39,99 zł
Ostatnie dni Powstania Warszawskiego. Gestapo zatrzymuje oficera ruchu oporu odpowiedzialnego za ewakuację archiwum agentury Oddziału II Komendy Głównej AK. Londyński Sztab Naczelnego Wodza powierza zadanie odzyskania dokumentów, walczącemu w powstaniu, oddziałowi cichociemnych. Do kraju wysłany zostaje agent polskiego wywiadu Carl von Wedel, który ma pomóc cichociemnym. W wyniku przecieku tajnych informacji na temat operacji, dokumenty AK próbują zdobyć także Gestapo, NKWD oraz partyzanci Armii Ludowej.
Czy zdrada pozwoli na osiągnięcie sukcesu, tym dla których interes narodowy nie ma znaczenia? Czy współpracownikiem rosyjskiego wywiadu jest wysoki oficer polskiego sztabu?Szpiegowska intryga, której rozstrzygnięcie zdecyduje o życiu lub śmierci polskich agentów.
ROBERT MICHNIEWICZ - były oficer wywiadu. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego oraz studiów podyplomowych w Polskiej Akademii Nauk. W 1984 roku z wyróżnieniem ukończył Ośrodek Kształcenia Kadr Wywiadowczych. W wywiadzie przepracował 23 lata, z czego 11 lat działał za granicą. Realizował zadania wywiadowcze na Bliskim Wschodzie, w Ameryce i Europie. W 2006 roku w stopniu podpułkownika przeszedł na emeryturę. W wolnych chwilach czyta literaturę sensacyjną i marynistyczną, podróżuje i uprawia sport.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 475
Dla Zosi i Henia
Po dość niespodziewanym przebudzeniu porucznik Franciszek Stańko przez chwilę zastanawiał się, co właściwie wyrwało go z głębokiego snu: ból w czaszce czy może jednak coś innego? Głowa bolała go ostatnio regularnie – za dużo tych nerwowych chwil i nieprzespanych nocy… Był oficerem wywiadu Komendy Głównej Armii Krajowej, formalnie określanego jako Oddział II Informacyjno-Wywiadowczy. Działał w Referacie Wschód, kryjącym się pod kryptonimem „Pralnia”, i od paru dni realizował najważniejsze zadanie w swojej konspiracyjnej karierze. W związku z rozkazem szefa wywiadu dotyczącym ewakuacji najważniejszych dokumentów, w tym przede wszystkim rejestrów agentury, podróżował po wschodnich regionach kraju. W niewielkich miejscowościach przejął od łączników dokumenty komórek wywiadowczych z kilku okręgów AK. Starał się panować nad sobą, ale w ostatnich dniach przeżył tak wiele nerwowych momentów, że sam nie wiedział, jak je wszystkie wytrzymał. Jako ostatni na umówione spotkanie dotarli wysłannicy z Okręgu Wilno, choć właściwie to już nie liczył, że im się uda. Tym bardziej że spóźnili się aż dwa dni i Stańko zamierzał już wyruszyć z powrotem do Warszawy. Dotąd przejęte materiały miały tak dużą wagę, że owe dwa dni, w czasie których czekał na kolegów z Wilna, spędził jakby z tykającą bombą w ręku. Jednak wilnianie dzielnie się spisali i jak się okazało, mieli sporo szczęścia. Zwłaszcza że byli zagrożeni podwójnie: przez sowiecką ofensywę i Niemców, którzy ostatnio stali się nadaktywni w rejonach przyfrontowych.
Porucznik był świadomy, jakie znaczenie miała jego misja, a jednocześnie wkurzało go, że najpierw organizacja, teraz zaś realizacja tak istotnego przedsięwzięcia spadły wyłącznie na jego barki. Przełożeni nie kwapili się z ruszeniem dupy w teren i zmotywowali go na zasadzie „wicie, rozumicie”, ktoś musi, a wy jesteście świetnym oficerem i z pewnością sobie poradzicie. Może i był dobry, ale tułanie się z jednym tylko żołnierzem ochrony po terenach, gdzie Niemcy się wycofywali, a Sowieci wkraczali, nie było niedzielnym spacerkiem po Marszałkowskiej. Jego misja stała się realna wyłącznie dzięki lewym papierom przygotowanym przez komórkę legalizacji. Działali w niej cichociemni przeszkoleni w Londynie przez mistrza fałszerzy Jerzego Maciejewskiego. Dokumenty umożliwiały podróżowanie samochodem, zabezpieczając Stańkę przed ryzykownymi kontrolami. Jednak poza lewymi kwitami cała misja była jednym wielkim szaleństwem. Tak naprawdę miał już dosyć tego wszystkiego – każdy hałas w pobliżu przyprawiał go o nerwowe reakcje.
Przeżywszy po drodze kilka niebezpiecznych sytuacji, wczoraj ostatecznie dotarł do Stoczka. Miał kontakt do gospodarza należącego do lokalnej organizacji, a zdecydował się tu zatrzymać, ponieważ silnik w jego samochodzie zaczął zdradzać niepokojące objawy. Od dwóch dni przeklinał swój pech, no bo czy mogło go jeszcze coś więcej spotkać niż zagrożenie ze strony Sowietów, Niemców, zabłądzenie i teraz kłopoty z transportem? Gdyby auto całkiem nawaliło, to co miałby zrobić? Wziąć trzy torby pełne tajnych dokumentów i udać się na najbliższą stację kolejową, łapać okazję czy pójść na piechotę? W sumie nie był pewien, jak daleko uda mu się dojechać w kierunku Warszawy, więc ostatecznie zdecydował się zatrzymać w tej chałupie w Stoczku. Tym razem szczęście uśmiechnęło się do niego. Jak się okazało, dobrze trafił, gdyż brat agenta był złotą rączką i w nocy naprawił silnik na tyle, że rano mogli ruszać dalej.
Obudzony Stańko zerknął na śpiącego beztrosko na materacu leżącym na podłodze kaprala Ficowskiego. Jego pomocnik chyba nie miał niespokojnych myśli, bo smacznie pochrapywał. Obok żołnierza leżały bezpiecznie skórzane torby zawierające dokumenty. Rejestry agentów działających w terenie to najważniejsze aktywa każdej służby wywiadowczej. Część z tych ludzi, których dane wiózł, działała aktywnie na pograniczu z Rosją jeszcze przed wybuchem wojny. Inni byli werbowani sukcesywnie w okresie okupacji. Dostarczyli dziesiątek informacji, z których wiele trafiło do Londynu i przydało się w walce z Niemcami. Teraz, gdy nadchodzili ruscy, pojawiało się nowe zagrożenie dla Polski. W tej sytuacji efektywna siatka informacyjna istniejąca w terenie była tym bardziej cenna. Jednocześnie Stańko miał świadomość tego, że leżące przed nim dokumenty, gdyby wpadły w ręce sowieckiej służby bezpieczeństwa, mogłyby stanowić podstawę wyroków śmierci dla tych ludzi. Jeżeli wierzyć zapowiedziom dochodzącym z Londynu, to część przedwojennych polskich województw może zostać zagarnięta przez Sowietów, a wówczas taka wroga agentura będzie bezwzględnie ścigana.
Jego poranne myśli przerwało trzaśnięcie drzwi, a potem odgłos kroków biegnącego człowieka. Zaniepokojony uniósł się na łóżku. Nie zdążył zrobić nic więcej, gdy drzwi otworzyły się bez pukania i do pomieszczenia wpadł gospodarz.
– Wstawajcie, Niemcy jadą! – krzyknął.
Porucznik Stańko poderwał się błyskawicznie. Ficowski, jeszcze przed chwilą głęboko śpiący, już siedział na materacu. Jego błędny wzrok sugerował, że nie jest w pełni rozbudzony.
– Gdzie są?! – zapytał Stańko, nerwowo wciągając spodnie i pozostałe części ubrania.
– Jadą od wioski – wyjaśnił gospodarz, wykonując dziwne ruchy rękami, jakby w ten sposób mógł spowodować, że goście będą szybciej gotowi do wyjścia. – Będą za minutę, dwie… Uciekajcie!
Faktycznie na zewnątrz słychać było pomruk zbliżających się silników samochodowych. Obaj żołnierze byli już ubrani.
– Tu za domem mam stary motor – poinformował gospodarz. – Jest sprawny. Możecie wyjść przez okno, to was szkopy nie zobaczą…
– A nasz samochód?! – Kapral Ficowski był kierowcą ich auta i chyba czuł się odpowiedzialny za pojazd. – Muszę go wyprowadzić ze stodoły! – krzyknął i pobiegł do wyjścia z chałupy.
– Stój! – krzyknął Stańko, pamiętając, że wyjazd ze stodoły jest na wprost bramy gospodarstwa, co znaczy, że nadjeżdżający Niemcy od razu zobaczą auto.
Do kaprala chyba również dotarła świadomość zagrożenia, bo zawrócił i stanął zdezorientowany. Gospodarz już otworzył okno i pomagał Stańce zbierać torby. Na zewnątrz rzeczywiście stał motocykl, a jego sprawność potwierdził fakt, że zapalił od razu. Kapral wskoczył na siodełko, a Stańko, trzymając przed sobą torby, zajął miejsce za nim.
– Jedźcie przez las! – krzyknął gospodarz. – Są tam tylko wąskie ścieżki. Samochodem was nie dogonią!
Ficowski przekręcił manetkę gazu i szybko ruszyli. Pięćdziesiąt metrów dalej wjechali pomiędzy drzewa. Początkowo chłostały ich gałęzie, ale po chwili trafili na wydeptaną ścieżkę i jazda stała się wygodniejsza.
Porucznik ledwo trzymał się na wąskim siedzeniu pędzącej maszyny. Wyładowane torby nie ułatwiały zachowania równowagi. Ale to nie miało znaczenia. Najważniejsze, że w ostatniej chwili udało im się uciec. Nagle przyszła mu do głowy niepokojąca myśl: co stanie się z gospodarzem i jego rodziną? Jak wytłumaczy obecność samochodu z warszawską rejestracją stojącego w stodole i ślady po noclegu dwóch osób? Bez znaczenia było, czy nalot był dziełem przypadku, czy ktoś doniósł Niemcom o obcych przebywających w chałupie za wsią… A czy im samym uda się dojechać do Kampinosu? Ile paliwa mogło być w baku?
