Zniewalający opiekun - Kristen Ashley - ebook + audiobook

Zniewalający opiekun ebook i audiobook

Kristen Ashley

4,8
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Sadie Townsend niezwykle ciężko pracowała na swoją reputację lodowej księżniczki. Piękna i bogata. Jej ojciec, obecnie przebywający w więzieniu narkotykowy boss, trzymał ją pod kontrolą przez całe życie, a ona nauczyła się trzymać pod kontrolą swoje emocje i uczucia. Ale pewnej ostro zakrapianej nocy pokazuje Hectorowi prawdziwą Sadie, a ten nie cofnie się przed niczym, by ją zdobyć.

Hector Chavez pracował jako tajny agent w operacji mającej na celu aresztowanie ojca Sadie. Ale pomimo starań, to nie był dla nich właściwy czas.

Hector popełnia jeden (ogromny) błąd: by nie zdradzić swojej przykrywki odpycha Sadie i głęboko rani jej uczucia. Dziewczyna wycofuje się do swojej lodowej fortecy.

Jednak kiedy jej ojciec trafia do więzienia, czuje się zagrożona i zwraca się o pomoc do Nightingale Investigations…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 578

Data ważności licencji: 12/1/2026

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 5 min

Lektor: Wiktoria Wolańska

Data ważności licencji: 12/1/2026

Oceny
4,8 (1414 oceny)
1181
160
53
15
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ana174

Nie oderwiesz się od lektury

To jest ten rodzaj książki, po przeczytaniu której chodzisz i przeżywasz losy bohaterów, jakby byli Twoimi przyjaciółmi. Tak mam po każdej części rockowych lasek, dosłownie! Uwielbiam każdą postać, uwielbiam to jakimi są przyjaciółmi i jacy są dla siebie. Nie ma oceniania, odrzucenia, tylko to co powinno być najważniejsze dla ludzi, którzy są nam bliscy. I za każdym razem mam cudowną przygodę z szaloną i niepowtarzalną ekipą!
120
sniff

Z braku laku…

Kazda ksiazkantej autorki miesci sie w nastepujacym schemacie: 1. piekna dziewczyna ma klopoty 2. poznaje przystojnego mezczyzne, ktory natychmiast calkowicie zawlaszcza jej zycie 3. na początku dziewczyna sie opiera, ale w koncu daje sie przekonac gestom jaskiniowca i znosi narzucanie tego, jak ma sie ubierac i zachowywac w stosunku do innych mezczyzn 4. po paru tygodniach juz razem mieszkaja a ona jest zachwycona. Orgazm od pierwszego stosunku, seks zwala z nog. 5. slub i gromadka dzieci Podejscie do gwaltu jest zadziwiajace, juz w drugiej ksiazce po paru tygodniach bohaterka nie ma zadnej traumy, moze raz sztywnieje w lozku ze swoim chlopakiem, ale po paru dniach jej przechodzi. Korektor i tlumacz chyba troche spali, zwroty typu "padł mi do stopów" , "mężczyzna zdjął swoją bluzkę" są wręcz nagminne.
50
letza

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiązka cudna jak reszta z serii, tylko korekta słaba.
Kasienka_
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam. Moja ulubiona z calej serii
10
agasz1976

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle sue nie zawiodlam, teraz czekam na histories Ally I Zano



Tytuł oryginału: Rock Chick Regret

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redakcja: Grażyna Muszyńska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Lingventa

Zdjęcia na okładce: © South_agency/iStock

Copyright © 2013 by Kristen AshleyAll rights reserved.

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Ewa Skórska

ISBN 978-83-287-1915-6

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2021

Prolog Lata praktyki

Sadie

Winda brzęknęła i zobaczyłam hol z pluszowym dywanem. Wzięłam głęboki wdech. A potem wypuściłam powietrze i zrobiłam krok do przodu. Skręciłam w prawo i przeszłam dziesięć (dokładnie) kroków do drzwi, na których wisiała mosiężna tabliczka z napisem: „Nightingale Investigations”. Przekręciłam lśniącą gałkę i weszłam do środka.

Nie liczyłam na balony, serpentyny czy transparenty, ale nie spodziewałam się takiego komitetu powitalnego…

Dla nieproszonych gości.

Za połyskliwym jasnym biurkiem recepcji siedziała Shirleen Jackson.

Znałam Shirleen, a ona poznała mojego ojca i raczej nie skakała z radości, gdy za jego sprawą zarobiła piętnaście lat więzienia. Spodziewałam się, że powita mnie kamienną twarzą.

Tak też się stało.

Byli tam Stella i Kai, których znałam tylko z mediów. Byli sławni, lokalna prasa i stacja telewizyjna transmitowały przebieg ich burzliwego romansu; podobnie jak całe Denver śledziłam jego rozwój z żywą fascynacją.

I teraz wszyscy patrzyli na mnie. I nikt się nie uśmiechał. Luke Stark podniósł głowę znad papierowej teczki i przypatrywał mi się z obojętną twarzą.

Powstrzymałam się, żeby nie przełknąć śliny i z całkowitym spokojem (lata praktyki) podeszłam do biurka – plecy wyprostowane, broda w górę, jedna stopa przed drugą, jak uczono mnie na zajęciach.

– Dzień dobry. Nazywam się Sadie Townsend i mam umówione spotkanie z Liamem Nightingale’em – zwróciłam się do Shirleen.

Obejrzała mnie od stóp do głów ciemnymi oczami. Wiedziałam, co mogła sobie pomyśleć. Miałam dwadzieścia dziewięć lat doświadczenia z ludźmi, którzy patrzyli na mnie w ten sposób i dochodzili do jednego z trzech wniosków.

Pierwszy: rozpuszczona córeczka bogatego tatusia, szkoda na nią czasu.

Drugi: córka niebezpiecznego narkolorda, czyli zło wcielone.

Trzeci: córka niebezpiecznego, lecz wpływowego i bogatego człowieka, którą można wykorzystać do swoich celów.

Shirleen należała zapewne do pierwszej grupy.

Zerknęłam na Luke’a Starka, jego arktyczny wzrok klasyfikował go jako kombinację dwóch pierwszych opcji.

Na Stellę Gunn i Kaia Masona nawet nie spojrzałam.

– Posadź swój szykowny tyłek na krześle, Lee przyjmie cię za chwilę – odezwała się Shirleen.

Zaskoczyła mnie ta obcesowość, ale udałam, że to po mnie spływa. Zrobiło mi się przykro, jak zawsze w takich wypadkach, i jak zawsze nie zamierzałam tego pokazać.

Nie pokazałam.

W tym też byłam dobra. I też miałam całe lata praktyki.

Odwróciłam się na pięcie, plecy nadal wyprostowane, broda w górze, jakbym i Shirleen, i całą resztę uznała za niegodnych mojej uwagi.

Kolejny mechanizm obronny wypracowany przez lata.

Usiadłam na skórzanej kanapie i założyłam nogę na nogę, udając kompletną obojętność. Podciągnęłam lekko kremową spódnicę nad kolano i zaczęłam oglądać paznokcie, jakbym nigdy nie widziała nic ciekawszego – najjaśniejszy odcień bladego różu. Doskonały manikiur, zrobiony dwie godziny temu. Swoje złotokremowe loki dziś podpięłam drogą spinką i odgarnęłam na ramię. Nie używałam farby, ale strzyżenie kosztowało trzysta dolarów. Włożyłam ołówkową spódnicę, która sięgała odrobinę za kolana, bladoróżową (pod kolor paznokci) bluzkę z kwadratowym dekoltem i krótkimi rękawami, z różowymi pliskami na rękawach i kremową wstążką z satyny – wyglądała, jakby uszyto ją specjalnie dla mnie i hipereleganckie szpilki z odsłoniętą piętą na dwunastocentymetrowym obcasie.

Podniosłam wzrok dopiero, gdy otworzyły się drzwi wejściowe.

Do recepcji weszły Indy Nightingale i siostra jej męża, Ally.

Widziałam zdjęcie Indii Savage i Liama Nightingale’a w kolumnie o ślubach. Ona była bujną rudowłosą pięknością, on niewiarygodnie przystojnym facetem. Stanowili wspaniałą parę i wyglądali na szczęśliwych, w każdym razie na zdjęciu.

Ally poznałam podczas niefortunnej sytuacji z Daisy parę miesięcy temu.

Daisy Sloan przyjaźniła się klanem Nightingale’ów i kiedyś była moją prawie przyjaciółką.

Sytuacja była generalnie dość dziwna: wpadłam przypadkiem na Daisy, a ta popatrzyła na mnie chłodno i szepnęła coś do Ally. Ta spojrzała na mnie i powiało polarnym powietrzem.

I tyle. Niby nic, a jednak nieprzyjemnie.

Indy i Ally właśnie zaśmiewały się z czegoś, ale musiały zobaczyć wyraz twarzy Shirleen, bo obie spojrzały na mnie i śmiech zgasł.

– Cholera, zapomniałam. Dzisiaj jest środa? – spytała Indy.

Ally patrzyła zimno.

– Tak – odparła.

Nie wiedziałam dokładnie, dlaczego Luke, Shirleen, Indy, Ally i zapewne Kai i Stella (choć nie patrzyłam na nich, by się upewnić) mnie nie znosili, ale podejrzewałam, że albo chodziło o fakt, że Daisy mnie nie lubiła, albo myśleli, że ja nie lubię Hectora Chaveza. Było powszechnie wiadomo, że razem stanowią klan; gazety rozpisywały się o „rockowych laskach” z księgarni Fortnum i „ludziach Nightingale’a” z Nightingale Investigations w artykułach o Stelli i Kaiu. Uważano ich wszystkich za zwariowanych, błyskotliwych, zabawnych i gotowych oddać jeden za drugiego życie.

I chociaż gdzieś w środku czułam zazdrość, cieszyłam się, że Daisy do nich należy. Zasługiwała na to. Była dobrym człowiekiem.

A ja… Ja nigdy nie miałam przyjaciół. Nawet jednej prawdziwej, szczerej przyjaciółki przez całe dwadzieścia dziewięć lat. Kiedyś użalałam się nad sobą z tego powodu, potem uznałam, że tak już jest i nauczyłam się z tym żyć. Jak ze wszystkim. Ludzie albo nie ufali mnie, albo nie ufali mojemu ojcu, albo szybko się odsuwali, albo próbowali mnie wykorzystać. Dawno temu nauczyłam się ich odcinać, zanim wydrą mi serce, rozerwą na kawałki, podepczą, skopią i sponiewierają.

Bo wtedy robiło się bardzo kiepsko. Bolało. Dlatego ucinałam wszystko, nim miało szansę się zacząć i nie dopuszczałam ludzi do siebie.

Nigdy.

Do czasu, kiedy poznałam Daisy.

Gdy pojawiła się na scenie towarzyskiej Denver, pomyślałam, że jest wyrąbista. Nie była krucha i fałszywa jak wszystkie znajome ojca (a więc i moje), wyglądała i ubierała się jak Dolly Parton, jej głos pobrzmiewał country, a w śmiechu dźwięczały bożonarodzeniowe dzwoneczki.

Była prawdziwa.

I również mnie polubiła.

A potem było garden party u Moniki Henrique. Jej najbliższa przyjaciółka, Nanette Hardy, wyśmiała Daisy tak podle, jak tylko ona potrafiła, Monica chichotała jak głupia, a ja stałam cicho i czekałam na dobry moment, żeby ją zgasić. Miałam zamiar powiedzieć Nanette, że jej męża dojechał od tyłu (dosłownie) chłopiec od basenów, o czym wiedzieli wszyscy poza Nanette, śmiejąc się za jej plecami.

Ale w pewnej chwili Monica zbladła, patrząc na coś ponad moim ramieniem.

