Wysokie okno - Raymond Chandler - ebook + książka

Wysokie okno ebook

Chandler Raymond

4,3

Opis

Słabi nie mają szans. Ubodzy, z prowincji, trafiają do wielkiego miasta, gdzie łatwo padają ofiarą ludzi bogatych, możnych, pozbawionych uczuć.

A zaczyna się od skradzionej monety. Philip Marlowe ma ją odzyskać. Dzięki temu wchodzi w świat przesycony niewypowiedzianymi groźbami, znużeniem, słabością i siłą. I robi co może, żeby ocalić niewinną osobę.

Chandler to mistrz nastroju i języka. Nikt, tak jak on, nie potrafi w jednym zdaniu opisać istoty rzeczy. Od chropawych zawołań mieszkańców przemysłowych przedmieść po mdło gładkie słówka bogatych próżniaków - wszystkie tony i rejestry brzmią prawdziwie. Po raz pierwszy możemy je docenić dzięki nowemu tłumaczeniu Bartosza Czartoryskiego!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (44 oceny)
21
17
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marswiet57

Nie oderwiesz się od lektury

Można czytać kilka razy każda z jego powieści ma coś takiego, ze czytając czujemy sie jakbyśmy byli sami uczestnikami toczącej sie akcji.
00
BerkowT

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka. Doskonałe nowe tłumaczenie.
00

Popularność




Ray­mond Chan­dler to je­den z naj­wy­bit­niej­szych po­wie­ścio­pi­sa­rzy XX wie­ku. Czas się go nie ima. — LI­TE­RA­RY RE­VIEW

Je­den z naj­więk­szych mi­strzów kry­mi­na­łu. Stwo­rzył nie­do­ści­gnio­ny dla in­nych wzór. — SUN­DAY TI­MES

Chan­dler pi­sze tak, że czu­jesz ból bo­ha­te­rów, a swo­je ży­cie wi­dzisz w no­wym świe­tle. — THE NEW YOR­KER

Chan­dler stwo­rzył ar­che­typ ame­ry­kań­skie­go bo­ha­te­ra: nie­po­kor­ne­go cy­ni­ka, bły­sko­tli­we­go i uczu­cio­we­go, skłon­ne­go do re­flek­sji, lecz nie­stro­nią­ce­go od przy­gód. — THE NEW YORK TI­MES BO­OK RE­VIEW

Phi­lip Mar­lo­we to pier­wo­wzór wszyst­kich pry­wat­nych de­tek­ty­wów. — LOS AN­GE­LES TI­MES

Nikt nie pi­sze tak jak Chan­dler, na­wet Faulk­ner. Stu­pro­cen­to­wo nie­pod­ra­bial­ny, praw­dzi­wy ar­ty­sta. — THE BO­STON BO­OK RE­VIEW

Pi­sar­stwo Chan­dle­ra wzbi­ja się na wy­ży­ny, a czy­tel­nik z ukłu­ciem ra­do­ści zda­je so­bie spra­wę, że ma do czy­nie­nia nie z pierw­szym lep­szym wy­rob­ni­kiem pió­ra, ale z nie­zrów­na­nym sty­li­stą, pi­sa­rzem z praw­dzi­wą wi­zją. — JOY­CE CA­ROL OATES

Ray­mond Chan­dler opi­sał Ame­ry­kę na no­wo, i od­tąd Ame­ry­ka nie by­ła już ta­ka sa­ma. — PAUL AU­STER

Książ­ki Chan­dle­ra to nie eska­pi­stycz­na pro­za ga­tun­ko­wa, ale dzie­ła sztu­ki naj­wyż­szych lo­tów. — W.H. AU­DEN

W se­rii uka­za­ły się:

#1. Głę­bo­ki sen

#2. Że­gnaj, la­lecz­ko

#3. Wy­so­kie okno

#4. Pa­ni w je­zio­rze

#5. Sio­strzycz­ka

1

DOM STAŁ PRZY Dres­den Ave­nue w Oak Knoll w Pa­sa­de­nie. Był to du­ży so­lid­ny chłod­ny bu­dy­nek o ścia­nach z ciem­no­czer­wo­nej ce­gły i te­ra­ko­to­wym da­chu, z wy­koń­cze­nia­mi z bia­łe­go ka­mie­nia. Okna na par­te­rze opra­wio­no w oło­wia­ne ra­my. Te na pię­trze by­ły w sty­lu wiej­skim i oka­la­ły je fi­ku­śne ro­ko­ko­we ozdo­by z imi­ta­cji ka­mie­nia.

Od fron­to­wej ścia­ny i czu­wa­ją­cych przy niej kwit­ną­cych krze­wów roz­le­gły za­dba­ny traw­nik spły­wał ku uli­cy ła­god­ną po­chy­ło­ścią, po dro­dze omy­wa­jąc roz­ło­ży­sty cedr hi­ma­laj­ski, ni­czym zie­lo­na fa­la ska­łę. Za­rów­no chod­nik, jak i pod­jazd by­ły bar­dzo sze­ro­kie, a przy dro­dze ro­sły trzy bia­łe aka­cje, na któ­rych nie spo­sób by­ło nie za­wie­sić oka. Czu­ło się wy­ra­zi­sty za­pach let­nie­go po­ran­ka i wszyst­ko, co wy­ra­sta­ło z zie­mi, trwa­ło w ide­al­nym bez­ru­chu, zde­rzo­ne z du­cho­tą dnia, któ­ry we­dług miej­sco­wych ucho­dził za przy­jem­ny i rześ­ki.

O po­ten­cjal­nych zle­ce­nio­daw­cach wie­dzia­łem ty­le, że cho­dzi o pa­nią Eli­za­beth Bri­ght Mur­dock i jej ro­dzi­nę. Chcia­ła za­trud­nić do­brze wy­cho­wa­ne­go pry­wat­ne­go de­tek­ty­wa, któ­ry nie bę­dzie strzą­sał po­pio­łu z pa­pie­ro­sa na dy­wan ani no­sił przy so­bie wię­cej niż jed­nej sztu­ki bro­ni. Wie­dzia­łem też, że by­ła wdo­wą po sta­rym pier­ni­ku z bo­ko­bro­da­mi, któ­ry na­zy­wał się Ja­sper Mur­dock, za­ro­bił mnó­stwo pie­nię­dzy na dzia­łal­no­ści cha­ry­ta­tyw­nej, je­go fo­to­gra­fię, uzu­peł­nio­ną o da­ty na­ro­dzin i zgo­nu, z pod­pi­sem „Ży­cie by­ło dla nie­go służ­bą”, pu­bli­ko­wa­no zaś w lo­kal­nej ga­ze­cie w każ­dą rocz­ni­cę śmier­ci.

Za­par­ko­wa­łem na uli­cy i prze­sze­dłem po kil­ku­dzie­się­ciu wko­pa­nych w traw­nik ka­mie­niach, po czym na­cis­ną­łem dzwo­nek do drzwi pod por­ty­kiem z ce­gły, osło­nię­tym spi­cza­stym dasz­kiem. Wzdłuż fron­tu, od wej­ścia do koń­ca alej­ki wjaz­do­wej, cią­gnął się krót­ki ni­ski mu­rek z czer­wo­nej ce­gły. Na koń­cu ścież­ki, na be­to­no­wym po­stu­men­cie sta­ła nie­wiel­ka ma­lo­wa­na fi­gur­ka Mu­rzy­na w bia­łych jeź­dziec­kich bry­cze­sach, zie­lo­nej ma­ry­nar­ce i czer­wo­nej czap­ce. Chło­pak trzy­mał bat, a u je­go stóp za­mo­co­wa­no że­la­zny pier­ścień, do któ­re­go przy­wią­zy­wa­ło się ko­nie. Wy­glą­dał na smut­ne­go, jak­by wy­sta­wał tu­taj już na­zbyt dłu­go i zdą­żył się znie­chę­cić. Pod­sze­dłem do nie­go i po­kle­pa­łem go po gło­wie, cze­ka­jąc, aż ktoś mi otwo­rzy.

Po chwi­li drzwi uchy­li­ły się nie­co i zo­ba­czy­łem po­nu­rą słu­żą­cą w śred­nim wie­ku, któ­ra zmie­rzy­ła mnie wzro­kiem.

– Phi­lip Mar­lo­we – przed­sta­wi­łem się. – Przy­sze­dłem do pa­ni Mur­dock. By­li­śmy umó­wie­ni.

Ję­dza zgrzyt­nę­ła zę­ba­mi, przy­mknę­ła oczy, na po­wrót je otwo­rzy­ła i ode­zwa­ła się chrzęsz­czą­cym jak żwir gło­sem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla nie­gdy­siej­szych miesz­ka­nek po­gra­ni­cza.

– Z któ­rą?

– Hę?

– Z któ­rą pa­nią Mur­dock? – nie­mal wrza­snę­ła.

– Z pa­nią Eli­za­beth Bri­ght Mur­dock – od­par­łem. – Nie mia­łem po­ję­cia, że są in­ne.

– No są – od­wark­nę­ła. – Ma pan wi­zy­tów­kę?

Na­dal nie otwo­rzy­ła drzwi sze­rzej. Wy­sta­wi­ła przez szpa­rę je­dy­nie czu­bek no­sa i chu­dą, lecz sil­ną dłoń. Wy­cią­gną­łem port­fel i wy­do­by­łem z nie­go kar­to­nik z mo­im na­zwi­skiem, któ­ry jej po­da­łem. I dłoń, i nos znik­nę­ły za drzwia­mi, któ­re za­trza­snę­ła mi przed oczy­ma.

Po­my­śla­łem, że mo­że po­wi­nie­nem był za­pu­kać z ty­łu. Pod­sze­dłem do fi­gur­ki Mu­rzy­na i raz jesz­cze po­kle­pa­łem go po gło­wie.

– Bra­cie – po­wie­dzia­łem – ta­ki nasz los.

Czas mi­jał. I to cał­kiem spo­ro cza­su. Wło­ży­łem pa­pie­ro­sa do ust, ale go nie przy­pa­li­łem. Obok do­mu bia­ło-nie­bie­ską fur­go­net­ką prze­je­chał sprze­daw­ca lo­dów. Z głoś­ni­ka do­bie­ga­ło Tur­key in the Straw. Na krza­ku hor­ten­sji tuż przy mo­im łok­ciu przy­siadł du­ży czar­no-zło­ty mo­tyl, któ­ry wy­lą­do­wał po nie­rów­nym lo­cie. Kil­ka ra­zy za­trze­po­tał ocię­ża­le skrzy­dła­mi, po czym wzbił się z tru­dem, to­ru­jąc so­bie dro­gę przez nie­mra­we, prze­po­jo­ne upa­łem po­wie­trze.

Drzwi po­now­nie się otwo­rzy­ły.

– Tę­dy – po­wie­dzia­ła ję­dza.

Wsze­dłem do środ­ka. Zna­la­złem się w du­żym kwa­dra­to­wym i chłod­nym po­miesz­cze­niu. Pa­no­wał w nim spo­kój jak w ka­pli­cy na cmen­ta­rzu, zresz­tą uno­sił się tam po­dob­ny za­pa­szek. Na stiu­ko­wych ścia­nach wi­sia­ły ma­ka­ty, a za wy­so­ki­mi okna­mi umiesz­czo­no że­la­zne kra­ty imi­tu­ją­ce bal­ko­ny. Tu i ów­dzie sta­ły cięż­kie rzeź­bio­ne krze­sła z plu­szo­wy­mi sie­dzi­ska­mi, de­ko­ra­cyj­ny­mi obi­cia­mi i zma­to­wia­ły­mi po­zła­ca­ny­mi frędz­la­mi po bo­kach. Na ścia­nie w głę­bi wid­niał wi­traż wiel­ko­ści kor­tu te­ni­so­we­go. Pod nim znaj­do­wa­ły się za­sło­nię­te ko­ta­rą prze­szklo­ne drzwi ta­ra­so­we. Był to sta­ro­świec­ki po­kój, cuch­ną­cy stę­chli­zną i nie­gu­stow­nie urzą­dzo­ny; czy­sty, ale nie­przy­jem­ny. Wy­glą­dał, jak­by nikt ni­g­dy w nim nie prze­sia­dy­wał ani na­wet nie no­sił się z po­dob­nym za­mia­rem. Sta­ły tu sto­ły o mar­mu­ro­wych bla­tach i wy­gię­tych nóż­kach, po­zła­ca­ne ze­ga­ry i nie­wiel­kie rzeź­by z dwu­ko­lo­ro­we­go mar­mu­ru; spo­ro śmie­ci, któ­rych od­ku­rze­nie za­ję­ło­by z ty­dzień. Ma­sa zmar­no­wa­nych pie­nię­dzy. Przed trzy­dzie­sto­ma la­ty, kie­dy Pa­sa­de­na by­ła jesz­cze bo­ga­tą, ci­chą i pro­win­cjo­nal­ną mie­ści­ną, ten po­kój mu­siał ro­bić nie­ma­łe wra­że­nie.

Prze­szli­śmy do ko­ry­ta­rza. Ka­wa­łek da­lej ję­dza otwo­rzy­ła drzwi i ge­stem za­pro­si­ła mnie do środ­ka.

– Pan Mar­lo­we – rzu­ci­ła nie­przy­jem­nym gło­sem i ode­szła, zgrzy­ta­jąc zę­ba­mi.

O AU­TO­RZE

Ray­mond Chan­dler (1888–1959) – ame­ry­kań­ski po­wieś­cio­pi­sarz i sce­na­rzy­sta, współ­twór­ca kry­mi­na­łu no­ir, uwa­ża­ny za naj­wy­bit­niej­sze­go przed­sta­wi­cie­la ga­tun­ku. Au­tor sied­miu po­wie­ści (z któ­rych trzy: Że­gnaj la­lecz­ko, Sio­strzycz­ka i Dłu­gie po­że­gna­nie, re­gu­lar­nie po­ja­wia­ją się w czo­łów­ce ze­sta­wień naj­lep­szych kry­mi­na­łów wszech cza­sów), opo­wia­dań, a tak­że sce­na­riu­szy, m.in. do fil­mu Nie­zna­jo­mi z po­cią­gu w re­ży­se­rii Al­fre­da Hitch­coc­ka.

Ka­rie­rę pi­sar­ską roz­po­czął po czter­dzie­st­ce, gdy stra­cił po­sa­dę wi­ce­dy­rek­to­ra fir­my naf­to­wej. Pil­nie stu­dio­wał twór­czość po­pu­lar­nych au­to­rów (m.in. Er­le’a Stan­leya Gard­ne­ra), by wkrót­ce za­cząć sa­me­mu w ten spo­sób za­ra­biać. Je­go pierw­sze opu­bli­ko­wa­ne opo­wia­da­nie uka­za­ło się w 1933 ro­ku w cza­so­pi­śmie „Black Mask”. Szyb­ko zdo­był uzna­nie i sta­tus mi­strza ga­tun­ku. Rok przed śmier­cią zo­stał prze­wod­ni­czą­cym My­ste­ry Wri­ters of Ame­ri­ca. Do dziś cie­szy się nie­kwe­stio­no­wa­ną sła­wą, a je­go książ­ki sta­no­wią punkt od­nie­sie­nia dla ko­lej­nych po­ko­leń twór­ców i czy­tel­ni­ków.

* * *

*

Re­dak­cja: Ja­kub Ćwiek, Prze­mek Dę­bow­ski

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

Ko­rek­ta: Mar­cin Grab­ski

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

171. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

Ty­tuł ory­gi­na­łu: The High Win­dow

THE HIGH WIN­DOW

Co­py­ri­ght © 1942 by Ray­mond Chan­dler

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Sto­ry­tel

ISBN 978-83-67016-24-7

Za­pra­sza­my wszyst­kie in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317