Standartenführer Hans Hofmann zapalił poranne cygaro. Właściwie tylko to zostało mu z komfortowego życia, które prowadził jako zastępca szefa berlińskiego Gestapo. Przez głupotę i lekkomyślność własnego syna utracił prawie wszystko, dobrze, że nie życie. Jego syn Oberleutnant Horst Hofmann, oficer wywiadu wojskowego, po pijanemu wyciągnął ze swojego kolegi szczegóły werbunku i współpracy z ważnym agentem o pseudonimie „Lothar”, działającym od 1939 roku w Wielkiej Brytanii. Dane te nieświadomie przekazał agentowi polskiego wywiadu Hauptmannowi Carlowi von Wedelowi, co przyczyniło się do dekonspiracji „Lothara”. Sprawa się wydała. Jedynie przez wzgląd na zasługi Hansa Hofmanna i przyjaźń z szefem Gestapo Gruppenführerem Heinrichem Müllerem Horst nie stanął przed plutonem egzekucyjnym, tylko został zdegradowany i wysłany na front wschodni. Wiele mu to nie pomogło, ponieważ zaledwie drugiego dnia udziału w walkach poległ za III Rzeszę. Ale kierownictwo Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy – RSHA, chcąc pokazać, że nawet krewni zamieszanych w zdradę muszą ponosić jej konsekwencje, zdecydowało o przeniesieniu Hansa Hofmanna w okolice zbliżającego się frontu sowieckiego, czyli na stanowisko szefa Gestapo w Warszawie. Miał zniknąć z Berlina i zmazać winy swojego dziecka, skutecznie walcząc z polskim ruchem oporu. Wieczorami myślał z nienawiścią o tym szpiegu von Wedelu, przeklinając, że syn na niego trafił. Gdyby kiedyś mógł go dopaść, to okrutnie zemściłby się za to, co zrobił Horstowi i jemu samemu.
Szpiedzy, wywiad, polscy bandyci… Nie dalej jak wczoraj w jego gabinecie na drugim piętrze budynku przy Strasse der Polizei odbyła się kolejna narada, w trakcie której starał się wymusić na podwładnych jeszcze większe zaangażowanie i brutalność wobec Polaków. Od jakiegoś czasu agenci donosili, że tutejsze podziemie, nazywające się śmiesznie Armią Krajową, szykuje coś większego. Wiedział, że marzy im się powszechne powstanie, ale chyba nawet oni nie byli tak głupi, żeby podjąć bezpośrednią walkę z regularnymi oddziałami wojskowymi. Hofmann podzielał radość swoich zastępców z faktu, że Polacy, nawet stawiając opór okupantowi, jak zwykle są wewnętrznie podzieleni. A słyszał nawet o starciach zbrojnych pomiędzy różnymi odłamami tak zwanego ruchu oporu. Często myślał, że gdyby AK zgodnie współdziałała z komunistyczną Armią Ludową i innymi mniejszymi grupami, to dopiero byłyby problemy, aby utrzymać spokój. Tak naprawdę zresztą to bardziej niepokoili go Sowieci zbliżający się do Wisły niż polscy bandyci. Większości majątku w ogóle nie zabierał do Polski, ale przed wyjazdem z Berlina wysłał w bezpieczne miejsce w Bawarii. Spodziewał się, że tam dotrą z zachodu alianci, więc zachowają się w sposób cywilizowany, a nie tak jak ruscy, którzy albo wszystko by ukradli, albo zniszczyli.
Wrócił myślami do narady. Czuł, że pojawia się szansa, by mógł poprawić swoje notowania w Berlinie, jeśli tylko uda mu się wystarczająco zmotywować podwładnych.
– Jeszcze raz wam nakazuję: macie wycisnąć z agentury, co się da, i ustalić, co planują Polacy. Zatrzymanych przesłuchiwać z użyciem wszelkich metod śledczych. Żadnej pobłażliwości. Tylko ból skłoni ich do wyznania prawdy. I pamiętajcie o nowym temacie, o którym dzisiaj była mowa. Polskie podziemie, wobec wkraczania sowieckich oddziałów, wycofuje swoje zasoby z terenów na wschód od Wisły. Muszą przewozić dokumentację, archiwa, sprzęt, broń. Zwiększcie kontrole i liczbę przeszukań. To doskonała okazja, żeby ich dopaść. Tym z was, którzy się szczególnie wykażą, obiecuję nagrody. A teraz do roboty!
Z Warszawy dojechali do Zaborowa drogą przez Borzęcin Duży i Wyględy. Przed wsią skręcili w boczną drogę, gdzie, jak im powiedziano w sztabie, znajdowała się przydrożna kapliczka. Obok niej na ziemi siedział mężczyzna w średnim wieku. Na widok wolno podjeżdżającej furgonetki podniósł się i uważnie obserwował pojazd.
Porucznik Franciszek Stańko wysiadł z auta.
– Ja od Hermana z Poznania – powiedział do mężczyzny.
– Szczerkowski z Julinka – odpowiedział tamten.
Hasło i odzew były prawidłowe. Stańko wyciągnął dłoń, którą ten drugi mocno uścisnął.
– Józef Matecki – przedstawił się oczekujący.
– Franciszek Stańko – odwzajemnił się przybysz.
– Dużo tego macie? – zapytał Matecki.
– Tylko trzy torby.
– To spokojnie się zabierzemy – ucieszył się Józef. – Spodziewałem się, że będzie więcej. – Wskazał na stojący za krzakiem dwukołowy wózek, zamocowany do roweru.
– Te torby to nawet piechotą możemy zanieść – stwierdził porucznik. – Jak daleko jest stąd do majątku?
– Ze dwa kilometry – wyjaśnił Matecki. – Byłoby dalej przez wieś i potem Kościelną do głównej bramy. Ale my pójdziemy przez las do tylnej bramy i dalej przez park. Dzięki temu nikt nas nie zobaczy, a już na pewno nie Niemcy, bo oni tamtędy nie chodzą. I nie ma też żadnego wartownika.
Kapral Ficowski wyciągnął już z furgonetki tylną kanapę. Pod nią ukryte były duże skórzane torby.
– Do wózka, panie poruczniku? – zapytał.
– Tak – odpowiedział Stańko. – Tak jak było ustalone, ty zostaniesz tutaj. Tylko siedź w aucie, żebyś się nikomu niepotrzebnie nie rzucił w oczy.
– Tak jest, panie poruczniku. – Ficowski włożył torby do wózka i przywitał się z Mateckim.
– To możemy ruszać – zasugerował Józef.
Chwycił za kierownicę roweru i skierował go w stronę pobliskiego zagajnika. Stańko poszedł za nim. „Długa droga ważnego transportu dobiega końca”, pomyślał z satysfakcją. Wiedział, że szefostwo zamierza dołączyć do obecnych zasobów także archiwa z kolejnych trzech okręgów. Ale tym razem on odbierze przesyłki już pod Warszawą, w Piasecznie, i nie będzie musiał nadstawiać głowy, podróżując po przyfrontowych terenach. Najważniejsze, że znaleźli pewne miejsce na tymczasowe ukrycie tak ważnych dokumentów. „Jak zwykle najciemniej pod latarnią”, ocenił z humorem.
Po półgodzinie dotarli do furtki w ogrodzeniu rozległego parku otaczającego jednopiętrowy biały budynek. Stańko dostrzegł poprzez drzewa, że do budynku z jednej strony przylega oranżeria, a z drugiej pawilon kuchenny. Zobaczył też niewielki staw i kilka mniejszych zabudowań.
– Niemcy nas nie zauważą z okien? – zapytał towarzysza.
– Nie o tej porze – odparł Matecki, który jako zarządca majątku miał najlepsze rozeznanie w kwestii zwyczajów stacjonujących w pałacu Niemców. – Wieczorem zwykle ci, którzy są na miejscu, siedzą w kasynie ulokowanym w salonie od frontu. A reszta szuka szczęścia w jakimś domu publicznym w Warszawie. Zresztą tam, gdzie idziemy, będziemy cały czas zasłonięci przez drzewa i zarośla.
– Dziwne, że nie pilnują majątku od tyłu – wyraził swoją opinię porucznik.
– Mają za mało ludzi – wyjaśnił zarządca.
– Piękny budynek – pochwalił Franciszek Stańko, wodząc wzrokiem po fasadzie pałacu. – Pan tu od dawna?
– Pałac zbudowano dla warszawskiego bankiera Leona Goldstanda – wyjaśnił Matecki. – Nawiązuje do wyglądu wiejskich rezydencji z osiemnastego wieku, choć jednocześnie budynek łączy kilka stylów architektonicznych. Po śmierci Leona właścicielką została jego córka, która do 1939 roku prowadziła w majątku gospodarstwo. Przed wybuchem wojny wyjechała do Anglii i powierzyła mi opiekę nad posiadłością. Ja tu pracuję od dziesięciu lat, ale od czasu przyjścia Niemców to już bardziej pilnuję, niż zarządzam.
– Ciekawe, co stanie się z pałacem po wojnie. I czy właścicielka wróci?
– Panie, to taki wielki majątek, że jak żyje, to na pewno wróci – zadeklarował zarządca. – Oby tylko ruscy tu wszystkiego nie zniszczyli. To podobno straszna dzicz i kradną, co tylko mogą.
Porucznik pokiwał głową na potwierdzenie tej opinii.
– Teraz pójdziemy w tamtą stronę. – Matecki wskazał głową kierunek.
Potoczył spokojnie wózek z cennym ładunkiem. Zbliżali się do pałacu. Porucznik, mimo zapewnień administratora majątku, czuł rosnące napięcie.
Siedziba Suisse Commerce Bank znajdowała się przy Bahnhofstrasse, najelegantszej ulicy handlowej Szwajcarii i jednej z najbardziej prestiżowych na świecie, co potwierdzało renomę banku. Bez stałych i wysokich dochodów żadna firma nie mogłaby pozwolić sobie na funkcjonowanie w tak drogim rejonie. Fakt, że większościowy pakiet akcji Suisse Commerce Bank należał do rodziny Lotte Jung, niedawno poślubionej żony Carla von Wedela, gwarantował małżeństwu dostatnie życie. A że Lotte i Carl za cztery miesiące spodziewali się dziecka, obraz szczęścia wydawał się kompletny. Von Wedel miał świadomość, że nie jest to do końca prawda. Zarówno Suzanne, jak i Lotte często wracały w myślach i wspomnieniach do osoby nieżyjącego już Waltera Junga. O losach generała wiadomo było ledwie tyle, że aresztowany za udział w spisku przeciwko Hitlerowi, po kilku dniach został rozstrzelany. Brutalnego traktowania w więzieniu przed śmiercią można się było domyślać. Rodzina nie została poinformowana, gdzie go pochowano.