Nanette zamilkła, a ja się obejrzałam.

Za mną stała Daisy.

Zobaczyłam ból w jej oczach, a potem spojrzała – na mnie! – jakbym była śmieciem.

I odeszła.

Rozumiałam to. Wcześniej byłam wobec niej bardzo życzliwa, liczyłam, że się zaprzyjaźnimy – a „się okazało”, że obgaduję ją za plecami. Tak to według niej wyglądało. Stawiało mnie to w znacznie gorszym świetle niż Nanette czy Monikę: cieszyły się opinią wrednych suk i nikt nie spodziewał się po nich niczego innego.

Dzwoniłam potem kilka razy do Daisy, dwa razy pojechałam – nie chciała się ze mną widzieć, w każdym razie tak powiedział jej mąż, odprawiając mnie spod drzwi.

W końcu Marcus przyjechał do mojego ojca – który potem oznajmił, żebym nigdy więcej, pod żadnym pozorem, nie próbowała się kontaktować z Daisy Sloan. Wyjaśnił, że to sprawa zasad, honoru i biznesu. Marcus był potężnym człowiekiem, niemal równie potężnym jak mój ojciec, który nie chciał, żeby Sloan stał się jego wrogiem. Dlatego miałam odpuścić.

Jak zawsze posłuszna córka, nigdy więcej nie próbowałam dotrzeć do Daisy.

Nie miałam jej za złe, że nie najlepiej o mnie myślała, ale chciałam dostać szansę, żeby wszystko wyjaśnić. Nie dostałam i to bolało.

Nigdy więcej nie rozmawiałam z Nanette czy Moniką – dwa tygodnie po tamtym incydencie mąż Nanette obwieścił światu, że jest gejem, następnie rozwiódł się z Nanette i teraz mieszkał w Miami ze swoim facetem imieniem Pedro.

Nanette i Monica były moimi znajomymi od lat. Nie brakowało mi ich.

Daisy znałam kilka miesięcy. I nie mogłam przestać o niej myśleć.

– Jest Hector? – zwróciła się Ally do Shirleen.

Powstrzymałam okrzyk zdumienia i utkwiłam wzrok w dywanie.

– Ally – odezwał się głęboki męski głos. Ostrzegawczo. Zdaje się, że należał do Luke’a Starka.

– Tylko pytam – mruknęła Ally.

Udawałam, że ta rozmowa również po mnie spłynęła, ale żołądek i tak się ścisnął.

Dobry Boże, to byłby koszmar.

Liczyłam się z tym, że mogę go tutaj spotkać, skoro pracował dla Nightingale’a, ale miałam nadzieję, że jest zajęty, kręci się po mieście, załatwiając przestępców, przyłapując na gorącym uczynku niewiernych mężów, czy co tam zwykle robią prywatni detektywi.

Wybrałam „Nightingale Investigations” – mimo że pracował tu Hector – ponieważ byli najlepsi. Najlepsi z najlepszych. Mój ojciec mawiał, że Lee mógłby spokojnie przenieść się do Nowego Jorku czy Los Angeles i tam przejąć rynek śledztw, ochrony i łowców nagród. Był świetny.

To była jedna z rzeczy, której nauczyłam się od mojego ojca: zawsze bierz tylko to, co najlepsze.

– Jest, jest – odparła Shirleen.

Serce mi przyspieszyło, uniosłam odrobinę podbródek i spojrzałam na Shirleen z całkowitym chłodem i spokojem.

Była ładną kobietą w średnim wieku. Miała piękną skórę w kolorze mokki, największe afro, jakie kiedykolwiek widziałam, które idealnie jej pasowało i niesamowite oczy.

Kiedyś była konkurencją mojego ojca na scenie narkotykowej, ale wyszła z biznesu i teraz była czysta. Podziwiałam ją. Do tego potrzeba tony odwagi i już samo to wiele o niej mówiło.

Ale nie powstrzymało mnie to przed mierzeniem się z nią wzrokiem; moje chłodne niebieskie oczy spotkały się z jej brązowymi i choć nie było łatwo, wygrałam.

Zawsze wygrywałam. Byłam w tym dobra. Mogłam godzinami utrzymywać ten chłodny, niewzruszony spokój. Również lata praktyki.

A potem przeniosłam wzrok na Ally i Indy. Wyczuwało się w nich charakter, ale nie miały szans w pojedynku, szybko spasowały.

Prosta sprawa: nie przyszłam tu szukać przyjaźni czy sojuszników.

Znów spojrzałam na swoje buty i pomyślałam o Hectorze.

Gdy go poznałam, był człowiekiem z armii mojego ojca. Ojciec bardzo go cenił, mawiał, że Hector przypomina mu jego samego. Bystry. Inteligentny. Lojalny. Wyszkolony. Działający instynktownie. Ambitny i głodny życia.

(Ojciec miał o sobie bardzo wysokie mniemanie).

Hector należał do bardzo niewielu osób, którym mój ojciec ufał bezgranicznie i które darzył wielkim szacunkiem.

Popełnił błąd.

Jak się później okazało, że Hector był utajnionym agentem DEA. Tym samym agentem DEA, który rozwalił imperium mojego ojca.

I ani Hector, ani ojciec nie wiedzieli, że mu w tym pomagałam.

Federalni zabrali wszystko: dom, samochody, meble, nieruchomość w Boca. Zamrozili konta w banku. Próbowali przejąć mój fundusz powierniczy, ale nic z tego: założyła go moja babcia, zanim jeszcze ojciec został narkotykowym baronem.

Cieszyłam się, gdy zabrali te wszystkie rzeczy, takie ostentacyjne i efekciarskie. Mój ojciec był nikim, nie miał nic, ale ożenił się z bogatą dziewczyną. To, co miał, osiągnął dzięki brudnym, podstępnym i złym działaniom i dał się poznać światu i rodzinie mojej matki jako człowiek wpływowy i cholernie przerażający. I w końcu doprowadził do tego, że moja matka odeszła. Zostawiła nas. Zostawiła wszystko. Nie wzięła nawet walizki.

Po prostu zniknęła.

Koniec. Już.

I nigdy nie próbowała się skontaktować.

Miałam jedenaście lat, gdy odeszła.

Nie przejęłam się tym. Traciłam już przyjaciół i służących, z którymi próbowałam się zaprzyjaźnić (błąd, którego więcej nie popełniłam); wszyscy moi dziadkowie już nie żyli. Odejście matki było po prostu jeszcze jedną stratą. Do tego też przywykłam i wcale mnie to nie poruszyło.

No dobrze: poruszyło i to bardzo. Rozwaliło. Po prostu nigdy nie dałam tego po sobie poznać.

A Hector… Hector był inny.

Od razu wiedziałam, że nie jest tym, za kogo się podaje.

Nie jestem jakoś superspostrzegawcza, po prostu spędziłam zbyt wiele czasu wśród złych ludzi, żeby nie umieć ich rozpoznawać.

Analogicznie potrafiłam rozpoznać dobrych.

A w nim było coś takiego… W zachowaniu, wyglądzie, spojrzeniu… W tym, jak na mnie patrzył.

Och, Boże, jaki on był piękny. Najprzystojniejszy facet, jakiego widziałam w całym swoim życiu.

A to o czymś świadczy, bo mój ojciec otaczał się wyłącznie wysportowanymi, świetnie zbudowanymi, przystojnymi mężczyznami. Swoją osobistą armię rekrutował tak, by jego ludzie nie przynieśli mu wstydu.

Hector spokojnie odmówił przemiany, jakiej ojciec żądał zazwyczaj od chłopaków z ulicy i która czyniła z nich kryminalistów-dżentelmenów.

Tym również zaskarbił sobie szacunek Setha Townsenda.

Hector był z pochodzenia Meksykaninem i wyglądał na twardziela. Wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że z kimś takim się nie zadziera. Miał gęste, czarne, falujące włosy i czarne oczy. Długie nogi, szerokie bary i wspaniałe, szczupłe ciało. Znał swoją wartość i wiedział, czego chce. I był niewiarygodnie pewny siebie.

Ciężko to wytłumaczyć, ale miał w sobie jakiś magnetyzm.

Nigdy niczym się nie zdradził. Ale ja wiedziałam… i robiłam, co tylko mogłam, żeby mu pomóc.

Nie było tego jakoś bardzo dużo. Na przykład, zostawiłam klucze ojca, gdy wiedziałam, że ten wychodził z domu i że Hector będzie na miejscu. Klucze znikały na jakąś godzinę, a potem wracały. Dostałam się do sejfu ojca (znałam kod), wyjmowałam teczki czy książki, wkładałam do zamkniętych szuflad, o których wiedziałam, że Hector ma do nich klucze. Kładłam je na wierzchu, żeby nie tracić czasu, odczekiwałam i potem odkładałam na miejsce.

Kiedyś usłyszałam coś, co uznałam za przydatne, spisałam to na komputerze i zostawiłam notatkę w „naszej” szufladzie. Gdy wróciłam, kartki już nie było i na pewno nie wziął jej mój ojciec, bo grał wtedy w golfa.

To nie było mądre, igrałam z ogniem. Kartkę równie dobrze mógł znaleźć ojciec i chociaż nie podejrzewałby mnie (nie pisałam odręcznie, a on uważał, że nie byłabym zdolna do „takich rzeczy”), przetrzepałby swoich ludzi i ktoś poniósłby za to karę.

Nigdy więcej już tego nie zrobiłam.

W międzyczasie starałam się traktować Hectora z całkowitą obojętnością. Całe miesiące zachowywałam się jak Lodowa Księżniczka – jak nazywali mnie znajomi, koledzy mojego ojca i chłopaki z towarzystwa.

Nie było to jakoś szczególnie oryginalne, ale działało.

Przejawiałam wobec niego ten sam chłód, jakim częstowałam wszystkich innych – aż pewnego dnia mi puściło.

Byłam na mieście i wypiłam o kilka drinków za dużo. Smakowały jak cytrynowe dropsy i zapomniałam, ile w nich wódki. Gdy wróciłam do domu po wieczorze spędzonym z „dziewczynami” (znajomymi kobietami, którymi, zdaniem ojca, powinnam się otaczać, ponieważ podnosiły jego prestiż – każdy człowiek z kręgu Setha Townsenda miał swoją pracę, a to była moja), no więc, gdy wróciłam, byłam pijana.

Usłyszałam jakieś odgłosy w gabinecie ojca; wprawdzie było już bardzo późno, ale nie zdziwiło mnie to, ojciec pracował o dziwnych porach.

Poszłam życzyć mu dobrej nocy, jak przystało na posłuszną córkę. Bycie „posłuszną córką” również należało do moich zadań, grałam tę rolę publicznie i prywatnie. Nigdy nie miałam odwagi mówić źle o ojcu, nawet za zamkniętymi drzwiami, choć wiedziałam, do czego był zdolny. Moja matka nie zostawiłaby go bez powodu.

Ale w gabinecie zastałam Hectora. Jak teraz o tym myślę, był tam z powodów, które pewnie wzbudziłyby niezadowolenie ojca – do tego stopnia, że mógłby zlecić morderstwo.

Nie żartuję.

Wspominałam o ciemnej stronie mojego ojca? No właśnie.

Byłam zbyt pijana, żeby się zastanowić, co właśnie robię, nie mówiąc już o tym, że durzyłam się w Hectorze (bardzo głęboko w środku, w miejscu, w którym pozwalałam sobie na szczerość).

Alkohol w jednej szalonej chwili uwolnił tę ukrytą część i zrobiłam coś, na co nigdy sobie nie pozwalałam.

Zadziałałam impulsywnie.

I rzuciłam się na Hectora.

A on na mnie.

Bez wahania; w jednej chwili ja byłam na nim, on na mnie. Przez całe miesiące wymienialiśmy jedynie zdawkowe uprzejmości, a tamtej nocy rzuciliśmy się na siebie jak zwierzęta w rui.

Chyba przebiegło to jakoś tak:

Z przechyloną głową, głupawo uśmiechnięta, podeszłam do niego chwiejnym krokiem i powiedziałam:

„Cześć”.

Hector pochylił się i z uśmieszkiem na swoich fantastycznych wargach patrzył, jak podchodzę.

„Dobrze się czujesz?” – spytał.

„Zacznę, jeśli mnie pocałujesz”.

Na samo wspomnienie skręca mnie ze wstydu.

Ale zadziałało.

I już. Podeszłam do niego, zarzuciłam mu ręce na szyję, powiedziałam, żeby mnie pocałował, i przywarłam do niego. A on mnie pocałował.

To było fantastyczne. Tak cholernie seksowne, że omal nie rozpłynęłam się na miejscu. Umiał używać języka, ust, nawet zębów. I dłoni.

Jemu chyba też podobało się to, co robiłam.

Chwilę później przycisnął mnie do ściany, spódnicę zadarł na biodra, jedną rękę wsunął mi w majtki, obejmując pośladki, drugą trzymał mnie mocno w talii. Przyciskał mnie do swoich twardych bioder i całował w szyję. Ja całowałam jego, wsuwając mu ręce pod T-shirt, przesuwając dłońmi po gorącej skórze pleców.

Nie myślałam o tym, że to tandetne (jak pewnie określiłby to mój ojciec). Nie myślałam o niczym. Nie mogłam. Byłam całkowicie skupiona na Hectorze, na tym, co robił i jak bardzo mi się to podobało.

A potem odezwał się niskim, ochrypłym głosem na mojej szyi.

„Całe miesiące czekałem, żebyś była w nastroju do rżnięcia”.

A ja poczułam się tak, jakby wrzucił mnie do wanny z lodem.

A więc to tak. Uznał, że miałam ochotę na szybkie rżnięcie po pijaku z pracownikiem najemnym.

W sumie nie wiem, czego się spodziewałam. Ale z jakiegoś powodu, z jakiegoś niepojęcie szalonego powodu, na pewno czegoś więcej. I to, że mi tego nie dał, było jak cięcie nożem.

Położyłam mu ręce na ramionach i pchnęłam.

Spojrzałam na niego wzrokiem w temperaturze zera absolutnego i spokojnie opuściłam spódnicę.

A potem zrobiłam wszystko, żeby wyjść z gabinetu, nie wywalając się po pijaku na twarz.

Ale nim zdążyłam zrobić trzy kroki, Hector złapał mnie za przedramię mocnymi palcami i przyciągnął do siebie.

„Dokąd idziesz?” – zapytał.

Włosy miał seksownie zmierzwione, zresztą moimi dłońmi, czarne oczy lśniły niebezpiecznie, gdy patrzył na mnie nadal gorącym wzrokiem.

Spojrzałam najpierw na jego rękę, potem w jego oczy. Serce waliło mi jak dzikie, ale zignorowałam je. W tym też miałam lata praktyki.

„Zabierz rękę” – zażądałam lodowym tonem.

Puścił od razu.

A ja nie odrywałam od niego wzroku i sama nie wiedziałam dlaczego.

Chociaż nie, wiedziałam.

Chciałam mu coś przekazać. Wyjaśnić. Chciałam, żeby wiedział, że osoba, na którą patrzył, to nie ja. Że to tylko gra, tak na pokaz, to tylko show, ze strachu przed moim ojcem. Że bałam się dopuścić kogoś bliżej, bo wtedy mógłby mnie skrzywdzić. Że tak naprawdę byłam kimś innym. Nie wiedziałam kim, ale chyba miłym. Może nawet zabawnym, gdybym tylko dostała taką możliwość. Ciekawym. Może umiałabym się śmiać od czasu do czasu. I może gdyby ktoś pomógł mi się uwolnić, stałabym się kimś wartościowym.

Chciałam powiedzieć to wszystko Hectorowi Chavezowi tak, jak chciałam powiedzieć to kiedyś Daisy. Nie wiem czemu. Po prostu.

Ale gdy szukałam słów, żeby mu to wyjaśnić, ubiegł mnie.

„Spodziewałem się po tobie wielu rzeczy. Ale nie tego, że okażesz się zdzirą”.

Powiedział to tak, że od razu stało się jasne: nie spodziewał się po mnie zbyt wiele. A i tak się zawiódł.

Odwróciłam się i wyszłam.

Pół roku później mój ojciec siedział na ławie oskarżonych, ja za nim i patrzyłam na Hectora, który, wystrojony w garnitur, zeznawał przeciwko mojemu ojcu. Nie mogłam oderwać od niego wzroku.

A on nawet na mnie nie spojrzał.

Nie miał pojęcia, że przyszłam tam nie jako kochająca córka, okazująca moralne wsparcie swojemu ojcu, któremu powinęła się noga.

Nie. Chciałam się upewnić, że na pewno trafi do więzienia.

Chciałam mieć stuprocentową gwarancję, że wreszcie, w końcu, stanę się wolna.

Przecież po coś przekazywałam Hectorowi tamte informacje.

Ale nie wiedziałam jednego: że wcale nie będę wolna.

Nie wiedziałam, że te wody pełne rekinów, w których się urodziłam i taplałam szczęśliwie jako beztroskie dziecko, po których poruszałam się ostrożnie jako dorosła, staną się o wiele niebezpieczniejsze po zniknięciu mojego ojca.

Nie miałam zielonego pojęcia, jak bardzo zrobi się groźnie.

– Lee na ciebie czeka – odezwała się Shirleen.

Pogrążona we wspomnieniach o Hectorze, nie zauważyłam, że w pokoju zostałam już tylko ja i Shirleen. Chyba dzwonił telefon, bo odkładała słuchawkę, unikając mojego wzroku.

Wstałam i zawahałam się, czekając, aż wyjdzie zza biurka, żeby zaprowadzić mnie do Nightingale’a. Pomyślałam przelotnie, że mogłabym powiedzieć jej coś miłego. Że ma piękne oczy… czy coś w tym stylu. Żeby zobaczyła, że nie jestem Lodową Księżniczką.

Żeby zobaczyła mnie.

Ale ona zaczęła pakować swoje rzeczy, wrzucała lakier do paznokci, komórkę i inne drobiazgi do dużej i naprawdę świetnej (chociaż nigdy bym tego nie przyznała) torby od Louisa Vuittona. Najwyraźniej nie miała zamiaru prowadzić mnie do Lee.

Nie podnosząc wzroku, wyjaśniła:

– Przechodzisz przez te drzwi, jego gabinet będzie pierwszy po prawej stronie. Pukasz i wchodzisz.

Proszę bardzo. Straciłam swoją szansę na bycie miłą.

Trudno.

Podeszłam do wewnętrznych drzwi, rozległ się brzęczyk, wzięłam głęboki wdech i weszłam.

***

– Co mogę dla pani zrobić, panno Townsend? – spytał Liam Nightingale. Próbowałam oddychać spokojnie.

Miałam spotkać się z Liamem Nightingale’em. I tylko z nim.

A w gabinecie był też Hector.

Na sam jego widok omal nie zemdlałam. Serio. Na szczęście uratowały mnie całe lata praktyki.

Weszłam do gabinetu, wracając myślami do lekcji mojego ojca o tym, co kryje się za postępowaniem ludzi. Wyszło mi z tego, że w ten sposób Lee Nightingale pokazuje, po czyjej stronie leży jego lojalność. Jeśli miałam na przykład jakiś szalony plan zemsty na Hectorze i chciałabym go właśnie realizować, Lee nie weźmie w tym udziału. Nie będzie również żadnych tajemnic i nic nie będzie się działo za zamkniętymi drzwiami, Hector usłyszy wszystko, z czym przyszłam, a ja po prostu muszę to przyjąć.

Dużo mnie to kosztowało, ale jednak spojrzałam na Hectora, delikatnie unosząc brodę. Spojrzał jeszcze mroczniej i jakby wykrzywił się z niesmakiem.

W ignorowaniu takiego zachowania również miałam lata praktyki.

Uścisnęłam dłoń Nightingale’owi. Zaproponował, żebym mówiła do niego po imieniu. Na co przystałam i zrewanżowałam się taką samą prośbą. Potem usiadłam przed jego biurkiem, on za nim. Spytał, co może zrobić dla „panny Townsend”, choć prosiłam, żeby mówił mi po imieniu. Wiedziałam, jak to odczytać.

Lee dawał do zrozumienia, że to oficjalne spotkanie. Bardzo formalne.

Nie cierpiałam, gdy ludzie nazywali mnie „panną Townsend”. Prawdziwe nazwisko mojego ojca brzmiało „Tuttle” i chociaż nie było jakieś super, to przynajmniej było prawdziwe i nie brzmiało głupio, jak wymyślone nazwisko bohaterki romansu. Poza tym nigdy nie czułam się „panną Townsend”.

Czułam się „Sadie”. Nie miałam pojęcia, kim ona była, ale brzmiała jak osoba, z którą chciałabym się przyjaźnić.

„Panna Townsend” była kimś, kogo bym unikała.

– Chciałabym wynająć twoją agencję – oznajmiłam, usiłując nie zwracać uwagi na fakt, że Hector wciąż siedzi nieruchomo na biurku Lee. Nie odzywał się, ale patrzył na mnie. Widziałam to kątem oka i po prostu czułam na sobie jego wzrok. Może brzmiało to głupio, ale taka była prawda.

– Dlaczego potrzebuje pani usług agencji detektywistycznej? – zainteresował się Lee.

– Nie potrzebuję usług detektywów. Potrzebuję ochrony. Personalnej – odparłam.

Powietrze w pokoju uległo zmianie. Gdy tu weszłam, było jeszcze mniej przyjaźnie niż w recepcji, głównie za sprawą Hectora.

Teraz pojawiła się elektryczność.

– Dlaczego potrzebuje pani ochrony? – zapytał Lee.

– Nie czuję się bezpieczna.

– Dlaczego? – nie ustępował.

Cholera.

Ciężko byłoby to wyjaśnić nawet samemu Lee, przy Hectorze stawało się to niemożliwe.

Dlatego nie powiedziałam: „Widzisz, Lee, gdy król kryminalistów wreszcie ląduje w więzieniu, jego królestwo nie znika – przeciwnie, zaczyna się walka o tron. Obecnie wygrał Ricky Balducci, który jest świrem. Teraz on i jego trzej bracia zaczęli swoją wersję szekspirowskich dramatów i zrobią wszystko, żeby usunąć przeciwnika i przejąć tron. A ponieważ ja byłam córką poprzedniego „króla”, zostałam wciągnięta w te rozgrywki, bo nie tylko Ricky był świrem, wszyscy bracia Balducci byli szaleńcami i wbili sobie do głowy, że prawdziwy król musi mieć mnie przy swoim boku. I nic ich nie powstrzyma, żeby mnie tam umieścić. Nie miałam rodziny ani przyjaciół. Nie miałam nikogo, kto by mnie chronił przed czwórką szalonych braci i byłam całkowicie, kompletnie, ostatecznie przerażona”.

Nie powiedziałam tego wszystkiego.

– Nie wiem, jak to wyjaśnić. – Taka była prawda. Ciężko byłoby to wyjaśnić. – Po prostu nie czuję się bezpieczna.

– Musi pani powiedzieć mi coś więcej, panno Townsend – poprosił Lee.

Zacisnęłam pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się boleśnie w ciało. To była jedyna reakcja, na jaką sobie pozwoliłam – bo wiedziałam, że Lee nie może zobaczyć moich dłoni.

