Zimowy żołnierz. Zimny front. Marvel - Lee Mackenzi - ebook

Zimowy żołnierz. Zimny front. Marvel ebook

Mackenzi Lee

4,8

Opis

Mackenzi Lee, której książki figurują na listach bestsellerów, snuje opowieść o młodości jednej z najciekawszych postaci Marvela, Jamesa Buchanana – Bucky’ego – Barnesa, żołnierza wrogich sił, którym się staje wbrew własnej woli.

1954: Zimowy Żołnierz stanowi najdoskonalszą broń Związku Radzieckiego. Wykonuje najniebezpieczniejsze tajne misje na zlecenie tajnego sowieckiego wydziału wojskowego, pod kierunkiem oficer prowadzącej, która zna go lepiej niż on sam. Jego sensem istnienia jest posłuszeństwo rozkazom.

Nie zawsze jednak był Zimowym Żołnierzem... 1941: Początek II wojny światowej. Szesnastoletni Bucky Barnes zamierza zaciągnąć się do amerykańskiej armii – ech, gdyby tylko nie utrudniał mu tego miejscowy komendant… Kiedy Bucky otrzymuje propozycję wzięcia udziału w programie szkoleniowym Zarządu Operacji Specjalnych – brytyjskich tajnych służb – natychmiast ją przyjmuje. To jego szansa, żeby zostać bohaterem. Gdy dociera do Londynu, czeka go jednak co innego – ucieczka przed tajemniczym zabójcą w towarzystwie angielskiej szachistki lubiącej czerwoną szminkę i podstępy. Dziewczyna jest w posiadaniu ważnej tajemnicy. Pragną położyć na niej ręce wszystkie strony konfliktu. Gdyby tylko ludzie ci wiedzieli, co to za tajemnica…

Kilkanaście lat później Zimowy Żołnierz usiłuje rozwiązać tę samą zagadkę, którą zaczyna odkrywać Bucky. Ich misje i losy krzyżują się ze sobą poprzez czas – takich powiązań nie spodziewałby się żaden z nich. To, co ich spotyka, ma wielkie znaczenie dla wojen, w których biorą udział.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1. 1954

Agent wzdryga się, kiedy Rostowa ściąga mu kap­tur z głowy. W pomiesz­cze­niu panuje pół­mrok, ale agent spę­dził kilka ostat­nich dni w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, z zawią­za­nymi oczami, prze­no­szony z piw­nicy do piw­nicy, z cię­ża­rówki do cię­ża­rówki, z jed­nej zim­nej beto­no­wej celi do dru­giej. Zapewne słaby, żół­tawy blask żarówki wiszą­cej pod sufi­tem był dla niego jak snop świa­tła z reflek­tora, tak jasny, że odru­chowo się sku­lił. Albo może pomy­ślał, że zaraz ktoś go ude­rzy.

Goła żarówka migo­cze i cie­nie w celi drżą jak zakłó­cony obraz na ekra­nie tele­wi­zora. Krze­sło, do któ­rego przy­kuto męż­czy­znę, jest przy­krę­cone do pod­łogi, kiedy więc agent zaczyna się wier­cić, stę­ka­jąc ze stra­chu, krze­sło ani drgnie. Meta­lowe kaj­danki wbi­jają się w otartą skórę jego nad­garst­ków. Zabliź­nione ranki znów się otwie­rają. Wargi ma spę­kane, pokryte zasko­ru­piałą krwią. Zęby czer­wie­nią się krwią świeżą, która spływa mu do ust ze zła­ma­nego nosa. Jedno oko ma tak spuch­nięte, że wydaje się, jakby pod skórę wepchnięto mu połówkę grejp­fruta.

Rostowa odstę­puje o krok, przy­glą­da­jąc się nie­ru­cho­mym wzro­kiem agen­towi, który szlo­cha i ślini się. Wal­czyła jako strze­lec wybo­rowy na Wscho­dzie, w wiel­kiej woj­nie ojczyź­nia­nej, i spę­dziła jej naj­krwaw­sze dni, leżąc bez ruchu, przy­kryta gałę­ziami drzew igla­stych, scho­wana w śniegu, oddy­cha­jąc płytko, z biją­cym powoli ser­cem – do momentu, w któ­rym naci­skała na spust. Teraz bez­ruch i mil­cze­nie na­dal są jej bro­nią. Zmie­niło się tylko pole bitwy.

Rostowa stoi więc nie­ru­chomo i w końcu agent zaczyna beł­ko­tać po rosyj­sku, nie­wy­raź­nie, bo krew i śluz spły­wa­jące mu do gar­dła znie­kształ­cają brzmie­nie słów. Nikt nie zacho­wuje długo mil­cze­nia po tygo­dniach cze­ka­nia w izo­la­cji, bez żad­nego towa­rzy­stwa poza wła­sną, nie­we­sołą wyobraź­nią. Kiedy czło­wiek dociera do tej celi, wystar­czy kilka sekund bez­ru­chu Rosto­wej, żeby bez dal­szego przy­na­gla­nia sam rzu­cił się do skła­da­nia zeznań.

– Alek­san­der Fie­do­row – mówi nagle Rostowa i zdu­szone, zdzi­wione wes­tchnie­nie dobywa się z gar­dła agenta. Pod­nosi na nią wzrok, a ona się uśmie­cha, odsła­nia­jąc zęby. – Mogę mówić do cie­bie Aleks? – pyta pogod­nie. – A może Sasza? Czy ktoś nazywa cię Saszą? I tak, wiem – gestem ręki uci­sza sprze­ciw, któ­rego nie wyra­ził – nie nazy­wasz się naprawdę Alek­san­der, ale czemu nie utrzy­mać tych pozo­rów? Tak daleko zasze­dłeś…

Fie­do­row zapiera się sto­pami o płytki posadzki, pró­bu­jąc się odsu­nąć z krze­słem, któ­rego nie da się ruszyć z miej­sca.

– Kim jeste­ście? – pyta piskli­wie. – KGB?

Rostowa uśmie­cha się sze­rzej.

– Nie, nie… Jeste­śmy czymś znacz­nie gor­szym.

Fie­do­row zaha­cza stopą o rowek w posadzce i pod­rywa ją, aby nie doty­kać dłu­żej śli­skiej mazi, która została po czło­wieku, sie­dzą­cym przed nim na tym krze­śle.

– Nie jestem nikim w… waż­nym – wykrztu­sza, nie odry­wa­jąc wzroku od pod­łogi. – Nie wiem, co tu robię. Jestem stu­den­tem. Nie wiem nic… Macie nie­wła­ści­wego czło­wieka.

– Och, wiemy oboje, że to nie­prawda. – Rostowa zaczyna zsu­wać ręka­wiczkę, palec po palcu. – Pra­cu­jesz dla MI5, zga­dza się? – Kie­ruje szybko wzrok na Fie­do­rowa, on jed­nak na­dal wpa­truje się upar­cie w pod­łogę. – Miesz­kasz w Rosji od dawna, ale w końcu każda maska się obsuwa. Twoja matka była Rosjanką, ow­szem. A twój ojciec był bry­tyj­skim żoł­nie­rzem. Utrzy­my­wali kon­takt, kiedy wró­cił do Anglii, i kiedy doro­słeś, zwer­bo­wał cię, byś brał udział w jego taj­nych misjach. Nie musisz już uda­wać – dodaje Rostowa, kiedy Fie­do­row kręci prze­cząco głową. – Sam nam to powie­dział. Zanim go roz­strze­la­li­śmy. No, nie my, tylko KGB. I pamię­taj – my jeste­śmy gorsi. – Zdjęła w końcu ręka­wiczkę i pode­szła o krok, gła­dząc pal­cami tłu­ste włosy męż­czy­zny. – Powi­nie­neś być z sie­bie dumny, Saszka. Prze­trwa­łeś znacz­nie dłu­żej niż on.

Fie­do­ro­wem wstrząsa szloch. Rostowa pochyla się i zagląda mu w twarz.

– Masz zada­nie, prawda? Coś nie­sa­mo­wi­tego! Twoje pierw­sze zada­nie! Cze­ka­łeś… Ile? Pra­wie rok pod przy­krywką. Opo­wiesz mi o tym? Albo o tym, dokąd jeź­dzi­łeś? – Fie­do­row drży. Pot i krew zbie­rają się na jego szyi i spły­wają w dół. W ciszy każda kro­pla ude­rza o posadzkę z cichym pla­śnię­ciem, przy­po­mi­na­ją­cym dźwięk zatyczki wycią­ga­nej z gra­natu. Rostowa przy­kuca przed męż­czy­zną, prze­chy­la­jąc głowę tak, aby jego wzrok musiał na nią paść. – Ależ trudno musiało ci być utrzy­mać to w tajem­nicy. Nie pisną­łeś słowa nawet swo­jej dziew­czy­nie… Oj nie, już narze­czo­nej, prawda? Oświad­czy­łeś się w Nowy Rok na Prie­czy­stien­skiej Nabie­rież­nej. Nad rzeką. Prawda? – Fie­do­row nie odpo­wiada. Rostowa wpa­truje się w niego, znów nie­po­ko­jąco nie­ru­choma. – Prawda? – powta­rza, tym razem bar­dzo ostro.

Fie­do­row dygo­cze, szczę­kają mu zęby – nie mówi jed­nak nic.

Rostowa łapie go za twarz dło­nią w ręka­wiczce i bru­tal­nie odchyla mu głowę. Jego poty­lica ude­rza o opar­cie krze­sła i aż trza­ska mu coś w karku.