Carl wyszedł z banku na Bahnhofstrasse, uśmiechem dziękując portierowi otwierającemu drzwi i z szacunkiem kłaniającemu się krewnemu właścicieli. Spojrzał na zegarek i widząc, że do odjazdu pociągu do Meilen ma jeszcze sporo czasu, skręcił w prawo w stronę nabrzeża Jeziora Zuryskiego. Korzystając ze słonecznej pogody, szedł spacerowym krokiem i rozmyślał o zapisach w księgach rachunkowych, z którymi właśnie się zapoznał. Dostęp do tak wrażliwych informacji uzyskał za zgodą Aleksandra Junga, prezesa banku i najważniejszej osoby w rodzinnym interesie. Pełny wgląd do ksiąg był dowodem zaufania ze strony rodziny Lotte, ale wiązał się przede wszystkim z zainteresowaniem samego von Wedela udziałem w interesach rodzinnych. Środki, które przez ostatnie lata przelewał na jego konta w szwajcarskich bankach najpierw nieżyjący już ojciec Henryk von Wedel, a po jego śmierci zarządzający majątkiem na Pomorzu brat Henryka Fryderyk von Wedel, zabezpieczyły Carla przed niepewnym losem wielu innych Niemców, którzy posiadali swoje zasoby wyłącznie w krajowych instytucjach finansowych. Tak naprawdę chodziło nie tylko o zagrożenie dla funkcjonowania banków wynikające z toczącej się wojny, ale w przypadku von Wedela o możliwość zajęcia przez hitlerowski reżim jego majątku jako formy dotkliwej kary za zdradę ojczyzny. Carl niepokoił się jedynie możliwymi represjami wobec członków swojej rodziny w następstwie faktu, że ich krewny okazał się wrogim szpiegiem. Pomimo podjętych starań nie udało mu się uzyskać informacji, co spotkało wuja Fryderyka i brata Andreasa.
To, że obecnie nie narażał już życia dla polskiego wywiadu, nie oznaczało, iż nagle stracił wzrok czy swoje naturalne nawyki obserwowania otoczenia. Przez ostatnie lata czujnie patrzył dookoła, wiedząc, że wychwycenie czegoś zwracającego uwagę podczas realizacji zadania wywiadowczego, ale także w trakcie zwykłych zajęć, może mu uratować życie. Tak postępował, chodząc po ulicach Berlina, Paryża, Zakopanego czy różnych innych miejscowości, gdzie rzucały go wojenne losy. Dlaczego więc w Zurychu miałby nie dostrzec wpatrzonego weń nieznanego mężczyzny stojącego obok kiosku z gazetami. Gdyby ta osoba tylko rozglądała się dookoła, uznałby to za naturalne zachowanie. Ale jeżeli ktoś spotyka czyjś wzrok i gwałtownie spuszcza oczy, jakby robił coś niewłaściwego, to jest to ostrzeżenie, że interesuje się tym, którego nieostrożnie obserwował.
Carl szedł ulicą, ale już nie myślał o sprawach finansowych firmy Jungów. Patrzył z pozorowanym zaciekawieniem na szyby wystawowe eleganckich sklepów, raz nawet zatrzymał się przy witrynie jubilera. Mimo znacznego ruchu przechodniów i samochodów przejeżdżających Bahnhofstrasse dostrzegł w szybie sylwetkę mężczyzny idącego chodnikiem po przeciwnej stronie. Po dotarciu do promenady otaczającej jezioro usiadł na jednej z ławek i zapalił papierosa. Od czasu przyjazdu do Szwajcarii nie zauważył niczego, co zwróciłoby jego uwagę i świadczyło o możliwym zagrożeniu. Dlatego czuł się w miarę bezpiecznie. Czy dzisiejsza sytuacja oznacza coś niepokojącego? Tego jeszcze nie wiedział, ale naturalne było, że musi to sprawdzić.
Podniósł się z ławki i poszedł z powrotem w stronę Dworca Głównego. Miał przed sobą szeroką panoramę Bahnhofstrasse, a przechodząc przez kolejne przecznice, mógł naturalnie rozglądać się dookoła. Ale ani mężczyzny, ani nic podejrzanego nie zauważył.
Na dworcu kupił bilet do Meilen, potem popołudniową gazetę i poszedł na peron. Podmiejski pociąg już czekał, więc zajął miejsce przy oknie, co umożliwiało obserwowanie pasażerów poruszających się po peronie. Kiedy nadeszła pora odjazdu pociągu, mógłby jechać do domu uspokojony, gdyby nie to, że kilka chwil wcześniej, zerkając zza gazety, dostrzegł na odległym początku peronu dwóch mężczyzn. Ich kontakt był błyskawiczny i może von Wedel nawet nie zwróciłby na nich uwagi, gdyby jednym z nich nie był człowiek z Bahnhofstrasse. Drugi z mężczyzn, znacznie młodszy, choć podobnie typowo ubrany, zaraz wsiadł do pociągu, w którym siedział Carl.
Major Piotr Mularczyk od kilku minut obserwował dwa niemieckie czołgi posuwające się Tucholską. Za nimi widział sylwetki piechurów, kryjących się za pancernymi kolosami. Nie otwierał ognia, gdyż Niemcy byli jeszcze za daleko. Zerknął po bokach na pozycje swoich ludzi. Widział tylko niektórych, miejsc ulokowania się innych mógł się jedynie domyślać, tak byli poukrywani w budynku.
– Czekajcie, aż podejdą bliżej – polecił Wróblowi i Olewińskiemu, którzy byli najbliżej. Usłyszał, że przekazują dalej jego rozkaz.
Nagle przeleciało mu przez głowę: „Ilu z nich pozostanie do wieczora?”. Kiedy wylądowali w kraju przed wybuchem powstania, było ich trzynastu. Teraz walczyło jeszcze dziesięciu. Stracił trzech, a część z pozostałych odniosła rany. Na szczęście niezbyt poważne, choć nawet te cięższe zapewne nie powstrzymałyby ich przed dalszą walką. „No chyba żeby nie mogli chodzić”, pomyślał z dumą.
Obecną pozycję zajmowali od ostatniej nocy, kiedy udało im się przedrzeć do Warszawy. Od początku sierpnia brali głównie udział w walkach Grupy „Kampinos”. Lecąc wcześniej do kraju, liczyli, że uda im się wesprzeć jednostki AK w stolicy. Ale zbyt późne podjęcie decyzji o ich wysłaniu nie pozwoliło na dołączenie do żołnierzy walczących w samej Warszawie na początku powstania. W rejonie Kampinosu uczestniczyli głównie w operacjach dywersyjnych wymierzonych w niemieckie linie zaopatrzeniowe pomiędzy Warszawą a Modlinem. W końcu w połowie sierpnia razem z prawie tysiącem żołnierzy z Grupy „Kampinos” przedarli się do stolicy, w rejon Żoliborza. Przez dwie noce, wspólnie z żoliborskim ugrupowaniem podpułkownika „Żywiciela”, atakowali mocno ufortyfikowany Dworzec Gdański. Niestety bezskutecznie.
Mularczyk ocenił, że podpuścili Niemców już wystarczająco blisko. Zauważył, że Dereń, trzymający w rękach panzerfausta, zdobyczny granatnik przeciwpancerny, patrzy na niego, czekając na sygnał. Pokazał palcem w kierunku czołgów. Staszek spokojnie przymierzył się i nacisnął spust. Głowica z ładunkiem kumulacyjnym wyleciała z rurowej wyrzutni. Jej lot trwał zaledwie sekundę. Trafiła w wieżę czołgu, a wybuch spowodował, że przebiła się do środka. Pożar, który pojawił się po chwili, szybko doprowadził do eksplozji pocisku w lufie. Czołg zamarł, a brak uciekających z wnętrza pojazdu żołnierzy świadczył o pełnym sukcesie. Drugi pojazd skierował powoli lufę w stronę ich pozycji. Oddany strzał rozbił okno po lewej stronie budynku, w którym szczęśliwie nie znajdował się żaden z cichociemnych. Polacy otworzyli ogień do niemieckich piechurów, którzy byli w ich zasięgu. Kilku wrogów upadło. Pozostali zaczęli się wycofywać, a w ich ślady poszedł drugi czołg.
– Teraz dostaniemy swoje od ich artylerii – zawyrokował ponuro sierżant Wróbel, siadając na gruzach pokrywających dawną podłogę.
– Nie marudź. Damy radę – pocieszył go Olewiński.
Mularczyk miał nadzieję, że nie trafią pod ogień artyleryjski, który koncentrował się na głównych pozycjach obronnych powstańców. Tucholska nie była kluczowa pod tym względem, a ostatni atak stanowił jedną z niemieckich prób obejścia Słowackiego i otoczenia obrońców Żoliborza. Zarządził odpoczynek, aby jego ludzie nabrali sił przed kolejnymi wieczornymi walkami.
Okazało się, że jego nadzieje były płonne. Co prawda Niemcy nie rozpoczęli ostrzału artyleryjskiego, ale za to nie minęło pół godziny, jak nadleciały samoloty i najpierw zbombardowały rejon Tucholskiej, a potem ostrzelały ich pozycje z broni pokładowej. Jedyne, co mogli zrobić, to schronić się w głębi budynku.
Podróż wzdłuż Jeziora Zuryskiego upłynęła spokojnie. Chciałby powiedzieć, że jak zwykle. Ale to nie byłaby prawda. Przeglądając pobieżnie gazetę, myślał o tym, co zauważył. Oczywiście nie miał stuprocentowej pewności, że dzieje się coś niepokojącego, ale nie mógł tego wykluczyć. Zasadnicze pytanie brzmiało: jeżeli ma rację, to kim byli ci ludzie? Odpowiedź nie stanowiła większego problemu – zapewne w końcu dotarł do niego niemiecki wywiad. Znając mściwość swojego byłego szefa, Brigadeführera Waltera Schellenberga, mógł przypuszczać, że po fiasku aresztowania von Wedela w szkole w Dolinie Olczyskiej Schellenberg zamierzał zemścić się w inny sposób. W jaki? Możliwości było sporo.
W Meilen z pociągu wysiadło kilka osób, ale początkowo nie dostrzegł młodego mężczyzny. Wychodząc z dworca, wstąpił do pobliskiej kwiaciarni. Połączył przyjemne z pożytecznym. Kiedy wiosną w Berlinie poprosił Lotte o rękę i ofiarował jej jedną czerwoną różę, obiecał, że zawsze te kwiaty będą ją otaczać. Od przyjazdu do Szwajcarii skrupulatnie przestrzegał tego zwyczaju, dlatego opuścił kwiaciarnię z bukietem czerwonych róż. Będąc wewnątrz i oglądając kwiaty, miał okazję zobaczyć, że interesujący go mężczyzna wychodzi z dworca i szybko wsiada do czarnego samochodu stojącego obok chodnika. Zastanawiające było, że pojazd nie odjechał. Stał dłuższy czas. Ruszył dopiero, kiedy von Wedel skręcał w przecznicę, co zauważył przez narożne okna księgarni.
Dochodząc do ulicy prowadzącej na wzgórze, na którym położony był dom Jungów, miał zasadniczą wątpliwość, czy iść prosto do domu. Mógłby bez trudu wymyślić jakąś legendę i pokręcić się po miasteczku, co umożliwiłoby sprawdzenie, czy czarny pojazd lub młody mężczyzna pojawią się w pobliżu. Jednak tak naprawdę wiele więcej by nie ustalił poza tym, że jest obserwowany, a już teraz miał to potwierdzone. Zdecydował, że naturalnym zachowaniem człowieka wracającego po załatwieniu w mieście ważnych spraw jest powrót prosto do domu. Czy pokazywał w ten sposób obserwacji, gdzie mieszka? Oczywiście, ale przecież nie był pewien, czy już tego nie wiedzą.