Nie wiedziałam tylko, że Hector może.

– Podwoję stawkę.

Jak mawiał mój ojciec: jeśli napotykasz opór, spróbuj rzucić pieniędzmi.

– Podwojenie stawki nie zmniejszy liczby moich klientów – odparł Lee.

O rany.

To nie była dobra wiadomość.

Lee otworzył szufladę, pogrzebał chwilę i wyjął wizytówkę.

– Nie przyjmuję w tej chwili nowych zleceń. Gdyby sprawa była paląca, rozważylibyśmy ją, jeśli jednak opieramy się na wrażeniach, to przykro mi, ale muszę przekierować panią do Dicka Andersona.

Lee wstał i obszedł biurko. Patrzyłam na niego, znów usiłując zapanować nad hiperwentylacją.

Nie. Nie mógł mi odmówić. Był najlepszy w tym biznesie. Wszyscy go znali, wszyscy wiedzieli, kim są ludzie Nightingale’a. Przy nich czułabym się bezpieczna.

Nie miałam pojęcia, kim jest Dick Anderson, ale brzmiało to jak nazwisko jakiegoś prywatnego detektywa z TV, a ja nie chciałam żadnego cwaniaka w hawajskiej koszuli i z dwudniowym zarostem. Chciałam siejących postrach przystojniaków Nightingale’a, którzy przerażali innych na śmierć, tylko prostując palce.

Lee podszedł do mnie; wstałam.

– Lee, proszę, przemyśl to jeszcze – patrzyłam mu prosto w oczy. Chciałam, żeby zrobiło się mniej formalnie, ale wciąż nie wiedziałam, jak wyjaśnić mu tę sytuację, żeby nie wyjść na idiotkę czy rozpieszczoną córeczkę tatusia.

Liam Nightingale był bardzo wysoki, a ja miałam metr sześćdziesiąt pięć i nawet na dziesięciocentymetrowych szpilkach byłam niższa od większości mężczyzn.

– Przykro mi, panno Townsend – odparł Lee.

I wtedy straciłam panowanie nad sobą, na krótką chwilę, bo bracia Balducci przerażali mnie na śmierć i czułam, że wkrótce coś się stanie. Wiedziałam to.

Nachyliłam się odrobinę i wyszeptałam:

– Proszę…

Coś mignęło w jego oczach; zerknął na Hectora, znów spojrzał na mnie.

– Zadzwoń do Dicka – powiedział w końcu, a w jego głosie, do tej pory profesjonalnym i chłodnym, teraz pojawiło się ciepło i łagodność. Jednak niewiele mi to dawało. – On jest w porządku – dodał.

Patrzyłam na Lee dłuższą chwilę, w końcu skinęłam głową i odwróciłam się.

Zrobiłam dwa kroki i przystanęłam.

Hector zsunął się z biurka i patrzył na mnie. Ale już bez niesmaku, obojętnie.

Wyglądał dobrze. Nadal jak twardziel, ale jeszcze przystojniejszy niż kiedyś.

I wtedy coś mnie napadło. Może bałam się, że nie dostanę już drugiej szansy? A może duch prawdziwej Sadie wyrwał się na chwilę? Spojrzałam Hectorowi w oczy i powiedziałam z głębi serca:

– Hector, mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku.

A potem odwróciłam wzrok, wyprostowałam ramiona i wyszłam.

Rozdział 1 Pokój

Sadie

Przy wjeździe do podziemnego parkingu Nightingale Investigation zarzuciło mnie w jedną stronę, potem w drugą, prawie walnęłam w ścianę, ale udało mi się wyprostować wóz.

Nie miałam pojęcia, jakim cudem zdołałam tutaj dojechać. Może dzięki szczęściu i adrenalinie.

Nie miałam pojęcia, dlaczego tu przyjechałam. Może dlatego, że byli blisko mojego mieszkania. Albo wydawało mi się, że nie mogę zwrócić się na policję. Albo po prostu byłam tu po południu i odruchowo wróciłam.

Zresztą co za różnica? Przyjechałam. Takie samo dobre miejsce jak inne.

Mój czarny mercedes wyglądał strasznie. Walnęłam w coś po drodze, nie pamiętam, w co; poczułam uderzenie, słyszałam zgrzyt, ale po prostu jechałam dalej.

Nie parkowałam. Zatrzymałam się z piskiem opon na widok drzwi prowadzących do schodów. Nie mogłam czekać na windę, Ricky mógł jechać za mną. I nie byłam pewna, że dam radę tak długo stać.

Otworzyłam drzwi, co kosztowało mnie tak dużo, że gdy próbowałam wysiąść, upadłam na czworaka na betonową podłogę.

Zwymiotowałam z bólu i wysiłku. Pot zalewał spuchnięte oczy, ale zobaczyłam krew w wymiocinach na podłodze. Zobaczyłam też, że mój nienaganny manikiur był zniszczony, ale teraz to był najmniejszy problem.

Podniosłam się, przytrzymując zdrową ręką drzwi samochodu, druga ręka wisiała bezwładnie. Ciało nie chciało mnie w ogóle słuchać, każdy centymetr bolał jak cholera, ale usiłowałam to zignorować. W sumie nie wiedziałam, czy oddychanie było słusznym celem nadrzędnym, ale z jakiegoś powodu mój organizm nie zamierzał się poddać.

Byłam w koszulce nocnej, wiszącej w strzępach. Nie miałam majtek i nie wiedziałam, czy te strzępy koszuli w ogóle coś zakrywają.

Ale tym nowym poniżeniem mogłam zająć się później, jeśli w ogóle będzie jakieś „później”. Dowlekłam się do drzwi z namalowanym na ścianie szablonem SCHODY. Za drugim razem zdołałam je otworzyć i wpadłam do środka.

***

Jack

Jack Tatum gapił się na ekrany monitoringu.

Jack brał dyżury cztery, pięć razy w tygodniu. Ludzie myśleli, że jest szurnięty, ale on to lubił.

Od dzieciństwa miał inny rytm dobowy, który doprowadzał matkę do rozpaczy: budził się późnym popołudniem albo wieczorem, kładł spać nad ranem. I nikt nie potrafił nic na to poradzić, ani jego matka, ani lekarze.

Już jako dorosły człowiek wybierał pracę, która pasowałaby do jego trybu życia (głównie w ochronie), ale wszystkie były do dupy.

Ta odpowiadała mu idealnie.

Zwykle było nudno, ale jak się już coś działo, to na maksa.

Jack lubił to oczekiwanie, karmił się tym. Bo gdy coś się działo, to on wkraczał do akcji.

Całe dnie, tygodnie i miesiące spokoju mogły osłabić instynkt kogoś innego, ale nie Jacka. Nawet o trzeciej w nocy był niezmiennie czujny i przytomny; gdy coś się działo, nigdy nie zawodził zespołu.

Dlatego gdy zobaczył na monitorach merca kabriolet, hamującego z piskiem w garażu, był gotowy.

Wyjął telefon, wcisnął dwójkę, potem tryb głośnomówiący i czekał.

Luke i Hector dzwonili pięć minut temu, mówili, że przyjadą za chwilę. Ich telefon w fordzie explorerze miał przypisaną dwójkę.

Jack zobaczył, jak kobieta wypada z samochodu; głowę miała zwieszoną, jakby nie była w stanie jej podnieść. Jedna ręka zwisała bezładnie, koronkowa koszulka była podarta.

Już wstawał z krzesła, kiedy zgłosił się Luke.

– Stark.

– Kurwa – zaklął Jack.

– Jack?

– Dawajcie tu, szybko. Przyjechała kobieta… – Jack stanął, obserwując, jak kobieta podnosi się, przytrzymując drzwi.

Znieruchomiał. Była mocno pobita i zakrwawiona.

– Jack! Daj status – warknął Luke.

– Wezwij karetkę. Wychodzę z pokoju – odparł Jack.

– Jack! – krzyknął Stark, ale Jack już nie odpowiedział. I nie rozłączył się. Po prostu zniknął.

***

Sadie

Pokonałam trzy stopnie i upadłam. Zakrwawiona ręka ześliz­nęła się po schodach, nie zdołałam powstrzymać upadku i uderzyłam głową.

Bolało.

A skoro bolało mnie też wszystko inne, uznałam, że może to dobry moment, żeby się poddać.

Ricky mnie dopadł. I dokończył to, co zaczął. Za chwilę pewnie stracę przytomność. A potem umrę.

W tej chwili śmierć wydawała się całkiem dobrą opcją. Przynajmniej zakończy cały ten ból. Liczyłam trochę na anioły, gołębie i puchate chmurki, ale zwykły brak bólu też przyjęłabym z radością.

Usłyszałam kroki i spanikowałam.

Ricky!

Nie, nie chciałam, żeby znów mnie dopadł, zwłaszcza że mimo wszystko nadal byłam przytomna.

Chciałam uciekać, wyciągnęłam rękę i szczęśliwie natrafiłam na poręcz. Zacisnęłam dłoń, podtrzymując się, ale nie zdołałam wstać. Głowa opadła w dół, jej też nie mogłam podnieść.

Szybkie kroki ucichły i poczułam na sobie czyjeś ręce.

– Nie! – wrzasnęłam, wyrywając się.

– Już dobrze, już w porządku. Wszystko w porządku.

Głos był męski i nie należał do Ricky’ego. Nie mogłam zobaczyć tego człowieka, nie mogłam podnieść głowy, ale przerażał mnie.

Znów poczułam na sobie ręce.

– Nie! – wrzasnęłam. Trzymałam się poręczy, jakby moje życie od tego zależało (tak się czułam) i przywierałam do ściany. – Nie dotykaj mnie. Nie…

– Jesteś bezpieczna. Karetka już tu jedzie – mówił mężczyzna, bardzo delikatnie próbując odczepić mnie od poręczy.

– Nie. Nie chcę karetki. Nie chcę niczego. Odejdź! Zostaw mnie!

To było bez sensu, ale miałam to gdzieś. Po prostu chciałam być sama. Byłam sama przez cała moje życie, sama i samotna. Ten stan przynajmniej znałam, w nim czułam się bezpieczna.

Usłyszałam, jak otwierają się drzwi, stężałam.

– Kurwa – powiedział męski głos.

Moja ręka osłabła, w końcu puściłam poręcz. Zsunęłam się, uderzyłam kolanami w betonowy stopień, twarzą w drugi; bezwładna ręka nie powstrzymała upadku.

To też zabolało.

Już nie próbowałam się podnieść. Nie miałam siły.

– Podstaw tu explorera – usłyszałam i ktoś delikatnie mnie podniósł.

– Hector… – odezwał się ktoś inny.

– Już! – krzyknął ostro, ale nie miałam nawet siły uchylić powiek.

– Sadie, jesteś ze mną? – dopytywał dziwnie znajomy głos.

– Chyba tak…

– Bądź ze mną – polecił głos.

– Spróbuję – odparłam i poczułam, jak zapadam się w ciemność.

Zanim mnie pochłonęła, gdzieś mnie umieszczono; ból przeszył mnie ze zdwojoną siłą, wydzierając ze mnie jęk, który przeraził nawet mnie.

Otworzyłam szeroko oczy i przysięgam, że zobaczyłam Hectora. Jego twarz przybliżała się i odsuwała, nie mogłam złapać ostrości.

Trzymał mnie na kolanach, jedną rękę położył na moich plecach, drugą podtrzymywał głowę, przyciskał do siebie, wtulałam teraz twarz w jego szyję.

Zamknęłam oczy.

– Mamita, jeśli jesteś ze mną, musisz do mnie mówić – prosił i zrozumiałam, że ten dziwnie znajomy głos należał do Hectora.

To było strasznie dziwne.

Nadal się poruszaliśmy, ale jakoś inaczej, łagodniej, ból nie był już taki silny.

– Chcę zasnąć – powiedziałam.

– Zaczekaj chwilę, nie śpij.

– Jak zasnę, to przestanie mnie boleć. Chcę, żeby przestało.

Poczułam, jak knykcie dotykają mojego policzka. Zostały tam przez chwilę, potem poczułam delikatne palce na włosach, odgarnęły je z twarzy.

Zrobiło się jeszcze dziwniej. To było miłe. Miłe, słodkie, urocze, nawet jeśli wszystko strasznie mnie bolało.

– Wiem, mamita, ale musisz być przytomna.

– Czemu nie mogę zasnąć?

– Bo chcę, żeby najpierw byli przy tobie lekarze, żebyśmy mieli pewność, że się obudzisz.

Pokręciłam głową.

– No i w porządku.

– Co jest w porządku?

– Jeśli się nie obudzę.

– Sadie, nie mów tak.

Wtuliłam się w jego ciepło, rozpływając się jeszcze bardziej.

I poczułam, jak ogarnia mnie spokój. Pragnęłam go. Spokój był dobry. Super. Lubiłam spokój. Kto nie lubi?

– Nie – szepnęłam, pozwalając, żeby ten słodki spokój mnie ogarnął. – To ważne tylko wtedy, gdy komuś zależy, żebym się obudziła. A jeśli kogoś takiego nie ma, można się nie budzić.

A potem, z niewyobrażalną wdzięcznością, przyjęłam spokój.

***

Lee

Lee trzymał telefon przy uchu, słuchał sygnałów i nie odrywał wzroku od Hectora i Luke’a.

– No? – zgłosił się Eddie po drugiej stronie.

Eddie Chavez był przyjacielem Lee, bratem Hectora i gliną.

– Jestem w Denver Health. Hector i Luke właśnie przywieźli Sadie Townsend – oznajmił Lee.

– Kurwa. Co się stało? – Lee słyszał, że Eddie wstał i już się ubierał.

– Nie wiem. Jack mnie wydzwonił. Wjechała na parking pod biurem; Jack pokazał nagranie, jak wjeżdża i wysiada z samochodu. Od razu wyszedł z pokoju monitoringu i nie przełączył kamer na schody. Ktoś ją pobił, była cała we krwi.

– Luke z Hectorem ją przywieźli?

– Luke mówi, że Hector nie chciał czekać na karetkę.

Obaj wiedzieli, co to oznacza. Przechodzili przez takie rzeczy już wiele razy.

Do tej pory mieli szczęście, ale wszystko kiedyś się kończy. Bywało już naprawdę bardzo niedobrze.

Ale nigdy aż tak.

– Będę za dziesięć minut.

– Jest coś jeszcze – odezwał się.

Cisza, potem przekleństwo.

– Kurwa.

– Jack mówi, że była w samej koszulce, nie miała na sobie bielizny i krwawiła.

Znowu cisza i przekleństwo po hiszpańsku.

– Dzwoniłeś do chłopaków? – zapytał.

– Jack to robi – poinformował Lee.

– Dzwoń do Shirleen. Być może Vance, Mace i Luke też wpadną w szał.

Lee pomyślał, że jeśli ta kobieta była dla Hectora tak ważna, jak myśleli, Eddie też się wścieknie.

– Jack już to robi – odparł tylko.

– Wiesz, kto jej to zrobił?

Lee zamknął oczy. Opanowanie się wymagało wiele wysiłku.

– Przyszła dziś po południu, prosiła o ochronę. Ludzie mówią, że miała problem z Balduccimi, ale ona ani nie potwierdziła, ani nie wyjaśniła. Odesłałem ją do Dicka Andersona.

– Anderson jest u syna na Alasce.

– Kurwa! – wybuchnął w końcu Lee;

Luke i Hector popatrzyli na niego.

Hector też wyglądał, jakby miał wybuchnąć.

Lee nie miał dobrych przeczuć, a nigdy się nie mylił.

– Eddie, musiało ją to bardzo wiele kosztować, żeby przyjść do biura, skoro wiedziała, że pracuje tu Hector.

– Nie obwiniaj się, amigo. To nie ty pobiłeś ją i zgwałciłeś.

– Prosiła mnie o ochronę, a ja ją odesłałem. Powiedziałem, że mam komplet klientów.

– A miałeś?

– Tak. Ale to przestaje być problemem, gdy kobieta metr sześćdziesiąt wzrostu i pięćdziesiąt kilo wagi potrzebuje ochrony przed kimś, kto teraz ją zgwałcił i pobił niemal na śmierć.

– Lee, opanuj się. Mówimy o Sadie Townsend. Obaj wiemy…

– No właśnie – przerwał mu Lee.

– W każdym razie musisz zachować spokój, bo Hector może się wściec.

Lee zerknął na Hectora. I tak się dziwił, że ten nie cisnął jeszcze krzesłem w okno.

Wziął głęboki wdech.

– Masz rację.

– Będę za dziesięć minut.

***

Eddie

Eddie odwrócił się do Jet; jego narzeczona już wstała z łóżka, zaczęła się ubierać.

– Lee potrzebuje Indy – powiedział.

Jet skinęła głową, wciągając podkoszulkę przez głowę.

– Sadie będzie potrzebowała…

Jet podeszła do Eddiego, pochyliła się, położyła mu ręce na brzuchu, stanęła na palcach i pocałowało go lekko w usta.

– Zajmę się tym. Jedź do Hectora – powiedziała.

Gdy się odsuwała, Eddie złapał ją za szyję i przyciągnął do siebie.

I też pocałował. Ale nie lekko.

***

Lee

Zanim do poczekalni wszedł lekarz, do Luke’a, Hectora i Lee dołączył Eddie, Hank (brat Lee i też gliniarz) i czterech mężczyzn, pracujących w Nightingale Investigations: Vance, Darius, Mace i Bobby.

Lee ściągnął ich tu nie bez powodu: jeśli Hector (czy Luke) wpadną w szał po tym, co usłyszą od lekarza, potrzeba będzie silnych gości, żeby nad nimi zapanować.

W NI pracowali wyłącznie mężczyźni, którzy kierowali się żelazną etyką wobec kobiet i tego, jak należy je traktować oraz żelaznymi zasadami wobec gości, którzy tej etyki nie podzielali. Nie było to kryterium przyjęcia do pracy, tak się po prostu działo.

W tej chwili znaleźli się w sytuacji, w której niektórzy z nich mogli wpaść w szał. Zdarzało się to już wcześniej i wiedzieli, co robić, ale jeszcze nigdy nie było aż tak paskudnie.

Lee nie spodziewał się tu jednak Jet, Indy, Roxie, Avy i Stelli. Ale gdy Jet uśmiechnęła się do Eddiego, zrozumiał, że on zorganizował ich przyjazd i poczuł wdzięczność. Nic tak nie uśmierzało dzikiej bestii jak kobiecy dotyk. Ekipa jego żony (alias „rockowe laski”) będą miały tej nocy pełne ręce roboty.

Indy podeszła prosto do niego, objęła go w talii, pocałowała w szyję.

Uniosła głowę, spojrzała mu prosto w oczy i wyszeptała:

– Wszystko będzie dobrze.

– Jasne – powiedział, choć nie miał takiej pewności.

Indy nie widziała nagrania. Kurwa, nigdy nie zapomni tego, co tam zobaczył.

– Zawsze jest dobrze – szepnęła, wdzierając się w jego myśli.

– Nie wiesz, kto to jest.

– To prawda, ale… – zawahała się, nie chciała tego mówić. – Musisz wiedzieć, że Daisy nie…

Lee spojrzał na nią.

– Za to Hector tak.

Podniosła głowę, słysząc jego ostry ton i przysunęła się bliżej.

– Jest coś, o czym nie wiem?

– Jest coś, o czym nikt nie wie. Na przykład, czemu Hector odszedł z DEA po tamtym zadaniu. W każdym razie nikt nie wiedział tego do dzisiaj, gdy weszła do gabinetu.

– Myślisz, że mu na niej zależy? – szepnęła Indy.

Lee spojrzał na nią.

– A widziałaś ją?

Indy zmarszczyła nos.

– W recepcji. Jest zjawiskowa, ale zimna jak lód. Wiesz, że mówią na nią Lodowa Księżniczka?

Lee pokręcił głową.

– Ja też ją widziałem. Tak samo jak Hectora, który przez całą naszą rozmowę nie oderwał od niej wzroku.

– Czy to było intensywne?

Czy było intensywne?

Hector nigdy nie zdradzał żadnych osobistych uczuć.

To był pierwszy raz – nie potrafił oderwać wzroku od Sadie.

– Było. W nocy, gdy przyjechał na miejsce, nie czekał na karetkę. Podniósł ją i zmusił Luke’a, żeby zawiózł ich do szpitala.

Indy otworzyła szeroko oczy.

– Czy to było rozsądne?

– Nie.

– Jasna cholera – szepnęła i spojrzała na Hectora.

– Doktorze… – odezwała się Stella i wszyscy się odwrócili.

Lekarz wszedł w klapkach, białym fartuchu i z niepokojem na twarzy.

– Czy jest tu ktoś od Sadie Townsend? Hector rzucił ostro:

– Tak.

Stella przysunęła się do niego.

Lekarz spojrzał na Hectora.

– Jest pan jej partnerem?

– Tak – skłamał Hector z kamienną twarzą i bez wahania.

Lekarz spojrzał na niego z jeszcze większym niepokojem.

– Chciałbym porozmawiać na osobności…

– Proszę mówić – warknął Hector.

Lekarz przesunął wzrokiem po tłumie obecnych, znów spojrzał na Hectora.

– Wydaje mi się, że…

– Kurwa, po prostu powiedz! – warknął Hector, wściekły i spięty.

Lekarz cofnął się, Stella podeszła jeszcze bliżej i położyła Hectorowi rękę na ramieniu.

– Nie sądzę, żeby… – zawahał się lekarz.

Lee też podszedł bliżej Hectora, podobnie jak Eddie i Darius. Hank, Vance, Mace i Bobby stanęli obok, tak samo Luke. Lekarz popatrzył na całą grupę i trochę się rozluźnił.

– Proszę powiedzieć – odezwała się Shirleen, która podeszła do lekarza.

Lee nawet nie zauważył, kiedy przyjechała, co było dziwne, bo zawsze rejestrował wszystko. Ale tej nocy nic nie było tak jak zawsze.

– Jesteśmy przyjaciółmi Sadie – skłamała, równie bezczelnie i bez wahania jak przedtem Hector.

Lekarz spojrzał na nią.

Uśmiechnęła się do niego zachęcająco, ale nie wyglądał na przekonanego.

– Mamy określone zasady…

– Nie ma żadnych zasad w gronie przyjaciół – przerwała mu Shirleen. – Wszyscy chcemy wiedzieć, jak ona się czuje i wszyscy w końcu się dowiemy. Niech pan po prostu powie.

Lekarz westchnął, przesunął ręką po włosach i spojrzał na Hectora.

– Została brutalnie pobita.

– To widziałem – rzucił Hector ostro i niecierpliwie.

Lekarz skinął głową i mówił dalej:

– Pięć złamanych żeber, złamany nadgarstek, wybity bark, poważny wstrząs mózgu, prócz tego siniaki i skaleczenia. Zszyliśmy rozcięcie na policzku i przyjęliśmy ją na oddział.

Lekarz urwał, wyprostował się i wszyscy wstrzymali oddech.

– Naprawdę myślę… – zaczął, patrząc na Hectora.

– Zgwałcono ją – powiedział za niego Hector.

Lekarz znów przesunął wzrokiem po wszystkich, skinął głową, a potem zrobił krok w stronę Hectora.

