Żegnaj, laleczko - Raymond Chandler - ebook + książka

Żegnaj, laleczko ebook

Chandler Raymond

4,3
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 332

Data ważności licencji: 3/1/2027

Oceny
4,3 (76 ocen)
36
26
12
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KatarzynaOla7505

Nie oderwiesz się od lektury

Powtórzę: klasyka, kultura, język. Świetna.
00
wawamalgo

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Zabawne dialogi, co chwilę sarkazm i ironia. Świetnie nakreślony główny bohater. To było miłe zaskoczenie.
00

Popularność




Ray­mond Chan­dler to je­den z naj­wy­bit­niej­szych po­wie­ścio­pi­sa­rzy XX wie­ku. Czas się go nie ima. — LI­TE­RA­RY RE­VIEW

Je­den z naj­więk­szych mi­strzów kry­mi­na­łu. Stwo­rzył nie­do­ścig­nio­ny dla in­nych wzór. — SUN­DAY TI­MES

Chan­dler pi­sze tak, że czu­jesz ból bo­ha­te­rów, a swo­je ży­cie wi­dzisz w no­wym świe­tle. — THE NEW YOR­KER

Chan­dler stwo­rzył ar­che­typ ame­ry­kań­skie­go bo­ha­te­ra: nie­po­kor­ne­go cy­ni­ka, bły­sko­tli­we­go i uczu­cio­we­go, skłon­ne­go do re­flek­sji, lecz nie­stro­nią­ce­go od przy­gód. — THE NEW YORK TI­MES BO­OK RE­VIEW

Phi­lip Mar­lo­we to pier­wo­wzór wszyst­kich pry­wat­nych de­tek­ty­wów. — LOS AN­GE­LES TI­MES

Nikt nie pi­sze tak jak Chan­dler, na­wet Faulk­ner. Stu­pro­cen­to­wo nie­pod­ra­bial­ny, praw­dzi­wy ar­ty­sta. — THE BO­STON BO­OK RE­VIEW

Pi­sar­stwo Chan­dle­ra wzbi­ja się na wy­ży­ny, a czy­tel­nik z ukłu­ciem ra­do­ści zda­je so­bie spra­wę, że ma do czy­nie­nia nie z pierw­szym lep­szym wy­rob­ni­kiem pió­ra, ale z nie­zrów­na­nym sty­li­stą, pi­sa­rzem z praw­dzi­wą wi­zją. — JOY­CE CA­ROL OATES

Ray­mond Chan­dler opi­sał Ame­ry­kę na no­wo, i od­tąd Ame­ry­ka nie by­ła już ta­ka sa­ma. — PAUL AU­STER

Książ­ki Chan­dle­ra to nie eska­pi­stycz­na pro­za ga­tun­ko­wa, ale dzie­ła sztu­ki naj­wyż­szych lo­tów. — W.H. AU­DEN

W se­rii uka­za­ły się:

#1. Głę­bo­ki sen

#2. Że­gnaj, la­lecz­ko

#3. Wy­so­kie okno

#4. Pa­ni w je­zio­rze

#5. Sio­strzycz­ka

1

TO BYŁ JE­DEN z tych mie­sza­nych kwar­ta­łów od­cho­dzą­cych od Cen­tral Ave­nue, jesz­cze nie do koń­ca czar­ny. Wy­sze­dłem z nie­wiel­kie­go za­kła­du fry­zjer­skie­go, gdzie, jak są­dzi­ła agen­cja, mo­głem zna­leźć nie­ja­kie­go Di­mi­trio­sa Ale­idi­sa, go­li­bro­dę przy­ję­te­go tam na za­stęp­stwo. Żad­na du­ża spra­wa, je­go żo­na mia­ła aku­rat do wy­da­nia tro­chę gro­sza i chcia­ła, abym spro­wa­dził go do do­mu.

Ni­g­dy go nie zna­la­złem, a pa­ni Ale­idis nie wy­pła­ci­ła mi pie­nię­dzy.

Dzień był cie­pły, ko­niec mar­ca. Sta­ną­łem pod za­kła­dem i spoj­rza­łem na neon ster­czą­cy z mu­ru na wy­so­ko­ści pię­tra: „U Flo­ria­na” – lo­kal, gdzie moż­na zjeść i rzu­cić ko­ść­mi. Nie tyl­ko ja mu się przy­pa­try­wa­łem. Na po­kry­te ku­rzem okna spo­glą­dał ja­kiś fa­cet z wy­pi­sa­nym na twa­rzy eks­ta­tycz­nym sku­pie­niem ro­słe­go emi­gran­ta, któ­ry po raz pierw­szy uj­rzał Sta­tuę Wol­no­ści. Był czło­wie­kiem o spo­rych ga­ba­ry­tach, mie­rzył na oko pra­wie dwa me­try, a ba­ry miał sze­ro­ko­ści cię­ża­rów­ki. Stał ka­wa­łek ode mnie ze zwie­szo­ny­mi ra­mio­na­mi. Ol­brzy­mie pa­lu­chy ści­ska­ły za­po­mnia­ne dy­mią­ce cy­ga­ro.