Całując Lotte na powitanie i wręczając jej róże, jednocześnie myślał o konieczności zwiększonej uwagi w następnych dniach. Przyszło mu także do głowy, że może warto byłoby szybko postarać się o kogoś do ochrony. Nie swojej osoby, ale Lotte i jej matki Suzanne, która mieszkała z nimi. Był pewien, że on sobie poradzi, ale Lotte była dla niego istotą najważniejszą na świecie. W dodatku nie jedyną, bo za niecałe cztery miesiące na świecie miał pojawić się ktoś, kto pewnie zawładnie jego ojcowskim sercem.
Ludowy komisarz spraw wewnętrznych ZSRR Ławrientij Beria powiódł wzrokiem po twarzach swoich współpracowników. Był pewien, że doskonale rozumieją jego intencje, ale nie zaszkodziło sprawdzić ich reakcji.
– Jak zapewne pamiętacie, we wrześniu 1939 roku, kiedy wkraczaliśmy na polskie ziemie, wydałem rozkaz zawierający szczegółowy wykaz działań wobec Polaków – mówił spokojnym, jakby zmęczonym głosem. – Nakazałem rozstrzeliwanie bez sądu winnych wszelkich naruszeń porządku. I teraz też tak ma być. Będziemy także wywozić tych, których trzeba się skutecznie pozbyć. Nasi ludzie mają być bezwzględni wobec wrogów już od pierwszych dni.
Przerwał, aby napić się herbaty.
– Ale teraz najważniejsze. – Zawiesił głos. – Na odzyskiwanych przez Armię Czerwoną terenach działał ruch oporu wobec Niemców. Grupy komunistyczne macie włączać do lokalnych sił porządkowych, jeśli oczywiście się do tego nadają. Wszystkich innych partyzantów likwidować. Wiemy, że mają swoje mrzonki o walce z nami i stawianiu zbrojnego oporu. Wybijcie im to z głów. Tych z tej ich tak zwanej Armii Krajowej, działających dla Zachodu, zamykać. Przed likwidacją macie wycisnąć z nich wszelką wiedzę na temat struktur podziemnych, w tym szczegółowe dane osobowe wspólników. Wykazy, archiwa mają trafić w nasze ręce i stanowić bazę informacyjną dla dalszych posunięć. Żądam, podkreślam: żądam, żeby przejąć ich zasoby wywiadowcze. Mają rozbudowane struktury agenturalne, które działały bardzo efektywnie w walce z Niemcami. To tak zwany Oddział II Komendy Głównej AK. Tych ludzi macie wyłuskać, żeby później nie było problemów z obcą agenturą. Dotarcie do szczegółowych informacji na temat siatki agentów ma być dla was priorytetem. W poszukiwania włączcie polskich towarzyszy, zarówno naszych funkcjonariuszy, jak i wtyczki w ich partii oraz agentów działających na terenach wyzwolonych lub pozostających nadal pod niemiecką okupacją. Pilnie oczekuję efektów takich starań i meldunków o dotarciu do agentów ich wywiadu. To szczególnie zadanie dla naszego kontrwywiadu, czyli dla was, towarzyszu Fiodotow. Ale liczę, że 1. Zarząd wywiadu zagranicznego pokaże nam jak zwykle, co potrafi. Towarzyszu Fitin, bierzcie się do roboty.
Wywołani przez Berię szefowie wiodących pionów operacyjnych NKWD skinieniem głów potwierdzili przyjęcie rozkazu.
Carl zawsze lubił wstawać wcześnie rano, kiedy w domu wszyscy jeszcze spali i miał czas dla siebie. Obecnie nie chodziło mu o chwile samotności, zbyt długo marzył o powrocie do Lotte, aby nie doceniać tego, że wreszcie mogą być razem. Wykorzystywał ten czas na poranny rozruch, do czego skłoniły go przemyślenia o tym, jak szybko może stracić formę, korzystając z dobrodziejstw leniwego życia rodzinnego. Dlatego co rano starał się biegać po wzgórzach otaczających miasteczko.
Dzisiaj jak zwykle ruszył mocnym tempem ulicą, kierując się na szczyt wzniesienia, na którego zboczu usytuowany był dom Jungów. Wydawało mu się, że jest sam na ulicy. Wilgotny poranek, gdy nocne pasma mgły osiadały na gruncie, a w powietrzu nadal wirowały drobne krople, zniechęcał do wychodzenia z ciepłego domu. Na końcu pustej ulicy, niemal na skraju lasu, jego uwagi nie uszedł ruch w czarnym samochodzie zaparkowanym obok chodnika. Lata działania w charakterze agenta wywiadu wyrobiły w nim nawyk czujności i obserwowania otoczenia. Dlatego nie mógł zlekceważyć dziwnej sytuacji. Mijając auto, zauważył, że ma zaparowane od wewnątrz szyby, jakby ktoś długo w nim siedział. Był zbyt blisko, żeby bez zatrzymywania się dostrzec coś więcej. W bogatym rejonie Meilen, w którym mieszkał, samochody zazwyczaj parkowały na terenie posesji, a nie na ulicy. Tym bardziej zaś nikt nie powinien siedzieć o świcie w pojeździe, nawet jeżeli przyjechał do jednego z mieszkańców i nie chciał go budzić.
W ciszy spokojnego poranka odgłos wystrzału z broni z tłumikiem był ledwie słyszalny, ale i tak zaskakujący, więc Carl zareagował dopiero po chwili. Uskoczył w bok i błyskawicznie rozejrzał się dookoła. Dostrzegł dobrze zbudowanego mężczyznę w czarnej krótkiej kurtce stojącego obok samochodu, który niedawno minął. Tamten po chybionym pierwszym strzale właśnie ponownie celował do niego z pistoletu. Carl rzucił się desperacko w prawo, pomiędzy najbliższe drzewa. Był to bardziej automatyczny odruch niż przemyślana kalkulacja, że wśród pni znajdzie skuteczną osłonę.
Chowając się za grubym drzewem, ponownie zerknął ostrożnie w kierunku, gdzie powinien znajdować się strzelec. Zobaczył, że napastnik energicznym krokiem idzie w jego stronę, zamierzając dokończyć swoje zadanie. Z samochodu wysiadł drugi mężczyzna i trzymając w ręku pistolet, również kierował się tam, gdzie ukrył się von Wedel.
Zrozumiał, że nie ma chwili do stracenia. Dwóch uzbrojonych przeciwników to zdecydowanie za dużo, żeby próbować stawić im czoła. Pobiegł pomiędzy gęsto rosnącymi drzewami, licząc na to, że osłonią go przed kolejnymi strzałami. Nasłuchiwał, ale z tyłu nie słyszał nic podejrzanego. Po kilkunastu metrach trafił na znajomą ścieżkę, którą codziennie biegał. Zwykle poruszał się po szczycie wzgórza, aby na końcu płaskiego terenu skierować się w dół w stronę Jeziora Zuryskiego. Odruchowo teraz też nią pobiegł. Przed oczami miał nadal podejrzany samochód i nie mógł sobie wybaczyć, że nie zachował większej czujności.
Po pewnym czasie zatrzymał się i obejrzał do tyłu. Nikogo nie zobaczył, natomiast pomiędzy drzewami najpierw usłyszał, a potem zauważył zarys wolno poruszającego się pojazdu. Roślinność była zbyt gęsta, aby mógł rozpoznać, co jedzie pobliską drogą, ale natychmiast pomyślał o czarnym samochodzie. Analizował gorączkowo sytuację. Kto go ściga? Hitlerowskie służby? To był logiczny wniosek. Nie odnotował jednak dotąd żadnych symptomów, żeby służby specjalne III Rzeszy mogły się nim interesować i odnaleźć go w Szwajcarii. Może jednak bandyci polujący na bogatego mieszkańca Meilen? Nie, to bzdura! Wróciła koncepcja, że ujawnienie jego działalności jako polskiego agenta wewnątrz niemieckiego wywiadu wojskowego, a w szczególności udział w wykradzeniu z tajnego obiektu w Dolinie Olczyskiej cennego archiwum mogły skłonić szefów Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy do zemsty. Doskonale pamiętał dramatyczną rozmowę w gabinecie komendanta ośrodka, w trakcie której kilkakrotnie padało nazwisko szefa wywiadu Waltera Schellenberga jako nadzorującego misję Obersturmbannführera Wanke, z zaciekłością ścigającego Carla. Czy wobec zbliżającego się upadku Rzeszy mogli zdecydować się wysłać ludzi, aby ukarać zdrajcę? To był jedyny rozsądny wniosek.
Za drzewami silnik zgasł i wydawało mu się, że usłyszał trzaśnięcie drzwiczek samochodowych. Postanowił sprawdzić, co to oznacza. Pomiędzy roślinami zobaczył, że dwaj mężczyźni wchodzą do lasu. Obaj mieli tym razem schmeissery. Teraz nie miał już żadnych wątpliwości – z pewnością polowali na niego. Pobiegł ścieżką, byle dalej od prześladowców. Starał się poruszać jak najciszej w nadziei, że nie usłyszą jego kroków. Widząc przerzedzające się drzewa, pomyślał, że ucieknie tym dwóm. I wówczas padł kolejny strzał, a kula przeleciała tuż obok jego głowy.
Rzucił się na ziemię. Leżąc pomiędzy roślinami, na mokrej ściółce, czuł paraliżującą bezradność. Ten, kto przed chwilą strzelił do niego, blokuje mu dalszą drogę ucieczki. Z tyłu zapewne zbliżali się ci dwaj z pistoletami maszynowymi. Pozostawało zerwać się i biec w poprzek gęstego zagajnika, licząc, że jednak uda się zmylić pogoń. Ale nie wiedział, czy nie byłoby to wystawienie się na cel. Zdawało mu się, że słyszy ciche kroki na igliwiu. Już miał się zerwać, gdy nagle dobiegł go okrzyk od strony ulicy:
– Co tam się dzieje?! Kto strzelał?!
Uniósł ostrożnie głowę i najpierw zauważył mężczyznę z pistoletem stojącego metr od niego i odwróconego w stronę miejsca, skąd dobiegł głos. Przed nim, w otwartej bramie rozległej rezydencji dostrzegł starszego mężczyznę, który ręką wskazywał strzelca w czarnej kurtce.
– Widzę cię. Co ty tam robisz?! Nie ruszaj się! Już powiadomiłem policję, zaraz tu będą!
