Z siedzenia obok jakby powiało chłodem. Skrzypi guma, szybę zalewa deszcz. Petrowi przechodzą od tego ciarki po plecach. Z gwałtownością, która jego samego zaskoczyła, zredukował bieg. Jakby coś zwichnął, jakby złamał coś żywego. Skręcił w leśną drogę. O podwozie zastukały kamyczki. Spojrzał na chłopca. Siedział w bezruchu, z kamienną twarzą, blady, obcy. O czym myśli? Patrzy w górę, na korony drzew. Uciekają przed nim. Rozgałęziają się, jak jakieś olbrzymie nerwy. Wszystko się ślizga, odjeżdża. Trochę jak zawrót głowy. A na oknie woda. Kropla przekazuje ciężar kropli, pęcznieje, ześlizguje się, zostawiając mokry ślad, a po chwili sama z siebie znowu rozpada się na pojedyncze krople. Gdyby wiedział, jak zacząć, którędy się zbliżyć. Chociaż coś powiedz, Jakubie! Nie chowaj się przede mną! Ale Jakub milczy, droga prowadzi pod górę, o szyby rozbija się deszcz. A nad wszystkim neuroza. Zakręt, skrzypnięcie gumy. Chłopiec o imieniu Jakub. Syn w peryferyjnym polu widzenia. Ruch gałęzi, ruch drzew. Ponad wszystkim nagle pojawia się chmura.

– Patrz, Kuba, tęcza! – mówi Petr, pokazuje, ale na próżno, bez sensu.

– Ty już o tym nie decydujesz! Mam nadzieję, że to dla ciebie jasne, że ty już nie! – denerwuje się drobna, krucha kobieta. Żona. Była żona. Była żona Petra. Petrowi również przychodzą do głowy złe słowa, ale mówi tylko:

– Jana, ja cię rozumiem, miałaś wtedy rację… Powinniśmy byli coś z tym zrobić. Ale w ten sposób… Tak się nie da. Chyba nie chcesz zupełnie stracić Jakuba!

Ale Jana obstaje przy swoim:

– O tym już nie de-cy-du-jesz! – i do rytmu uderza nożem w deseczkę, cebula się rozpada, z pokoju obok dobiega skrzypienie podłogi. Drugie dziecko Jany. Drugie z nowym mężem. Nowy mąż stoi oparty o futrynę. Słucha. Milczy. Patrzy na garnek, w którym coś się gotuje.

– Jakub nie jest wariatem – wydobywa z siebie niepewnie Petr – ani zwyrodnialcem, ani nikim takim. Jest wrażliwy, ma czternaście lat, to głupi wiek. Taki okres… Trafił na jakichś idiotów, sam nie wiem…

Słyszy samego siebie w syczeniu pary, w kuchni, która kiedyś była również jego kuchnią. Świetlówka nad blatem kuchennym, z boku mały, zatłuszczony włącznik, drzwiczki na magnes, lewa tylna fajerka kuchenki nie działa, okno się nie domyka, trzeba je trochę przycisnąć od dołu. Tapeta w kwiatowy wzór, o który się pokłócili. Plama na tapecie tuż nad stołem, czekoladowy odcisk palca trzyletniego Jakuba.

– Sprowokowali go – mówi na koniec Petr i brzmi to zdecydowanie. – Pójdę do dyrektora, może jeszcze można coś zrobić…

– Co byś chciał, do cholery, robić?! – Jana zabija go wzrokiem. Odkrawa nać od marchewki. Nerwowy ruch skrobaczki odsłania inny odcień warzywa. – Trzeba było coś robić, kiedy miał dziewięć lat… kiedy powiesił sąsiadce kota…

Petr od razu przypomina sobie to popołudnie. Lato, duszno, inwersja termiczna, szare niebo, wszyscy otępiali z gorąca, spoceni. Petr, Jana, Kuba i ta wiedźma z parteru, na którą Petr wydarł się w drzwiach, ponieważ przyprowadziła Jakuba do domu za ucho. Wszyscy stoją za domem, patrzą na różowy płatek języka, na dwoje wybałuszonych rybich oczu, na powieszony na trzepaku nieforemny kłąb, który jeszcze godzinę temu wabił się Mikeš.