– Sasza, jeśli mamy być przy­ja­ciółmi – mówi Rostowa, a w jej gło­sie sły­chać nie­przy­jemną mie­szankę spo­koju i groźby – będziesz musiał na mnie patrzeć. – Siada mu ciężko na kola­nach, a potem obraca ku sobie jego twarz. – Cho­dzi o oko? – Przy­ci­ska mu łok­ciem szyję, nachy­la­jąc się, żeby dobrze zoba­czył prze­pa­skę na jej pra­wym oczo­dole. – Wiem, tro­chę zbija to ludzi z tropu. Nie­któ­rzy nie wie­dzą, gdzie patrzeć.

Na twa­rzy Fie­do­rowa błysz­czy krew zmie­szana ze śliną i łzami.

– Ja nic nie wiem. Jestem tylko stu­den­tem! – Słowa brzmią nie­wy­raź­nie, bo Rostowa wciąż trzyma go mocno za poli­czek. – Stu­diuję eko­no­mię. Uro­dzi­łem się w Lenin­gra­dzie. Mój ojciec był…

– Sasza, mam do cie­bie pyta­nie. – Rostowa pusz­cza jego twarz i obej­muje go za szyję. Sie­dzi na­dal na jego kola­nach, więc ich twa­rze są bar­dzo bli­sko. – Czy przez cały czas, który spę­dzi­łeś w moim kraju, sły­sza­łeś kie­dy­kol­wiek o czymś takim jak pro­jekt Zimowy Żoł­nierz?

Fie­do­row mruga oczami, zbity z tropu tą zmianą tematu.

– Nie… – Prze­łyka ciężko ślinę i wyraź­nie sili się, by nie odwró­cić wzroku od twa­rzy Rosto­wej. – Nie ma cze­goś takiego.

– Tak sły­sza­łeś?

Twarz Fie­do­rowa bled­nie, tra­cąc resztki koloru.

– To tylko taka histo­ria.

– Opo­wiedz mi ją. – Kobieta zalot­nym gestem odsuwa mu z czoła kosmyk wło­sów. – Uwiel­biam słu­chać histo­rii.

– Zimowy Żoł­nierz… – Fie­do­row spo­gląda na drzwi, a potem wraca wzro­kiem do Rosto­wej. Wciąga gwał­tow­nie powie­trze. – …to zabójca. Bez­myślny i okrutny. Abso­lut­nie wierny Związ­kowi Radziec­kiemu. Nie da się zachwiać jego prze­ko­na­niami. Nikt nie jest w sta­nie zwy­cię­żyć go w walce.

Rostowa wzdryga się teatral­nie.

– Nie uprze­dzi­łeś mnie, że to taka straszna histo­ria.

– Jest super­żoł­nie­rzem. Jak Kapi­tan Ame­ryka.

– Nie­zu­peł­nie. – Rostowa pod­nosi palec. – To aku­rat tylko mit. Nasz żoł­nierz jest śmier­tel­nie nie­bez­pieczny bez żad­nych che­micz­nych środ­ków.

– On nie ist­nieje – szep­cze Fie­do­row.

– No tak, to histo­ria o duchach. – Rostowa zsuwa się z jego kolan, pod­nosi ręka­wiczkę z pod­łogi i nacią­ga­jąc ją na dłoń, znów przy­gląda się prze­słu­chi­wa­nemu. – Jestem pod wra­że­niem, Sasza. Wyda­wało mi się, że o pro­jek­cie Zimowy Żoł­nierz nie mówi się ludziom na twoim sta­no­wi­sku. MI5 poczy­niło więk­sze postępy, niż sądzi­li­śmy. A pła­cili ci? To zna­czy MI5? Nie wierz w te ich gadki, że „warto to robić, aby zdo­być doświad­cze­nie”. Ni­gdy – wyce­lo­wała w niego palec – nie pra­cuj za darmo, Saszeńka. Mówię ci to, bo ci dobrze życzę. Nawet jeśli wygląda to świet­nie w życio­ry­sie. – Uśmiech­nęła się do niego sze­roko. Jeden z jej zębów trzo­no­wych bły­snął zło­tem.

Fie­do­row ode­tchnął ner­wowo.

– Nie mam nic wspól­nego z pro­jek­tem Zimowy Żoł­nierz.

– Wiem. Myślisz, że tego nie wiem, Sasza? – Zaśmiała się. – Nie mówili, że jesteś taki zabawny. Zaraz mi pew­nie powiesz, że myśla­łeś, że cały czas byli­śmy tu sami.

Męż­czy­zna roz­gląda się prze­stra­szony po celi. Obok drzwi poru­sza się cień, Fie­do­row wypręża się gwał­tow­nie i w panice wci­ska w opar­cie. Kaj­danki, które ma na rękach, brzę­czą jak monety wpa­da­jące do auto­matu tele­fo­nicz­nego.

Rostowa odwraca głowę, kie­ru­jąc wzrok tam, gdzie patrzy Fie­do­row.

– Och, prze­pra­szam bar­dzo, zapo­mnia­łam was sobie przed­sta­wić. – Ude­rza się w czoło, a potem cofa o krok, uka­zu­jąc wresz­cie Fie­do­ro­wowi postać opie­ra­jącą się o jedyne drzwi w pomiesz­cze­niu. – Alek­san­drze Fie­do­ro­wie – mówi Rostowa uro­czy­ście – oto Zimowy Żoł­nierz.

Żoł­nierz robi krok do przodu.

Fie­do­row sza­mo­cze się na krze­śle, kopiąc nogami pod­łogę, jakby w ten spo­sób mógł się odsu­nąć. Strużka krwi z otwar­tych na nowo otarć na nad­garst­kach ska­puje mu mię­dzy pal­cami, zbie­ra­jąc się na posadzce wzdłuż kra­wę­dzi zatka­nego odpływu.

– Praw­dziwa histo­ria o duchach, prawda? – odzywa się Rostowa i żoł­nierz czuje, jak kle­pie go w ramię zaci­śniętą pię­ścią, aż zadud­niło. Jej krzepa zawsze bie­rze górę nad odpor­nymi na ude­rze­nia włók­nami, z któ­rych wyko­nana jest, jak mu powie­dziano, jego kami­zelka. – Powin­nam zosta­wić was samych, byście poroz­ma­wiali o twoim nowym zada­niu i wszyst­kich licz­nych spra­wach, o któ­rych nie wiesz? – pyta Rostowa.

Prze­nosi wzrok z żoł­nie­rza na Fie­do­rowa, który na­dal sza­mo­cze się na krze­śle i popi­skuje jak prze­ra­żony kociak, zaraz jed­nak milk­nie, bo żoł­nierz kła­dzie rękę na opar­ciu jego krze­sła. W mroku błysz­czą bio­niczne palce.

Rostowa pod­cho­dzi do drzwi.

– Uzna­li­śmy, że damy ci poznać jesz­cze jeden radziecki sekret, Sasza. – Odwraca się w drzwiach, nachy­la­jąc się do środka z ręką na klamce. – Żebyś mógł choć ten zabrać do grobu.

Kiedy W wycho­dzi z sali prze­słu­chań, Rostowa czeka na niego, obra­ca­jąc mię­dzy zębami wyka­łaczkę. Pod­ciąga rękaw, osten­ta­cyj­nie spo­glą­da­jąc na zega­rek na wąskim pasku.

– Dwa­na­ście i pół minuty. – Puka w tar­czę paznok­ciem, jakby spraw­dzała taflę lodu, zanim na nią wej­dzie. – Cóż za roz­cza­ro­wa­nie, agen­cie Wroń­ski. Mia­łam nadzieję, że zdo­łasz to zro­bić, zanim minie dzie­sięć. Jeśli w ogóle to zro­bi­łeś.

– Zro­bi­łem.

– Fak­tycz­nie nie­wiele wie­dział, prawda? Co za mar­no­traw­stwo czasu.

Rostowa odpy­cha się od ściany i żoł­nierz wcho­dzi za nią do pokoju obok celi. Jest wąski, z dłu­gim sto­łem zaję­tym przez sprzęt elek­tro­niczny. Nie­wielki ekran poka­zuje bie­żący obraz z sali prze­słu­chań – zie­lon­kawy, śnie­żący.

Rostowa pod­nosi duże słu­chawki i wsuwa kabel do magne­to­fonu. Naci­ska przy­cisk, żeby prze­wi­nąć taśmę do tyłu; taśma pisz­czy.

– Trzeba posprzą­tać? – pyta, zer­ka­jąc na ekran. – Zsi­kał się? Bo wyglą­dał, jakby miał ochotę, a prze­cież ja tylko ścią­gnę­łam ręka­wiczkę.

W kręci prze­cząco głową. Rostowa zdej­muje futrzaną czapkę, żeby przy­ło­żyć słu­chawki do uszu. Jej ciemne włosy, prze­ty­kane siwi­zną, są przy­cięte krótko i nie­równo – kró­cej niż fry­zura W. Jego włosy pod­ro­sły i się­gają mu do pod­bródka. Jest pewien, że ni­gdy nie miał aż tak dłu­gich. Ile­kroć muskają mu kark, jego ciało uświa­da­mia sobie, jak dziwne to uczu­cie.

Rostowa pod­nosi wzrok znad powoli obra­ca­ją­cych się szpul i spo­gląda na niego – W stoi w drzwiach – a potem macha ręką.

– Nie gap się tak na mnie. Aż mam od tego ciary.

– Nie znał jesz­cze nazwi­ska swo­jego nowego kon­taktu – odzywa się W.

Rostowa osten­ta­cyj­nie prze­wija taśmę, jakby zagłu­szył jej dźwięk.

– Skąd możesz mieć pew­ność. W Moskwie przez dwa tygo­dnie rwali mu zęby i myślisz, że skoro nie powie­dział ci tego w ciągu trzy­na­stu minut…

– Dwu­na­stu i pół.

– …to ozna­cza, że nie znał tego nazwi­ska?

– Wiem, kiedy ktoś mówi prawdę.

– Czyżby? To co, jesteś teraz też wykry­wa­czem kłamstw? – Kre­śli pal­cem w powie­trzu kształt jego bio­nicz­nej ręki. – Czy ona robi też nale­śniki? Odbiera sygnał radiowy? O, to aku­rat mogłoby się przy­dać. Przy­po­mnij mi, żebym o tym napo­mknęła Kar­po­wowi. – Naci­ska przy­cisk magne­to­fonu, a potem siada, nie patrząc za sie­bie, na chwiej­nym fotelu obro­to­wym przy stole. W mil­czy, więc Rostowa mówi dalej, przy­trzy­mu­jąc ramie­niem słu­chawkę. – Cie­kawe, ile by to kosz­to­wało, gdy­by­śmy cię wypo­sa­żyli w jakąś antenę. Można by dać każ­demu męż­czyź­nie, kobie­cie i dziecku w Związku Radziec­kim trzy porządne posiłki za cenę tech­no­lo­gii, która ci zwisa z ramie­nia, więc cóż to jest parę milio­nów rubli wię­cej? – Zakłada ręce za głowę i prze­ciąga się zmę­czona. – Wła­śnie o tym marzył Marks.

– Kto?

– Ciii! – Coś w nagra­niu zwró­ciło jej uwagę, pod­nosi więc rękę, żeby go uci­szyć. Wpa­truje się w prze­strzeń, słu­cha ze sku­pie­niem, a potem drży. – Naprawdę jesteś prze­ra­ża­jący, wiesz? – mówi.

W nie odpo­wiada i Rostowa wraca do słu­cha­nia. Poza piskli­wymi dźwię­kami docho­dzą­cymi ze słu­cha­wek w pokoju panuje cisza.

Rostowa marsz­czy nagle brwi, po czym prze­wija do tyłu taśmę i pusz­cza ją ponow­nie. Obraca wyka­łaczkę, przy­ci­ska­jąc ją do przed­nich zębów.

– Metro­pole. – Powta­rza słowo, które Fie­do­row wykrzy­ki­wał bez końca przez pra­wie całe dwa­na­ście i pół minuty. – Vida Metro­pole. O co cho­dzi?

– Nie wiem. Tylko tyle z niego wydo­by­łem.

Rostowa roz­wija kabel słu­cha­wek i rzuca je na pod­stawkę.

– W porządku. Coś jesz­cze?

– Miał przy­krywkę stu­denta…

– Wiemy – prze­rywa mu. – Co ci powie­dział o swoim zada­niu?

Kiedy W nie odpo­wiada, Rostowa przy­gryza zbyt mocno koniec wyka­łaczki i ta się łamie. Kobieta wypluwa dre­wienko, rzuca koń­cówkę na pod­łogę i miaż­dży ją obca­sem.

– Tak bli­sko – szep­cze, prze­su­wa­jąc rękę po twa­rzy.

– Bli­sko czego? – pyta W. – To coś zna­czy.

Uśmie­cha się do niego, choć to nie­we­soły uśmiech.

– Tak, coś to zna­czy – zga­dza się. – Ale to nie wystar­czy.

– To coś zna­czy – powta­rza W, pod­no­sząc z fru­stra­cji głos. – Metro­pole coś zna­czy.

– Ale co to jest? Kryp­to­nim? Szyfr? Punkt kon­tak­towy? Imię jego psa?

W powstrzy­muje się od prze­wró­ce­nia oczami.

– To głu­pie imię dla psa.

Kobieta znów prze­wija nagra­nie. Jej palec przez chwilę spo­czywa nie­ru­chomo na przy­ci­sku startu, potem jed­nak Rostowa wyj­muje szpulę i zaczyna wycią­gać taśmę, nawi­ja­jąc ją na palce i roz­szar­pu­jąc na kawałki.

– Wyglą­dasz, jak­byś była roz­cza­ro­wana – zauważa W.

– Taką już mam twarz. – Wrzuca taśmę do kosza pod sto­łem, a zaraz potem zapałkę, którą zapa­liła, pocie­ra­jąc ją o pode­szwę. Z kosza uno­szą się krwi­sto­czer­wone pło­mie­nie i gorzki smród wydzie­lany przez czer­nie­jącą i kur­czącą się taśmę. – Przez życie pełne ludzi, któ­rzy mnie zawie­dli. – Zakłada z powro­tem uszankę. Cień czapki spra­wia, że opa­ska na jej uszko­dzo­nym oku wygląda jak dziura po kuli. – Chodź, Wroń­ski. Musimy wra­cać do bazy. – Wstaje z cięż­kim wes­tchnie­niem, ale zatrzy­muje się, widząc, że W blo­kuje wyj­ście. – Ruszajmy.

– To coś zna­czy – mówi W gło­sem, w któ­rym drży fru­stra­cja, podobna do nara­sta­ją­cego gniewu. Po mie­sią­cach wpa­try­wa­nia się w kolej­nych męż­czyzn, z któ­rych każdy oka­zy­wał się rów­nie żało­sny, prze­ra­żony i mam­ro­czący jak Fie­do­row, ta kon­kretna porażka, ten przy­pa­dek bez zna­cze­nia – albo raczej coś zna­czący, ale zbyt mało, „tak bli­sko” – dotyka go do żywego. Z jakie­goś powodu jest pewien, że doszedł do końca. Przy czym nie wie dokład­nie, co takiego koń­czy się wraz z Fie­do­rowem, ani nawet z czego wynika jego pew­ność. Może jest to zwią­zane z uśmie­chem Rosto­wej. Może z pamię­cią ciała z jakiejś sto­czo­nej dawno temu walki, którą zapewne prze­grał. W prze­ciw­nym razie nie czułby się tak spięty i roz­draż­niony.

– Hej! – Rostowa kła­dzie mu dłoń na szyi i odwraca jego twarz ku sobie. – To nie twoja wina, że niczego nie wie­dział.

– Wiem, że nie… – chce powie­dzieć W, ale kobieta go uci­sza.

– Robię to dłu­żej niż ty – mówi – więc mogę ci powie­dzieć z doświad­cze­nia: nie warto tego roz­trzą­sać. Będzie cię to tylko drę­czyło. Zostaw to i zaj­mij się czymś innym. – Kle­pie go po policzku. – Znaj­dziemy inny spo­sób. A ty… – Stuka go w pierś. – Zrób sobie wolne.

– Nie chcę wol­nego – mru­czy pod nosem W.

– I tak sobie zrób – odpo­wiada sta­now­czo Rostowa. – I baw się też w moim imie­niu.

– Sprawdź to.

Rostowa mruży oczy.

– Co? Vida Metro­pole?

– To coś zna­czy – mówi W sta­now­czo i dodaje: – Pro­szę.

– Zasta­wiasz drzwi. – W głos kobiety wkrada się ten sam cichy, groźny pomruk, który sły­chać było pod­czas prze­słu­cha­nia Fie­do­rowa.

W nie boi się Rosto­wej. Nie ma powodu. Jest co naj­mniej dzie­sięć lat od niej młod­szy, kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów wyż­szy i zapewne dwa­dzie­ścia pięć kilo cięż­szy. Ma bio­niczną rękę. Ona zaś ma jedno sprawne oko i prawe ramię osła­bione zno­szo­nym przez całe lata odrzu­tem kara­binu. Pod­czas ich ostat­niego tre­ningu bojo­wego dwa razy wybił jej to ramię. I oboje wie­dzą, że gdyby go uszko­dziła – naj­cen­niej­szego żoł­nie­rza Związku Radziec­kiego – zawie­ziono by ją na pole pod Moskwą i strze­lono w tył głowy. Gdyby nato­miast to on jej zro­bił coś złego, uznano by ją za stratę uboczną i zamie­ciono sprawę pod dywan jak jakiś man­dat.

W cofa się i Rostowa wycho­dzi z pokoju, trą­ca­jąc go ramie­niem. Chwila napię­cia mija jak śnieg, który stop­niał. Kobieta przy­trzy­muje mu drzwi, a kiedy W obok niej prze­cho­dzi, zaczyna mu gwiz­dać hymn radziecki, wyci­ska­jąc wyso­kie dźwięki przez szparę w przed­nich zębach, jakby wyplu­wała pestki jabłek.

– Jakim cudem jesz­cze nikt cię nie zastrze­lił? – mru­czy pod nosem W.

– Bo ja strze­la­łam pierw­sza! – Rostowa pod­nosi dwa palce i kciuk, jakby trzy­mała broń i celuje nimi mię­dzy oczy W. – Bam! Nikt ni­gdy mnie nie widzi! – prze­chwala się i zaczyna znowu gwiz­dać, idąc kory­ta­rzem, ale przy­staje przed poko­jem prze­słu­chań. – Naprawdę uwa­żasz, że nie zna tego nazwi­ska? – upew­nia się.

– Powie­dział mi wszystko, co wie.

– Cóż, w takim razie… – Wska­zuje głową drzwi w nie­wy­po­wie­dzia­nym pole­ce­niu. – Spo­tkamy się w cię­ża­rówce. Sprawdź, czy na pewno nie trzeba posprzą­tać. Nie mają tu sprzą­ta­cza, a przy­kro by mi było tar­gać tu z Moskwy jakąś biedną babuszkę tylko po to, żeby ją zastrze­lić, kiedy skoń­czy szo­ro­wać pod­łogę.

– A ty zawsze tra­fiasz do celu.

Rostowa śmieje się.

– Dobra robota, żoł­nie­rzu. – Salu­tuje szybko, pod­no­sząc palce do skroni. – Jak zwy­kle ojczy­zna jest ci wdzięczna.

Rozdział 2. 1954

Bada­nie jest dla niego rutyną. Prze­cho­dzi je zawsze po każ­dej misji, zawsze prze­pro­wa­dza je ta sama opry­skliwa pie­lę­gniarka z far­bo­wa­nymi na rudo wło­sami i znu­dzo­nym spoj­rze­niem. Robi notatki w teczce z doku­men­tami – zawsze ją przy sobie ma. W roz­biera się do pod­ko­szulka i bok­se­rek, a potem – nie cze­ka­jąc na pole­ce­nie – siada na stole zabie­go­wym.

– Numer iden­ty­fi­ka­cyjny? – pyta pie­lę­gniarka, nie odry­wa­jąc oczu od papie­rów. W recy­tuje numer, a kiedy milk­nie, kobieta pod­nosi wresz­cie na niego wzrok, jakby roz­po­znała go dopiero po usły­sze­niu numeru. – Witamy z powro­tem, agen­cie Wroń­ski. Wasza misja się zapewne udała?

– Wszystko poszło zgod­nie z pla­nem – mówi W, bo prze­cież nie mógłby jej powie­dzieć nic innego, a ona kwi­tuje tę stan­dar­dową odpo­wiedź kiw­nię­ciem głową.

– Dobrze. Pro­szę się poło­żyć.

Przy­ci­ska teczkę łok­ciem do boku i naciąga białe gumowe ręka­wiczki. W ambu­la­to­rium unosi się ich cha­rak­te­ry­styczny, sztuczny zapach.

W wpa­truje się w sufit. Świa­tło jest tu zawsze zbyt jasne, nawet jeśli lampa została przy­ciem­niona. Pod­czas bada­nia ni­gdy nie dzieje się nic nad­zwy­czaj­nego. Pie­lę­gniarka zawsze go dokład­nie ogląda, mie­rzy mu ciśnie­nie, tętno, tem­pe­ra­turę, czę­stość odde­chów, zadaje kilka pytań i stwier­dza jego zdol­ność do wyko­na­nia kolej­nego zada­nia lub pod­pi­suje się na doku­men­cie zwal­nia­ją­cym go z obo­wiąz­ków. Tylko raz stało się ina­czej, po akcji w Omsku, kiedy zabój­stwo w kon­woju skoń­czyło się tym, że zanim Rostowa zdo­łała strze­lić z dachu po dru­giej stro­nie ulicy, jeden z mili­cjan­tów zdą­żył wbić nóż mię­dzy bark W a jego bio­niczną rękę i roz­sz­czel­nił połą­cze­nie, para­li­żu­jąc mu ramię. Dok­tor Kar­pow musiał wów­czas oso­bi­ście napra­wić złą­cze i został kilka dni, żeby je obser­wo­wać.

Lateks ręka­wiczki strzela i mię­śnie W spi­nają się w ocze­ki­wa­niu na ból. Nie ma poję­cia, dla­czego jeżą mu się wło­ski na karku. Może to przez wciąż pod­wyż­szony poziom adre­na­liny i przy­spie­szone tętno po prze­słu­cha­niu Fie­do­rowa. „Nie grozi ci tu żadne nie­bez­pie­czeń­stwo” – mówi do sie­bie w duchu.

Wzdryga się, kiedy zimny metal ste­to­skopu dotyka jego skóry, i musi się powstrzy­mać przed odru­cho­wym pochwy­ce­niem i wykrę­ce­niem ręki pie­lę­gniarki. Oddy­cha głę­boko przez nos, licząc ude­rze­nia serca.

Pie­lę­gniarka marsz­czy brwi.

– Bolało?

– Nie.

– Kiedy mie­li­ście próbę wysił­kową?

Zaj­rzyj do swo­ich skru­pu­lat­nych nota­tek i sama mi powiedz.

W mruga oczami. Nie stwo­rzono go do nie­sub­or­dy­na­cji. Stwo­rzono go – wytre­no­wano – do posłu­szeń­stwa. Tamta myśl, która mignęła w jego umy­śle jak ukryty kadr w fil­mie, znik­nęła, zanim zdą­żył się jej przyj­rzeć.

– Roz­luź­nij­cie się – roz­ka­zuje pie­lę­gniarka i ści­ska jego skórę w zgię­ciu łok­cia, szu­ka­jąc żyły. – Wszystko będzie jak zwy­kle.

W czuje ukłu­cie igły.

Jest zmę­czony. Mógłby zasnąć na stole labo­ra­to­ryj­nym, ale unie­moż­li­wia mu to ładu­nek elek­tryczny, który prze­pływa przez całe jego ciało, kiedy kobieta pod­łą­cza maszynę dia­gno­styczną do jego bio­nicz­nej ręki. Prąd pędzi przez jego nerwy. W czuje w gar­dle meta­liczny smak żółci. Trwa to zbyt długo – dłu­żej niż zwy­kle – i lampy nad głową ośle­piają go. Kiedy je włą­czyła? Od ilu godzin nie spał? Od zbyt wielu, domy­śla się, patrząc, jak świa­tło zała­muje się w szkla­nej butli, do któ­rej pod­pięto wenflon tkwiący w jego ręce. Czuje się jak ryba w okrą­głym akwa­rium. Gdzieś nad nim włą­cza się wen­ty­la­tor i W drży. Po jego skó­rze roz­cho­dzi się gęsia skórka.

– Zimno wam? – Pie­lę­gniarka nie czeka na odpo­wiedź. Przy­krywa go kocem, cięż­kim i sztyw­nym, więc W podej­rzewa, że ma on go chro­nić raczej przed pro­mie­nio­wa­niem niż chło­dem. Czuje się tak, jakby kła­dła mu kamie­nie na żebrach, wyci­ska­jąc spod nich powie­trze z cichym świ­stem. Świa­tło pada­jące na butlę z kro­plówką i zała­mu­jące się w niej zmie­nia kolor na nie­bie­ski.

Nie zasy­piaj.

Jego ciało wzdryga się. W ma wra­że­nie, jakby coś prze­oczył. Przez chwilę wyda­wało mu się, że zaraz zsu­nie się ze stołu. Koc ześli­zguje się na pod­łogę i ląduje na niej cicho. Wcale nie był ciężki.

Pie­lę­gniarka odwraca się do niego. Trzyma ampułkę wysta­jącą z fiolki, napeł­nioną do połowy pły­nem.

– Roz­luź­nij­cie się – powta­rza ostro.

– Co mi daje­cie? – pyta W. Ma sucho w ustach i cią­gle czuje w nich krew.

– To glu­koza – odpo­wiada kobieta. – Macie niski poziom cukru.

Przez chwilę robi mu się ciemno przed oczami; mruga. Wie coś… Wie coś o glu­ko­zie i zim­nie. Może czy­tał o tym kie­dyś, choć nie potrafi sobie przy­po­mnieć, jaką książkę miał ostat­nio w rękach. Może ktoś mu o tym powie­dział, kiedy był dziec­kiem. Choć nie czuje, żeby kie­dy­kol­wiek był dziec­kiem. Pochyla głowę i zamyka oczy. Pod powie­kami ktoś się do niego uśmie­cha ustami poma­lo­wa­nymi mocną, czer­woną szminką.

– Cze­kaj­cie!

W przy­tom­nieje. Pie­lę­gniarka wzdryga się i fiolka omal nie wypada jej z ręki.

W drzwiach ambu­la­to­rium stoi Rostowa, dyszy ciężko i opiera się o fra­mugę.

– Jesz­cze nie – mówi do pie­lę­gniarki, pod­no­sząc rękę, jakby kie­ro­wała ruchem ulicz­nym. – Zacze­kaj­cie.

Pie­lę­gniarka patrzy na nią surowo.

– Wybacz­cie, towa­rzyszko, ale wła­śnie trwa bada­nie.

– Musi­cie zacze­kać. Nie może­cie… – Rostowa spo­gląda na W leżą­cego na stole i prze­nosi wzrok na pie­lę­gniarkę. – Pro­szę. Mam infor­ma­cje, które mogą wszystko zmie­nić. On musi być przy­tomny.

Pie­lę­gniarka pstryka w ściankę ampułki.

– Mamy ści­sły har­mo­no­gram.

– Rozu­miem.

– I już zaczę­li­śmy…

– To rów­nież rozu­miem.

– Mam roz­kazy…

Rostowa pod­nosi gwał­tow­nie ręce.

– Wy macie roz­kazy, ja mam roz­kazy, wszy­scy mamy roz­kazy. Każdy, kogo znam, ma jakieś cho­lerne roz­kazy – nie jeste­ście nikim wyjąt­ko­wym!