Prze­mknę­li obok nie­go szczu­pli mil­czą­cy Mu­rzy­ni, rzu­ca­jąc mu po­śpiesz­ne, ukrad­ko­we spoj­rze­nia. Bo by­ło na co po­pa­trzeć. Fa­cet miał na so­bie nie­co wy­świech­ta­ny ka­pe­lusz bor­sa­li­no i po­pie­la­tą spor­to­wą ma­ry­nar­kę z gu­zi­ka­mi sty­li­zo­wa­ny­mi na pi­łecz­ki gol­fo­we, brą­zo­wą ko­szu­lę oraz żół­ty kra­wat. Do te­go fla­ne­lo­we spodnie z za­kład­ka­mi, rów­nież sza­re, i bu­ty ze skó­ry ali­ga­to­ra z bia­ły­mi zdo­bie­nia­mi na czu­bach. Z bru­sta­szy wy­le­wa­ła się ka­ska­dą ozdob­na po­szet­ka, tak sa­mo ja­skra­wo­żół­ta jak kra­wat. Za ta­śmę ka­pe­lu­sza we­tknął kil­ka ko­lo­ro­wych piór, zu­peł­nie zbęd­nych. Na­wet na Cen­tral Ave­nue, gdzie nie ubie­ra­no się zbyt skrom­nie, fa­cet rzu­cał się w oczy ni­czym ta­ran­tu­la na bisz­kop­cie.

Był bla­dy i przy­da­ła­by mu się brzy­twa, lecz ta­cy jak on za­wsze wy­glą­da­ją jak­by po­trze­bo­wa­li go­le­nia. Miał krę­co­ne czar­ne wło­sy i cięż­kie brwi, któ­re nie­mal sty­ka­ły się ze so­bą nad kul­fo­nia­stym no­sem. Za to uszy miał sto­sun­ko­wo nie­wiel­kie jak na męż­czy­znę tej po­stu­ry, a je­go oczy wy­da­ły mi się lśnią­ce, za­szklo­ne, co wi­dy­wa­ło się czę­sto przy sza­rych tę­czów­kach. Do­pó­ki się w koń­cu nie uśmiech­nął, moż­na go by­ło wziąć za po­mnik.

Ru­szył po­wo­li chod­ni­kiem do po­dwój­nych drzwi wa­ha­dło­wych, za któ­ry­mi by­ły scho­dy pro­wa­dzą­ce na pię­tro. Otwo­rzył je, rzu­cił ca­łej uli­cy bez­na­mięt­ne spoj­rze­nie i prze­stą­pił próg. Gdy­by był drob­niej­szy i ubra­ny mniej krzy­kli­wie, mógł­bym po­my­śleć, że pla­nu­je na­pad, ale nie – nie z ta­kim ka­pe­lu­szem, z ta­ką po­stu­rą, w ta­kich ciu­chach.

Drzwi od­chy­lo­ne na ze­wnątrz sa­mo­czyn­nie się za­mknę­ły, ale jesz­cze się nie za­trzy­ma­ły, a już otwo­rzy­ły się po­wtór­nie. Coś prze­le­cia­ło przez chod­nik i wy­lą­do­wa­ło mię­dzy za­par­ko­wa­ny­mi sa­mo­cho­da­mi, pro­sto w rynsz­to­ku. Upa­dło na ko­la­na, pod­pie­ra­jąc się rę­ka­mi i wy­da­jąc z sie­bie prze­ni­kli­wy pisk, ni­czym przy­par­ty do mu­ru szczur. Pod­nio­sło się po­wo­li, chwy­ci­ło ka­pe­lusz i wy­co­fa­ło się z po­wro­tem na chod­nik.

Był to chu­dy mło­dzie­niec o wą­skich bar­kach, brą­zo­wa­wej skó­rze i sta­ran­nie przy­li­za­nych czar­nych wło­sach, ubra­ny w li­lio­wy gar­ni­tur z goź­dzi­kiem w bu­to­nier­ce. Rzę­ził chwi­lę przez otwar­te usta, a lu­dzie pa­trzy­li na nie­go nie­pew­nie. Wresz­cie chło­pak prze­krzy­wił za­dzior­nie ka­pe­lusz, przy­lgnął do ścia­ny i od­szedł po ci­chu uli­cą, sta­wia­jąc plat­fu­so­wa­te kro­ki.

Ci­sza. Sa­mo­cho­dy ru­szy­ły. Pod­sze­dłem do po­dwój­nych drzwi i sta­ną­łem przed ni­mi. Już się nie ru­sza­ły. A po­nie­waż nie by­ła to mo­ja spra­wa, po­pchną­łem je i zaj­rza­łem do środ­ka.