– Bardzo mi przykro, ale tak, została zgwałcona.

– Ja pierdolę – wymruczał Hank za Eddiem i atmosfera w pokoju się zmieniła, pojawiło się dziwne, dręczące poczucie beznadziei. Nie byli przyzwyczajeni do tego uczucia i nikomu nie było z nim dobrze.

– Przeprowadziliśmy procedurę w przypadku gwałtu i powiadomiliśmy policję. W tej chwili Sadie śpi. Gdyby pan mógł…

– Chcę ją zobaczyć – wciął się Hector.

– Musi pan zrozumieć, że…

– To ja ją znalazłem, ja ją tutaj przywiozłem i wiem, co zobaczę – przerwał mu Hector. – I chcę ją, kurwa, zobaczyć.

Lekarz skinął głową.

– Proszę iść za mną.

Eddie spojrzał na Lee, potem na Dariusa i poszedł za Hectorem. Darius podążył za Eddiem.

Luke wykręcił się na pięcie i bez słowa wyszedł z pokoju.

Lee odwrócił się do Bobby’ego.

– Idź za nim. Niech ktoś z nim będzie, gdziekolwiek pójdzie.

Bobby skinął głową i wyszedł.

Lee spojrzał na Avę, dziewczynę Luke’a. Patrzyła na drzwi bardzo blada.

W końcu odwrócił się do Indy.

– Zadzwoń do Daisy.

– Ale…

– Dzwoń, śliczna. Już.

Indy zaczęła szukać telefonu w torebce.

***

Marcus

Gdy zadzwonił telefon, Marcus Sloan odsunął się od Daisy i odebrał.

Nie odrywając wzroku od zegarka, zauważył szorstko:

– Jest piąta rano.

– Marcus? Przepraszam cię, tu Indy. Jest Daisy?

Marcus poczuł nieprzyjemny chłód na plecach, a Daisy poruszyła się i spojrzała na niego w ciemności.

– Wszystko w porządku? – zwrócił się do Indy.

Jak zawsze chciał złagodzić cios, który miał uderzyć w Daisy; swoje już w życiu oberwała. Teraz co najwyżej przeżywała ostrą jazdę z rockowymi laskami, czasem może zbyt ostrą.

Ale jak na razie mieli szczęście.

– Nie, nie jest. Lee prosił, żeby do niej zadzwonić. Nie wiem czemu, ale… – zawahała się. Daisy podniosła się na łokciu, Marcus wyczuł napięcie. – Dziś w nocy ktoś bardzo dotkliwie pobił Sadie Townsend.

Marcus miał wrażenie, że dostał w brzuch.

Jebany Ricky Balducci. Albo któryś z jego zjebanych braci.

– Kurwa – szepnął.

– Co? – Daisy usiadła, on również.

Odwrócił się i włączył światło.

– Wyjdzie z tego? – zapytał.

– Jest… jest coś jeszcze – odparła Indy.

Marcus zaczekał, a Daisy przysunęła się bliżej niego.

– Co?

– Zgwałcono ją.

Marcus odrzucił kołdrę i zerwał się z łóżka.

– Gdzie ona jest? – warknął.

– W Denver Health.

– Będziemy za pół godziny.

Rozłączył się bez pożegnania i podszedł do szafy.

– Marcus, kotku, przerażasz mnie – odezwał się Daisy z łóżka.

– Zbieraj się, słońce. Sadie Townsend jest w szpitalu. Pobita i zgwałcona.

Daisy krzyknęła cicho i zerwała się z łóżka.

Taka właśnie była jego żona. Nadal myślała, że Sadie wbiła jej nóż w plecy, a jednak chciała być przy niej.

I teraz będzie musiał jej to powiedzieć. Chociaż wolałby nie.

Daisy, już ubrana, siedziała i zakładała buty, gdy stanął obok.

– Muszę ci coś powiedzieć – odezwał się, a ona poderwała głowę i spojrzała na niego.

– Powiesz mi później. Musimy…

Marcus pokręcił głową, przykucnął przed nią. Daisy wciągnęła powietrze, zaskoczona. Nigdy się tak nie zachowywał i widział, że przygotowała się na najgorsze.

– Po pierwsze, musisz wiedzieć, że zrobiłem to tylko dlatego, że Seth Townsend był niebezpiecznym człowiekiem. Nie chciałem, żebyś znalazła się blisko niego i blisko Sadie.

Daisy zmrużyła oczy.

– Co zrobiłeś?

– Bardziej chodzi o to, czego nie zrobiłem.

Daisy wstała i oparła ręce na biodrach.

Wiedział, że w repertuarze Daisy oznaczało to, że jest bardzo, bardzo niedobrze.

– Okey, to czego nie zrobiłeś? – spytała twardo.

Marcus też wstał i wsunął ręce we włosy.

– Nie powiedziałem ci wtedy o Sadie.

Daisy wysunęła biodro, czyli zrobiło się jeszcze gorzej.

– I czego nie powiedziałeś mi wtedy o Sadie?

– Nie powiedziałem ci również o Nanette i Monice – dodał i umilkł.

– Marcus, najdroższy i jedyny… – zaczęła z furią Daisy, tracąc cierpliwość.

– Nie powiedziałem ci, że znałem Sadie od dziesięciu lat i że jak tylko ją zobaczyłem, wiedziałem, jaką jest kobietą. Nie powiedziałem ci, że nigdy nie obgadywałaby cię za twoimi plecami.

Twarz Daisy zrobiła się biała jak kreda.

– Nie powiedziałem ci też, że przyjechała tutaj dwa razy i chciała coś wyjaśnić, a ja jej nie wpuściłem.

Teraz z kolei Daisy poczerwieniała.

– A potem zmusiłem jej ojca, żeby ją od ciebie odsunął. – Gdy policzki Daisy oblały się niebezpieczną purpurą, Marcus dodał szybko: – Zrobiłem to, żeby cię chronić!

Daisy ściągnęła brwi i zmrużyła oczy.

– To wszystko?

– Nie.

– Dokończ.

Westchnął.

– Nie powiedziałem ci, że to z powodu Sadie mąż Nanette zostawił ją dla chłopaka od basenów. Wyautowała Charlesa Hardy’ego w tłumie ludzi – poczuł taką ulgę, że nawet się tym nie przejął, a Nanette przeżyła takie poniżenie, że już nigdy nie pokazała się w towarzystwie. Myślę, że w ten sposób Sadie zrewanżowała się Nanette za tamto wobec ciebie.

Diasy spojrzała na niego groźnie.

Marcus czekał.

– Jedźmy do tego cholernego szpitala – rzuciła w końcu.

Rozdział 2 Chcę rozprostować nogi

Sadie

Wiedziałam, że leżę w szpitalu, nim jeszcze otworzyłam oczy.

Szpitale mają specyficzny zapach.

Najpierw zobaczyłam sufit i pomyślałam, że jeśli mają tu skrzynkę wniosków, to zasugeruję, żeby go odmalowali. Pacjenci leżą na plecach i wpatrują się w sufit, który jest brudny. To obrzydliwe. Chorzy nie powinni patrzeć na coś takiego.

Potem uznałam, że muszę iść do łazienki i to zaraz.

Tylko jak, skoro jestem podłączona do kroplówek? Niełatwo pójść do łazienki z czymś takim.

Potem zobaczyłam nadgarstek w gipsie, ale nie przyjęłam tego do wiadomości.

Popatrzyłam na rurki. Chyba to środki uśmierzające ból.

Pamiętałam go. Czegoś takiego nie da się zapomnieć. Zawsze udawało mi się odsuwać ból i wszystko, co go powodowało, siłą woli, wykutą w latach praktyki.

Aż do teraz.

Spojrzałam na podłogę i zobaczyłam tam coś dziwnego.

Wyglądało jak para kowbojskich butów. Były też dżinsy. I w tym wszystkim nogi, skrzyżowane w kostkach.

Podążyłam wzrokiem w górę, jeszcze wyżej aż zobaczyłam jego. Hector Chavez spał na krześle przy moim łóżku szpitalnym.

Może jednak wcale się nie obudziłam. Może wciąż spałam?

Gapiłam się na niego. Włosy miał w nieładzie, ubranie pogniecione (bardziej niż zwykle) i potrzebował się ogolić.

Co on tu robi?

O Boże.

Już sobie przypomniałam.

Tylko nie to.

Był tam. Był tam w nocy. Przeniósł mnie ze schodów do samochodu, gdzie straciłam przytomność.

Ocknęłam się, gdy wybuchło jakieś zamieszanie; Luke Stark i ochroniarz szpitala wyciągali Hectora z OIOM-u.

Tylko dlaczego?

Może to wszystko też mi się śniło.

Zamknęłam oczy. I przypomniałam sobie, że przecież potrzebuję pójść do łazienki.

No dobrze, nie było innego wyjścia. Z całą pewnością nie miałam zamiaru wzywać pielęgniarki; jeśli Hector Chavez mi się nie śnił, to nie chciałam, żeby słuchał, jak wyjaśniam pielęgniarce swoje potrzeby.

To znaczyło, że mogłam zrobić już tylko jedno.

Wymagało to nieco wysiłku, ale udało mi się przekręcić i popatrzeć na stojak do kroplówki. Na filmach takie stojaki zawsze miały kółka.

Odetchnęłam z ulgą: mój też je miał. Wyciągnęłam rękę, złapałam stojak i przysunęłam trochę do łóżka.

Kurde.

Na drodze stały nogi Hectora w dżinsach i kowbojkach.

Co ja mam zrobić?

– Co ty robisz?

Podniosłam głowę. Hector nie spał.

A jego czarne oczy były otwarte i wpatrzone we mnie.

– Co robisz? – powtórzył, wstał, podszedł do łóżka i stanął przy nim.

Przyglądałam mu się, odchylając głowę, ale nic nie mówiłam.

– Sadie, odpowiedz. Co robisz?

Nawet nie próbowałam uciekać się do Lodowej Księżniczki. W tym wszystkim kompletnie zapomniałam, że panna Townsend Lodowa Księżniczka w ogóle istnieje.

– Pomyślałam, że trochę się przejdę – odparłam.

Uniósł brwi.

– Trochę się przejdziesz?

Wydawał się bardziej zdumiony moim pomysłem niż ja jego obecnością tutaj, a naprawdę byłam bliska wstrząsu.

– Tak, rozprostuję nogi.

– Rozprostujesz nogi – powtórzył, jakby uznał, że zwariowałam.

– Zamierzasz powtarzać wszystko, co powiem?

– Zamierzasz powiedzieć coś sensownego?

Puściłam stojak i odchyliłam się na poduszki.

– Co jest złego w tym, że chcę się przejść?

Patrzył na mnie twardo przez chwilę, potem odwrócił wzrok, przesunął ręką przez włosy i spojrzał na mnie.

– Wezwijmy pielęgniarkę i spytajmy, czy możesz.

– Na pewno tak.

– Spytajmy pielęgniarki.

– Nie chcę.

– Dlaczego?

Świetne pytanie, na które nie miałam odpowiedzi (w każdym razie takiej, którą chciałabym się podzielić), więc powiedziałam:

– Bo nie.

A potem rozejrzałam się po pokoju, zlokalizowałam drzwi do łazienki (tak na wszelki wypadek) i przeniosłam wzrok na Hectora.

I zobaczyłam, jak patrzy na łazienkę przez ramię.

I nim zdążyłam się zorientować, odsunął stojak z kroplówką, odchylił kołdrę, jedną rękę ujął mnie pod kolanami, drugą w talii, podniósł i prowadząc stojak przed sobą, zaniósł do łazienki.

W pierwszej chwili sparaliżowało mnie przerażenie.

W drugiej wyszeptałam wstrząśnięta:

– Co ty wyprawiasz?

Nie odpowiedział. Wszedł do łazienki i delikatnie postawił mnie na podłodze, odwrócił się na pięcie, wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

Błagam, niech ktoś mi powie, że to się nie wydarzyło.

Okey. Dobrze.

Postanowiłam na razie o tym nie myśleć i zajęłam się swoimi sprawami. Było nieprzyjemnie i sprawiało ból.

Który też odsunęłam.

Gdy już skończyłam, wstałam i popatrzyłam na siebie.

Miałam szpitalną koszulę (na szczęście nie taką z rozcięciem z tyłu przez całą długość), nadgarstek w gipsie, dwie torebki, z których spływało mi coś do ręki i kompletnie zdewastowany manikiur.

Zobaczyłam siniaki i skaleczenie na rękach, jeszcze więcej siniaków na zdrowym nadgarstku, a gdy podciągnęłam trochę koszulę, również siniaki na kolanach.

Bolało mnie podbrzusze, bolało wszystko, czułam ćmiący ból głowy. Inne części ciała również bolały, ale postanowiłam o tym teraz nie myśleć.

Podeszłam do lustra i spojrzałam na siebie.

Opuściłam głowę, zamknęłam oczy i oparłam się na zdrowej ręce.

Ale widok został wypalony pod powiekami. Podbite, spuchnięte oczy, spuchnięty nos, chyba niezłamany (chociaż, skąd mogłam wiedzieć), biały opatrunek na policzku, pod którym czułam rozcięte ciało.

I krew.

Dużo krwi.

Drzwi otworzyły się za mną, usłyszałam odgłos kroków. A potem poczułam ciepło za plecami. Nie dotyk, jedynie ciepło.

– Sadie… – odezwał się cicho Hector.

– Idź sobie – zażądałam jeszcze ciszej.

Nie posłuchał. Znów mnie podniósł, przeprowadził całą procedurę niesienia z pchaniem stojaka, położył mnie na łóżku i przykrył kołdrą.

Leżałam na plecach, podciągając wysoko kołdrę zdrową ręką (całe szczęście, prawą). Zamknęłam oczy i odwróciłam się od Hectora.

– Mamita, popatrz na mnie – poprosił.

– Idź sobie – powtórzyłam szeptem.

– Musimy porozmawiać.

– Odejdź.

– Sadie – wymruczał delikatnie.

I wtedy ją odnalazłam. Nie była wcale daleko i od razu wsunęła mi się pod skórę, gdzie przecież było jej miejsce.

Otworzyłam oczy, przekręciłam głowę i spojrzałam na Hectora. Mimo tego, co stało się zeszłej nocy, co on zobaczył, co zrobił wtedy i teraz, mimo tego, jak wyglądałam, odzyskałam spokój, pewność siebie i lodowaty chłód.

– Wyjdź… stąd – powiedziałam bardzo wyraźnie i powoli, żeby te dwa słowa zdążyły się pokryć szronem.

I wtedy przeżyłam wstrząs, bo jeszcze nikt i nigdy, nawet mój ojciec, nie przeniknął przez tę lodową fortecę. A teraz Hector nachylił się tak blisko, że dzieliło nas kilka centymetrów, położył jedną rękę na poduszce, a drugą na łóżku przy mojej talii. Wzięłam głęboki wdech.

– Jest w tobie. Widziałem ją już dwa razy. Trzy, jeśli liczyć tamto w biurze Lee, gdy prawie rozorałaś sobie dłoń paznokciami.

O Boże.

Nie pozwolił mi odpowiedzieć.

– Wiem, że ona jest w tobie i ostrzegam cię, Sadie, chcę ją stamtąd wypędzić.

Lodowa Księżniczka pozostała chłodna jak zawsze.

– Mam wezwać ochronę? – spytałam twardo.

Nie odpowiedział.

Patrzyłam na niego, czekając, aż odwróci wzrok.

Nie zrobił tego.

– Znam cię – powiedział tylko.

– Nic o mnie nie wiesz – odparłam zimno.

A on się uśmiechnął. Nigdy przedtem nie widziałam, jak się uśmiechał. Widziałam krzywe uśmieszki, widziałam, jak śmiał się krótko z żartów mojego ojca, ale jeszcze nigdy nie widziałam uśmiechu.

Leniwego, powolnego… pięknego.

– Dam ci czas. Przeszłaś piekło, ale gdy przyjdzie właściwa chwila, wydobędę ją z ciebie.

Przy tych słowach Lodowata Księżniczka, która przecież nigdy nie odpuszczała, chciała się wycofać, ale przytrzymałam ją i ściągnęłam z powrotem.

– Może powinieneś się przespać – zasugerowałam.

A on tylko na mnie patrzył. A ja patrzyłam na niego.

I znów czekałam, aż się podda i odwróci wzrok.

I znów tego nie zrobił.

I wtedy ja się poddałam, po raz pierwszy w życiu.

Spojrzałam w bok i wtedy wydarzyło się coś jeszcze bardziej dziwnego.

Hector nachylił się nade mną, wsunął rękę pod moją głowę, podniósł mnie i delikatnie przycisnął usta do moich włosów.

Zastygłam.

Nikt, ale to nikt nigdy nie dotykał mnie w taki sposób. Nikt, odkąd odeszła moja mama. Nikt.

Naprawdę nikt. Nigdy.

I został tak bardzo długo.

I to było jak wieczność. Słodka, cudowna, piękna wieczność.

Serio, bez żartów, co tu się działo?

Nim zdążyłam zebrać się w sobie i odchylić głowę, drzwi otworzyły się i usłyszałam, jak ktoś mówi śpiewnie:

– O, cholera, przepraszam!

Wtedy się odsunęłam, uniosłam na łokciach i spojrzałam na Daisy i Marcusa stojących w drzwiach.

***

– Ralphie, tu Sadie – odezwałam się do telefonu.

– Sadie! Gdzieś jesteś? – spytał, chyba przejęty.

Jeszcze nigdy nie spóźniłam się do pracy, nie mówiąc o tym, żebym się nie zjawiła.

Siedziałam na łóżku z komórką w ręku, gapiłam się na drzwi i nie wiedziałam, co mu powiedzieć.

Jednak szczęście nie opuściło mnie tak zupełnie.

Marcus i Daisy zjawili się na chwilę przed przybyciem lekarza, więc szybko wyszli, żeby dać mi trochę prywatności. Ku mojemu zaskoczeniu Hector został.

Nacisnął coś przy moim łóżku i podniósł mi oparcie. Usiadłam, on stanął obok (niczym kochający chłopak czy coś), a lekarz poinformował mnie (a raczej „nas”, bo Hector zachowywał się jak kochający itd.), że wypiszą mnie dziś po południu. Prosi jednak, żeby ktoś był przy mnie i się mną zajął.

A następnie odwrócił się do Hectora.

– Mogę pana prosić na słowo?

Hector skinął mu głową, a potem (nie żartuję) pochylił się i pocałował mnie w czubek głowy (znowu) i obaj wyszli.

Gapiłam się na drzwi, usiłując zrozumieć, co się tu dzieje. Potem dotarło do mnie, że mam najwyżej kilka minut, więc przekręciłam się, wzięłam telefon i przeniosłam na łóżko.

Zadzwoniłam do Ralphiego.

***

Ralphie był kimś, kogo mogłam nazwać przyjacielem.

On sam pewnie uważał mnie raczej za pracodawcę, no bo tak właśnie było.

Trzy lata temu otworzyłam galerię sztuki. Federalni nie zdołali mi jej odebrać, otworzyłam ją dzięki funduszowi powierniczemu, a ojciec nigdy nie przepuszczał przez nią pieniędzy. Jednak federalni sprawdzili wszystko bardzo skrupulatnie, jakby koniecznie chcieli znaleźć powód, żeby mnie jej pozbawić, tak jak wszystkiego innego. Ale nie znaleźli nic, bo też nie było nic do znalezienia. Zadbałam o to, żeby galeria była czysta jak łza, od początku do końca.

Otworzyłam ją, ponieważ potrzebowałam czegoś więcej niż tylko roli „małej księżniczki tatusia”, z czego wyrosłam, a także dlatego że skończyłam wydział sztuki w Denver University.

Więc czemu nie?

Szybko się okazało, że jestem w tym dobra. Miałam oko do dzieł sztuki, umiałam wypatrzeć naprawdę ciekawe rzeczy. Miałam również całe lata praktyki bycia hostessą, stojąc wiecznie przy boku mojego ojca. Łatwo sobie wyobrazić, jak ucieszył mnie fakt, że to, czego mnie uczył, w końcu się do czegoś przydało.

Zatrudniłam Ralphiego w mojej galerii, którą nazwałam „Art” (nie mam zbyt bujnej wyobraźni, za to nazwa mówiła wszystko), i oboje świetne się bawiliśmy. Pracował u mnie i trzymał dystans, ale fajnie nam się rozmawiało, bo był odrobinę zwariowany w przemiły sposób. Mieliśmy dużo zabawy.

Był wysokim, szczupłym ultraeleganckim i niemożliwie przystojnym gejem o blond włosach i niebieskich oczach. Przysięgam, że mógłby być modelem.

Serio.

Bardzo rzadko spotykaliśmy się poza pracą.

Chyba, że zapraszałam go wraz z partnerem, Buddym, na wystawną kolację przed Bożym Narodzeniem, na której wręczałam Ralphiemu gwiazdkowy bonus. Albo gdy zapraszałam ich na elegancką kolację z okazji urodzin Ralphiego, na której wręczałam prezent: piękną, różową koszulę od Armaniego, pasującą do różowobrązowego krawata (w pierwszym roku), figurkę Royal Dalton (w drugim) czy szklany przycisk do papieru, który mieliśmy w galerii i który bardzo mu się podobał, ale był za drogi (w trzecim). Zabrałam ich też na drinka dla uczczenia sprzedaży wspaniałej rzeźby z brązu – mieliśmy ją od miesięcy, kosztowała fortunę i była najdroższą rzeczą, jaką sprzedaliśmy.

No i wtedy, gdy robiliśmy ocenę jego pracy przy francuskim martini w Oxford Hotel Cruise Room. Trwało to dziesięć minut, więc Buddy zawsze do nas dołączał – bo czemu nie?

Jeśli Ralphie był yang, Buddy był yin.

Czarny, z ogoloną głową, miał gęstą bródkę i muskularne ciało. Typowy Butch (pisany wielką literą) ubierał się jak Freddie Mercury (biały podkoszulek na ramiączka, superobcisłe dżinsy, czarne buty motocyklowe i czarny pasek), jeśli tylko nie występował w szpitalnym kitlu (pracował jako pielęgniarz na oddziale neurobiologii w Swedish Medical Center) czy nie stroił się na kolację w Cruise Room (outfit frontmana Queenów pasował mu idealnie, ale do Cruise Room nie wejdziesz w podkoszulku, nie ma opcji).

Buddy też był zabawny i przemiły. Wypisz, wymaluj Freddie Mercury, tylko czarny, na sterydach i z ogoloną głową.

I chociaż Ralphie (ani tym bardziej Buddy) nie był moim przyjacielem, to jednak nikogo innego nie miałam.

A właśnie kogoś bardzo potrzebowałam.

***

– Jestem w szpitalu – wyjaśniłam Ralphiemu.

– Co?! – zawołał i oczami wyobraźni ujrzałam, jak jasne brwi wjeżdżają mu na czoło.

– Wszystko w porządku. Miałam tylko mały wypadek – skłamałam.

– Mały wypadek, przez który trafiłaś do szpitala? Boże drogi.

– Nic takiego – zapewniłam. – Jestem na obserwacji. Dziś mnie wypuszczą.

– Zaraz tam będę.

– Nie! – rzuciłam ostro, wpatrzona w drzwi.

W każdej chwili mogli tu wejść Hector, Daisy i Marcus.

Miałam się czym zająć. Nie potrzebowałam tutaj jeszcze Ralphiego. Ralphie mógłby wnieść niepotrzebny dramatyzm.

– Dlaczego nie? – stropił się.

– Chodzi o to… Dzwonię, bo chciałam cię prosić, żebyś coś dla mnie zrobił. Przepraszam, że cię obciążam, ale…

– Co tylko chcesz – przerwał mi.

Zamrugałam zaskoczona, słysząc tę błyskawiczną ofertę pomocy.

Może ciężko to zrozumieć, ale nie zdarzało się zbyt często, żeby ktoś oferował mi pomoc. Cholera, ludzie w ogóle rzadko oferowali mi cokolwiek.

– W galerii, w szufladzie biurka, są zapasowe klucze od mojego mieszkania.

– Wiem gdzie.

– Mógłbyś pojechać do mnie, wziąć mi jakieś ubrania, buty i… no, bieliznę i przywieźć tutaj?

– Już się robi.

W oczach zapiekły łzy.

– Będę na badaniach – skłamałam znowu i znów zamrugałam oczami, choć tym razem z innych powodów. – Zostaw to wszystko w dyżurce pielęgniarek, dobrze?

– Pewnie, ale mogę…

– Nie, nie. Nie chcę robić problemu.

– Sadie, to żaden…

– Naprawdę, wszystko w porządku – przerwałam mu znowu. – Te badania trochę potrwają.

Nie odzywał się dłuższą chwilę.

– Na pewno wszystko w porządku?

– Tak, super. To tylko drobny wypadek. Uderzyłam się w głowę. Parę dni nie będzie mnie w galerii.

Albo tygodni, ale jakiś pretekst wymyślę później.

– Dobrze – powiedział Ralphie, ale chyba tego nie kupił.

Wciągnęłam powietrze, a potem wypuściłam, bo przypomniałam sobie coś jeszcze.

– Uprzedzam cię tylko, że w mieszkaniu jest trochę bałagan…

– Słuchaj, Sadie, w to ci już nie uwierzę. Jesteś królową porządku.

Cały Ralphie.

– Możliwe, ale…

– Nie przejmuj się tak, że zobaczę tam trochę kurzu. I obiecuję nie nakablować na ciebie do Tidy Patrol za kubek w zlewie.

– Ralphie…

– Będę za chwilę.

– Ralphie…

– Papatki!

Rozłączył się.

O matko.

Dobrze, wymyślę jakieś wytłumaczenie, czemu moje mieszkanie wygląda, jakby…

Zastopowałam myślenie o tym, jak wygląda moje mieszkanie – a co najważniejsze, dlaczego tak wygląda – i odsunęłam tę kwestię na bok. Tym też zajmę się później.

Odłożyłam telefon, podciągnęłam kołdrę i odchyliłam się na poduszkę. Co mogłam teraz zrobić, żeby nie myśleć o rzeczach, o których nie chciałam myśleć?

I wtedy drzwi się otworzyły. Od razu zamknęłam oczy; usłyszałam kroki, które zatrzymały się przy moim łóżku.

– Sadie, cukiereczku, śpisz? – wyszeptała Daisy swoim zaśpiewem country.

Udawałam, że tak.

Już sam fakt obecności Hectora był wystarczająco dziwny – to, że przyjechali tutaj Daisy i Marcus, biło wszelką dziwność na głowę.

Przecież mnie nie znosili.

Czemu przyjechali?

– Chyba śpi – szepnęła znowu Daisy.

– To dobrze – usłyszałam głęboki głos Marcusa.

Zapanowała cisza.

Czekałam, aż wreszcie wyjdą.

A potem usłyszałam kobiecy szloch i męskie „cii…”.

Musiałam użyć całej mocy Lodowej Księżniczki, żeby nie otworzyć oczu i nie powiedzieć Daisy, że wszystko dobrze. To nie była prawda, ale czasem kłamstwa są lepsze. Tego też nauczyłam się przez lata praktyki.

Słuchałam, jak Daisy płacze, a Marcus ją pociesza, w końcu powiedział:

– Spędziłaś tu całą noc. Jedźmy do domu.

Dzięki ci, Boże.

– Nie – odparła zapłakana Daisy. – Zejdę tylko do sklepiku, kupię coś do czytania i zostanę z nią. Hector powiedział, że jakiś czas go nie będzie.

Chociaż tyle.

– Jesteś pewna, kochanie? – spytał Marcus.

Daisy nie odpowiedziała; znów usłyszałam kroki, potem odgłos otwieranych i zamykanych drzwi.

Uchyliłam powieki: byłam sama, dopóki Daisy nie wróci ze swoją lekturą.

Zastanowiłam się, ile energii potrzebowałabym, żeby zrozumieć, co tu się, na litość boską, działo.

Zanim zasnęłam (tym razem naprawdę) uświadomiłam sobie, że nie mam aż tyle.

***

Gdy znów otworzyłam oczy, zobaczyłam, że Daisy siedzi na tym samym krześle, na którym niedawno spał Hector.

Miała na sobie granatowe, dżinsowe obcisłe spodnie z beżowymi frędzlami wzdłuż nogawek i granatową dżinsową kurtkę z takimi samymi frędzlami na ramionach, do tego wysokie beżowe buty na wysokim obcasie i platformie, całość obsypaną strasami i nitami.

Wyglądała, jakby miała wstać i odśpiewać Jolene, hit Dolly Parton, ale ona siedziała, z nogą założoną na nogę, i czytała „National Enquirer”.

Niech to.

I co teraz?

Nie mogłam przecież wiecznie udawać, że śpię.

A może mogłam?

– Sadie?

Przeniosłam wzrok na Daisy i zobaczyłam, że na mnie patrzy.

Czyli nie mogłam.

Nie odezwałam się. Usiadłam, podniosłam zdrową rękę i odgarnęłam włosy z twarzy. Gdy opuściłam rękę, włosy znów spadły mi na twarz.

Westchnęłam.

– Pomogę ci – powiedziała łagodnie Daisy i znowu na nią spojrzałam.

Krzesło zajmował teraz „Enquirer…”, Daisy stała i grzebała w torebce. Wyjęła coś i rzuciła torebkę na szafkę obok łóżka.

Pokazała mi dużą jasnoróżową spinkę.

– Voila! – oznajmiła, jakby wyciągnęła królika z kapelusza, a nie spinkę z torebki. – Odwróć się – poleciła i nawet moja Lodowa Księżniczka nie mogła jej posłać na drzewo. Zebrała mi włosy, poczułam na skórze głowy jej długie paznokcie.

To było przyjemne. Przypominało czasy, gdy byłam mała i mama czesała mnie przed pójściem spać. Czasem opowiadała mi wtedy różne historie. Niektóre były zabawne, inne romantyczne, jeszcze inne przygodowe. Uwielbiałam je wszystkie.

Daisy rozczesywała mi włosy trochę dłużej niż trzeba, w końcu zwinęła w węzeł i spięła.

Potem położyła mi ręce na ramionach i delikatnie odwróciła mnie do siebie. Najpierw patrzyła na moje włosy, potem spojrzała mi w oczy.

– Od razu lepiej – powiedziała.

– Nie przypuszczam – odparłam.

Oto i ona, wredna panna Townsend podniosła głowę.

Daisy przygryzła wargę, w jej oczach zabłysły łzy.

– Sadie, kochanie… – zaczęła, ale nim powiedziała coś więcej, otworzyły się drzwi i wszedł Hector.

Dobra. Już.

Załapałam.

Byłam córką króla narkotyków, złego człowieka, który niszczył ludziom życie. Ale serio, jak długo można karać kogoś za grzechy ojca? W końcu to nie ja sprzedawałam heroinę dzieciakom, tak?

Miałam dosyć.

Podniosłam to coś z przyciskami, znalazłam ten wzywający pielęgniarkę i nacisnęłam.

I zobaczyłam, że Hector już stoi przy moim łóżku.

Niech to.

– Sadie – powiedział.

Wciąż ze spuszczoną głową, ponownie wcisnęłam guzik wzywający pielęgniarkę.

– Sadie – powtórzył Hector.

Podniosłam głowę i spojrzałam na niego.

– Czemu tu jesteś? – warknęłam.

Otworzył usta, by powiedzieć, ale ja już odwróciłam głowę do Daisy.

– A ty? Co tu robisz?

– Pomyślałam, że… – zaczęła Daisy.

– Chociaż nie, właściwie to nie chcę wiedzieć – przerwałam jej.

Wyciągnęłam rękę i złapałam stojak z kroplówką. Odrzuciłam kołdrę, usiadłam i spuściłam nogi. Zabolało, ale nawet się nie skrzywiłam.

– Sadie, wracaj do łóżka – polecił Hector, ale ja już wstałam.

Przeszłam dwa kroki prowadząc przed sobą kroplówkę (trochę psuło mi to kreację królowej śniegu, ale trudno).

Odwróciłam się do Hectora i Daisy, przytrzymałam stojaka i wyprostowałam.

– Wyjdźcie. Oboje – zażądałam.

Daisy spojrzała na drugą stronę łóżka, gdzie stał Hector. Ja też na niego spojrzałam.

Nie wyglądał na zadowolonego.

– Proszę cię jeszcze raz, mamita, wracaj do łóżka.

– Nie prosisz, tylko mi każesz – zauważyłam.

– Wobec tego każę ci jeszcze raz: wracaj do łóżka – odpalił.

– Nie.

Zaczął obchodzić łóżko i iść do mnie.

W jednej nanosekundzie, nim zaczęłam się cofać, zastanowiłam się, czemu wygląda na kompletnie nieprzejętego moim chłodem. Wszyscy inni drętwieli.

On nie.

Może chodziło o to, że jak zdążyłam już zauważyć, jego ciało przez cały czas było gorące?

– Hector – odezwała się cicho Daisy, gdy szedł do mnie.

Coś w jej tonie musiało go uderzyć, bo stanął.

Ja również.

Oboje wyprostowaliśmy ramiona i znów mierzyliśmy się wzrokiem. Daisy w tym czasie podeszła ostrożnie, lecz nie zbliżała się.

– Sadie, jesteśmy tu… – zaczęła.

Znów jej nie dałam dokończyć. Oderwałam wzrok od Hectora i spojrzałam na nią.

– Wiem, czemu tu jesteś. I wiem, czemu on tutaj jest. – Wskazałam dłonią Hectora. – Chcecie sobie popatrzeć na mój upadek.

Daisy wzdrygnęła się, jakbym ją uderzyła.

Hector nie poruszył się. Zmrużył oczy, jego twarz zrobiła się mroczna, wyglądał przerażająco.

Ale ja nie mogłam się już powstrzymać. Lodową Księżniczkę odsunięto, do głosu doszła Arktyczna Czarodziejka, w dodatku wredna.

Bolało mnie, że to robię. Bardziej niż skatowane ciało.

Ale musiałam.

Nie wiedziałam, czemu tu są, i miałam to gdzieś. Zawsze zaczynało się tak samo: ludzie byli dla mnie uprzejmi, robili miłe rzeczy, starali się być serdeczni.

I nigdy, nigdy nie kończyło się dobrze.

Nigdy.

– No to już się napatrzyliście. Możecie wyjść.

Totalnie ignorując moje słowa, Hector zrobił jeszcze jeden krok do przodu. Ja się cofnęłam.

Stanął. Ja również.

Znów patrzyliśmy na siebie.

Wtedy powiedział:

– Przyjechała policja.

Zaskoczył mnie, ale udało mi się to ukryć.

– Po co?

– Żebyś mogła złożyć zeznania, żeby aresztowali…