– Jano, dzieci… czasami robią takie rzeczy… Po prostu muszą sprawdzić, jak to jest…

Jana prycha ironicznie.

– Chyba oszalałeś. Z tym chłopakiem też tylko musiał sprawdzić, jak to jest?

– Jezus Maria, to są dwie całkiem różne sprawy! To była bójka, tak wyszło.

– Nie, żadne tak wyszło. Ten chłopiec ma złamaną szczękę.

– Dał się sprowokować.

– To nieprawda – odpowiada Jana, Petr bębni palcami o stół i kręci głową.

– Jakieś gnojki mówią, że Jakub zaczął, a ty im wierzysz?

Odgłos skrobaczki cichnie.

– To było w klasie pełnej dzieci i… sam Jakub to potwierdził.

– Bzdura – wyrzuca z siebie Petr. – Kompletna bzdura! Nie wiem, dlaczego tak mówi, ale to nieprawda. Robi nam na złość, mnie i tobie, nie wiem, naumyślnie tak mówi…

Jana uśmiecha się ironicznie, wykrzywia usta. Kroi marchewkę i milczy. Nowy mąż stoi, patrzy w garnek jak w przepaść. Petr chciałby mówić dalej, ale nie może. Bierze oddech, coś sobie uświadamia, ale odgania od siebie tę myśl.

– Posłuchaj – mówi na koniec ostrożnie – a może wziąłbym Kubę do siebie na trochę, spróbowałbym…

Cisza.

– Nagle postanowiłeś się zatroszczyć?! – Jana natychmiast wybucha. – A gdzie byłeś, kiedy cię potrzebowaliśmy? To ty od nas odszedłeś, jeśli nie pamiętasz! Ty! Do tej dziwki! Jak miałam sobie radzić sama? Wszystko zniszczyłeś! Wiesz, jak Jakub cię kochał? Jak ciągle o ciebie pytał… Jesteś łajdakiem! Powinni byli w ogóle zabronić ci go widywać!

– Jano, ja…

– Wynoś się – mówi Jana cicho, chłodno.

Petr patrzy na Janę. Nowy mąż w garnek. Delikatne bąbelki i syczenie pary. Klęska.

– Powiedziałam, żebyś się wynosił! Zrozumiałeś?

– Jano, posłuchaj, nie jestem tu z twojego powodu, ale przez Jakuba, więc łaskawie się uspokój. Tak być nie może. Co ty sobie w ogóle wyobrażasz…

– Wynoś się stąd! – wrzeszczy Jana i jednocześnie kaleczy się w palec. Na biały krążek przekrojonego selera spada kropla krwi. – Wynoś się!

Łzy, kurtka, buty, drzwi, na schodach jest chłodno, wilgotny smród z piwnic.

Wyjechali z lasu. Teraz jak okiem sięgnąć rozpościerają się pastwiska. Wolna przestrzeń. Tylko niekiedy na skraju łąki ambona. Petr zahamował, przekręcił kluczyk, dźwięk ucichł. Jakub nawet się nie poruszył. Przez chwilę obaj siedzą w milczeniu ze wzrokiem wbitym w przednią szybę. Jest cicho. Obaj jeszcze czują drżenie silnika, gdzieś w kręgosłupie, w kościach. Spokój. Głucho. Pastwiska.

– No to chodźmy – przerywa ciszę Petr.

Idą.

Wszystkie dźwięki słychać wyraźnie. Dwa trzaśnięcia drzwiami. Skrzypnięcie podeszwy na mokrej trawie. Kuba smarcze. Petr otwiera bagażnik.

– Pomożesz mi? – Wyciągają kwadrat. Tarczę. W drewnianej ramie tkwią umocowane śrubami warstwy różnych materiałów. Wykładzina dywanowa, filc, wata szklana. Powierzchnia twarda w dotyku i sztywna, ale strzała łatwo się w nią wślizguje i potem bez trudu ją można wyciągnąć. Idą przez łąkę. Niosą. Zatrzymują się jakieś sześćdziesiąt metrów od auta, rozkładają drewniane nogi i ustawiają stojak z tarczą. Petr się rozgląda. Wokół idealna równina. W szczelinie nad lasem świeci przedwieczorne słońce. Znowu widać kawałek tęczy. Pachnie mokra łąka.

– Więc jak, trenowałeś? – pyta Petr.

Jakub kręci głową. Stoi nad wielkim otwartym pudłem z czarnego laminatu. Składa łuk. Do rękojeści ze sztywnego bukowego drewna przykręca dwa plastikowe ramiona, przypominające narty. Dolne ramię z tyłu zahacza o lewą łydkę, grzbiet łuku opiera o drugą nogę tak, że prowadzi na skos do góry przez kolano i plecy do prawej ręki. Zapiera się, odwraca tułów, całym ciałem wygina łuk i nasadza cięciwę. Nagle w ręce trzyma broń. Na próbę napina łuk, przyciska cięciwę do policzka, chwilę trzyma, bardzo powoli celuje. Ależ jest silny. Jak wyrósł i zmężniał, myśli Petr. Przed rokiem sam musiał mu naciągać cięciwę. Jak łatwo teraz sobie poradził. Już dawno przeszedł na broń dla dorosłych. Tak samo jak Petr używa ciężkiego, bardzo dokładnego łuku do strzelania na odległość osiemdziesięciu metrów, który można napiąć własnymi siłami, bez wielokrążka.

Po chwili Petr ma złożoną swoją broń. Obaj przypinają kołczany, ochraniacze na lewe przedramię; na grzbiety palców wskazującego i serdecznego prawej ręki, która napina cięciwę, nawlekają skórzane osłonki. Do rękojeści przykręcają metalowe celowniki. Każdy zakłada pierwszą duraluminiową strzałę. Obaj stają bokiem, w rozkroku. Petr napina cięciwę, krótko celuje, strzela. Potem Jakub. Strzelają na zmianę. Milczą, celują, mrużą oczy. Spokój. Tylko brzęczenie cięciw. Lotki syczą i niemal natychmiast odzywa się stłumione stuknięcie w tarczę. Prędkość. Powietrze świeże, surowe, słońce słabe, chłodne, strzępy chmur. Krzyk ptaka w lesie, cichnie i już go nie słychać.

Każdy strzela dziesięć razy. Podchodzą do tarczy. Liczą, wyciągają z tarczy zimne metalowe ostrza, Petr coś pokazuje, zaznacza, wyjaśnia. Jakub kiwa głową. Może nawet sam coś mówi. Wracają do auta. Wszystko się powtarza.

Po kilku rundach Petr wpatruje się w pastwiska, Jakub akurat zakłada strzałę, już prawie napina cięciwę, Petr lekko kładzie mu rękę na ramieniu, zatrzymuje go, kiwa głową.

– Patrz – szepcze, jakby nie chciał nikogo spłoszyć, wystraszyć, Jakub odwraca głowę, przez moment nie wie, o co chodzi, ale po chwili już widzi. Pod lasem z lewej strony stoi duże stado saren, jest ich może dwadzieścia.

Obaj milczą, obserwują je w milczeniu. Sarny pasą się spokojnie, są daleko, jakichś dwieście pięćdziesiąt, trzysta metrów, pewnie o nich w ogóle nie wiedzą, słaby wiatr wieje w kierunku Petra i Jakuba, nie mogą ich wyczuć. Nagle Kuba szepcze:

– Chodźmy jedną ustrzelić.

Petra jakby grom strzelił, jakby go zamurowało. Kuba to chyba zauważył i… Uśmiecha się! Nieznacznie, ale jednak… Petr stoi jak wryty.

– Chodźmy! – nalega Jakub.

Petr niepewnie przygląda się Jakubowi, wreszcie mówi z wahaniem:

– Co ty, Kuba… Nie.

– Dlaczego?

– Są daleko… I… A jeżeli jej nie zabijesz? Tylko ją postrzelisz, a ona ucieknie… Musielibyśmy jej potem szukać w lesie… Dobić…

– Więc jej poszukamy!

Petr przygryza dolną wargę. Odgryza z niej cienki skrawek pękniętej skóry. Wypluwa.

– Umiałbyś ją… zabić? – Spogląda na Jakuba.

– Nie wiem. – Kuba wzrusza ramionami. – Pewnie tak… Mamy przecież nóż…

Petr przytakuje. Tak. Mają nóż. Petr ma w samochodzie nóż sprężynowy.

– Kuba, to nie jest takie proste… A poza tym są daleko. Są poza zasięgiem.

W tym momencie Jakub wystrzelił. Wszystko się zatrzymało. Łąka, las, oczy saren, serce Petra. Jakub stoi. Obserwuje drogę strzały. Wystrzelił sprytnie, pod odpowiednim kątem w górę. Strzała zatoczyła łuk, osiągnęła najwyższy punkt i zaczęła spadać, nabierając strasznej, przerażającej prędkości i wagi.

Zaryła się w ziemię, około pięćdziesięciu metrów od stada. Sarny podskoczyły. Petr wypuścił powietrze.

Jakub opuścił łuk.

– Widzisz, są za daleko… – powiedział Petr. Znowu obserwują stado. Sarny pasą się spokojnie. Czasem któraś podnosi głowę i węszy. Bez skutku. Powietrze płynie w złym kierunku.

– Tato, ty spróbuj – szepnął Jakub. Znowu się lekko uśmiechnął. Petr nagle poczuł, że Jakub jest blisko. Jest tutaj, prawie z nim. Są razem. Tato, spróbuj. Przez łąkę przeleciał wiatr. Delikatnie przeczesał trawę. Wraz z jej zapachem przywiał im również woń czegoś, wilgotnego, słodkawego, jakby sparciałego. Stęchłego. Duszny zapach zwierzyny. Ni to gnój, ni to kora drzewa. Wiatr ucichł. Zapach zniknął.

Petr wystrzelił. Strzała upadła około trzydziestu metrów od najbliższych zwierząt. Stado podskoczyło, podbiegło, stanęło. Skołowane głowy wypatrują, węszą, po chwili znowu schylają się do ziemi. Znowu spokój. Sarny skubią turzycę.

– Nie mają pojęcia, co się dzieje! – szepcze podniecony Jakub.

– Musimy podejść bliżej – mówi Petr.

Zbliża się do auta, ze schowka przy siedzeniu pasażera wyciąga nóż. Naciska blokadę, ostrze wyskakuje ze szczęknięciem. Piętnaście centymetrów metalu. Jak twarde są ścięgna sarny? Którędy poprowadzić cięcie? Przez gardło? Uszkodzić kręgosłup? Dobrze, Jakubie, zrobię to razem z tobą. Zrobię. Ze wszystkimi konsekwencjami. Tylko czy ty wiesz, co się stanie? Czy jesteś na to gotów? Umiesz to sobie wyobrazić? Petr próbuje to zobaczyć. Silne uderzenie strzały. Nagle pośrodku łąki chaos w ciele małego zwierzęcia. Wierzga kopytami. Strzała przybija je do ziemi – jeśli podeszliby bliżej, taką strzałą przybiliby do ziemi nawet krowę… A sarna jest mała, krucha jak wyżeł. Petr to widzi. Widzi masakrę. W głębokich czarnych oczach. Obaj biegną. Zwierzę się zrywa, udaje mu się uwolnić (lepiej przygotować się na najgorsze), ucieka, kuleje, pada, podnosi się na chwiejnych nogach tak, jak wstaje właśnie urodzone źrebię. Ucieka. Znika w lesie. Między drzewami błyska duraluminiowy pręt. Znika. Petr odrzuca łuk i biegnie co sił w nogach. Przedziera się przez nieruchome jeżyny. Potyka się o korzenie i omszałe głazy. Zwierzę uciekło. Przepadło głęboko w lesie, samo ze swoją raną. Jak długo będzie dogorywać? Wyciągać pysk po ciało obce zatopione we własnym. Kręcić się w kółko. Jak pies za ogonem… Zrobię to, Jakubie. Co mi tam jakieś zwierzę? Zrobię to, bo być może to jest właśnie nasza droga… Nasza droga ku sobie.