Łap­sko tak du­że, że mógł­bym się w nim roz­siąść, wy­strze­li­ło z pół­mro­ku, chwy­ci­ło mnie za ra­mię i nie­mal zgnio­tło je na mia­zgę. Ktoś prze­cią­gnął mnie przez próg i bez tru­du uniósł. Ol­brzy­mia twarz spoj­rza­ła na mnie i prze­mó­wi­ła ci­cho głę­bo­kim, ale de­li­kat­nym gło­sem:

– Smo­lu­chy tu­taj? Wy­tłu­macz mi to, ko­le­go.

By­ło ciem­no i ci­cho. Z gó­ry do­cho­dzi­ły do mnie dźwię­ki zdra­dza­ją­ce czy­jąś obec­ność, lecz na scho­dach by­li­śmy sa­mi. Gi­gant po­pa­trzył na mnie z po­wa­gą, nie prze­sta­jąc zgnia­tać mo­je­go ra­mie­nia po­tęż­ną ła­pą.

– Bru­das – stwier­dził. – Po pro­stu go wy­rzu­ci­łem. Wi­dzia­łeś, jak go wy­wa­li­łem?

Pu­ścił mnie. Kość nie wy­da­wa­ła się zła­ma­na, ale ra­mię mi zdrę­twia­ło.

– Ta­ki lo­kal – po­wie­dzia­łem, roz­cie­ra­jąc mię­sień. – Cze­goś się spo­dzie­wał?

– Na­wet tak nie ga­daj, ko­leś – za­mru­czał jak czte­ry ty­gry­sy przed ko­la­cją. – Vel­ma tu pra­co­wa­ła. Ma­ła Vel­ma.

Zno­wu wy­cią­gnął rę­kę, by zła­pać mnie za ra­mię. Pró­bo­wa­łem zro­bić unik, ale był zwin­ny jak kot. Po­now­nie zgniótł mo­je mię­śnie że­la­zny­mi pa­lu­cha­mi.

– Ano – po­wie­dział – ma­ła Vel­ma. Od ośmiu lat jej nie wi­dzia­łem. Mó­wisz, że to miej­sców­ka dla czar­nych?

Wy­chry­pia­łem, że tak.

Uniósł mnie, ale się wy­rwa­łem i spró­bo­wa­łem ode­pchnąć go łok­ciem. Nie mia­łem przy so­bie bro­ni, gdyż uzna­łem, że po­szu­ki­wa­nia Di­mi­trio­sa Ale­idi­sa jej nie wy­ma­ga­ją, zresz­tą i tak na nie­wie­le by mi się te­raz zda­ła. Ol­brzym pew­nie by mi ją za­brał i po­żarł.

– Wejdź na gó­rę i sam się prze­ko­naj – po­wie­dzia­łem, pró­bu­jąc nie zdra­dzić się z bó­lem. Roz­luź­nił uścisk i rzu­cił mi peł­ne smut­ku spoj­rze­nie sza­rych oczu.

– Mam do­bry hu­mor – oświad­czył. – Nie chciał­bym, że­by ktoś mi go ze­psuł. Mo­że chodź­my tam ra­zem, wy­pi­je­my pa­rę ko­le­jek.

– Nie ob­słu­żą nas. Mó­wi­łem ci, to knaj­pa dla ko­lo­ro­wych.

– Nie wi­dzia­łem Vel­my od ośmiu lat – za­dud­nił tym swo­im smut­nym gło­sem. – Osiem lat mi­nę­ło od na­sze­go po­że­gna­nia. Nie pi­sa­ła od sze­ściu. Ale prze­cież mu­sia­ła mieć ja­kiś po­wód. Pra­co­wa­ła tu, sło­dziut­ka. Chodź­my ra­zem na gó­rę, co?

– Do­bra – wy­sy­cza­łem. – Pój­dę z to­bą. Tyl­ko mnie już nie pod­noś. Sam pój­dę. Nic mi nie do­le­ga i je­stem do­ro­sły. Na­wet do ła­zien­ki sam cho­dzę. I na rę­ce też mnie nie bierz.

– Ma­ła Vel­ma kie­dyś tu pra­co­wa­ła – po­wie­dział de­li­kat­nie. Wca­le mnie nie słu­chał. Wspię­li­śmy się na scho­dy. Po­zwo­lił mi iść sa­me­mu. Bo­la­ło mnie ra­mię, a kark mia­łem mo­kry od po­tu.

Re­dak­cja: Ja­kub Ćwiek, Prze­mek Dę­bow­ski

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

Ko­rek­ta: Mar­cin Grab­ski

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

170. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

Ty­tuł ory­gi­na­łu: Fa­re­well, My Lo­ve­ly

FA­RE­WELL, MY LO­VE­LY

Co­py­ri­ght © 1940 by Ray­mond Chan­dler

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Sto­ry­tel

ISBN 978-83-67016-23-0

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

ka­rak­ter.pl

Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniana i wykorzystywana wyłącznie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji bez uprzedniej wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.

Za­pra­sza­my wszyst­kie in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317