W prze­staje słu­chać ich sporu, wpa­truje się znów w świa­tło i pró­buje sobie przy­po­mnieć, co wie­dział kie­dyś o glu­ko­zie. Roz­świe­tlona butla z kro­plówką przy­po­mina mu teraz mniej akwa­rium, a bar­dziej… W nie potrafi sobie przy­po­mnieć, co kon­kret­nie. Może samo­lot, świa­tła pod­czas startu prze­su­wa­jące się po bez­gwiezd­nym nie­bie i on, patrzący na to spod tafli szkła. Ale czy było to szkło?

Z zamy­śle­nia wyrywa go dobit­nie wypo­wie­dziane na głos nazwi­sko dok­tora.

– Towa­rzyszko, Kar­pow zatwier­dził pro­ce­durę czy­stej karty – mówi pie­lę­gniarka – jesz­cze zanim wyszli­ście…

– Co to jest czy­sta karta? – W z tru­dem, ale jed­nak, pod­nosi się na łok­ciach, choć ma wra­że­nie, że jego ręce i nogi są opuch­nięte, a skóra zbyt cia­sna. – Co Kar­pow kazał wam ze mną zro­bić?

Pie­lę­gniarka spo­gląda na Rostową zna­cząco.

– I wła­śnie dla­tego – mówi, celu­jąc w niego koń­cówką ampułki – naj­wyż­sza pora to zro­bić.

– On nie jest… – Rostowa zwija dło­nie w pię­ści. Ma tak mocno zaci­śnięte zęby, że na jej czole nabrzmiewa żyła. – Nie może­cie wstrzy­mać pro­ce­dury w trak­cie, ale może­cie zacze­kać. Pro­szę. – To ostat­nie słowo wypo­wiada cicho, ledwo poru­sza­jąc ustami. – Po pro­stu… zacze­kaj­cie.

Pie­lę­gniarka zerka na odczyt, powoli dru­ko­wany przez maszynę pod­łą­czoną do ramie­nia W.

– Macie czas do zakoń­cze­nia dia­gnozy. Potem wyko­nam wła­sne roz­kazy.

W znów przy­myka oczy. Od świa­tła napie­ra­ją­cego na jego powieki głowa pul­suje mu bólem. „Po pro­stu daj­cie mi spać” – myśli.

Nie dba o to, co z nim zro­bią. Niech go napom­pują cukrem. Niech mu pozwolą zamar­z­nąć na śmierć. Nie ma na tyle siły, żeby się zasta­na­wiać, dla­czego te dwie rze­czy mia­łyby być ze sobą powią­zane. Prąd znów wciąga go w nie­świa­do­mość.

Wtem ktoś go policz­kuje.

Wzdryga się i omal nie spada ze stołu. Pie­lę­gniarka znik­nęła, a nad nim pochyla się Rostowa. Trzyma w dło­niach jego twarz i lekko nią potrząsa.

– No dalej, Wroń­ski, zbudź się, jesz­cze nie pora na lulu.

Pró­buje ją od sie­bie ode­pchnąć.

– Mam urlop.

– Jesz­cze nie, szczę­ścia­rzu.

Łapie go pod ramię i pod­nosi do pozy­cji sie­dzą­cej. W zaraz jed­nak się osuwa. Całe jego ciało wydaje się jak z oło­wiu.

– Jestem zmę­czony.

– Wiem. Ja też. Wszy­scy jeste­śmy zmę­czeni. Cały ten cho­lerny kraj jest zmę­czony, ale i tak masze­ru­jemy naprzód. – Ści­ska prze­wód kro­plówki i wyciąga igłę z jego ręki, umiesz­cza­jąc w miej­scu wkłu­cia gazik, zanim zacznie krwa­wić. – Przy­trzy­maj.

Rostowa łapie bio­niczną rękę W i przy­ci­ska gazik jego pal­cami, a potem odwraca się od stołu. Głowa W opada, opie­ra­jąc się pod­bród­kiem o klatkę pier­siową.

– Nie, nie, żad­nych takich. – Rostowa znowu ude­rza go w twarz, tym razem deli­kat­niej, a potem wyj­muje jego ubra­nie z kosza obok stołu. Rzuca mu koszulkę, ale W nie jest w sta­nie zare­ago­wać na tyle szybko, by ją zła­pać. Koszulka tra­fia go w pierś i zsuwa się na pod­łogę. Rostowa wzdy­cha. – No, dalej, jesteś dumą ZSRR. Zanim pój­dziemy do Kar­powa, musisz kon­tak­to­wać tro­chę lepiej niż teraz.

W pod­nosi koszulkę. Czuje się tak, jakby moco­wał się z sil­nym wia­trem.

– Kar­powa tu nie ma.

Rostowa rzuca mu uśmiech.

– Wła­śnie przy­je­chał.

W prze­ciera przed­ra­mie­niem oczy.

– A dla­czego Kar­pow…

Rostowa odpo­wiada, zanim pyta­nie zostaje dokoń­czone.

– Bo do niego zadzwo­ni­łam. Bo mia­łeś rację, Metro­pole coś zna­czy. Mia­łeś… – Zauważa, że W nie radzi sobie z zało­że­niem koszulki ter­micz­nej, bo na­dal przy­trzy­muje jedną ręką gazik. – Oj, ale jesteś nie­zdarny. – Rostowa śmieje się z sym­pa­tią. – Dawaj.

Pomaga mu wcią­gnąć koszulkę przez głowę. W opiera czoło o jej ramię.

– Chce mi się spać.

– Nie, wcale nie. Po pro­stu przed chwilą dosta­łeś nar­ko­tyk, więc tylko myślisz, że ci się chce spać.

W pod­rywa głowę.

– Co?

– Nie słu­chaj mnie. Kła­mię. – Rostowa ści­ska mu mocno poli­czek; z pew­no­ścią zosta­nie mu po tym siniec. – No dalej, otwórz oczy. Oddy­chaj głę­boko. Ile pal­ców ci poka­zuję?

– Żad­nego.

– Dobrze. To było pod­chwy­tliwe pyta­nie. – Policz­kuje go jesz­cze raz, szyb­kie, ostre ude­rze­nie wierz­chem dłoni, a potem łapie go za szyję i całuje w czu­bek głowy. – Już pra­wie jesteś gotowy, Wroń­ski. A teraz wdzie­waj gatki i idziemy.

Kar­pow czeka na nich w sali odpraw. Sie­dzi na końcu dłu­giego stołu kon­fe­ren­cyj­nego i prze­gląda teczkę z doku­men­tami. Jest zawsze niż­szy, niż W się spo­dziewa, zwłasz­cza wtedy, kiedy nie ota­cza go aure­ola lamp w sali ope­ra­cyj­nej i nie góruje nad nim, sto­jąc nad sto­łem chi­rur­gicz­nym. Jest łysy, ma bródkę przy­ciętą w szpic i syl­wetkę żoł­nie­rza, który nie widział pola bitwy od lat, ale ni­gdy nie stra­cił woj­sko­wej postury. Nawet kiedy nikogo przy nim nie ma, sie­dzi wypro­sto­wany jak deska.

Pod­nosi głowę, kiedy do sali wcho­dzą Rostowa i W, ale krze­sło obok sie­bie wska­zuje tylko W.

– Agen­cie Wroń­ski, pro­szę usiąść.

W siada, pod­czas gdy Rostowa staje za Kar­po­wem, pró­bu­jąc rzu­cić okiem na doku­ment przed nim. W stara się tam nie patrzeć. Czy to akta medyczne? Jego wła­sne? Na­dal jest mu zimno i czuje się odrę­twiały po tym, czym naszpi­ko­wała go pie­lę­gniarka. Czy naprawdę wstrzyk­nęła mu nar­ko­tyk? Kar­pow jej kazał? A może Rostowa? Jego bio­niczne palce drgają na stole.

– Prze­pra­szam za rap­towną zmianę pla­nów – odzywa się Kar­pow, wyry­wa­jąc W z zamy­śle­nia. – Jak się czu­je­cie?

– Dobrze – odpo­wiada bez waha­nia W.

Zado­wo­lona Rostowa pod­nosi za Kar­po­wem kciuki.

– Wiem, że… – Kar­pow zerka na Rostową, która szybko zakłada ręce za plecy – jeste­ście w służ­bie bez prze­rwy dłu­żej niż zwy­kle.

– Wytrzyma – wtrąca Rostowa.

Kar­pow nie zwraca na nią uwagi. Wyj­muje z teczki kartkę z nie­wy­raź­nym zdję­ciem przy­pię­tym w rogu i podaje ją W nad sto­łem. W prze­suwa foto­gra­fię, żeby odczy­tać nazwi­sko u góry.

– Począt­kowo agentka Rostowa uznała, że Alek­san­der Fie­do­row mówił „Vida Metro­pole” – wyja­śnia Kar­pow. – Myśle­li­śmy naj­pierw, że to szyfr albo kryp­to­nim. Oka­zało się jed­nak, że w rze­czy­wi­sto­ści mówił „Riga Metro­pole”.

W pod­nosi wzrok znad kartki. Kar­pow i Rostowa patrzyli na niego, kiedy ją czy­tał. Rostowa przy­ci­ska do zębów zgięty palec.

– A to jakaś róż­nica? – pyta W. Nic to dla niego nie zna­czy.

– Metro­pole to hotel w Rydze na Łotwie. – Kar­pow wypo­wiada wyraź­nie obie ważne nazwy. – Nie wid­niał w sys­te­mie jako coś istot­nego, dopóki jeden z naszych agen­tów nie sfo­to­gra­fo­wał przy nim tego oto czło­wieka.

Kar­pow wyciąga rękę i stuka w zdję­cie.

W prze­chyla je, pró­bu­jąc wypa­trzyć na nim coś cha­rak­te­ry­stycz­nego, co sprawi, że będzie to coś wię­cej niż tylko zama­zany kształt męż­czy­zny na desz­czo­wej ulicy.

– Kto to?

– Agent bry­tyj­skiego wywiadu – wyja­śnia Kar­pow. – Pod­czas wojny zaj­mo­wał wyso­kie sta­no­wi­sko w Ope­ra­cjach Spe­cjal­nych. Wer­bo­wał młode kobiety i męż­czyzn koń­czą­cych szkołę śred­nią i wysy­łał ich na uni­wer­sy­tety w Niem­czech pod fał­szy­wym nazwi­skiem, a oni zda­wali raporty o nur­tach poli­tycz­nych aktyw­nych w tych insty­tu­cjach. MI5 zaczęło wpro­wa­dzać prób­nie ten pro­gram w Związku Radziec­kim. Alek­san­der Fie­do­row był jed­nym z pod­sta­wio­nych agen­tów. Ma jutro wie­czo­rem rezer­wa­cję w barze w hotelu Metro­pole. Uwa­żamy, że miał spo­tkać się tam z tym czło­wie­kiem.

W prze­gląda dane na kartce. Nazwi­sko męż­czy­zny, jego wiek, wzrost, adres nic mu nie mówią, ale wie, że kiedy Kar­pow każe mu oddać kartkę, będzie ocze­ki­wał, że zapa­mię­tał wszyst­kie te infor­ma­cje. Na samym końcu wyli­czone są insty­tu­cje, z któ­rymi jest powią­zany cel: Zarząd Ope­ra­cji Spe­cjal­nych, MI5, MI6, pro­jekt Fuga.

Pro­jekt Fuga.

W mruży oczy.

– Agen­cie?

W pod­nosi wzrok.

Kar­pow mówi dalej:

– Zna­cie pro­to­kół spo­tka­nia z kon­tak­tem.

– Oczy­wi­ście – odpo­wiada W. Chce zapy­tać, co ma ode­brać od tego męż­czy­zny i co to jest pro­jekt Fuga, ale nie powi­nien sobie tym zawra­cać głowy. Powód tego zada­nia się nie liczy. Liczy się tylko jego wyko­na­nie.

Coś mu to jed­nak przy­po­mina. Coś, czego nie potrafi sobie uzmy­sło­wić. Coś z cza­sów, kiedy go tu jesz­cze nie było, z jego… mło­do­ści? Czy tak? Czuje się prze­cież stary. I młody. Jak może być jed­no­cze­śnie stary i młody?

Kręci mu się w gło­wie, a kiedy spo­gląda na swoje dło­nie, przez chwilę ma wra­że­nie, że należą do kogoś innego. Zaczyna się w niego wkra­dać to samo draż­niące, nie­po­ko­jące uczu­cie, które opa­no­wało go w ambu­la­to­rium.

„Nie dzieje się nic złego – mówi do sie­bie sta­now­czo. – Po pro­stu jesteś zmę­czony”.

Rze­czy­wi­ście jest wykoń­czony i od bar­dzo dawna nie widział nieba. Prze­nosi się z bazy do bazy, pro­sto do pozba­wio­nych okien pomiesz­czeń, w któ­rych do grzej­ni­ków przy­kuci są ludzie, sie­dzący w kału­żach wła­snego moczu i krwi, zanim jesz­cze ich dotknie. Jego bez­po­średni prze­ło­żeni jeż­dżą opan­ce­rzo­nymi samo­cho­dami z przy­ciem­nio­nymi szy­bami. W śpi na tyl­nym sie­dze­niu, z Rostową za kie­row­nicą, a kiedy się budzi, czę­sto w ogóle nie pamięta prze­jazdu. Nie potra­fiłby wska­zać głów­nej bazy na mapie i przy­pusz­cza, że wszy­scy wła­śnie tego chcą. Nie ma jak oce­nić upływu czasu w tych ciem­nych celach – może to być pół­noc, połu­dnie albo trze­cia po połu­dniu. Może to być kolejny rok. Kolejne stu­le­cie. Jakie to ma zresztą zna­cze­nie?

– Zastą­pi­cie Fie­do­rowa na tym spo­tka­niu – infor­muje Kar­pow. – Jego kon­takt z MI5 wyje­chał z Anglii przed wer­bun­kiem Fie­do­rowa, uwa­żamy więc, że ni­gdy się nie spo­tkali. Odbie­rze­cie infor­ma­cje, które ma dla niego i wró­ci­cie z nimi tutaj. Wtedy dosta­nie­cie czas na odpo­czy­nek, który wam obie­cano. – Kar­pow uśmie­cha się, wygląda to jed­nak jak nie­udana imi­ta­cja wyrazu twa­rzy, który kie­dyś mu poka­zano, ale któ­rego nie potrafi jesz­cze prze­ko­nu­jąco odtwo­rzyć. – Macie jakieś pyta­nia, agen­cie?

Pro­jekt Fuga. Nazwa ta roz­brzmiewa w jego gło­wie jak słowa pio­senki. Kar­pow mówi dalej, ale przez chwilę W nie jest w sta­nie go zro­zu­mieć. Zupeł­nie jakby zapo­mniał wszyst­kie słowa po rosyj­sku.

– Agen­cie?

– Ja chyba znam tego czło­wieka.

W roz­gląda się, zasta­na­wia­jąc się przez chwilę, kto to powie­dział – aby w końcu uświa­do­mić sobie, że słowa wyszły z jego ust.

Rostowa, na­dal sto­jąca za Kar­po­wem, nie­ru­cho­mieje. Przez moment W wyobraża sobie, jak kobieta sięga pod kurtkę, wyj­muje pisto­let i przy­ci­ska lufę do karku Kar­powa. Ni­gdy w życiu nie zorien­to­wałby się na czas.

Zasty­gły uśmiech Kar­powa nie słab­nie.

– Co takiego?

– Czy ja… – W spo­gląda znów na akta. Zdję­cie wyostrza się, jakby usta­wił obiek­tyw w celow­niku. Widzi kształt nosa męż­czy­zny. Wydatny pod­bró­dek. Oku­lary. – Czy ja go zna­łem?

– Skąd mogli­by­ście go znać? – Ton Kar­powa spra­wia, że pyta­nie brzmi zde­cy­do­wa­nie reto­rycz­nie. – To angiel­ski agent. Ni­gdy nie posta­wił stopy na rosyj­skiej ziemi.

– Daw­niej… – wyrywa się W, ale Kar­pow mu prze­rywa.

– Nie ma żad­nego daw­niej, agen­cie. Jest tylko teraz. Jest tylko ta praca.

– Ale ten czło­wiek… Edward Fle­ming…

Rostowa wciąga ostro powie­trze. W zerka na nią, a ona kręci głową, on jed­nak nie wie, co takiego nie­wła­ści­wego zro­bił.

Kar­pow wbija w W lodo­wate spoj­rze­nie.

– Co powie­dzie­li­ście?

– Tak się nazywa, prawda? – W spo­gląda na kartkę, ale litery jakby się poprze­sta­wiały. Nazwi­sko, które poja­wiło mu się w gło­wie, nie zga­dza się z tym zapi­sa­nym w aktach.

– Jakie nazwi­sko poda­łeś, agen­cie? – pyta Kar­pow.

– Nie pamię­tam. – W patrzy na Rostową, ona jed­nak dalej kręci mocno głową, jakby W sam nie wie­dział, że tra­fił na minę. – Coś mi się pomy­liło.

Kar­pow gwał­tow­nym ruchem zabiera kartkę leżącą przed W. Zdję­cie odcze­pia się i sfruwa na pod­łogę.

– Nic z tego.

Kar­pow wstaje, popra­wia płaszcz i odwraca się sztywno do drzwi. Rostowa zastę­puje mu drogę.

– Zacze­kaj­cie… Zacze­kaj­cie.

Palce Kar­powa zaci­skają się na teczce. Papier gło­śno sze­le­ści.

– Odsuń­cie się, towa­rzyszko.

Rostowa spo­gląda na W, który posłusz­nie spusz­cza wzrok na stół, uda­jąc, że ich nie sły­szy. Kobieta ści­sza głos, ale pokój jest zbyt mały na poufną roz­mowę.

– To tylko potknię­cie. Drobne potknię­cie. Pomyłka. Nawet wasz żoł­nierz nie jest nie­za­wodny, cza­sem coś mu się pomyli.

– Jest już spa­lony – sprze­ci­wia się Kar­pow, ale Rostowa uci­sza go jak dziecko. Kark Kar­powa czer­wie­nieje. – Upły­nęło za dużo czasu. Wie­cie, jaki jest okres pół­tr­wa­nia.

– Nie jest spa­lony – pro­te­stuje Rostowa. – Pojadę z nim. Przy­się­gam, nic się nie sta­nie. Nie jest spa­lony.

– Nie jestem spa­lony – oznaj­mia W.

Spo­glą­dają na niego oboje. Kar­pow zaci­ska zęby i przy­pa­truje się mu przez chwilę, po czym odwraca się do Rosto­wej i pod­nosi palec.

– Jedno potknię­cie…

– Wiem.

– On nie może robić żad­nych błę­dów. Nasz żoł­nierz nie może popeł­niać błę­dów. Jeste­ście zbyt tole­ran­cyjna. Demo­ra­li­zu­je­cie go.

– To wyznacz­cie kogoś innego – rzuca kwa­śno Rostowa. – Zanim ten ktoś pod­pi­sze zobo­wią­za­nie do zacho­wa­nia tajem­nicy i zanim go nauczy­cie, jak nie sikać ze stra­chu, ta oka­zja przej­dzie nam na zawsze koło nosa.

Kar­pow przy­ci­ska jej teczkę do piersi, tak mocno, że Rostowa cofa się o krok.

– Jeśli cokol­wiek pój­dzie nie tak, nie minie tydzień, a będzie­cie sekre­tarką na Łubiance. O ile będzie wam sprzy­jać szczę­ście.

Rostowa kiwa głową.

– Rozu­miem.

Kar­pow patrzy na nią przez chwilę, a potem odwraca się do W. Pod­nosi nese­ser z pod­łogi i sta­wia go na stole.

– Wygląda na to, że macie wspar­cie, agen­cie Wroń­ski – rzuca, otwie­ra­jąc nese­ser. – Zadzi­wia­jące, jak wielki wpływ może mieć dobry ofi­cer pro­wa­dzący.

– Nie jestem spa­lony – powta­rza W.

– Wiemy, agen­cie. Ale na wszelki wypa­dek…

Kar­pow wyj­muje z nese­sera bli­ster i wyci­ska z niego dwie pigułki, czer­woną i białą. Spa­dają na blat – pac, pac – i W myśli o szkla­nych kul­kach na asfal­cie, kocich oczach poły­sku­ją­cych w ostrym świe­tle słońca pod koniec sierp­nia…

W mruga szybko.

– Skoro nie możemy wam dać urlopu, pigułki pomogą wam zacho­wać siły – wyja­śnia Kar­pow. – Zwięk­szą waszą wytrzy­ma­łość pod­czas akcji. Agentka Rostowa będzie dbała o to, żeby­ście je zaży­wali dwa razy dzien­nie.

W wpa­truje się w leki. Coś kłuje go w gło­wie, jak zerwany drut miny. Pigułki o czymś mu przy­po­mi­nają. O czymś, czego nie jest w sta­nie dostrzec przez zama­zaną desz­czem soczewkę pamięci. Coś o sło­wiku.

– Żoł­nie­rzu! – Głos Kar­powa znów przy­wraca go do rze­czy­wi­sto­ści. – Co jest waszym zada­niem?

– Słu­chać roz­ka­zów – odpo­wiada W.

– Wła­śnie.

W zamyka oczy. Ści­ska go w gar­dle.

– Weź pigułki, żoł­nie­rzu – mówi Kar­pow. – Słu­chaj roz­kazu.

W pod­nosi dwie pigułki i połyka je na sucho. Czuje je przez całą ich wędrówkę przez prze­łyk.

Rozdział 3. 1941

Kiedy Bucky otrzy­mał nie­ofi­cjalne wezwa­nie do gabi­netu komen­danta Craw­forda – na papie­rze z nagłów­kiem armii ame­ry­kań­skiej, przy­nie­sione przez kuriera woj­sko­wego, który mówił do niego pod­czas prze­ka­zy­wa­nia pisma „panie Bar­nes”, cho­ciaż w przed­dzień wie­czo­rem grali razem w pokera w świe­tlicy – wie­dział, że jest w tara­pa­tach.

Do głowy przy­szło mu od razu kilka spra­wek, któ­rych się dopu­ścił w ubie­głym tygo­dniu i za które mógł zaro­bić od dowódcy ostrą naganę. Być może dosta­nie mu się za to, że poży­czył cadil­laca Craw­forda, żeby zabrać Jenny Men­zel na swinga, a potem odsta­wił go z pustym bakiem. A może za to, że nie prze­ro­bił nic z mate­ria­łów szkoły śred­niej, któ­rymi obie­cał się zająć – może Craw­ford zna­lazł nie­tknięte ćwi­cze­nia do mate­ma­tyki, które Bucky wci­snął pod mate­rac w swoim pokoju w domu komen­danta. Zła­mał obiet­nicę, że będzie się pil­nie uczył, ledwo przy­po­mniał sobie, jak strasz­li­wie nudne były dla niego nie­mal wszyst­kie przed­mioty. A może, jeśli nie będzie afery o te nie­zro­bione ćwi­cze­nia, roz­cho­dziło się o papiery pobo­rowe, które spró­bo­wał jesz­cze raz wsu­nąć do doku­men­ta­cji bazy, uzu­peł­nione o pod­ro­biony pod­pis ofi­cera wer­bun­ko­wego.

Wcho­dząc do gabi­netu Craw­forda, nie spo­dzie­wał się, że na zwy­kle pustym biurku zasta­nie butelki alko­holu, cza­so­pi­sma, opa­ko­wa­nia sło­dy­czy i zie­lony fla­kon dro­giej wody toa­le­to­wej. Duże oczy słod­kiej dziew­czyny wygię­tej w łuk i pozu­ją­cej przed dzio­bem bom­bowca wpa­try­wały się w niego z okładki cza­so­pi­sma. Czer­wone usta roz­chy­lały się w okrą­głym wes­tchnie­niu. „Ojjj – zda­wała się mówić – przy­ła­pa­łeś mnie”.

„Już po nas, i po tobie, i po mnie” – pomy­ślał Bucky.

Craw­ford nie pod­niósł wzroku, kiedy chło­pak usiadł naprze­ciwko niego przed biur­kiem. Dowódca odchy­lał się na krze­śle, stopy opie­ra­jąc na szu­fla­dzie, i wpa­try­wał się w krzy­żówkę na skrzy­dełku pisma „Adam”. Zła­mał grzbiet maga­zynu i zło­żył go tak, że hoj­nie wypo­sa­żona przez naturę blon­dynka gapiła się na świat pro­sto z reklamy. Wzdłuż jej wygię­tych ple­ców cią­gnęło się hasło DZIEW­CZĘTA GOTOWE DO WALKI! i numer tele­fonu.

Craw­ford stu­kał ołów­kiem o pod­bró­dek, prze­sad­nie pod­kre­śla­jąc swoje zamy­śle­nie, a potem zapy­tał, nie pod­no­sząc wzroku:

– Jakie jest dzie­się­cio­li­te­rowe słowo, ozna­cza­jące ofi­cjalną naganę lub ostrze­że­nie za złe zacho­wa­nie?

Bucky powstrzy­mał się od prze­wró­ce­nia oczami.

– Nie ma tam takiego hasła.

– Zaczyna się na „r” – cią­gnął Craw­ford, jakby Bucky w ogóle się nie ode­zwał. – O ile dobrze odga­dłem pierw­sze słowo tytułu słyn­nej pio­senki Duke’a Elling­tona, któ­rego dal­sza część brzmi „Lit­tle Words”.

– „Three Lit­tle Words” – pod­po­wie­dział Bucky. Jego ojciec śpie­wał to matce sie­dzą­cej na przed­nim fotelu w samo­cho­dzie. On i jego sio­stra zawsze byli sadzani z tyłu. Tata brał mamę za rękę, kiedy pio­senka roz­brzmie­wała w radiu, i nucił melo­dię tam, gdzie nie potra­fił zapa­mię­tać słów, choćby nie wiem, ile razy sły­szał ten utwór.

Craw­ford opu­ścił cza­so­pi­smo, tak że widział teraz nad nim Bucky’ego po dru­giej stro­nie biurka.

– James.

Bucky spoj­rzał na niego tak samo chmur­nie i odpo­wie­dział z równą powagą:

– Nicho­las.

Craw­ford wes­tchnął, a potem zamknął pismo i rzu­cił je na blat, na resztę towaru z kon­tra­bandy.

– Od jak dawna pro­wa­dzisz ten prze­kręt?

– Jaki prze­kręt?

– Nie nabie­rzesz mnie, Buck. Wszyst­kiego, co wiesz o takich afe­rach, nauczy­łeś się od swo­jego ojczulka, a wszyst­kiego, co wie­dział on, nauczył się ode mnie. Myślisz, że nie widać w tym jego stylu? Sprze­da­wał centy za dzie­się­cio­cen­tówki, kiedy byli­śmy jesz­cze w pod­sta­wówce! Mówił dzie­cia­kom, że są warte for­tunę, bo zostały wybite w pierw­szy dzień nowego wieku.

– To tak się pozna­li­ście? – zapy­tał Bucky, choć znał praw­dziwą histo­rię: podwórka na przed­mie­ściu Chi­cago sty­ka­jące się tyłami, polu­zo­wana deska w pło­cie, pies, który ni­gdy nie chciał sie­dzieć na uwięzi, i dwóch chłop­ców, któ­rzy gonili za nim w tę i we w tę, aż zapo­mniano, który z dzie­cia­ków należy do któ­rego domu. – Wyda­łeś wszyst­kie oszczęd­no­ści na cen­tówki z początku wieku? Roz­kwa­si­łeś mu nos, kiedy odkry­łeś, że cię zro­bił w konia?

Craw­ford prych­nął.