Zamyka nóż, chowa do kieszeni.

Idą.

Strzała na cięciwie. Tłumią oddech i kroki. Skuleni skradają się po trawie. Trawa jest mokra, nie szeleści. Kiedy któreś zwierzę zaczyna nasłuchiwać, zastygają. Wyczekują. Gdy tylko sytuacja się uspokaja, idą dalej. Jakub jest całkowicie swobodny, Petr to widzi. Widzi to również po sobie. Podniecenie. Jest w tym coś dawnego, pierwotnego. Prastary wzorzec. Archetyp. Ojciec, syn, polowanie. Zabijanie. Petr czuje puls. W dłoniach, w gardle, w skroniach, z lewej strony klatki piersiowej. Oblizuje wargi. Jeszcze parę kroków. Każdy ruch odmierzyć, rozważyć, wykonać. Im bliżej są stada, tym czystszy i bardziej pusty wydaje się sobie Petr. Pozbywa się balastu. Odrzuca opinie, naleciałości i osad myśli. Czuje się lekki. Myślą za niego ścięgna, nerwy i kości. Gestem zatrzymał Jakuba. Zbliżyli się o dobrych pięćdziesiąt metrów. Jakub spojrzał pytająco. Petr skinął głową. Strzelają. Obaj naraz. Jakub natychmiast zakłada następną strzałę i strzela ponownie. Petr również postanawia strzelić jeszcze raz. Strzały lądują.

Przez stado przechodzi fala strachu, spłoszone zwierzęta ruszają pędem w stronę lasu. Stado ślizga się po pastwisku, płynie. Wsącza się między drzewa. Tętent jakby padał grad. Powoli dobrzmiewa. Znika.

Jest cicho.

Nie trafili ani jednej. Strzały spadły w sam środek stada, lecz nie dosięgły żadnego zwierzęcia. Wyraźnie widać białe lotki czterech strzał sterczących na łące. Nie trafili. W przejrzyście czyste myśli Petra zaczyna się wlewać coś ciężkiego i czarnego. Sączy się z tych pastwisk. Jakby stracili znacznie więcej niż nietrafione zwierzę. Chybili i umknęło im coś bardziej istotnego. A mogli trafić. Było to w ich zasięgu. Już po to sięgali, mieli w dłoni, ale wyślizgnęło się, przeciekło między palcami. Pustka. Jakub spogląda na te cztery puste, jałowe, chybione strzały zanurzone w trawie. Ta chwila gorzknieje. Psuje się. Petr coś mówi, ale sam nie wie co. Trzeba się ruszyć. Pozbierać strzały. Powoli się ściemnia, trzeba wracać. Chciałby już iść, ale tkwi w miejscu, obaj stoją i czekają.

Jakub podnosi łuk, z całej siły go napina i wypuszcza strzałę pionowo w górę. Tuż nad ich głowami. Petrowi robi się ciemno przed oczami. Adrenalina. Jakub, co ty, do cholery, robisz?

Grot wbija się w ziemię jakieś cztery metry na lewo od Jakuba.

Obaj stoją. Oddychają. Serce Petra wali tak, że aż cały drży. Mięsień sercowy miota nim na środku łąki. Jakub też jest przerażony i również stoi. Wygląda jak pijany. Pustym wzrokiem patrzy na Petra. Patrzy prosto w oczy. Co teraz? Gorączka. Gwiazdy. Rój. Jakby coś przeważyło. Jakby coś zaczęło przemijać, opadać. Na skraju łąki kołyszą się czarne drzewa. Wiatr. Przelatuje, cichnie. Gołe korony drzew, rozłożyste jak nerwy. To coś się ślizga, potężnieje, przyspiesza, obiera kierunek. Petrowi kręci się w głowie. Stoi na środku kontynentu. Pośrodku płyty litosferycznej. Jakub czeka. Przerażony, pijany ze strachu i Bóg wie z czego jeszcze. Ale Petr musi. Musi, bo może akurat to… Napina cięciwę i wypuszcza strzałę. Żyłka brzęczy. Lotka syczy. Strzała leci prostopadle w górę. Petr zamyka oczy, zaciska powieki. Mocno, do bólu, aż zaczyna mu huczeć w głowie. Cały świat się skończył, na dobre stracił kształt i sens.

Petr stoi.

I czeka.

POWRÓT

Po przebudzeniu Štěpán zorientował się, że leży na podłodze, przykryty prześcieradłem. Nie był pewien, czy w ten sposób zasnął. Raczej nie. Pewnie w nocy… spadł z łóżka. Chwilę bezmyślnie gapi się na romb. Obok jest następny. I jeszcze jeden. Wzór powtarza się na dywanie. Wraz z tym całkowicie bezużytecznym odkryciem przy pierwszym ruchu Štěpán zorientował się, że strasznie zdrętwiała mu lewa ręka. Od ramienia w dół odpłynęła z niej krew, jest zupełnie bez czucia, sztywna i zimna.

Štěpán zaklął, usiadł i spróbował ożywić martwe ramię. Chcąc pobudzić obieg krwi, wykonał kilka ćwiczeń. Zacisnął dłoń, podniósł, opuścił. Jednak ręka pozostawała bezwładna. Była zimna. Štěpána zaczęło mdlić. Oblał go zimny pot. Miętosił ten obcy kawałek mięsa, zwisający z jego ciała, i wściekle go uciskał. Nawet nie zauważył, że zaczął jednocześnie nerwowo truchtać po pokoju. Desperacko usiłował odebrać jakikolwiek sygnał wysłany przez martwą kończynę do jego układu nerwowego. Czuł tylko to, że ręka jest strasznie ciężka. Przecież nie mogła obumrzeć! Štěpán przeklinał i nie przestawał pompować. Ostatecznie jego desperacja przemieniła się w złość. Wściekle grzmotnął tą plątaniną ścięgien i kości o drewniane oparcie krzesła. Nie bolało. Tylko ręka stała się jakby cięższa.

W ułamku sekundy Štěpán przypomniał sobie pewne dawne wydarzenie: wcześnie rano budzi go krzyk jednej z jego siostrzenic. Świta, na podwórku nieśmiało pieje kogut, w oborze muczy krowa. W pokoju płacz. Korytarz, drzwi, kroki – babcia idzie sprawdzić, co strasznego się komu śniło. Ale nikomu nic się nie śniło. Zapłakana dziewczynka ściąga z ręki gumkę do włosów, o której zapomniała. Wszyscy siedzą w milczeniu na jej łóżku. Ona trzyma swoją rękę. Trzyma ją jak jakieś dogorywające zwierzę. Mówi, że nie może nią ruszać.

Ale w końcu poruszyła! Štěpán pełen nadziei macha ręką i spaceruje od ściany do ściany.

Zaraz potem nasuwa mu się inna historia (usłyszana kiedyś od znajomego): znajomy znajomego (okresowy alkoholik) stracił nogę, ponieważ zdrętwiała mu podczas snu. Koniec historii.

Štěpán zaklął, przegryzł sobie wargę. Tak, wczoraj… Wczoraj się coś takiego… Wczoraj się upił. Czuje to w głowie. Na podniebieniu. Jakiś koszmarny wiejski alkohol. Bimber pędzony nie wiadomo z czego. Smakuje trochę gruszkami, trochę spaloną gumą. Tak to pewnie było, wczoraj musiało się wydarzyć coś strasznego. Ale nie może sobie tego przypomnieć. W sumie to nieistotne. Štěpán cały spocony liczy i analizuje, przełyka ślinę, dotarło do niego, że jeżeli w tym narkotycznym śnie przespał pięć, sześć, a może nawet siedem godzin, to jego nieszczęsną kończynę zabił jego własny ciężar. To więcej niż pewne i Štěpán z przerażeniem, ale już niemal pogodzony, z jakimś przewrotnym cynizmem zaczyna wyobrażać sobie życie bez ręki…

Aż tu nagle…

Nagle coś ciepłego. Bolesnego.

I znowu!

Powtarza się! Puls! Puls w ręce! Teraz czuje. I znowu! Gorąca krew w martwych, zimnych ścięgnach. Ręka zaczęła drętwieć i tak bardzo boleć, że aż się wokół niej cały skręcił. Mrowienie zupełnie go paraliżowało. Cały się owinął wokół pulsującej kończyny. W opuszkach palców czuł regularne uderzenia, rytm sięgający granic ciała. Otwierał i zamykał dłoń, żeby wyzbyć się bólu. Ten ruch wydał mu się obrzydliwy. Żywy. Przypominał mu bicie własnego serca. Nigdy wcześniej tak jasno sobie nie uświadamiał tych wszystkich dróg w ciele. Teraz to widział. Widział krzew. Pulsujący krzew krwi w środku.

Już od kilku dni temperatura utrzymuje się na minus dwudziestu stopniach. Podczas wielkich mrozów w okolicy jest zawsze sucho. Wszystko, co ciekłe, z trzaskiem zmieniło stan skupienia. Woda w stawach zamarzła aż do dna i zmiażdżyła ryby. Zakręt rzeki niczym odłamek wbił się w ziemię. W lasach zwierzęta stoją bez ruchu. Z zamkniętymi oczami, aby nie zamarzły im rogówki. Wokół huczy mróz.

Štěpán postanowił odwiedzić rodzinne strony. Nie przyjeżdżał tu już co najmniej dwadzieścia lat. Nie było po co. Nagle zatęsknił za przeszłością. Za miejscami, w których dorastał. Wspomnienia. Dzieciństwo. Zapragnął nabrać sił u korzeni, odwiedzić starych znajomych, kolegów z klasy, Honzę, Josefa, Milana, może go sobie przypomną, może jeszcze tam są. Natychmiast wyobraził sobie mały placyk, piekarnię na rogu, starą szkołę. Przypomniał sobie, jak w lecie chodził za miasto na ryby, kąpać się przy jazie. Pod jazem było takie miejsce, dudniąca jama otoczona wodą, tam po raz pierwszy całował się z dziewczyną. Wszystko to musi być teraz zamarznięte, skamieniałe.

Štěpán, nie mogąc się na nic zdecydować, podrapał się w czoło. Oblizał pękniętą, szczypiącą wargę. Nie wiadomo dlaczego, do lewej brwi miał przyklejony kawałek taśmy klejącej. Trochę zaschniętej krwi. Pokręcił głową. Wczoraj się upił, to jasne. Upił się szybko i bezsensownie. Upił się z nieznajomymi facetami w miejscowym całodobowym barze. Honza leży w szpitalu, w wątrobie kwitnie mu rak, Josefa już nikt tu nie zna, Milan dostał dwa lata, włamywał się do domków letniskowych. Rodzinne miasteczko to obumarła przemysłowa dziura, rzekę zabetonowali razem z jazem, teraz płynie pod ziemią, pod olbrzymim kompleksem fabryki szamponów i pasty do zębów.

Štěpán z grymasem rozgląda się po ohydnym pokoju. Meble ze sklejki. Krzywa szafa z drzwiczkami na magnes, pod oknem skrzypiące krzesło, stół – niebieski laminat, na plastikowej tacce dwie szklanki obrócone do góry dnem, przy łóżku nocna szafka – szary laminat z niezbyt udanym marmurkowym wzorem. Štěpán przygląda się tym plastikowym żyłom, aż mu się kręci w głowie. Łóżko jest skotłowane, rozkopane, kołdra leży pod stołem, na podłodze porozrzucane ubranie. W umywalce (dlaczego, na Boga?) pognieciony płaszcz. Pokój jest przegrzany, duszno. Na parapecie rośliny. Grube, mięsiste liście. Z widocznymi żyłkami. Štěpánowi robi się niedobrze. Ściany śmierdzą wapnem. Łuszczące się od wilgoci warstwy tynku układają się we wzorek. Na podłodze śmierdzi dywan. Kurzem i czymś sztucznym. Romby. Ten wzór Štěpán ma odbity na lewym policzku. Na dywanie prostokąt zimowego słońca. Za oknem mróz.

Łazienka. Z umywalki śmierdzi stęchlizną. Štěpán włącza światło, ale nie działa. Zostawia drzwi otwarte na oścież, żeby widzieć, co będzie się działo w lustrze. W lustrze stoi on sam. Czeka, aż zacznie lecieć ciepła woda. Ale ciepła dziś nie leci. Štěpán chwilę przeklina, potem zbiera wszystkie siły i lodowatą wodą wypłukuje z oczu ropę, w końcu wsadza całą głowę pod kran, trochę przy tym pokrzykuje, wydmuchuje wodę z nosa, otrzepuje się, a potem stoi, nieco kołysząc się na boki, spogląda w lustro i czuje, jak świadomość rozlewa mu się po całym ciele, coś mokrego i zmiętego delikatnie się w nim rozprostowuje niczym świeżo wykluty owad.

Štěpán stoi na środku pokoju. Jest ubrany. Jako tako umyty, w głowie kac, w oku pęknięta żyłka, w ustach kwaśny smak. Zapaliłby, ale nie ma papierosów. Strasznie tu cicho. Słucha łomotu sekundnika swojego zegarka. Przy każdym ruchu szelest materiału. Skrzypienie podeszew. Głuche łupnięcie stawu. Założył płaszcz – burza materiału. Wziął aktówkę – skrzypienie skóry. Zamknął szafę – wrzaskliwy pisk sklejki. Wyszedł na korytarz i zatrzasnął za sobą drzwi – gromobicie laminatu.

Całkowita cisza wisi w poszarzałych korytarzach, w sąsiednich pokojach i głównym holu w hotelu. Jakby cały budynek był zanurzony pod wodą. Štěpán stoi przy recepcji. Czeka. Nie ma nikogo. Żadnego dzwonka, którym można by przywołać personel. Štěpán kroczy po brązowych i czerwonych płytkach. Niektóre są popękane. Na zewnątrz powoli zaczyna się wieczór, przetarło się, słabe światło słoneczne pada na podłogę hotelowego holu. Zanim dotknie ziemi, przechodzi przez niemyte szyby okien, pożółkłe zasłony i wielkie liście roślin. Chyba nawet przybiera od nich zielonkawy kolor. Światło w całym hotelu ogólnie jest jakieś mdłe i niezdrowe.

Po kilku minutach Štěpán zaczyna się niecierpliwić. Stuka palcami w blat recepcji, przygotowuje i przelicza pieniądze, ogląda wyblakłe fotografie łąkowych kwiatów i zachodów słońca w górskich lasach, które ktoś tu – najpewniej już dziesięć lat temu – porozwieszał po ścianach. Chmurzy się, postukuje obcasem. Zdegustowany z uwagą ogląda wszystkie wypłowiałe jelenie na rykowisku.

Štěpán z niedowierzaniem kręci głową, obchodzi pulpit i puka w mleczną szybę drzwi, dokładnie w sam środek litery „o” w słowie PERSONEL.

– Halo! – woła, a po chwili zastanowienia dodaje: – Jest tu ktoś? Chciałbym zapłacić za nocleg!

Po tym wydarzeniu cisza w budynku jakby się wzmogła (mimo że do tej pory coś podobnego wydawało się niemożliwe). Štěpán, który tymczasem posłusznie wrócił do recepcji, zasłuchał się w ciszę tak uważnie, że zaczęło mu od tego piszczeć w uszach. Poza burczeniem we własnym brzuchu niczego nie usłyszał. Głęboko westchnął i z rezygnacją (oraz bez sensu) uderzył dłonią w blat recepcji.

Zauważył, że na stole recepcjonistki panuje niecodzienny bałagan. Słuchawka obok telefonu, porozrzucane papiery, otwarta paczka papierosów, przewrócony kubek. Kawa wsiąkająca w twarze celebrytów na stronach piśmidła. Dziwne. Wszystko jakby porzucone w pośpiechu. Czyżby zrobiło się jej niedobrze? To możliwe… Rano zjadła coś nieświeżego, albo z nudy przepaliła się papierosami, albo jest w ciąży… Może teraz gdzieś wymiotuje, pomyślał Štěpán i postanowił, że jeszcze chwilę poczeka. Ze znalezionego na stoliku pudełka wyciągnął papierosa i sięgnął po zapałki, również tam leżące.