Strzelec wyćwiczonym ruchem uniósł broń i wycelował. Nie zdążył strzelić, ponieważ w tym samym momencie Carl skoczył mu na plecy. Wytrącony pistolet upadł na ziemię, a mężczyzna pod ciężarem von Wedela runął na brzuch. Carl próbował go obezwładnić, obejmując lewą ręką gardło przeciwnika, a prawą starając się wykręcić jego rękę. Nie dał jednak rady. Mężczyzna jakoś uwolnił się od chwytu za gardło i szybkim ruchem ciała wysunął się spod von Wedela. Zerwał się na nogi i stanął gotowy do walki. Carl celowo spowolnił podnoszenie się z ziemi, by nagłym manewrem wyciągniętymi rękami zaatakować nogi tamtego. Pomimo szybkiej reakcji przeciwnika von Wedelowi udało się chwycić jego jedną kończynę, po czym szarpnął ją, powodując upadek tamtego. Carl rzucił się w jego stronę, chcąc wykorzystać to, co uznał za przewagę. Jednak nim upadł na mężczyznę, został trafiony mocnym ciosem w twarz. Lekko go to zamroczyło, przez co tamten zdołał na niego skoczyć. Jednocześnie od strony lasu rozległ się ciężki tupot. Carl zrozumiał, że nadbiegają wspólnicy mężczyzny, z którym walczył, i zaraz siły staną się bardzo nierówne. Słyszał kolejne okrzyki dobiegające sprzed pobliskiej rezydencji, mające zapewne wystraszyć napastników. Przerwała je krótka seria ze schmeissera, po której starszy mężczyzna nagle zamilkł.
Von Wedel poczuł, jak na jego twarz spadają jedno po drugim uderzenia pięścią. Starał się osłonić lewym przedramieniem przed kolejnymi ciosami, a prawą ręką rozpaczliwie walił w przeciwnika. Bardziej niż ból z powodu ciosów tamtego czuł wściekłość, wiedząc, że we trójkę tamci szybko go pokonają. Próbował się jeszcze szarpać w nadziei, że zrzuci z siebie przeciwnika. Kiedy prawą dłonią szukał oparcia na ziemi, nagle wyczuł jakiś twardy przedmiot. Zrozumiał, że obok niego leży pistolet tamtego. Jego przeciwnik jednak również zauważył leżącą broń i próbował chwycić ją lewą ręką. Carl był szybszy, a w dodatku miał szczęście, gdyż pistolet leżał w pozycji pasującej do dłoni. Nie zastanawiając się nawet chwili, błyskawicznie skierował broń w stronę przeciwnika i nacisnął spust. Miał wrażenie, że huk wystrzału rozsadził mu głowę, ale natychmiast strzelił jeszcze raz. Od razu poczuł, jak bezwładne ciało mężczyzny zaczyna osuwać się w lewą stronę. Z powodu nieznośnego bólu w uszach dopiero po chwili usłyszał gdzieś blisko dźwięk syreny samochodu policyjnego. Towarzyszył mu odgłos długich serii z pistoletów maszynowych. Carl uniósł głowę i zdążył jeszcze dostrzec plecy dwóch mężczyzn wbiegających do lasu. Jeden odwrócił się i posłał kolejną serię w stronę ulicy. O tym, że nie trafił, świadczył fakt, iż w jego stronę padły kolejne strzały z pistoletów. Po chwili obok von Wedela uklęknął szwajcarski policjant, ostrożnie sprawdzając, w jakim jest stanie.
A Carlowi przez głowę przeleciała zaskakująca myśl: „Znowu jestem w akcji!”.
Pułkownik Tadeusz Janicki, szef Oddziału VI, palił nerwowo papierosa, stojąc przy oknie swojego gabinetu. Zazwyczaj widok na Upper Belgrave Street i narożnik Wilton Street uspokajał go, co pomagało przy podejmowaniu decyzji w najtrudniejszych sprawach. Niestety, dzisiaj był zbyt mocno zdenerwowany i zdawało mu się, że trudno będzie ten stan zmienić. Za chwilę miała zacząć się narada, którą zwołał w trybie pilnym po otrzymaniu depeszy z walczącej Warszawy. Nienawidził, gdy rzeczywistość go zaskakiwała. Jako oficer z długoletnim stażem wszystkie ważne tematy i zadania miał zaplanowane z wyprzedzeniem. A nawet jeżeli czekały na decyzje, to przynajmniej nad nimi panował. Gdy pojawiało się coś z zaskoczenia, bardzo źle się z tym czuł. Oczywiście była wojna, więc nie dało się nad wszystkim panować, ale mimo to nie akceptował sytuacji, kiedy ludzie nie wywiązywali się prawidłowo z przypisanych im obowiązków. Bo potem ktoś inny, czyli w tym wypadku on, musiał wszystko ratować. Dobrze by było, gdyby rzecz kończyła się wyłącznie na dobrej decyzji, ale często, tak jak teraz, musiały za tym pójść niebezpieczne działania na terenie okupowanym przez wroga.
Pukanie do drzwi przerwało jego ponure rozważania. W progu gabinetu stanął jego zastępca, podpułkownik Jan Szarzyński, za którym dostrzegł sylwetki oczekiwanych gości.
– Szefie, możemy? – zapytał grzecznościowo Szarzyński.
– Wchodźcie, po co te ceregiele – zirytował się gospodarz.
Ruszył w stronę oficerów wchodzących do pomieszczenia. Serdecznie przywitał się z szefem Wydziału Wywiadowczego Oddziału II, pułkownikiem Ryszardem Smolińskim, i majorem Michałem Woźniakiem, kierującym Referatem Niemcy w Wydziale Wywiadowczym. Wskazał im miejsca przy stole konferencyjnym. Szybko zdecydowali, że wszyscy piją kawę.
– Czyżbyś wymyślił jakieś genialne posunięcie zmieniające sytuację w Warszawie? – zapytał żartobliwie Smoliński.
– Chciałbym, Ryszard, ale los naszej stolicy, jak sam wiesz, jest przesądzony, do tego cały czas pojawiają się nowe problemy. Fakt, związane z powstaniem, lecz także z waszymi sprawami… – Janicki urwał na widok adiutanta wnoszącego dzbanek kawy i filiżanki.
– Dobrze znam sytuację – odpowiedział szef Wydziału Wywiadowczego. – Ale wspominając o naszych tematach, zaciekawiłeś mnie.
Janicki poczekał, aż za adiutantem zamkną się drzwi, i wyjął kartkę papieru z leżącej na stole teczki. Podał ją Smolińskiemu.
– Masz, czytaj. Przyszło dwie godziny temu.
Pułkownik uważnie zapoznał się z depeszą, po czym podał ją majorowi Woźniakowi. Kiedy ten skończył, głos zabrał ponownie gospodarz.
– Jak widzicie, sytuacja w kraju zaczyna być tragiczna. Nie mówię o powstaniu, bo to jest oczywiste, ale o wywiązywaniu się z najważniejszych obowiązków przez odpowiedzialne za nie komórki Komendy Głównej AK. Koncepcja ewakuacji kartoteki naszej agentury z okręgów na wschodzie była słuszna i została ona dobrze przeprowadzona. Tym bardziej że, jak sami wiecie, zagrożenie było podwójne. Przede wszystkim ze strony Gestapo czy SD, ale też z racji zbliżającej się ofensywy sowieckiej. Wszystko się jednak udało, a Oddział II Komendy Głównej zadziałał z wyprzedzeniem i skutecznie. Nawet to, że później dołączono do tego zbioru również kartoteki naszych ludzi z okręgu białostockiego, lubelskiego i podokręgu rzeszowskiego, też rozumiem. Zaraz po wybuchu powstania w to samo miejsce trafiły najważniejsze dokumenty okręgu warszawskiego i okręgu radomsko-kieleckiego. Ale że nie znaleziono lepszego i pewniejszego miejsca na ich zdeponowanie niż pałac w Zaborowie, tego już nie rozumiem. A wy wiedzieliście o tym? – zwrócił się do oficerów Oddziału II.
– Dostaliśmy krótką informację z kraju – odpowiedział pułkownik Smoliński. – Nikt nas nie pytał o zdanie, w końcu to decyzja naszych kolegów w Polsce. Uznałem za najważniejsze, że te dokumenty znalazły się na terenie niezagrożonym przejęciem ich przez wroga, przynajmniej tego idącego ze wschodu.
– No dobrze, ale schować je w majątku, gdzie siedzą Niemcy? – Janicki nie mógł z tym się pogodzić.
– Najciemniej pod latarnią – spróbował zażartować Szarzyński, ale nie wywołał tym u zebranych nawet cienia uśmiechu; tylko w oczach Woźniaka zauważył uznanie.
– Uznając, że na okupowanym terenie faktycznie niewiele jest dobrych miejsc do przechowywania tak ważnego archiwum, mogę zgodzić się z tą koncepcją – ocenił szef Oddziału VI. – Tym bardziej że majątkiem w Zaborowie nadal zarządzał nasz człowiek, który ukrył dokumenty, a mieszczące się tam komórki wojsk niemieckich dawały całkiem sporą pewność, że nikt w tym miejscu nie będzie szukał naszych archiwów. Okazało się jednak, jak przeczytaliście w depeszy Oddziału II, że sytuacja dramatycznie ich zaskoczyła. Po pierwsze, pałac w Zaborowie nieoczekiwanie zajął sztab 5. Dywizji Pancernej SS „Wiking”, a w rejonie rozlokowano jej jednostki. Po drugie, Józef Matecki, zarządca Zaborowa, został wyrzucony z majątku i nie wiadomo, gdzie obecnie przebywa. A po trzecie, i to może jest najbardziej niepokojące, kilka dni temu zniknął Franciszek Stańko, oficer Referatu Wschód, który od początku operacji zajmował się ewakuacją wszystkich kartotek. Czyli w tej chwili nie ma kontaktu z żadnym z tych, którzy ukryli dokumenty. A poza nimi nikt nie wie, gdzie dokładnie je schowano. Jak byście ocenili naszą obecną sytuację?
– Siedzimy po uszy w gównie – stwierdził bez ogródek Jan.
– Czeka nas dużo roboty – zareagował bardziej dyplomatycznie major Woźniak.
– Michał, doceniam twoje lapidarne wnioski, choć Jan też ma rację – zauważył szef Oddziału VI.
W jego głosie pojawiła się wesoła nuta, która spowodowała, że napięta atmosfera została rozładowana, a zebrani oficerowie lekko się uśmiechnęli.
Janicki dopił kawę, po czym popatrzył poważnie na Szarzyńskiego i Woźniaka.
– Skoro tak palicie się do tej roboty, to proszę – oznajmił ironicznie. – Boisko jest wasze, znajdźcie zawodników i wygrajcie dla nas ten mecz. Pamiętajcie tylko, że zasady tej gry określa i sędziów wyznacza nasz przeciwnik. I spieszcie się, bo ze wschodu nadchodzi kolejny zawodnik, tym razem wagi ciężkiej. A jak włączy się w poszukiwania, to może nam bardzo utrudnić życie. Gotowi do działania? Bo mnie już głowa boli od myślenia na ten temat.