– Mógłby dostać ode mnie w nos, ow­szem, ale tylko dla­tego, że mnie nie wcią­gnął w ten inte­res. Ale obaj wyro­śli­śmy z takich bzdur, kiedy byli­śmy w twoim wieku. – Prze­su­nął ręką nad biur­kiem. Zaha­czył ręka­wem mun­duru o bute­leczkę z aspi­ryną Bay­era; zachwiała się. – No, mów, Bucky. Skąd się to wszystko wzięło?

Bucky przyj­rzał się kon­tra­ban­dzie, sta­ra­jąc się spra­wiać wra­że­nie, jakby widział to wszystko po raz pierw­szy.

– Zro­bi­li­ście zakupy, kiedy w week­end byli­ście z panią Craw­ford w mie­ście?

Craw­ford splótł dło­nie i oparł się łok­ciami o blat biurka. Mucha latała w kółko obok jego skroni, pod­la­tu­jąc do pagonu na ramie­niu.

– Jeden z naszych zie­lo­niut­kich sze­re­gow­ców przy­szedł, żeby mi powie­dzieć, że zaj­rzał do biblio­teki kom­pa­nii.

Bucky ski­nął poważ­nie głową. „Nie ustę­puj im ani o cal”, powta­rzał zawsze jego ojciec. Ta mądrość przy­słu­żyła się Geo­rge’owi Bar­ne­sowi wszę­dzie, od sto­łó­wek szkoły śred­niej po okopy nad Sommą.

– Mądrze z jego strony. Sły­sza­łem, że pod­sta­wowe szko­le­nie może wykoń­czyć, jeśli czło­wiek nie znaj­dzie jakie­goś spo­sobu, żeby ćwi­czyć też mózg.

– Powie­dział, że za Panią Bovary zna­lazł butelkę bacardi.

Bucky wytrzesz­czył oczy. Miał nadzieję, że wygląda na zbul­wer­so­wa­nego.

– Dziwne – stwier­dził.

Craw­ford wsu­nął palec pod węzeł kra­wata i polu­zo­wał go nieco. Pot zosta­wił ciemną długą plamę pod jego koł­nie­rzy­kiem. Mieli dopiero czer­wiec, ale powie­trze w Wir­gi­nii już było parne.

– A kiedy zapy­tał o to jed­nego z chłop­ców, tam­ten powie­dział, że dzie­ciak z kom­pa­nii wymyka się dla nich do mia­sta i przy­nosi wszyst­kie towary z prze­mytu, któ­rych nie można kupić w bazie. I bie­rze tylko pięć­dzie­siąt cen­tów za taką usługę. A mnie do głowy przy­cho­dzi tylko jeden dzie­ciak z kom­pa­nii, który lubi co tydzień jeź­dzić do Arling­ton po komiksy, do któ­rych na moich oczach ni­gdy nie zaglą­dał. – Craw­ford nachy­lił się, miaż­dżąc pod łok­ciem paczuszkę z gumą do żucia. – Więc pytam cię jesz­cze raz: jak długo pro­wa­dzisz ten prze­kręt?

Bucky spoj­rzał na wen­ty­la­tor. Sil­ni­czek skrzy­piał przy każ­dym sła­bym obro­cie.

– To nie prze­kręt, tylko inte­res.

– W porządku. Inte­res. – Craw­ford pod­niósł butelkę whi­skey i zwa­żył ją w dłoni, przy­glą­da­jąc się ety­kietce. – To nie jest tani alko­hol.

– Dla naszych chłop­ców w mun­du­rach tylko to, co naj­lep­sze.

– Czyli pięć­dzie­siąt cen­tów za wyprawę. – Craw­ford nary­so­wał tę liczbę w powie­trzu i dodał znak mno­że­nia. – Ile zaro­bi­łeś?

Bucky wsu­nął dło­nie pod uda.

– A ma to jakieś zna­cze­nie?

– Podaj mi przy­bli­żoną kwotę. Dzie­sięć dolców? Dwa­dzie­ścia?

Bucky potarł sobie ręką pod­bró­dek. Mucha, która krę­ciła się koło ramie­nia Craw­forda, teraz szy­bo­wała w prą­dzie powie­trza z wen­ty­la­tora.

– Pięć­dzie­siąt? – przy­na­glił go Craw­ford. – Pro­szę, powiedz mi, że nie wię­cej niż pięć­dzie­siąt. – Kiedy Bucky nie odpo­wie­dział, Craw­ford ciężko wes­tchnął i ści­snął pal­cami nasadę nosa. – Wpę­dzisz mnie do grobu, Buck.

– Niech pan tak nie mówi – zapro­te­sto­wał Bucky. A potem dodał: – To będzie zawał, je pan za dużo masła.

Craw­for­dowi zadrgały w uśmie­chu usta.

– Dobra, mądralo, chcesz ze mną zawrzeć umowę?

– Myśla­łem, że armia nie nego­cjuje z wal­czą­cymi po prze­ciw­nej stro­nie.

– Opo­wiesz mi o tym swoim inte­re­sie, a ja pozwolę zatrzy­mać ci zaro­bione pie­nią­dze. Zgoda?

Bucky zasta­no­wił się nad pro­po­zy­cją. Został przy­ci­śnięty do muru, to aku­rat wie­dział, i ist­niało nikłe praw­do­po­do­bień­stwo, że zdoła kie­dy­kol­wiek na nowo roz­krę­cić tę ope­ra­cję, nawet kiedy w Camp Lehigh pojawi się nowy plu­ton sze­re­go­wych. Biblio­teka była spa­lona, a Craw­ford będzie miał teraz Bucky’ego na oku. Powie też sier­żan­tom, żeby go pil­nie obser­wo­wali – ci, któ­rzy zawsze wyda­wali się żywić nadzieję, że żoł­nie­rze zro­bią coś złego, żeby tylko mieć legalną wymówkę do wymie­rze­nia zgod­nej z pra­wem kary, będą ska­kać pod nie­biosa. A on zaro­bił nie­mal tyle pie­nię­dzy, żeby dać zaliczkę na moto­cykl. Nie miał prawa jazdy, ale jeden z synów mle­cza­rza w Arling­ton zgo­dził się mu sprze­dać swoje pod sto­łem.

Mucha wylą­do­wała na brzegu pudełka z bato­nami, trze­po­cząc skrzy­deł­kami.

– W porządku. – Bucky pod­niósł nie­tkniętą butelkę coca-coli z pobo­jo­wi­ska na biurku i o jego kra­wędź pod­wa­żył kap­sel. Gdyby sądził, że mu się to upie­cze, się­gnąłby po whi­skey, ale powieki Craw­forda i tak już drgały z iry­ta­cji. Lepiej nie kusić losu. – Co chce pan wie­dzieć?

– Kto jesz­cze się tym zaj­muje? – zapy­tał Craw­ford.

– Nikt. Tylko ja.

– To dla któ­rych żoł­nie­rzy z mojego obozu prze­my­casz alko­hol?

Bucky wzru­szył ramio­nami, bio­rąc długi łyk coca-coli. Miała tem­pe­ra­turę poko­jową i nijaki smak, tro­chę zbyt medyczny jak na butelkę wypro­du­ko­waną w tym stu­le­ciu.

– Nie wiem. – odparł. Craw­ford zmie­rzył go wzro­kiem, ale Bucky uniósł ręce. – Naprawdę! Niczego nie ukry­wam. Nie znam żad­nych nazwisk.

– A jak to jest moż­liwe, że nie znasz nazwisk męż­czyzn, dla któ­rych prze­my­casz te rze­czy? – Craw­ford poka­zał na niego dłu­gim cukier­kiem jak wskaź­ni­kiem. – Znasz każ­dego żoł­nie­rza w bazie.

– Każdy z chłop­ców ma książkę w biblio­tece. – Bucky pod­niósł jesz­cze raz butelkę, ale się roz­my­ślił i odsta­wił ją na biurko. Craw­ford wsu­nął pod nią jedną z pocz­tó­wek z pin-up girls, jak pod­stawkę. – Wkła­dają tam co tydzień pie­nią­dze, a ja kupuję to, co zama­wiają.

– A skąd wiesz, co zama­wiają? – nie ustę­po­wał Craw­ford.

– Zagi­nają stronę odpo­wia­da­jącą pozy­cji z listy.

Craw­ford potarł sobie skro­nie.

– Jest lista?

– Na wewnętrz­nej stro­nie przed­niej okładki Wojny i pokoju. Uzna­łem, że nikt ni­gdy tam nie zagląda. Brzmi to teraz tro­chę iro­nicz­nie… Czyli na przy­kład jeden z chłop­ców chce paczkę cukier­ków Mike and Ikes. Spraw­dzają na liście, widzą, że te cukierki to strona sie­dem. Biorą swoją książkę, zagi­nają róg strony siód­mej i odkła­dają ją na wózek, z któ­rego książki wra­cają na półki. Jeśli ktoś chce dwa opa­ko­wa­nia, zagina kartkę dwa razy. Żadne mecyje.

– A kto sprze­daje ci alko­hol? Masz tylko… Wiesz co, nie­ważne. Nie chcę wie­dzieć. – Craw­ford rzu­cił na biurko cukie­rek, który poto­czył się po bla­cie, sze­lesz­cząc opa­ko­wa­niem. – Czyli, jak rozu­miem, pro­wa­dzisz od mie­sięcy tajną ope­ra­cję w mojej kom­pa­nii, uży­wa­jąc szy­fru, który wymy­śli­łeś, wyko­rzy­stu­jąc książki z biblio­teki, żeby prze­my­cać dla żoł­nie­rzy arty­kuły nie­do­stępne w bazie?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki