Słony mech - Monika Grabowska - ebook + książka
NOWOŚĆ

Słony mech ebook

Grabowska Monika

0,0

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Nie ze wszystkich miejsc da się uciec.

Nie zawsze można ufać samemu sobie.

Nie każdy koszmar kończy się po przebudzeniu.

 

Wierzbowy Dwór od lat stoi pusty, a mimo to komuś bardzo zależy, by nie został wyburzony. Miejscowi zdają się wiedzieć coś, o czym nie wolno im mówić, a duszne powietrze we wsi Moranica pozostaje aż gęste od tajemnic.

Mara powinna się cieszyć. Wygrała konkurs architektoniczny, więc dostała dokładnie to, na czym jej zależało, a wizja czekającego ją wyjazdu z przyjaciółmi jawi się w jasnych barwach. Już od pierwszego dnia projektu coś jest jednak nie tak. Kiedy pojawia się on – ktoś, kogo dziewczyna miała już nigdy nie zobaczyć – wszystko zaczyna się powoli rozpadać.

Niepokojące symbole i nadgniła roślinność wypełniają upiorny hotel, sam budynek zdaje się ożywać nocami. Legendy szeptane pod osłoną mroku sprawiają, że koszmary przestają być tylko snami. Mara czuje, że miejsce, do którego przybyła, zna ją lepiej, niż ona siebie.

Przeszłość wraca w najbardziej nieoczekiwanych formach, a dawne grzechy domagają się zapłaty. Jak wysoka okaże się cena?

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej piętnastego roku życia.                                            Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © for the text by Monika Grabowska

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redaktorka prowadząca: Sandra Pętecka

Redakcja: Alicja Chybińska

Korekta: Katarzyna Chybińska, Aga Dubicka, Natalia Szoppa

Skład i łamanie: Paulina Romanek

Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka

ISBN  978-83-8418-227-7 · Wydawnictwo Nowe Strony · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Fragment

0. Historia zatoczyła koło

1. Znak od losu

2. Rozszarpane serce

3. Słodki zapach miodu

4. Powrót do łona matki

5. Otchłań lasu

6. Bogini z piekła witająca grzeszników

7. Nie chcę cię kochać

8. Potwór z taniego horroru

9. Pęczniejący strach

10. Krwawnik i korale

11. Ptaki we włosach

12. Udowodnij

13. Gratulacje, ocaliliście mordercę

14. Jak chcielibyście umrzeć?

15. Żółte kwiaty

16. Śmierć kroczy za tobą

17. Zbiorowa mogiła

18. Las Samobójców

19. Piekło

20. Bliźniacze wierzby

21. Podoba ci się umieranie?

22. Jeden, dwa, trzy, cztery…

23. Mistrzyni samozagłady

24. Smak wymiocin, alkoholu i krwi

25. Rany w żelbecie

26. Smakujesz jak życie

27. Tylko jeden pocałunek

28. Najpiękniejsza

29. Największy idiota na świecie

30. Kim jesteś?

31. Uśmiechnij się

32. Prawda nie ma znaczenia

33. Dowód

34. Jesteśmy tacy sami

35. Zagubiona drzazga

36. I jeszcze jeden

37. Mech nie powinien być słony

38. Nie płacz

39. Historia zatoczyła koło

Marzanna i Dziewanna

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Dla wszystkich dziwnych dziewczyn

i ich jeszcze dziwniejszych wyborów

To nieludzkie miejsce czyni z ludzi potwory.

Lśnienie, Stephen King

0Historia zatoczyła koło

Las kłamał. Udawał, że nic się nie wydarzyło, a prawda gniła głęboko pod ziemią.

Słońce nieśmiało wynurzało się zza horyzontu, barwiąc niebo na różowawe, niewinne odcienie. Zbyt niewinne. Po miękkich poduszkach z mchu spływały ostatnie krople pozostałości po mgle, która wraz z najwcześniejszymi godzinami tkała słodkie powietrze w grube, mleczne sploty, próbując ukryć masakrę przed ciekawskimi spojrzeniami, nieprawdziwymi plotkami i niewłaściwymi wnioskami, pojawiającymi się szybciej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

Tylko na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się normalne. Pomiędzy paprociami nie leżały nieruchome, blade kończyny. Niewidzące już oczy nie wpatrywały się w nieboskłon. Na próżno szukać gnijących wnętrzności i rozszarpanego płótna skóry.

Mimo to czujne spojrzenie zdołałoby dostrzec niewielkie szkarłatne rozbryzgi, próbujące dopasować się do mozaiki natury. Krew zastygła na intensywnie niebieskich chabrach i białych kielichach powoju, na liściach paproci, nawet na zmęczonej upałami trawie i niewzruszonych skałach.

Karmazyn nie pasował do krajobrazu. Nie powinno go tam  być.

Nikt nie powinien tam zginąć. Prawie nikt.

Nie zasługiwaliśmy na to. Nie wszyscy.

Kilka dni później nagłówki w gazetach, tych mniejszych, niezbyt poważanych, oraz tych większych, którym wierzył każdy, wiadomości w telewizji oraz artykuły w internecie głosiły zgodnie ten sam tytuł:

ZBIOROWE SAMOBÓJSTWO – HISTORIA ZATOCZYŁA KOŁO

Żadne z nas by się z tym nie zgodziło, ale przecież nie mieliśmy nic do powiedzenia.

Nasze usta pozostawały martwe, nieruchome.

Niezdolne do zaprzeczenia.

1Znak od losu

Zamrugałam jeszcze kilka razy, by się upewnić, że to, na co patrzyłam, nie stanowiło jedynie wytworu zmęczonego po egzaminach umysłu i wyczerpanej do granic wyobraźni. Kiedy obraz nie zniknął, a wręcz przeciwnie, wyostrzył się, zacisnęłam palce na zniszczonej rączce teczki, drugą dłonią przetarłam zaczerwieniony od zimna nos i podeszłam bliżej. Czubki butów uderzyły w białą ścianę upstrzoną pokruszonymi płaskorzeźbami, na których od lat zbierał się kurz, ignorowany przez sprzątaczki.

– Maro, wiesz, że weszłaś w ścianę, prawda? – Melodyjny głos rozbrzmiał zaraz obok mojego ucha. – Może powinnaś więcej sypiać, skoro nie zauważyłaś, że drzwi są obok?

Uchyliłam spierzchnięte usta, by odpyskować Róży, lecz zamiast się odezwać, uniosłam dłoń i wbiłam palec w pomięty papier przypięty do tablicy, z której błękitna farba odchodziła płatami. Politechnika lata świetności miała już dawno za sobą, co uwidaczniało się niemal na każdym kroku.

– Ten budynek… – zaczęłam, lecz nie mogłam zebrać myśli, zmusić głosek w ustach do podporządkowania. – To ten budynek, rozumiesz? – wydukałam nieskładnie.

Nie potrafiłam odwrócić wzroku od słów ubranych w atrament i od czarno-białego zdjęcia. Sprawiały, że wszystkie wspomnienia, lata temu zakopane pod pierzyną nieświadomości, wypływały na wierzch umysłu. Odbijały się od czaszki i rozbudzały  koszmary.

– Ten? – Róża zmarszczyła ciemne brwi, lecz już sekundę później jej oblicze wygładziło zrozumienie. Odwróciła się ku tablicy, czarne pasma jej krótkich włosów uderzyły w moją twarz. Zaczęła czytać: – Rektor ma zaszczyt ogłosić konkurs na zaaranżowanie zabytkowego Wierzbowego Dworu. Nowy właściciel hotelu nawiązał współpracę z naszą Politechniką. – Sylaby plątały się pomiędzy jej wargami, pokrytymi grubymi warstwami tandetnego błyszczyka. – Jest to niezwykła szansa dla każdego z was, nasi drodzy studenci. Do zmagań zapraszamy tych, którzy zdecydowali się na jedną ze specjalizacji w Katedrze Historii Architektury.

Pęczniejące emocje skumulowały się w klatce piersiowej. Przez głowę przemknęła mi obawa, że może to zawał.

– Ale nie umrzesz tutaj, prawda? – Róża spojrzała w moją stronę z niepokojem. – Jesteś jeszcze bledsza ode mnie, a to wydaje się niesamowitym wyczynem.

– Czytaj dalej. – Mogłam zdecydować się na to sama, a nawet zrobiłam to już kilkukrotnie, nim przyjaciółka pojawiła się obok. Mimo to rozpaczliwie potrzebowałam usłyszeć te słowa wypowiadane przez kogoś innego. Tylko w taki sposób potrafiłabym uwierzyć, że były prawdziwe. – Proszę – dodałam, gdy cisza rozciągnęła się między nami niczym guma balonowa.

– Pod uwagę weźmiemy wasze grupowe projekty zaliczeniowe w tym semestrze – ciągnęła dalej z teatralną niechęcią. – Wiemy, że znajdujecie się już na końcu tej drogi, i to celowe działanie z naszej strony. Zamierzamy nagrodzić studentów, którzy ciężko i regularnie pracowali przez cały semestr. Wygraną jest nagroda pieniężna, zwolnienie z egzaminów w sesji letniej oraz miesięczny wyjazd do Wierzbowego Dworu, gdzie nie tylko zdobędziecie potrzebne doświadczenie przy pracach z zabytkowymi budynkami, lecz także stworzycie projekt, a ten zostanie wcielony w życie. Nie musimy chyba dodawać, jak cenne będzie takie  doświadczenie na początku waszej kariery. Zgłoszenia prosimy składać w dziekanacie w godzinach wyznaczonych poniżej. Życzymy powodzenia.

– Musimy…

– Nie. – Róża weszła mi w słowo, zanim zdążyłam skończyć formułować myśl. – Nie powinnaś brać w tym udziału. Nie powinnaś nawet tam znów jechać. To nie skończy się dobrze.

Gdzieś głęboko pod skórą czułam, że dziewczyna mogła mieć rację, ale nie zamierzałam zgadzać się z tym wrażeniem. Zbieg okoliczności, w którego centrum się znalazłam, był tak niesamowity, że mimowolnie uszczypnęłam się w przedramię. Gdy nic się nie zmieniło, a ja nie zostałam wyrwana ze snu, podjęłam decyzję. Jej skutki miały być nieodwracalne.

– Ale ja muszę – upierałam się. – To dziwne, zdaję sobie z tego sprawę, ale skoro istnieje taka szansa, muszę z niej skorzystać. Muszę odczarować to miejsce, na zawsze odciąć się od tego brzemienia. Nie rozumiesz? To znak od losu, by w końcu zmierzyć się z przeszłością. – Spuściłam wzrok, wahając się. – Muszę to zrobić dla siebie. Dla dziewczyny, którą byłam kilka lat temu. I dla taty. Oboje na to zasługują.

Przemilczałam fakt, że od zawsze ciągnęło mnie do tego miejsca. Jednocześnie przerażało i przyciągało niczym magnes, oplatało niewidzialnymi kłączami, niezależnie od tego, jak daleko akurat się znajdowałam. Nieustannie pragnęłam tam wracać mimo wiedzy, że nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby powrócić do scenerii z własnego koszmaru.

Czułam, że był to także jedyny sposób, by poznać prawdę, by w końcu się dowiedzieć, co dokładnie przydarzyło mi się kilka lat temu. Co nawiedzało mnie w koszmarach, raz za razem zmieniając formę.

Róża zmrużyła oczy i przekrzywiła głowę, uważnie mi się przyglądając. Wyglądała, jakby się zastanawiała, jak bardzo jestem szalona i masochistyczna.

Wiedziałam jednak, że mi nie odmówi. Nigdy nie odmawiała. Tym razem także tego nie zrobiła, a jedynie przeciągle westchnęła.

– Jesteś nienormalna, wiesz?

– Oni wszyscy są nienormalni – fuknął Orlo, zanim zdążyłam się przywitać. Odsunął ze zgrzytem krzesło i opadł na nie z głośnym westchnieniem, rzucając zwinięty arkusz papieru tuż obok mojego rzężącego, walczącego o życie laptopa. – Skąd mam wziąć pieniądze na kolejne wydruki? Narysować je sobie, machnąć różdżką i sprawić, że staną się prawdziwe?

– Jeśli tylko umiesz… – Niespiesznie zabrałam się za rozwijanie pogniecionej planszy z wydrukami. – Dla mnie też byś mógł wyczarować kilka stówek. Nie miałabym nic przeciwko.

Chłopak zignorował zaczepkę oraz pokrzepiający uśmiech. Z poważną miną czekał, aż mój humor również się zepsuje. Skrzywiłam się, gdy tylko zauważyłam, jak wiele czerwonych bohomazów, będących dziełem profesora, pokryło nasz projekt.

– Chyba mu się nie spodobało.

– Chyba mógłby mnie pocałować w…

– Nie kończ. – Zaśmiałam się, unosząc dłoń, by przytknąć ją do ust Orlo. – Nie chcę wyobrażać sobie tego przez resztę dnia.

– Czego nie chcesz sobie wyobrażać? – Jeszcze zanim blade ramiona owinęły się wokół mojej szyi, poczułam sztuczny zapach jagód, zawsze pojawiający się wraz z Różą. – Bo ja od rana wyobrażam sobie tylko cegły.

– Cegły? – dopytałam i złożyłam delikatnego całusa na upudrowanym policzku przyjaciółki. – Czemu cegły?

Czarne kosmyki wypadały z niechlujnego koka, upiętego przez Różę nad rankiem w moim pokoju. Tona korektora nie pozwoliła zakryć cieni pod jej oczami. Pod moimi widniały takie same, lecz o nieco cieplejszym, żółtawym zabarwieniu. Wyglądałam okropnie, dlatego podczas okienka między zajęciami zaszyłam się w samym rogu dziedzińca, przy drewnianym, koślawym stoliku, kiwającym się za każdym razem, gdy zbyt mocno się o niego opierałam.

– Wyobraź sobie, jak pięknie by wyglądały, gdyby rozbić nimi kilka głów. – Róża uśmiechnęła się złowrogo, przywitała z Orlo takim samym pocałunkiem w policzek, po czym z głośnym, teatralnym jękiem usadowiła się obok. – Widziałaś już te prześmiewcze komentarze?

– Właśnie mi pokazał.

Cała nasza trójka spojrzała na projekt renowacji starego magazynu. Przez niego żadne z nas tej nocy nie zmrużyło oka. Nie chciałam nawet myśleć o następnych. Zmęczenie przybierało postać piachu drażniącego powieki od wewnątrz.

Róża skupiła się na swojej różowej torbie z cyrkoniami. Widziałam to jedynie kątem oka, skupiona na czytaniu uwag, ale doskonale wiedziałam, czego szukała, jeszcze zanim to wyciągnęła. Wysunęła dwa papierosy ze zniszczonego kartonika. Jednego włożyła między wargi, drugiego podała Orlo.

Jagodowy dym otulił naszą trójkę. Byłam już do niego tak przyzwyczajona, że nawet nie poczułam drapania w gardle ani szczypania pod półprzymkniętymi powiekami. Z dwojga złego wolałam zapach owocowych papierosów Róży niż potu, który oblepiał każdego wokół, zwijał włosy w wilgotne loki i sprawiał, że Orlo co chwilę przecierał zaparowane okulary. Za każdym razem, gdy to robił, uderzało mnie, jak bardzo był przystojny, gdy szkła nie przysłaniały jego intensywnie chabrowych oczu. W okularach nie wydawał się brzydki – po prostu do tego widoku już przywykłam. Tak samo jak do tego, że chłopak doskonale zdawał sobie sprawę z urody, której nie poskąpiła mu matka natura, i wykorzystywał ją na każdym kroku. Podejrzewałam, że obecnie bardzo żałował, iż urok osobisty nie działał także na profesorów.

Maj tego roku okazał się wyjątkowo brutalny i bezlitosny. Duchota napędzała stres, gorące noce potęgowały zmęczenie po godzinach nauki. Każdy z nas miał dość. W głowach nieustannie kołatały myśli stęsknione za wakacjami – tylko dla niektórych czasem równoznacznym z odpoczynkiem i błogim lenistwem. Ja po prostu chciałam mieć wszystkie egzaminy i oddania projektów za sobą, a na tę chwilę obawiałam się, że prędzej osiwieję, niż uda mi się to przetrwać.

Z pobliskiej gałęzi zerwał się biało-czarny ptak, gdy drzwi naprzeciwko nas, obramowane neorenesansowym portalem, otworzyły się z hukiem. Wybiegło przez nie kilka osób w ubraniach poplamionych akrylową farbą. Kilkoro z nich odłączyło się od grupy, by schować się między drzewami przed prażącym słońcem. Dokładnie w tamtym miejscu, obok kosza wypełnionego niedopałkami i ławki o zielonym kolorze znikającym pod warstwą brudu, zrodził się zalążek naszej przyjaźni.

To właśnie tam zbierali się wszyscy ci, których przerwy między zajęciami wypełniał szary dym i ciche zgrzytanie krzesiwa w zapalniczkach. Stałam tego pamiętnego dnia obok Róży, zastanawiając się, czy w ciągu dnia uda jej się wypalić całą paczkę. Podszedł do nas Orlo, sprawiając, że na kilka długich sekund moje serce zamarło. Posłał mi długie, pełne zrozumienia spojrzenie. Niebieskie oczy uśmiechały się nieśmiało, a czarne włosy opadały na opalone, zmarszczone czoło, gdy chłopak spytał, czy któraś z pięknych pań ma zapalniczkę. Róża miała i to wystarczyło, by nawiązać rozmowę, a ta trwała już kilka lat.

Dopiero po pierwszym semestrze, gdy uczelnia zaczęła łączyć kierunki i eksperymentować z naszym rocznikiem, dołączył do nas Aksel ze swoim bystrym spojrzeniem, klikaniem migawki starego aparatu i palcami pokrytymi grafitem, idealnie pasującymi do studenta kierunku o dumnej i długiej nazwie Konserwacja i restauracja dzieł sztuki.

Ten sam Aksel właśnie zmierzał ku nam przez wyłożony kocimi łbami dziedziniec. Jego usta rozciągał szeroki uśmiech, a intensywnie zielone oczy lśniły zadowoleniem. Zupełnie nie wyglądał jak ktoś, kto zarwał noc, a zamiast snu musiała mu wystarczyć kawa, ukradziona z kuchni akademika, w którym nawet nie mieszkał.

– Witam szanownych państwa! – krzyknął, gdy do przejścia pozostała mu jeszcze mniej zadbana część dziedzińca, porośnięta mchem i drzewami. – Czemu zawdzięczam te strapione miny? – Wykonał teatralny ukłon, pozwalając, by mysie loki opadły na porcelanową twarz.

– Kto mu powie? – mruknęła Róża i ostentacyjnie wskazała na pokreślony wydruk. Wychyliła się, by wyrzucić niedopałek do kosza, po czym wyciągnęła ręce w górę i rozprostowała plecy.

– Ależ ja już wszystko wiem! – Aksel nawet nie spojrzał na projekt, jakby go nie obchodził. – Ale skoro wy też wiecie… – Zmarszczył jasne brwi. – Dlaczego macie miny, jakby ktoś umarł?

Słowa, które wypadły z jego ust, brzmiały niewinnie, ale wcale takie nie były.

– Jezu, przepraszam. – Odchrząknął, widocznie zmieszany. – Serio ktoś umarł?

– Nie. – Niski głos Orlo sprawił, że odetchnęłam.

Poprawiłam się na niewygodnym krześle i odkleiłam cienki, kwiecisty materiał spódnicy od wilgotnych łydek. Zagubiona drzazga zaciągnęła materiał na wysokości kolan, co skwitowałam cichym syknięciem i stłumionym przekleństwem. Róża spojrzała na mnie spod przedłużonych rzęs, a gdy odkryła, co stało się przyczyną mojej złości, wywróciła oczami.

– W takim razie nie rozumiem – ciągnął Aksel, nieco bardziej zrelaksowany, ale już nie tak szczęśliwy, jak wcześniej. – Dlaczego wyglądacie, jakby coś się stało? Coś złego?

– Ponieważ wszystko jest do zmiany, a niektórzy z nas, na przykład ja – wskazałam na siebie – lubią się czasem wyspać. Jutro mam poranną zmianę. Nie wiem, jak się z tym wszystkim wyrobię.

Chłopak przez chwilę się nad czymś zastanawiał, mrużąc oczy, gdy słońce prześlizgiwało się po obsypanych piegami policzkach. Wydawał się coraz bardziej zadowolony, a może nawet rozbawiony.

– Wy serio nie wiecie?

– Na bogów, w których wierzy moja matka, o czym ty gadasz, irytujący człowieku? – Z nas wszystkich to Róża zawsze miała najmniej cierpliwości, co wydawało się całkiem zabawne, biorąc pod uwagę, że najczęściej to ona jej od nas wymagała. Zwłaszcza gdy w środku nocy pojawiała się pijana pod moimi drzwiami.

Aksel, zanim odpowiedział, roześmiał się perliście, tym samym zwracając na siebie uwagę młodszych dziewczyn, siedzących kilka stolików dalej. Miękkie rysy twarzy i artystyczna dusza kolegi sprawiały, że równie kolorowe i szalone studentki lgnęły do niego niczym irytujące, bzyczące muchy do lepu. Niewzruszony, nawet nie spojrzał w ich stronę. Pewnie nawet ich nie zauważył. Oparł się o blat i spojrzał na każdego z nas, budując napięcie. Kochał wszystko, co dramatyczne, teatralne i wyolbrzymione.

– Wygraliśmy.

Przy stoliku zapadła cisza. Nie musiał dodawać niczego więcej, ponieważ ten jeden wyraz mówił nam – a na pewno mnie – wszystko. Spędziliśmy nad tamtym projektem tak wiele dni i jeszcze więcej nocy, że gdy go wysłaliśmy, wydałam ostatnie pieniądze, by kupić taniego szampana.

– Żartujesz, prawda? – Orlo jako pierwszy ocknął się z szoku. Zmrużył oczy i wpatrywał się w Aksela równie intensywnie, co w nagą modelkę na lekcjach rysunku.

– Wiedziałem, że podważycie me słowa – mruczał, otwierając skórzaną torbę. Nim znalazł to, czego szukał, wyrzucił na stół zmiętą paczkę papierosów, aparat, kilka zapalniczek, z których żadna nie działała, i szkicownik oprawiony w czerwony aksamit, teraz poplamiony farbami, będący prezentem ode mnie na jego poprzednie urodziny. – Jesteście ludźmi małej wiary, wiecie? – Z hukiem uderzył w blat dłonią, by wyłożyć przed nami pognieciony zwitek papieru. – Wygraliśmy! Teraz mi wierzycie?

– O bogowie… – zaczęła dziewczyna. – Czy to oznacza…

– Zostaliśmy zwolnieni z co najmniej trzech egzaminów! – Orlo nawet nie próbował sprawić, by jego głos nie zmienił się w ryk niosący się po całym dziedzińcu. Ruszył z miejsca, by porwać śmiejącą się Różę w ramiona.

– Możemy wyrzucić ten okropny magazyn do kosza – pisnęłam, gdy przyjaciele owinęli ręce wokół mojego ciała. Zanim Orlo złapał mnie w ramiona, prześlizgnęłam się pomiędzy jego spoconymi rękoma i chwyciłam dzisiejsze wydruki, by zwinąć je w kulkę i rzucić prosto w Aksela.

– No i zgarniemy ładną sumkę – dodał ten, który przyniósł dobrą nowinę.

Pokazywałam mu właśnie język po tym, jak uraczył mnie widokiem swojego środkowego palca, gdy żelowe paznokcie w okropnym, żółtym odcieniu, pasującym zupełnie do niczego, wbiły się lekko w moje ramiona. Róża obróciła mnie ku sobie, w jej ciemnych oczach lśniła radość, a ona podskakiwała w miejscu niczym mała dziewczynka. Kto by pomyślał, że kilka miesięcy temu podchodziła do tego pomysłu dużo bardziej sceptycznie.

– Udało nam się! Naprawdę nam się udało – zaszczebiotała, po czym złożyła miękki, wilgotny pocałunek na moich wargach. Szybko się odsunęła, by wylać swą radość również na chłopaków.

Orlo posłał mi pytające spojrzenie. Wzruszyłam ramionami, zaskoczona tak samo jak i on.

– Aksel… – zaczęła Róża, gdy już pierwsza fala emocji opadła.

– Co tam, kwiatuszku? – Chłopak był właśnie w trakcie walki z zapalniczkami. Zdawał się naiwnie wierzyć, że któraś z nich wykrzesze z siebie choć trochę ognia.

– Chyba zapomniałeś wspomnieć o pewnym drobiazgu. – Wskazała palcem coś na pomiętym ogłoszeniu.

– Jakim?

– Nie tylko my zajęliśmy pierwsze miejsce. – Podniosła papier, by pokazać go chłopakowi, lecz on nawet na niego nie spojrzał. – I nie mamy gwarancji, że to nasz projekt zostanie wcielony w życie. Znów musimy rywalizować.

– Nie zapomniałem. – Wzruszył ramionami. – Po prostu nie uznałem tego za istotne.

– Myślicie, że podzielą wygraną na pół? – wtrąciłam się i wyrwałam przyjaciółce ogłoszenie. Róg kartki się oderwał i został w jej bladych palcach.

– Czy to ważne? – Aksel wyglądał na bardzo niezadowolonego z tematu, na który przeszła rozmowa. Wystawił twarz do słońca i przymknął oczy, lecz jego delikatne rysy pozostały napięte. – Najważniejsze, że my też wygraliśmy i następny miesiąc spędzimy w Wierzbowym Dworze.

Przytaknęłam, ale nie skupiałam się już na dalszej części rozmowy. Nie mogłam, bo na granicy mojego pola widzenia zamajaczyła niewyraźna, zamglona twarz. Uśmiechnęła się.

Wiedziałam, że gdybym tylko się na niej skupiła, zwróciła ku niej wzrok, zniknęłaby, jakby nigdy się nie pojawiła.

Bo przecież wcale jej tam nie było.

Prawda?

2Rozszarpane serce

– Żartujesz sobie ze mnie, prawda? – Niemal krzyczałam, przemierzając pokój pochłonięty przez chaos, powstały podczas prób spakowania się do jedynej walizki, jaką posiadałam. Wciąż miałam nadzieję, że tylko się przesłyszałam.

– Nie dramatyzuj. Nic takiego się nie stało. Jeden dzień opóźnienia niczego nie zmienia – tłumaczyła się Róża.

– A pamiętasz może o liście obecności? Albo o drugim zespole i konkurencyjnym projekcie? W jakim świetle stawia nas nieobecność podczas pierwszego dnia? – Starałam się zachować spokój, ale powtarzanie informacji, doskonale znanych przez moją rozmówczynię, sprawiało, że irytacja rosła i rosła. – Po co ja się produkuję? Doskonale o tym wszystkim wiesz.

– Ale to przecież nie moja wina! – Po drugiej stronie telefonu huknęło, jakby Róża w coś uderzyła.

Nie zdziwiłabym się, gdyby właśnie tak było. Koordynacja ruchowa dziewczyny pozostawiała wiele do życzenia.

– Żadne z nas nie przewidziało, że samochód Orlo się zepsuje.

– Więc mógłby go oddać do mechanika, który ma czas jutro, a nie dopiero za trzy dni.

– To tylko jeden dzień, Maro, nie dramatyzuj. Jeszcze raz przypominam, że to nie moja wina.

– No dobra, ale już twoją winą jest, że zgodziłaś się wziąć wtorkowe zajęcia – wypomniałam jej drugi fakt, którym postanowiła się ze mną podzielić w ostatniej chwili. – Nie możesz tego odwołać? Może coś wymyślimy.

– Skoro i tak nie zjawimy się na czas…

Wyobraziłam sobie, że Róża wzrusza ramionami i posyła mi piękny uśmiech.

– We wtorki zawsze przychodzi Tymon. Nie możesz mieć mi za złe, że wykorzystałam tę okazję.

Wywróciłam oczami i z głośnym westchnieniem opadłam na łóżko, a raczej na stertę ubrań, spod której ledwo dało się zobaczyć materac. Róża dorabiała jako modelka w szkole rysunku i malarstwa. Nie miało to nic wspólnego z pieniędzmi. Chodziło o samoocenę, rosnącą za każdym razem, gdy obcy ludzie uwieczniali jej nagie ciało. Niektóre z aktów wisiały na ścianach jej sypialni. Początkowo napawały mnie nieśmiałością, ale z czasem zaczęłam się z nimi oswajać.

– Serio jest aż tak przystojny, że uważasz go za ważniejszego od najlepszej przyjaciółki?

– Piekielnie. – Rzuciła tylko jedno słowo, co wydało mi się do niej niepodobne, bo o przystojnych mężczyznach mogłaby rozprawiać w nieskończoność.

– I tyle? To ma mi wystarczyć?

– Przespałabym się z nim, gdyby tylko zechciał – parsknęła. – A potem opowiedziałabym ci o tym ze szczegółami. Lepiej?

A kto by nie chciał – przemknęło mi przez myśl, lecz ugryzłam się w język. Zamiast tego bąknęłam jedynie:

– Lepiej.

Po zakończonej rozmowie od razu zasiadłam do laptopa. Skrzywiłam się, gdy otwarłszy urządzenie, dostrzegłam własną twarz. Wciąż miałam za złe Akselowi, że zrobił mi zdjęcie podczas targów na uczelni, a potem, za gorącą namową Orlo postanowił wykorzystać pozycję zajmowaną w samorządzie i umieścić je w uczelnianej galerii na stronie Politechniki. Oczywiście wszystko to bez pytania o zgodę. Szybko zamknęłam tę kartę. Nie znosiłam robić sobie zdjęć. Miałam ciarki na samą myśl o uwiecznianiu własnego wizerunku.

Przez ponad godzinę szukałam transportu. Pociągi i autobusy docierały jedynie do większych miast, oddalonych od mojego celu – wsi Moranica, niemal całkowicie odciętej od cywilizacji – o kilkadziesiąt kilometrów. Nieliczne strony lokalnych przewoźników wyglądały, jakby od lat nikt ich nie aktualizował, a zawarte na nich dane już dawno przekroczyły przysłowiową datę ważności.

Zanurzyłam twarz w dłoniach i pomiędzy palcami zerknęłam na telefon. W końcu podjęłam decyzję, która stresowała mnie tak bardzo, że zdecydowałam się wyciągnąć z szuflady paczkę papierosów, pozostawioną przez Różę. Gdy skończyłam palić, znalazłam numer do profesora Herbera, odpowiedzialnego za projekt. Odebrał po kilku sygnałach, a jego zaspany głos sprawił, że rozmowa zestresowała mnie jeszcze bardziej.

– Dobry wieczór, panie profesorze, z tej strony Mara Bieluńska. Bardzo przepraszam, że dzwonię o tak późnej porze, ale okazało się, że nasza grupa nie ma na wtorek transportu. Czy pana propozycja, że w awaryjnej sytuacji ktoś może się z panem zabrać, wciąż pozostaje aktualna?

– Pani Maro, obawiam się, że ja także nie pojawię się w pierwszych dniach.

Zaczynałam żałować, że tak bardzo się przejęłam, ale przecież już było za późno, by wycofać się z rozmowy.

– Ale mój asystent rusza jutro rano, by wszystko przygotować. Może pani z nim pojechać. Przesłać pani szczegóły?

Co miałam zrobić? Zgodziłam się na tę propozycję.

Właśnie dlatego kilka godzin później, o porze tak wczesnej, iż niespanie o niej powinno być karane, stałam na parkingu uczelni. Opierałam się o skrzypiącą rączkę walizki i czekałam na doktoranta. Nie wiedziałam o nim nic. Nie miałam nawet pojęcia, jak wygląda.

– Jesteś okrutna – jęknęła Róża, gdy odebrała telefon. – Dlaczego mnie budzisz?

– Nie możesz spać, kiedy ja się stresuję.

Ochroniarz z niewielkiej budki przy wjeździe na teren kampusu po raz kolejny zerknął w moją stronę, uważnie obserwując mój bagaż.

– Może okaże się szalenie przystojnym asystentem, zakochacie się i będziesz wdzięczna za zepsute auto Orlo i swoje przesadne ambicje, by docierać wszędzie na czas? – Pomiędzy słowa Róży wkradało się ziewanie i nieznany mi męski głos. – Poza tym, bądźmy szczerzy, nie ma czym się stresować. To tylko kilka godzin podróży. Najwyżej spędzicie je w niezręcznej ciszy.

– No właśnie – poprawiłam ją. – Kilka długich godzin podróży. Niezręczna cisza w niewielkiej przestrzeni, trwająca tyle czasu, wydaje się bardziej przerażająca niż wszystkie egzaminy, z których jesteśmy zwolnieni dzięki temu nieszczęsnemu projektowi.

Chłodny wiatr przemknął pomiędzy ceglanymi budynkami uczelni, wzburzył gałęzie pobliskich drzew i uderzył prosto we mnie. Zgarnęłam włosy przyklejone do warstwy pomadki na  ustach.

– Jesteś królową dramatów i przesady, wiesz?

Wiedziałam, ale nie odpowiedziałam.

Nie mogłam, ponieważ zabrakło mi słów, których chciałabym użyć.

Przez główne wejście na uczelnię wyszedł mężczyzna, który nie miał prawa tam być. W dłoniach dźwigał kartony opisane trudnymi do rozczytania wyrazami. Rozejrzał się po okolicy, kiwnął głową do ochroniarza, po czym – jakimś cudem mnie nie zauważając – zszedł po popękanych, betonowych stopniach. Ruszył nierównym chodnikiem w stronę mniejszego parkingu leżącego po przeciwnej stronie drogi podjazdowej i szpaleru wysokich drzew. Doskonale widziałam, jak mrużył tak dobrze znane mi złote oczy, gdy karmelowe, nieco zbyt długie loki spadały mu na czoło. Flanelowa koszula powiewała na chłodnym wietrze, który przestałam czuć.

Przestałam czuć cokolwiek.

Stałam całkowicie nieruchomo. Możliwe, że nawet nie oddychałam.

Obserwowałam, jak zbliżał się do czarnego auta i odstawiał pudła. W końcu otrząsnęłam się z szoku, zacisnęłam dłoń na rączce walizki i zrobiłam to, co w tamtej chwili wydawało mi się najrozsądniejszym rozwiązaniem. Przemknęłam wśród pobliskich zarośli. Zaklęłam pod nosem, gdy gumowe kółka zaklinowały się w szczelinie pomiędzy krawężnikiem a płytką, i gdy je uwolniłam, przycupnęłam na drewnianej ławce. Niemal miałam pewność, że tam nie zdołałby mnie dostrzec. Za to ja widziałam go doskonale. Spoglądałam na niego, a wspomnienia rozwijały swe pąki, rozprostowywały płatki niczym klisze z filmami.

– Co ty tu robisz? – szepnęłam pod nosem.

Mężczyzna oparł się o auto i nonszalancko zerknął na zegarek, zdobiący jego nadgarstek. Zignorowałam ukłucie w sercu, gdy umysł podsunął myśl, że być może to ten sam zegarek ze zbitą szybką, który podarowałam mu lata temu.

Już w tamtej chwili logiczna część mojego umysłu – ta, która nie szalała na sam jego widok – odpowiedziała na zadane przez siebie pytanie, postanowiłam jednak ją zignorować. Wciąż miałam nadzieję, że najgorsza z moich obaw nie okaże się prawdą.

Kilkukrotnie okrążył samochód, sprawdził telefon i rozejrzał się wokół, a gdy to robił, schylałam się, by aby na pewno mnie nie zauważył. Gdzieś za mną trzasnęły drzwi, wybrzmiał klakson, lecz żaden z tych dźwięków nie zwrócił mojej uwagi.

Zapomniałam nawet, po co się tam znalazłam.

Mężczyzna sprawiał wrażenie zirytowanego, na pewno bardzo niewyspanego. Zadzwonił do kogoś, a podczas krótkiej rozmowy wydawał się wyjątkowo spięty. Kilka chwil później zawibrował mój telefon.

– Mój asystent już na panią czeka… – W głosie profesora wybrzmiewała nagana.

Nie słyszałam pozostałych słów. Mechanicznie się z nim zgadzałam i przytakiwałam.

Chłopak odpowiedzialny za rozszarpanie mojego serca kilka lat temu okazał się tym samym, z którym umówiłam się pod  uczelnią.

I miałam jechać z nim do miejsca, gdzie nasza historia się zakończyła.

Gdzie on ją zakończył.

3Słodki zapach miodu

Czułam się jak idiotka. Możliwe, że nawet nią byłam, nie zamierzałam tego podważać.

Na twarzy Leona pojawiały się coraz to wyraźniejsze oznaki zirytowania, a mimo to wciąż kryłam się za kurtyną z soczyście zielonych liści i niewielkich, żółtych kwiatów o mdłym zapachu, unoszącym się w wilgotnym powietrzu.

Powtarzałam sobie, że jestem już dorosłą kobietą, całkiem inną osobą niż dziewczyna, która kilka lat temu pozwoliła, by złamano jej serce. Moje dłonie pokryła lepka warstwa potu mimo chłodu, zadomowionego pomiędzy warstwami odzienia.

Mężczyzna wykonał kolejne okrążenie wokół samochodu. Ochroniarz, który jeszcze nie tak dawno bacznie mnie obserwował, minął moją kryjówkę, rzucając mi nieodgadnione spojrzenie. Nie słyszałam, co powiedział do doktoranta ani co moja dawna miłość mu odpowiedziała, lecz wyobraźnia stworzyła prawdopodobny przebieg tej rozmowy. Ochroniarz zapewne zapytał, czy może w czymś pomóc. Leon wyjaśnił, że czeka na spóźnialską studentkę, i już chwilę później stróż pospieszył z wyjaśnieniem, że widział jakąś idiotkę chowającą się w krzakach.

Spąsowiały mi policzki na samą myśl, iż faktycznie mogło tak się wydarzyć. Zerwałam się z miejsca, założyłam niesforne, słomkowe kosmyki za uszy i ułożyłam usta w uśmiech. Jeszcze zanim wynurzyłam się z krzaków, walizka uderzyła o kamienie, zwracając uwagę dwóch mężczyzn.

A więc teraz nie tylko czujesz się jak idiotka, ale naprawdę się nią stałaś – pogratulowałam sobie w myślach, uniosłam głowę wyżej i przebrnęłam przez chaszcze. Ostatni fragment drogi wstydu pokonałam w ciszy przerywanej jedynie stukotem kauczukowych kółek i pod ciężarem dwóch spojrzeń. Jedno z nich okazało się tak intensywne, iż wypalało dziurę w centrum mojego czoła.

Odchrząknęłam z zamiarem powiedzenia czegoś, lecz żadne sensowne słowo nie pojawiło się na języku.

– Dzień dobry, Maro – rzucił Leon. Uniósł dłoń, by przeczesać karmelowe loki, a mój umysł od razu przyniósł wspomnienie, gdy jego włosy były nieco dłuższe i to moje palce prześlizgiwały się pomiędzy nimi.

– Cześć. – Nie wiedziałam, jak rozmawiać z kimś, kto miał pozostać jedynie duchem przeszłości, a nie częścią teraźniejszości. – Przepraszam za spóźnienie. Coś mnie zatrzymało.

Ochroniarz sprawiał wrażenie, jakby chciał coś dodać. Może coś o tym, że od co najmniej pół godziny kręciłam się po parkingu, lecz finalnie postanowił się nade mną zlitować. Wymamrotał coś o powrocie do obowiązków, życzył nam miłego dnia i odszedł.

– Więc zabytki? Poszłaś w moje ślady? – zagadnął mężczyzna, ruszając do drzwi od strony kierowcy. Otworzył je, nachylił się, a już po chwili bagażnik cicho kliknął i drgnął.

Nie zdążyłam nawet wyciągnąć ku niemu ręki, ponieważ Leon mnie uprzedził. Nie tylko go otworzył i schował w nim moją walizkę, ale też, jak przystało na prawdziwego dżentelmena, którym zawsze był, otworzył dla mnie drzwi.

– Nie schlebiaj sobie. – Wgramoliłam się do wnętrza obitego nieco zniszczoną, brązową skórą.

Od razu poczułam woń miodu. Słyszałam kiedyś teorię, że to właśnie zapachy są nośnikami wspomnień, że wystarczy znajoma nuta, tańcząca w powietrzu, by wydobyć z samego dna umysłu dawno zapomniane obrazy. Dokładnie to właśnie się wydarzyło.

Słodycz miodu mieszała się z goryczą tytoniu i przez kilka chwil odnosiłam wrażenie, że znów słyszałam kojący szept chłopaka, czułam jego oddech na policzku. Niemal widziałam koc w czarno-żółtą kratę, rozłożony wśród polnych kwiatów, czerwień maków kontrastującą z błękitem niewinnego nieba, słyszałam śmiech dwójki zakochanych nastolatków. Zanurzyłam się we wzburzonej tafli jeziora, uciekając przed skwarem i Leonem, pragnącym zamknąć mnie w swych ramionach i torturować łaskotkami, choć tak bardzo ich nienawidziłam. Czułam jego nagą, mokrą skórę tuż przy swojej, gdy łaskotki zmieniły się w pieszczoty. Alkohol wypełniał żyły, dym z ogniska szczypał w oczy, a rozmowy ciągnęły się tak długo, że mrok nocy zmieniał się w szarość poranka, nieznośnie przypominając, że świat wciąż istnieje i wciąż wymaga od nas powrotu do rzeczywistości. Chłodna woda odbijała się od ceramicznych ścian brudnej wanny i wracała do mojej wilgotnej skóry, gdy chłopak obmywał dłońmi moje ciało. Las zanurzał się w nocy i naszych tajemnicach.

Zaciekawione spojrzenie i uniesiona brew sugerowały, że Leon coś powiedział. Coś, co nie dotarło do wspomnień z przeszłości, w których się zatopiłam. Odchrząknęłam i zatrzasnęłam drzwi. Czekająca mnie podróż nagle wydała się jeszcze większą  torturą.

– Skąd mogłam wiedzieć, że też wybrałeś taką samą specjalizację? – mruknęłam. Uznałam, że najlepszym rozwiązaniem okaże się powrót do znanego mi fragmentu rozmowy, zarejestrowanego, zanim otumanił mnie miód i tytoń, czyli zapachy, mające prześladować moje zmysły na każdym następnym kroku. Zapięłam pas i spojrzałam w oczy muśnięte złotem. – Świat nie kręci się wokół ciebie, a już na pewno nie moje życie. Już nie – dodałam, nim ugryzłam się w język.

Leon jednak nie byłby sobą, gdyby się przejął. Doskonale znał ten mechanizm. Atakowałam go tak wiele razy, iż pomimo lat wciąż wydawał się do tego przyzwyczajony.

– W takim razie pozostaje tylko jedno wytłumaczenie. – Wzruszył ramionami, odpalił auto i powoli ruszył w stronę wyjazdu z parkingu. Uśmiechał się szeroko, ponieważ doskonale wiedział, że z całych sił walczyłam, by nie dopytać, co miał na myśli.

Zmieniło się tak wiele, my się zmieniliśmy. Nie byliśmy już nastolatkami szukającymi czegoś pomiędzy sensem życia a przygodą, mogącą odmienić na zawsze ich los. Nie byliśmy już dzieciakami odkrywającymi, że łączy je tak wiele, iż okazało się to niemal bolesne. A mimo to pewne rzeczy pozostały takie same.

– Jakie wytłumaczenie? – Wywróciłam oczami i nie miało dla mnie znaczenia, że mężczyzna nie mógł tego dostrzec. Był zbyt zajęty włączaniem się do ruchu i uważaniem na pieszych wylewających się z tramwaju.

Nie odpowiedział, a przynajmniej nie od razu. Zanim to zrobił, zdążyłam wygodnie się ułożyć i przymknąć oczy, gdy słońce wzeszło na tyle wysoko, by wpaść przez szybę i uderzyć prosto w moją twarz. Sięgnęłam do jednej z dwóch kaw zamkniętych w tanich, papierowych kubkach. Z góry założyłam, że tę drugą kupił dla studentki – zawsze myślał o drobiazgach, wpływających na to, jak odbierali go inni. Umiał zbudować wokół siebie iluzję i od kiedy pamiętałam, tylko mnie pozwolił pod nią zaglądać. Ciekawe, kim stał się teraz – tak naprawdę,  pod kurtyną z przemyślanych gestów. Skrzywiłam się, gdy wzięłam łyk. Wciąż lubował się w gorzkiej, czarnej kawie, bez ani grama cukru i szczęścia.

Wiodłam wzrokiem po zabytkowych pierzejach, kamienicach pokrytych jasnym tynkiem, ukruszonych boniowaniach i attykach, pnących się w górę. Zastanawiałam się, czy w ciągu następnych tygodni chociaż raz zatęsknię za miastem, które miało zostać moją ucieczką, a okazało się jedynie znienawidzonym natłokiem bodźców.

– Jedynym wytłumaczeniem jest to, że przeznaczenie chciało, byśmy znów się spotkali – rzucił w końcu, przerywając niezręczną ciszę.

– Serio? Nie zdołałeś wymyślić innego taniego tekstu?

Ostatnim razem, gdy się widzieliśmy, łamał moje serce, a ja krzyczałam, jak bardzo go nienawidzę i że prędzej umrę, niż znów na niego spojrzę. Nie umarłam, a nawet zerknęłam na niego z ukosa.

Zmarszczył brwi i nie odpowiedział, a ja przełknęłam cierpką nienawiść, wybudzającą się z zimowego snu. Nie rzuciłam więcej ani jednego bezczelnego słowa w stronę tego absurdalnie beztroskiego mężczyzny.

Po czasie doszłam jednak do wniosku, że to nie przeznaczenie ponownie złączyło ścieżki naszych żyć.

Nie, ono nie miało z tym nic wspólnego.

4Powrót do łona matki

Po ostatniej nieco wrogiej wymianie zdań zapadła wokół nas cisza i z każdą minutą, a później z każdą następną godziną, rozsiadała się coraz wygodniej, wciskała w rysy w tapicerce i wszystkie niewielkie przestrzenie, by w końcu uniemożliwić swobodne oddychanie. Słońce, wspinające się po nieboskłonie, pomagało jej w tym, nagrzewając wnętrze samochodu.

Próbowałam nie myśleć o tym, że mój Leon już dawno przerwałby tę niezręczność. Mężczyzna obok nie był już mój, nie był też kimś, kogo znałam. Wyglądał podobnie, uśmiechał się w ten sam sposób, lecz nie potrafiłam wejść do jego głowy i odgadnąć, co się w niej działo. Odnosiłam wrażenie, że tajemnice i wspomnienia, które dzieliliśmy, oddalały nas od siebie, zamiast zbliżać. Każde słowo cisnące mi się na usta wydawało się niewłaściwe. Więc milczałam.

Przez większość drogi oglądałam zmieniający się krajobraz za oknem. Zabytkowe kamienice szybko zmieniły się w blokowiska, osiedla, by na końcu przemienić się w niewielkie miasteczka, szary tynk, krzywe ogrodzenia, łąki i lasy. Ostatni raz, gdy opuściłam centrum miasta, miał miejsce na pierwszym roku studiów. To tamten wyjazd sprawił, że ja, Róża, Orlo i Aksel staliśmy się tak zżyci, że śmiało mogłam nazwać ich rodziną. Czułam się dziwnie, gdy pomimo szyb i dachu samochodu nie napierały na mnie mury, tramwaje, stres i obowiązki.

Trochę jakby koszmar, żyjący w moim umyśle, wymykał się poza kraty więzienia, w którym go zamurowałam. Niemal czekałam, aż przed oczami znów zamajaczy mi niewyraźne oblicze, a do uszu dotrze zniekształcone nawoływanie.

Ponowna wizyta w Wierzbowym Dworze majaczyła jako powolny powrót do wciąż ciepłego łona matki.

Minęliśmy zastawiony do granic możliwości parking, restaurację ukrytą między drzewami i wzniesienie wspierające mury starego, zniszczonego zamku. Ten widok sprawił, że zastanowiłam się nad czymś, do czego wcześniej podeszłam obojętnie, uznając to za coś normalnego.

– Dlaczego Wierzbowy Dwór został wpisany do rejestru zabytków?

Leon na sekundę oderwał wzrok od drogi.

– Z tego, co wiem, przez ostatnie lata pojawiało się wielu inwestorów pragnących wykupić hotel. Mieli jakiś plan na te, trzeba przyznać, atrakcyjne tereny. – Uderzył palcami o kierownicę i poprawił się nieco w fotelu. – Niektórzy z nich chcieli wybudować tam agroturystykę, jeszcze inni ogromny, nowoczesny hotel lub całe osiedle. Większość tych planów zakładała wyburzenie obecnego budynku, z czym najwyraźniej nie zgadzał się ktoś wysoko postawiony i zdecydował zrobić wszystko, by do tego nie dopuścić.

– Przecież miejscowi nienawidzą tego miejsca – wtrąciłam swoje trzy grosze, próbując zrozumieć. – A przynajmniej kiedyś tak było, prawda? Dlaczego ktoś miałby się temu sprzeciwiać?

– Może po latach uznali, że straszydło, jakim jest Wierzbowy Dwór, stanowi część ich tożsamości? – Leon wzruszył ramionami, lecz nie brzmiał, jakby go to przekonywało. – A może przywykli już do tego, że nic się tam nie dzieje. Każda próba prowadzenia tego hotelu kończy się po maksymalnie kilku latach. Co chwilę pojawia się nowy odważny właściciel, którego nadzieje umierają równie szybko, jak znikają pieniądze wkładane w remont. – Posłał mi spojrzenie mówiące, że na ten moment wiedział niewiele więcej niż ja. – Wyobraź sobie, jak zmieniłoby się ich życie, gdyby w Moranicy powstało osiedle, gdzie zamieszkałoby mnóstwo młodych ludzi.

– To wcale nie byłoby takie złe…

– Wywróciłoby to życie mieszkańców do góry nogami. Zakłóciłoby spokój płynący już w ich żyłach. Komuś bardzo zależało, żeby budynek nie został zburzony, nawet jeśli straszy nocami.

– Więc tak po prostu konserwator wyraził zgodę na uznanie Wierzbowego Dworu za zabytek?

– Ochroną objęta jest jedynie modernistyczna elewacja – tłumaczył, a jego głos zabrzmiał jak znudzony tembr profesora, który po raz kolejny prowadzi wykład na ten sam temat. – Chyba nie sądziłaś, że ktoś wpuściłby kilkunastu nieokrzesanych studentów do zabytkowego budynku i jeszcze pozwolił im tam zamieszkać na cały miesiąc?

Zaśmiałam się, lecz zamilkłam, gdy do mnie dotarło, że on także ma tam zostać. Wiedziałam o tym wcześniej, a jednak dopiero teraz zrozumiałam to w pełni. Nie pozwoliłam, by uśmiech zniknął z mojej twarzy. Zamierzałam odcinać się od koszmarów przeszłości, ale wydawało się to utrudnione, gdy jej żywemu fragmentowi przyjdzie trwać tuż obok.

– Przepraszam – rzucił, a słowo to zaskoczyło mnie tak bardzo, że niemal zakrztusiłam się powietrzem. Leon, którego kiedyś kochałam, nie przepraszał. – Za ten głupi tekst. To przez niego milczymy od kilku godzin – pospieszył z wyjaśnieniem. – Nie wiem, czemu to powiedziałem. Chyba starałem się zwalczyć niezręczność humorem i wyszło gorzej, niż zakładałem. Dla mnie ta sytuacja też jest dziwna i niekomfortowa. Wiedziałem, że cię spotkam, ale nie zakładałem, że to ty okażesz się tą ambitną studentką, którą miałem zabrać ze sobą autem.

– Wiedziałeś? – Zacisnęłam palce w pięści. Nie potrafiłam określić, co poczułam, ale chyba była to złość. Złość na to, że zdawał sobie sprawę, iż pojawię się w Wierzbowym Dworze, a mimo to nie zrezygnował z wyjazdu.

– Widziałem listy studentów i wasze projekty. – Oderwał dłoń od kierownicy, by odgarnąć z czoła kilka zakręconych kosmyków. – Próbowałem się na to jakoś przygotować, przetrawić tę  informację.

– Mogłeś się ze mną skontaktować – wytknęłam. – Też miałabym czas, żeby to przetrawić.

– Rozważałem to, ale… Obawiałem się, że wtedy zrezygnujesz, a nie musiałem się długo zastanawiać, dlaczego bierzesz udział w konkursie i dlaczego zależy ci na wygranej. Wiem, że to miejsce jest dla ciebie ważne, i wciąż jest mi przykro, że naznaczyliśmy je takimi wspomnieniami.

Szczerość, tańcząca między jego słowami, wyprowadzała z równowagi. Przyjęłam ją z wdzięcznością i machnęłam dłonią, dając znać Leonowi, by mówił dalej.

– Nie chciałem, żebyś straciła tę szansę z mojej winy i przez przeszłość. Nie pomyślałem wtedy o tym, że jestem idiotą i już na powitanie rzucę tandetny tekst o przeznaczeniu rodem z komedii romantycznych, choć przecież oboje ich nie znosimy.

Uśmiechnęłam się lekko na ten niewinny powrót do przeszłości i do wersji nas, które znały się na wylot.

– Przepraszam – powtórzył, kładąc nacisk na to słowo. – Pewnie powinienem teraz powiedzieć coś o profesjonalizmie, swoim doktoracie i nowym stanowisku, lecz to też byłoby głupie i pewnie znów zapadłaby ta okropna cisza.

Zaśmiałam się. Wszystkie mięśnie powoli zaczynały się rozluźniać, spokój zasiadał pomiędzy myślami.

– Jeśli pozwolisz, chciałbym, zamiast tego, powiedzieć kilka słów o przyjaźni. Bo oprócz tego, co się wydarzyło i kim dla siebie byliśmy, połączyła nas też przyjaźń i bardzo specyficzna więź, prawda?

– Prawda – zgodziłam się krótko, ponieważ tylko to wydawało się właściwe. Nie chciałam mu przerywać. Pragnęłam, by dotarł do sedna, a to chyba mi się podobało.

– Może moglibyśmy do niej wrócić? – zaproponował i gdy nie odpowiedziałam, kontynuował: – Wiem, że wiele… Wiele rzeczy wydarzyło się z mojej winy i nie uważam, żeby nadszedł odpowiedni moment, by za to przepraszać lub tłumaczyć moje wybory, bo przecież doskonale je rozumiesz, a ja doskonale wiem, że tej części mnie nienawidzisz.

Znów kiwnęłam głową, by wiedział, że owszem, jakieś okruchy nienawiści wciąż pozostawały żywe na dnie mojej duszy.

– Ale życie postawiło nas w sytuacji, w której musimy współpracować chociażby dlatego, że chciałbym, by wasz projekt wygrał, bo kiedyś nam na sobie zależało. Przyjaźń zakłada szacunek, szczerość i sympatię, a tyle możemy sobie nawzajem dać, prawda?

– Prawda – powtórzyłam, a promienie słoneczne połaskotały mój policzek.

Wyjechaliśmy spomiędzy zniszczonych, starych budynków, by już po chwili zanurzyć się w zielonym cieniu lasu.

– Zapewne po tym miesiącu rozejdziemy się w różne strony świata, jak to mamy w zwyczaju, ale oboje zasługujemy na to, by przeżyć najbliższe tygodnie bez stresu i tego dziwnego skrępowania. Nie chciałbym też udawać, że nigdy się nie znaliśmy, bo to wydaje się jeszcze dziwniejsze. Nie po tym… wszystkim.

– Też bym tego nie chciała. – Rozłożyłam się na fotelu. Odniosłam wrażenie, że dopiero teraz możliwe było odnalezienie pozycji niepowodującej, że kości o siebie zgrzytały. – Leonie?

– Tak? – Patrzył przed siebie, na drogę, lecz widziałam, że wzrok mu złagodniał.

– Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy.

W tamtej chwili naprawdę sądziłam, że wszystkie niedomówienia zniknęły i staliśmy się dwójką dorosłych ludzi, którzy zmienili się od czasu, gdy ich losy biegły razem, i potrafili funkcjonować obok siebie bez złości, awantur i wyciągania brudów z dawnych lat.

Sądziłam też, że wszystkie emocje zostały daleko za nami oraz że wcale nie czeka nas kolejna katastrofa – dużo gorsza od poprzedniej.

Jakże bardzo się myliłam.

5Otchłań lasu

Coś wyrwało mnie ze snu. Uniosłam ciężkie powieki i od razu spostrzegłam, że rdzawy wieczór przemienił się w zaskakująco ciemną noc. Ostatni raz widziałam tę porę dnia, nieoświetloną lampami wielkiego miasta, ponad trzy lata temu. Zapomniałam, jak czerń potrafiła pochłaniać świat, ukrywać go przed ludzkim wzrokiem i sprawiać, że przemieniał się w breję tajemnic.

Już w tamtej chwili w głowie zapaliła mi się czerwona lampka.

– Postanowiłeś się nade mną zlitować i wyłączyć wrzeszczących ludzi, których nazywasz muzyką? – zagadnęłam, lecz nie dostałam odpowiedzi. Pomyślałam, że mężczyzna poczuł się już zmęczony i może dokuczanie mu to nie najlepszy pomysł, dlatego dodałam: – Tak bardzo nam się spieszy?

Zmysły zdawały się wyostrzać, a ciało coraz bardziej odczuwało prędkość narzuconą przez Leona. Nie była przyjemna ani z całą pewnością legalna.

– Może zwolnisz? – Zacisnęłam dłonie na pasie. Każda kolejna sekunda ciszy zabijała moje poczucie bezpieczeństwa.

Słabe, czerwone światło wylewające się z deski rozdzielczej pozwoliło mi dostrzec, że mężczyzna siedział niemal nienaturalnie wyprostowany. Rozchylił lekko wargi, trochę jakby w zachwycie, a palce zacisnął na kierownicy zbyt mocno.

– Leon? – powtórzyłam, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że gdyby coś pojawiło się na naszej drodze: zwierzę, auto lub zakręt, on nie wykonałby żadnego ruchu, by uniknąć kolizji. – Leon, wszystko dobrze?

Samochód podskoczył na dziurze, której mężczyzna nawet nie próbował ominąć, a przecież dotąd robił to za każdym razem. Pusty kubek po trzeciej kawie wypadł z uchwytu i wpadł pomiędzy moje nogi. Huk spowodowany prędkością narastał, a ja się zastanawiałam, czy to szczęście, czy może pech, że droga pozostawała niemal całkowicie prosta.

Pytanie brzmiało: jak długo się to nie zmieni.

– Przerażasz mnie, Leonie. To jakiś żart, prawda? Żartujesz sobie ze mnie?

Gdy wypowiedziałam te słowa, gałąź uderzyła w szybę. Podskoczyłam, a spomiędzy moich warg wyrwał się pisk przerażenia. Szum krwi płynącej szaleńczo w żyłach mieszał się z kołataniem serca.

Coś było nie tak, bardzo nie tak.

– Leon! – Nabrałam pewności, że jeśli to jakiś jego kiepski żart, to gdy tylko się skończy, rozszarpię mężczyznę na strzępy. Albo jeszcze gorzej. – Co ty wyprawiasz?

Poruszył się. Powoli, zbyt powoli, jak na kogoś, kto prowadził auto. Obrócił w moją stronę zastygłe w zachwycie oblicze. Jego oczy stały się puste, zamglone.

– Dobrze się czujesz? – jęknęłam.

Nie patrzył na drogę, tylko prosto na mnie, a raczej za mnie, jakby nie dostrzegał mojej twarzy lub mógł przejrzeć ją na wylot. Widziałam już kiedyś takie oczy. U nieboszczyka. Spoglądał przed siebie dokładnie w taki sam sposób – widział coś więcej lub nie widział zupełnie nic.

– Taka piękna… – Usta Leona poruszyły się, a słowa padły tak cicho, że niemal niesłyszalnie i wcale nie miałam pewności, czy dobrze je zrozumiałam.

Nawet przez chwilę nie pomyślałam, że mówił o mnie.

– Cudownie, ale może spojrzysz jednak na drogę? – Zacisnęłam palce na jego ramieniu, mając nadzieję, że to zwróci uwagę mężczyzny.

Nie odwrócił się w stronę szosy, nie wybudził się z tego dziwnego transu, nawet nie drgnął.

– Leon, błagam cię. – Stres sprawiał, że moje gardło się zaciskało.

Zza wzniesienia, do którego się zbliżaliśmy, wyłoniły się dwa światła. Najpierw długie, oślepiające i zmuszające do zmrużenia oczu, a po chwili zmieniły się w krótkie.

Wszystko, co się wydarzyło, trwało zaledwie kilka sekund, ale czas zdawał się wydłużać, rozciągać niczym guma balonowa. Droga lekko skręcała – nie na tyle, byśmy wjechali w gęstą ścianę lasu, ale wystarczająco, by auto zboczyło na drugi pas. Wystarczająco, byśmy mknęli prosto na ciężarówkę pędzącą w naszym kierunku z prędkością niewiele mniejszą niż ta wskazywana przez prędkościomierz.

Do huku powietrza, uderzającego w nasze auto, dołączył rozrywający nocną ciszę klakson i mój wrzask. Nie krzyczałam niczego sensownego, jedynie przekleństwa i imię mężczyzny siedzącego obok.

A on wciąż patrzył w otchłań lasu.

Odpięłam pas i po prostu rzuciłam się na Leona. Nie miało dla mnie znaczenia, że uderzyłam go łokciem w twarz ani że nagle znalazłam się tak blisko, iż czułam jego zapach tak wyraźnie, jak lata temu podczas pocałunków.

Liczyła się tylko śmierć, która przybrała postać tira i zbliżała się tak szybko, że bałam się, iż następne mrugnięcie okaże się ostatnim, a po nim zobaczę już tylko błysk przednich świateł i usłyszę zgrzyt zgniatanej stali. Zaskakująco dużo siły kosztowało mnie przekręcenie kierownicy. Musiałam walczyć z nieruchomymi palcami Leona. Jak przez mgłę obserwowałam czerwoną karoserię ciężarówki o milimetry mijającą się z bokiem naszego wozu. Dźwięk klaksonu wiercił dziurę w samym środku mojej czaszki, pot oblepił plecy i dłonie, pozostawiając wilgotne ślady na kierownicy.

Auta się nie zderzyły, lecz uczyniły to dwie masy powietrza. Samochód najpierw zadrżał, by po chwili wymknąć się spod mojej kontroli. Panika ścisnęła żołądek – odniosłam wrażenie, że niemal przywarł do kręgosłupa. Uderzyłam o coś łydką. Próbowałam odzyskać kontrolę nad pojazdem, przejąć kierownicę od Leona, wepchnąć się na niego i przy okazji przypomnieć sobie, jak obsługiwać manualną skrzynię biegów.

Samochód zataczał łuk na drodze. Oczami wyobraźni widziałam, jak wpadamy prosto w drzewo, dachujemy lub uderza w nas inne auto, pojawiające się znikąd.

Żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła.

Leon oprzytomniał. Nie musiałam go widzieć, by to wiedzieć. Poruszył się pode mną gwałtownie, syk nerwowo wciąganego powietrza wybrzmiał tuż przy moim uchu. Silnymi rękami przejął ster i odzyskał władzę nad torem jazdy. Zahamował na krawędzi drogi, tuż przy grubych konarach drzew, całkowicie obojętnych na to, że niemal się o nie roztrzaskaliśmy.

Możliwe, że mężczyzna coś mówił, może krzyczał, ale nie docierały do mnie żadne słowa. Sięgnęłam ku klamce i po prostu wypadłam z auta, uderzając łokciami o żwir. Gwałtownie oddychałam, łapałam powietrze niczym najcenniejszy nektar. Za wszelką cenę starałam się uspokoić oddech i serce. Zaciskałam dłonie w pięści, walcząc z paniką, rozlewającą się po organizmie.

– Żyjemy… – Potrzebowałam potwierdzenia, że tak właśnie było, a własny głos wydawał się wystarczający. – Żyjemy – powtórzyłam, już nieco pewniej i głośniej.

Słyszałam kroki, najpierw jedno przekleństwo, a potem całą wiązankę brzydkich słów. Nie podniosłam się. Pozwoliłam sobie przez chwilę leżeć na żwirze i cieszyć się tym, że miałam pod sobą nieruchomą ziemię. Wydawało się to tak cudownym doświadczeniem, że zapragnęłam całować wszystko wokół: głazy, asfalt, drzewa.

– Mara?! – Spanikowany głos nadszedł wraz z dotykiem szorstkich palców, które spoczęły na moich przedramionach. Opuszki wbijały się w skórę, jakby ich właściciel nie potrafił kontrolować emocji. – Mara? Nic ci nie jest?

Z rozsądkiem wygrały emocje i adrenalina, buzujące w żyłach. To właśnie one kazały mi poderwać się na nogi i nie bacząc na to, jak fatalnie mężczyzna się prezentował, odepchnąć go i unieść głos.

– Co to miało być?!

Cofnął się, a ja zrobiłam krok w jego stronę.

– Nienormalny jesteś?!

Nie spodziewałam się, że odpowie, lecz cisza, którą mi zaoferował, sprawiła, że przyjrzałam mu się lepiej.

– Mogliśmy zginąć! – wrzeszczałam. – Prawie nas zabiłeś. Postradałeś zmysły?

Leon cały drżał. Złote oczy się rozszerzyły, policzki stały się blade i napięte. Jego klatka piersiowa nie unosiła się, jakby bał się zaczerpnąć tchu. Przygryzał wargi, wkładając w to przerażająco dużo siły. Między zębami zalśniła czerwień.

– Prawie cię zabiłem… – szepnął cicho i niewyraźnie.

Złość ustąpiła, choć nie całkowicie, albowiem ostatnie jej pokłady wciąż się żarzyły. Zrobiłam jeszcze jeden krok, potem kolejny i uniosłam nieco głowę, by nawiązać z mężczyzną kontakt wzrokowy. Wzdrygnął się, gdy znalazłam się tak blisko, ale po chwili uniósł dłonie i delikatnie ułożył je na moich obojczykach, muskając szyję.