– Skoro szef filozoficznie rozprawiał o tym meczu, to pozwolę sobie kontynuować – zaczął Szarzyński. – Kilka miesięcy temu wygraliśmy trudne zawody w Dolinie Olczyskiej i potem na Podhalu. Zgarnęliśmy pełną pulę od Niemców, nasi prawie w komplecie wrócili do szatni, a my dostaliśmy awanse od Naczelnego Wodza. Jak tam się powiodło, a zawody były z gatunku tych skazanych na porażkę, to i obecnie podejmiemy to wyzwanie. Jak myślisz, Michał?
– Zgadzam się, chociaż tak szczerze, to podobnie jak poprzednio nie mam pojęcia, co moglibyśmy zrobić – przyznał Woźniak. – W sprawie archiwum niemieckiego wywiadu w Olczyskiej dysponowaliśmy kilkoma atutami: na miejscu znalazł się nasz „Amber”, a Piotr Mularczyk ze swoimi cichociemnymi był gotów do akcji, którą wcześniej opracowali wspólnie z Walentowiczem. I mieli wsparcie naszych fałszerzy. A teraz co? Mularczyk walczy w powstaniu i nawet nie wiemy, czy jeszcze żyje. Carl w domowych pieleszach w Szwajcarii. Ale jak zwykle podejmuję rękawicę i bierzemy się wspólnie do roboty.
– Tak lubię – ocenił pułkownik Janicki. – W takim razie ja z Ryszardem wycofuję się na z góry upatrzone pozycje na trybunie, a wy działajcie. Tylko pamiętajcie o jednym: czas biegnie i mecz może nieoczekiwanie się zakończyć.
– Odmeldowujemy się – zadeklarował Jan Szarzyński.
Po tych słowach on i Woźniak wstali i opuścili przełożonych.
Pogoda we wrześniu w okolicach Zurychu wygląda podobnie jak w większości europejskich miast o tej porze roku. Z pewnością jest cieplej niż na południu Szwajcarii. Tyle że wrzesień wiąże się z dużą liczbą deszczowych dni. Ten dzień był jednak słoneczny i ciepły. Lotte siedziała na tarasie, a Carl, patrząc na nią, nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Niedługo zostanie ojcem. Oboje z Lotte liczyli, że urodzi im się córka, i już nawet wybrali dla niej imię: Sophie. Gdyby jednak był chłopiec, to miał otrzymać imię po ojcu Lotte, czyli Walter.
Niedługo wszystko miało się zmienić. Wojna w Europie zbliżała się do zakończenia. Carl liczył, że niedługo Niemcy skapitulują i na kontynencie zapanuje pokój. Ludzie przestaną bać się o swoje życie i o to, jakie jeszcze nieszczęścia mogą ich spotkać.
Po dramatycznych przeżyciach poprzedniego dnia von Wedel przede wszystkim starał się uspokoić Lotte, która tak się wystraszyła zamachu na męża, że zaczęła na serio bać się o jego życie. Jej matka Suzanne wzięła sprawy bezpieczeństwa w swoje ręce. Skontaktowała się z seniorem rodu w Szwajcarii Alexandrem Jungiem i już po południu przed domem pojawili się uzbrojeni wartownicy. Mieli pełnić służbę przez całą dobę, towarzysząc też domownikom podczas wypraw do miasta. Przyjechali również robotnicy, którzy zaczęli zbijać z desek budkę dla ochrony tuż przed wejściem do willi.
Carl analizował to, co się stało. Jednego napastnika zabił, pozostali uciekli przed policją. Szwajcarskie służby szybko ustaliły, że zastrzelony mężczyzna miał fałszywe dokumenty. Delikatnie sugerowały, że napastnicy mogli przybyć z Rzeszy. Von Wedel był pewien, że napad był operacją zorganizowaną przez służbę wywiadu wojskowego lub inną jednostkę realizującą takie zadania specjalne. Za wszystkim najprawdopodobniej stał Walter Schellenberg, który pałał żądzą zemsty na zdrajcy Rzeszy i sprawcy zniknięcia bezcennego zbioru danych niemieckiej agentury. Nie mógł wykluczyć, że może dojść do kolejnej próby zamachu. Nie martwił się o siebie. Największe obawy wywoływała w nim perspektywa zamachu na Lotte. Na samą myśl o możliwym zagrożeniu dla jego ciężarnej żony czuł ogarniającą go wściekłość. Liczył na to, że stała ochrona jego rodziny poprawi sytuację. Wiedział też, że Alexander Jung, przy swoich rozległych znajomościach w szwajcarskich sferach rządowych, nawiązał już kontakt z kierownictwem kontrwywiadu, prosząc o otoczenie kontrolą operacyjną Carla i jego najbliższych. Miał jednak wątpliwości, czy to gwarantuje im bezpieczeństwo.
W życiu von Wedela ostatnio wydarzyło się tyle, że nie mógł sobie wyobrazić, aby mogło zdarzyć się wiele więcej, zwłaszcza coś tak złego. Zamach na jego życie był w tym, co się działo, nieoczekiwanym dysonansem. Bo przecież rodzina Jungów przyjęła go do swojego grona, i to nawet zanim wszyscy spotkali się na jego ślubie z Lotte. Nie mógł go udzielić biskup Augsburga Andreas Jung, tak jak kiedyś wspólnie ustalili, ponieważ po aresztowaniu swojego brata generała Waltera Junga został zatrzymany i internowany w jakimś klasztorze. Ślub zawarli – w dużej mierze dzięki zmysłowi organizacyjnemu Suzanne – w połowie września, który może nie jest wymarzonym miesiącem na uroczystości weselne, ale dla ludzi przyzwyczajonych do szwajcarskiej pogody tak samo dobrym jak miesiące wiosenne czy letnie. Tym bardziej że młodzi spieszyli się, aby zdążyć przed przyjściem na świat ich pociechy. Termin porodu wypadał w styczniu.
Carl miał świadomość, że wojna światowa i lata pracy agenturalnej dla polskiego wywiadu całkowicie go zmieniły. Wcześniej był beztroskim młodzieńcem, mającym wsparcie w bogatej rodzinie. Nie musiał podejmować poważnych, życiowych decyzji – wszystko miał podane na tacy. Dojście do władzy w Niemczech Partii Narodowosocjalistycznej i rozpoczęcie krwawej wojny zmusiły go do szybkiego dojrzewania i zrozumienia zachodzących wydarzeń. Wcześnie przejął od ojca antyfaszystowskie poglądy i wrogi stosunek do zaborczej polityki władz III Rzeszy. Przekonanie o konieczności walki ze złem, jakim był nazizm i jego parcie do zniszczenia demokracji oraz wolności, przyczyniło się do zgody na współpracę z polskim wywiadem. Nigdy nie żałował tej decyzji, a był wręcz dumny ze swojego wkładu w zbliżające się zwycięstwo aliantów. Czasami zastanawiał się, czy jest zdrajcą swojego narodu. Przyznawał się do zdrady ojczyzny w kategoriach generalnych. Ale jednocześnie uważał, że jego działanie odbywało się w warunkach wyższej konieczności i było w pełni uzasadnione potrzebą pokonania zbrodniczego reżimu. Kiedy myślał o ostatnich latach, przypominały mu się najważniejsze działania operacyjne. Pozyskiwane tajne informacje, dokumenty, niebezpieczne spotkania… Także sytuacja w szkole wywiadu w Dolinie Olczyskiej, gdy Obersturmbannführer Manfred Wanke rozpracował go jako agenta obcego wywiadu i miał go aresztować. To był najbardziej krytyczny moment jego działalności operacyjnej i gdyby zdarzenia ułożyły się inaczej, trafiłby do izby przesłuchań SD, a potem zapewne przed pluton egzekucyjny. Zdobycie archiwum niemieckiego wywiadu wojskowego wspólnie z grupą cichociemnych, szczęśliwa ewakuacja tych dokumentów najpierw do Włoch, a potem do Wielkiej Brytanii stanowiły część przeszłości, która obecnie zdawała się jedynie niewiele znaczącą chwilą.
Carl od zakończenia operacji „Freedom” był oficjalnym konsultantem Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza i innych polskich służb specjalnych. Chętnie dzielił się swoją wiedzą na temat służb niemieckich. Wiele razy zapraszały go na narady brytyjskie organizacje wywiadowcze i kontrwywiadowcze. Stał się postacią znaną i bardzo cenioną za wysoką wiedzę fachową oraz osiągnięcia w pracy operacyjnej. Podczas jednego ze spotkań otrzymał propozycję podjęcia pracy w MI6, przygotowującej się do nowych zadań operacyjnych już po zakończeniu wojny. Von Wedel poprosił o czas do namysłu, na co kierownictwo wywiadu brytyjskiego z konieczności przystało. Rozmowa Carla z Lotte na ten temat zakończyła się właściwie na niczym, gdyż młoda żona nie widziała żadnego uzasadnienia, aby Carl dzielił swój czas pomiędzy Meilen i Londyn, tym bardziej gdyby miał znowu niepotrzebnie ryzykować. Nie cierpieli na brak pieniędzy i ofert pracy dla jej męża.
Carl zaraz po przybyciu do Szwajcarii, opowiadając o swoich niedawnych przeżyciach, przyznał się Lotte, że przed wojną podjął współpracę z polskim wywiadem i przez lata działał jako polski agent. Nawet jeżeli był to dla niej szok, to okazała jedynie lekkie zaskoczenie. Jako antyfaszystka, dodatkowo nienawidząca hitlerowców za rozstrzelanie ojca uczestniczącego w spisku przeciwko władzy Hitlera, stwierdziła, że każda działalność mająca na celu pokonanie reżimu jest właściwa. Do tej kwestii nigdy nie wracali.
– Zdaje się, że znowu mamy rozstrzygnąć losy tej wojny we dwóch – zażartował Michał Woźniak. – To twoja kwestia sprzed pięciu miesięcy.
– Gratuluję ci świetnej pamięci – odpowiedział Szarzyński. – Ten cytat przyjmuję jako wróżbę powodzenia. Choć podobnie jak wówczas wydaje mi się, że wyrwanie naszych dokumentów z pomieszczeń sztabu dywizji pancernej SS graniczy z samobójstwem.
– Czas płynie. Co robimy?
– Dobrze, zacznijmy. – Jan stał się nagle konkretny. – Mamy zaplanować, jak odzyskać archiwum naszego wywiadu, które znajduje się w pałacu w Zaborowie, oraz jak je stamtąd przerzucić do Londynu. Obiekt pilnowany jest przez grenadierów SS; i jeszcze jeden drobiazg, tak naprawdę to nie wiemy, gdzie ukryte są dokumenty.
– A więc wypadałoby odnaleźć zarządcę Józefa Mateckiego, który gdzieś schował depozyt – stwierdził Michał. – Wybrać wykonawców operacji i zdecydować, czy wpadają do pałacu na chama i wieją z dokumentami, czy planujemy coś bardziej kunsztownego.
– Do kategorii problemów dodałbym jeszcze fakt możliwego aresztowania porucznika Stańki, który gdzieś zniknął, a który wie o miejscu ukrycia dokumentów. Jeśli ujawniłby je Niemcom, to nasze szanse zdobycia tych papierów zmaleją do zera.
– Pominęliśmy jakiś atut w naszych rękach? – zapytał Woźniak.
– Obawiam się, że nie. – Szarzyński pokiwał smutno głową. – Wiesz co, brytyjskim zwyczajem zrobię nam po drinku, żeby przejaśniło nam się w głowach.
Gospodarz podniósł się z fotela, nalał whisky do szklanek i dodał wody. Gdy wznieśli toast za powodzenie, przeszli do konkretów.
– Zaproponowałbym wariant podobny do operacji „Freedom” – powiedział nagle Michał. – Oddział naszych, podających się za Niemców i dysponujących wiarygodnymi dokumentami, wkracza do Zaborowa. Mają zadanie odnalezienia polskich dokumentów, schowanych w pałacu na przykład przed wojną. Potem zabierają archiwum i odjeżdżają w nieznane.
– Dla mnie trzyma się kupy – ocenił Szarzyński. – Szczegóły dopracujemy. Jako wykonawców widziałbym moich ludzi. Grupa Mularczyka wyjechała do kraju z własną radiostacją, więc jeśli żyją, nawiązanie kontaktu nie powinno być problemem. Trzeba by ich wyrwać z powstania i pilnie skierować w rejon Zaborowa. Powinni sami poszukać administratora, bo bez jego wiedzy nie mamy żadnych szans. Potrzebujemy podrobionych dokumentów i mundurów, w których będą działać. To wszystko? Coś za łatwo to wygląda.
– Nie szukaj sztucznych problemów. Moim zdaniem, jak ponawiamy wcześniejsze rozwiązania, to przydałby nam się Carl von Wedel – stwierdził Woźniak. – Prawdziwy Niemiec może się bardzo przydać, żeby operacja w pałacu przebiegła gładko. „Amber” sprawdził się w akcji na Podhalu, więc byłby wzmocnieniem oddziału twoich cichociemnych.
– Tylko czy się zgodzi? – wyraził powątpiewanie Jan Szarzyński. – Jego żona spodziewa się dziecka i ta okoliczność może być przeszkodą nie do pokonania. Wiesz, jak bardzo jest zakochany w Lotte.
– Biorę na siebie to, by go przekonać – zadeklarował Michał. – Najważniejsze to pilnie ściągnąć go do Londynu, wtedy reszta pójdzie gładko.
– Oby – rzucił Szarzyński.
Po zapadnięciu zmroku zostali zluzowani. Skierowano ich do rozległych piwnic, gdzie znajdowały się między innymi kwatera dowódcy odcinka oraz tymczasowy punkt sanitarny. Po skromnym posiłku każdy z cichociemnych znalazł sobie jakieś miejsce w zatłoczonych pomieszczeniach i wkrótce większość z nich już spała. Mularczyk odbył krótką rozmowę z przełożonym na temat bieżącej sytuacji powstania, po której odechciało mu się spać. Siedział oparty o ścianę blisko wejścia, kiedy dostrzegł wchodzącą do piwnicy ekipę sanitarną, lekarza i dwie sanitariuszki. Pochłonięty ponurymi myślami, zapewne nie zainteresowałby się specjalnie tymi osobami, które już miały zniknąć w dalszej części piwnicy, gdzie leżeli ranni, gdyby coś nie zwróciło jego uwagi. Sylwetka jednej z dziewczyn wydała mu się znajoma. Poczuł szybsze bicie serca. W pierwszej chwili próbował sobie tłumaczyć, że to, o czym pomyślał, jest zupełnie niemożliwe, w końcu jednak podniósł się z podłogi i przeszedł do części, gdzie odbywały się zabiegi medyczne.
Był żołnierzem, walczył na wojnie, a w powstaniu uczestniczył drugi miesiąc, ale to, co zobaczył, przeraziło go. Na kocach leżących na podłodze odbywała się operacja. Dookoła ustawiono kilka lamp naftowych, zapewne oszczędzanych w takim celu. Lekarz klęczał pochylony nad jęczącym rannym, a asystowały mu sanitariuszki. Z toreb sanitarnych wyjęto nieliczne narzędzia, kilka opatrunków, zwoje bandaży i jakieś butelki, najpewniej z medykamentami. Nie znał się na tym i nawet nie próbował zgadywać, co to jest. Oderwał wzrok od otwartego brzucha operowanego i zerknął na sylwetkę dziewczyny, która wcześniej go zafrapowała.
Widział ją co prawda od tyłu, ale w lepszym świetle niż w poprzednim pomieszczeniu. Jego przeczucie, że to ona, zdawało się potwierdzać. Właśnie podawała lekarzowi jakieś narzędzie i zobaczył jej profil. To była Zosia!
Poczuł, jak serce zaczyna łomotać mu w piersi, tak jakby chciało się wyrwać. Wykonał krok w stronę dziewczyny, ale natychmiast zatrzymał się, uprzytamniając sobie bezsens tego, co chce zrobić. „Muszę spokojnie poczekać”, pomyślał, „i nie odwracać jej uwagi, bo życie tego powstańca jest teraz ważniejsze”. Usiadł za załomem muru i cierpliwie czekał. Cieszył się, że może ją przynajmniej obserwować.
Zabieg trwał długo, lekarz i jego asystentki mieli bardzo dużo pracy. Kiedy wreszcie skończyli i sanitariuszki spakowały torby, szykując się do wyjścia, Piotr wstał i podszedł do Zosi.
Większość lamp szybko zgaszono, nafta była zbyt cenna. Ale kiedy stanął przed nią, nawet przy tym nikłym świetle nabrał pewności, że się nie mylił. Dziewczyna popatrzyła na niego, zbyt zmęczona, żeby od razu go rozpoznać.
– Zosiu…
Jedyne, co był w stanie zrobić, to wypowiedzieć jej imię. Po tak długim czasie widział znów jej oczy, te kochane oczy. Do niej w końcu dotarło, kto przed nią stoi. Dostrzegł, jak jej powieki otwierają się szerzej z zaskoczenia, a na ustach pojawia się uśmiech.
– Boże, Piotr – wyszeptała. – To naprawdę ty?
Wyciągnęła ręce w jego kierunku i wreszcie mógł ją przytulić. A i ona przylgnęła do niego z całych sił. Dostrzegł płynące po jej policzkach łzy. Pochylił głowę i zaczął ją całować. Zareagowała od razu, odwzajemniając pocałunek.
– „Studentka”. – Męski głos wyrażający lekką irytację spowodował, że Zosia drgnęła i odsunęła się od Piotra.
Obok nich stał zniecierpliwiony lekarz. Chyba jednak poczuł, że jego ton był nieco przesadzony, bo następne zdanie wypowiedział znacznie łagodniej.
– Musimy iść. Nasi chłopcy czekają – dorzucił jakby dla usprawiedliwienia.
– Kochany mój – wyszeptała Mularczykowi do ucha Zosia. – Jak się cieszę, że żyjesz. Skoro odnaleźliśmy się po tych kilku latach, to już nie możemy się rozstać. Boże, ileż ja o tobie myślałam… Proszę, czekaj na mnie jutro wieczorem, będziemy tutaj tak samo jak dzisiaj, to nasza stała nocna trasa. A teraz przepraszam cię, Piotrusiu, ale muszę już iść. Zapamiętaj, mam pseudonim „Studentka”.
Pocałowała go szybko jeszcze raz i ruszyła w stronę wyjścia z piwnicy. Jednak natychmiast zawróciła.
– Uważaj na siebie, proszę – powiedziała czułym tonem. – Musisz żyć dla mnie.
I już jej nie było. Mularczyk powlókł się pod ścianę i ciężko usiadł. Miał wrażenie, jakby to, co się wydarzyło, było tylko snem na jawie. Jakby jej w ogóle nie spotkał. On też często o niej myślał przez te lata. Tuż przed wojną zaręczyli się i jesienią mieli wziąć ślub. Po zaręczynach trafił na przeszkolenie oficerskie. To było lato 1939 roku i wydarzenia biegły bardzo szybko. Za szybko… Wszyscy spodziewali się wybuchu wojny. No i stało się. Niemal od razu znalazł się na froncie. Potem cały czas się wycofywali. Gdy uderzyli Sowieci, trafił do Rumunii, skąd przedostał się do Francji, a potem do Wielkiej Brytanii. Nie miał pojęcia, co u Zosi. Parę razy zastanawiał się, czy nie poprosić któregoś z chłopaków przerzucanych do kraju, by spróbował się czegoś o niej dowiedzieć. Ale po pierwsze ich miejsca przerzutu były tajne, a po drugie głupio mu było załatwiać przy okazji śmiertelnie niebezpiecznych misji taką prywatę. Zresztą gdyby nawet taki cichociemny coś ustalił, to jak przekazałby to Piotrowi… Miał nadzieję, że nic jej się nie stało i żyje, czekając na jego powrót, tak jak mu obiecała, gdy się żegnali. A teraz ją wreszcie spotkał! W tej ciemnej piwnicy, wśród jęków rannych i zapachu krwi, prochu, niemytych ciał. Spotkał ją i jutro ponownie się zobaczą. Na pewno! Miał jej twarz przed oczami, kiedy w końcu zasypiał.
Podpułkownik Guy Liddell, szef Wydziału B (kontrwywiadu) MI5, sięgnął po filiżankę zimnej już herbaty. Wypił duży łyk i skrzywił się niezadowolony. Rozmowa w jego gabinecie trwała ponad czterdzieści minut i zapomniał poprosić sekretarki o nową, gorącą porcję.
– Teraz masz już pełną wiedzę na temat naszych dotychczasowych ustaleń co do przyszłości. – Zagłębił się w skórzanym fotelu i popatrzył uważnie na swojego gościa. – Proszę, weź pod uwagę to, co ci przed chwilą powiedziałem. Pozwól, że powtórzę: premier i dowódcy naszych sił zbrojnych jako priorytet stawiają unikanie obecnie jakichkolwiek zadrażnień z Sowietami. Nie żeby uważali Stalina i innych tamtejszych przywódców za przyjaciół. Aż tacy naiwni nie są. W porozumieniu z Amerykanami coraz mocniej uczestniczą zresztą w znanej grze mocarstw o jak największe wpływy w powojennym świecie. Jednak jak dano mi do zrozumienia, czym innym jest rywalizacja polityczna, nawet brutalna i kosztowna, a czym innym doprowadzenie do jakichś utarczek wojskowych czy pomiędzy służbami naszymi i sowieckimi. Dlatego musisz brać pod uwagę, że wobec Sowietów pozostaniecie sami. Komuniści oraz inni współpracujący z Moskwą będą grali główną rolę w nowej Polsce. I tylko oni. Wy będziecie jeśli nie śmiertelnymi wrogami, których trzeba wyeliminować, to osobami niechcianymi. Rozumiesz mnie, Michael?
– Wiesz, Guy, chyba wolałem zwykłe realia wojenne. – Major Michał Woźniak z Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza pochylił się do rozmówcy. – Wtedy po jednej stronie staliśmy my, wy, Sowieci i inni alianci i mieliśmy wyłącznie wspólne cele i interesy. Po drugiej stronie byli nasi wrogowie, których należało pokonać. Teraz, jak sam udowadniasz, weszliśmy w czas, gdy wroga za chwilę nie będzie, a dotychczasowe porozumienia tracą znaczenie. Dlatego na twoje pytanie oczywiście odpowiem, że rozumiem, co mówisz, ale chciałbym, żeby wszystko było bardziej logiczne.
– Mam nadzieję, że jeszcze nie raz uda nam się podyskutować o współczesnych realiach, mój drogi polski kolego. – Szeroki uśmiech na twarzy gospodarza świadczył o jego sympatii do polskiego oficera. – Teraz jednak goni mnie czas, a wydarzenia mocno nas popędzają.
– Drogi Guyu, wspominałeś już wcześniej, jak ty i przedstawiciele brytyjskich kół rządowych postrzegacie relacje Polski i ZSRR. – Ton Woźniaka zdradzał niechęć do poruszanego tematu. – Ale nie czujecie kompletnie kontekstu historycznego, kluczowego dla stosunków tych dwóch państw. Rosja uczestniczyła w rozbiorach Polski, zaatakowała mój kraj w najgorszej dla nas godzinie we wrześniu 1939 roku, mordowała masowo Polaków i nigdy nie będzie prawdziwym i wiarygodnym sojusznikiem Polski. Uwierz mi: będzie okupantem mojego kraju. Oczywiście nie podejmie eksterminacji jak hitlerowcy i zachowa pozory współpracy z ustanowionymi przez siebie marionetkowymi władzami. To tyle.
– Super. A teraz chciałbym cię powiadomić, że właściwie nie jestem już szefem Wydziału B. Za dwie godziny odbieram nominację na zastępcę dyrektora generalnego. Ale nasz kontakt z tobą czy Jankiem Szarzyńskim, który, jak wiesz, bardzo sobie cenię, pozostanie w niezmienionej formie.
– Gratuluję, Guy, a może panie dyrektorze generalny?
Michał Woźniak wstał z fotela i podszedł do Liddella. Gdy ten również się podniósł, Polak najpierw uścisnął mu dłoń, a w końcu serdecznie poklepał go po ramieniu. Brytyjczyk z widoczną przyjemnością podziękował za gratulacje.
– Michael, mój plan dnia jest dzisiaj mocno napięty, ale zależy mi, aby zrobić jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze musisz wypić ze mną małego, podkreślam, małego drinka z okazji mojego awansu. A po drugie chciałbym, abyś poznał mojego następcę na stanowisku szefa wydziału. Zgoda?
– Oczywiście, panie dyrektorze. – Mina Woźniaka miała sygnalizować żartobliwość podkreślania nowego tytułu Liddella.
– Jak jeszcze raz tak mnie nazwiesz, to nie licz na naszą dalszą przyjaźń i zapomnij o zaproszeniu na piątkowe przyjęcie, jakie urządzam z okazji awansu. Przy okazji, zaproszenie dostarczy kurier jutro do twojego biura.
Gospodarz sięgnął po szklaneczki i nalał do obu whisky. Podniósł słuchawkę i wezwał kogoś do gabinetu. Woźniak wzniósł toast za awans Liddella. Popijali na stojąco, gdy rozległo się pukanie do drzwi. W progu stanął mężczyzna średniego wzrostu, około czterdziestki, w mundurze majora. Na jego pucułowatej twarzy malował się uprzejmy uśmiech. Liddell zaprosił go do środka.
– Michael, pozwól, że ci przedstawię majora George’a Macleana. To doskonały fachowiec w robocie kontrwywiadowczej, zażarty wróg obcych szpiegów. Ma na koncie kilka znaczących sukcesów. George, przed tobą stoi świetny oficer polskiego wywiadu. Jeśli ktoś wie coś o tajnych akcjach za linią frontu, to właśnie on, major Michael Woźniak. Mój dobry przyjaciel.
Woźniak i Maclean uścisnęli sobie dłonie.
– George, chciałbym, żebyś wspierał polskie służby we wszystkich ich działaniach. – Maclean, słuchając, wręcz służalczo wpatrywał się w twarz Liddella. – Dotychczas współpraca z ich wywiadem czy Oddziałem VI przynosiła bardzo duże korzyści dla obu stron. Polscy żołnierze i agenci to elita służb specjalnych. Jestem mocno zainteresowany podtrzymaniem dotychczasowej współpracy. Mam nadzieję, że jesteś tego samego zdania.
– Oczywiście, szefie. – Potwierdzenie było stanowcze i jednoznaczne. – Przyjmuję ten przyjemny obowiązek i obiecuję utrzymanie wysokiego zaangażowania naszego wydziału we współpracę z polskimi służbami.
– Świetnie. – Liddell spojrzał na zegarek. – Panowie, niestety, inne obowiązki mnie wzywają. Przepraszam. Michael, widzimy się w piątek na przyjęciu. George, wpadnij później, musimy dokończyć przekazywanie spraw.
Woźniak wraz z Macleanem wyszli na korytarz. Zatrzymali się przy oknie wychodzącym na wewnętrzny dziedziniec.
– Panie majorze, moje słowa nie były jedynie grzecznościowe – zadeklarował Maclean. – Liczę na owocną współpracę. Przy okazji, mam nadzieję, że wkrótce lepiej się poznamy i zbudujemy bieżący kontakt. Jako zaszczyt potraktuję możliwość odwiedzenia pana biura w najbliższym czasie. Chętnie poznam również oficerów Oddziału VI, wspomnianego przez dyrektora.
– Oczywiście będzie mi bardzo przyjemnie ponownie spotkać się z panem i już teraz zapraszam do odwiedzenia mnie. – Woźniak był zaskoczony wylewnością Macleana, rzadko spotykaną w relacjach brytyjskich oficerów z przedstawicielami sojuszniczych sił zbrojnych. Zakładał, że major dąży do pełnego wykonania zaleceń Guya Liddella i stąd jego nacisk na podtrzymanie kontaktu. – Ja również liczę na nasze dobre relacje.
Carl w ostatnich dniach często zastanawiał się nad przyszłością. Nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji, co chciałby robić. Ciesząc się życiem z Lotte, w głębi duszy jednak przyznawał, że trochę się nudzi i brakuje mu emocji związanych z działalnością wywiadowczą w ostatnich latach. Nie miał pewności, czy chciałby ją prowadzić dla Wielkiej Brytanii, tym bardziej że rodzina Lotte, posiadająca kilka firm w Szwajcarii, złożyła mu propozycję pracy. Mógł wybrać, czym byłby zainteresowany: działalnością departamentu kontaktów międzynarodowych dużego banku należącego do Jungów czy włączeniem się w powojenną ekspansję firmy handlowej. W obu przypadkach doceniano jego znajomość kilku języków oraz operatywność i doświadczenie życiowe. Rodzinę Jungów reprezentował w rozmowach z Carlem Alexander Jung. Również w tym przypadku von Wedel poprosił o czas do namysłu, uzasadniając to sytuacją rodzinną i chęcią nacieszenia się niedawno zawartym małżeństwem. Alexander Jung nie naciskał na szybką decyzję, deklarując pełne zrozumienie dla argumentów Carla. Tym bardziej że było to już ich kolejne ważne spotkanie.
Po zapoznaniu się ze stanem finansowym interesów Jungów złożył prezesowi Alexandrowi propozycję inwestycji w postaci znacznej części swojego kapitału, zdeponowanego w miejscowych bankach. Szybko zawarli umowę zawierającą szczegóły objęcia pakietu akcji firm oraz wysokość udziału w zyskach. Inwestycja von Wedela w interesy rodziny Jungów została uświetniona kolacją w wykwintnej restauracji Kronenhalle w Zurychu.
Carl von Wedel patrzył w przyszłość z optymizmem. Był szczęśliwy, miał kochającą żonę i oczekiwał dziecka. Wojna była już dla niego tylko wspomnieniem, choć ciągle powracającym. Nowe życie otwierało przed nim szeroko podwoje.
Wytrzymali cały następny dzień na poprzednich pozycjach. Niemcy znowu użyli lotnictwa w rejonie placu Wilsona, a potem wznowili ostrzał artyleryjski. Atak nastąpił dopiero po południu. Czołgów i piechoty było więcej, ale cichociemni i inni powstańcy dali radę. Na szczęście nikt z nich nie zginął, odnieśli jedynie drobne rany. Na innych pozycjach było dużo gorzej, o czym przekonali się, kiedy tak jak poprzedniego dnia zostali zmienieni i dotarli do znajomej piwnicy. Zapełniali ją ranni, powstańcy, ale też cywile, choć tak naprawdę z trudem dawało się ich rozróżnić.
Umieścił swoich ludzi w sąsiedniej piwnicy, a sam czekał przy wejściu do pomieszczeń szpitalnych. Długo to trwało. Słyszał jęki rannych, wołanie o pomoc i spazmy z bólu.
Podszedł do niego dowódca odcinka i przekazał mu rozkaz wycofania się z Żoliborza, który otrzymał dla oddziału Mularczyka z Komendy Głównej. Przed świtem mieli ewakuować się do Kampinosu. Czekała na nich jakaś ważna misja. Rozkaz przyjął, ale myślami był nieobecny. Czekał na Zosię. Teraz, gdy okazało się, że musi opuścić Żoliborz, to spotkanie stało się nadzwyczaj ważne, wręcz bezcenne. Dowódca odszedł zajęty swoimi sprawami, a on cały czas wypatrywał dziewczyny. Czas mijał, a ekipa sanitarna wciąż nie nadchodziła.
Piotr nie tracił nadziei, przecież Zosia obiecała, że przyjdzie. Tłumaczył sobie, że na innych odcinkach zapewne też było wielu rannych. Kiedy w końcu przy wejściu pojawił się lekarz, ten sam co poprzedniej nocy, Mularczyk odetchnął z ulgą i szybko wstał z podłogi. Za medykiem weszły dwie sanitariuszki z czerwonymi krzyżami na rękawach. Patrzył na nie zaskoczony – żadna nie była jego Zosią! Nie rozumiał, co się stało. Przecież miała dzisiaj przyjść!
Podbiegł do lekarza, który kierował się do rannych.
– Gdzie jest Zosia? – zapytał, choć w tej samej chwili zreflektował się. – Przepraszam, gdzie jest „Studentka”?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki