Zdążyć przed wrogiem - Michniewicz Robert - ebook + książka

Zdążyć przed wrogiem ebook

Michniewicz Robert

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ostatnie dni Powstania Warszawskiego. Gestapo zatrzymuje oficera ruchu oporu odpowiedzialnego za ewakuację archiwum agentury Oddziału II Komendy Głównej AK. Londyński Sztab Naczelnego Wodza powierza zadanie odzyskania dokumentów, walczącemu w powstaniu, oddziałowi cichociemnych. Do kraju wysłany zostaje agent polskiego wywiadu Carl von Wedel, który ma pomóc cichociemnym. W wyniku przecieku tajnych informacji na temat operacji, dokumenty AK próbują zdobyć także Gestapo, NKWD oraz partyzanci Armii Ludowej.

Czy zdrada pozwoli na osiągnięcie sukcesu, tym dla których interes narodowy nie ma znaczenia? Czy współpracownikiem rosyjskiego wywiadu jest wysoki oficer polskiego sztabu?Szpiegowska intryga, której rozstrzygnięcie zdecyduje o życiu lub śmierci polskich agentów.

ROBERT MICHNIEWICZ - były oficer wywiadu. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego oraz studiów podyplomowych w Polskiej Akademii Nauk. W 1984 roku z wyróżnieniem ukończył Ośrodek Kształcenia Kadr Wywiadowczych. W wywiadzie przepracował 23 lata, z czego 11 lat działał za granicą. Realizował zadania wywiadowcze na Bliskim Wschodzie, w Ameryce i Europie. W 2006 roku w stopniu podpułkownika przeszedł na emeryturę. W wolnych chwilach czyta literaturę sensacyjną i marynistyczną, podróżuje i uprawia sport.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 475

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla Zosi i Henia

LIPIEC 1944

Stoczek. Gospodarstwo pod lasem

Po dość nie­spo­dzie­wa­nym prze­bu­dze­niu porucz­nik Fran­ci­szek Stańko przez chwilę zasta­na­wiał się, co wła­ści­wie wyrwało go z głę­bo­kiego snu: ból w czaszce czy może jed­nak coś innego? Głowa bolała go ostat­nio regu­lar­nie – za dużo tych ner­wo­wych chwil i nie­prze­spa­nych nocy… Był ofi­ce­rem wywiadu Komendy Głów­nej Armii Kra­jo­wej, for­mal­nie okre­śla­nego jako Oddział II Infor­ma­cyjno-Wywia­dow­czy. Dzia­łał w Refe­ra­cie Wschód, kry­ją­cym się pod kryp­to­ni­mem „Pral­nia”, i od paru dni reali­zo­wał naj­waż­niej­sze zada­nie w swo­jej kon­spi­ra­cyj­nej karie­rze. W związku z roz­ka­zem szefa wywiadu doty­czą­cym ewa­ku­acji naj­waż­niej­szych doku­men­tów, w tym przede wszyst­kim reje­strów agen­tury, podró­żo­wał po wschod­nich regio­nach kraju. W nie­wiel­kich miej­sco­wo­ściach prze­jął od łącz­ni­ków doku­menty komó­rek wywia­dow­czych z kilku okrę­gów AK. Sta­rał się pano­wać nad sobą, ale w ostat­nich dniach prze­żył tak wiele ner­wo­wych momen­tów, że sam nie wie­dział, jak je wszyst­kie wytrzy­mał. Jako ostatni na umó­wione spo­tka­nie dotarli wysłan­nicy z Okręgu Wilno, choć wła­ści­wie to już nie liczył, że im się uda. Tym bar­dziej że spóź­nili się aż dwa dni i Stańko zamie­rzał już wyru­szyć z powro­tem do War­szawy. Dotąd prze­jęte mate­riały miały tak dużą wagę, że owe dwa dni, w cza­sie któ­rych cze­kał na kole­gów z Wilna, spę­dził jakby z tyka­jącą bombą w ręku. Jed­nak wil­nia­nie dziel­nie się spi­sali i jak się oka­zało, mieli sporo szczę­ścia. Zwłasz­cza że byli zagro­żeni podwój­nie: przez sowiecką ofen­sywę i Niem­ców, któ­rzy ostat­nio stali się nadak­tywni w rejo­nach przy­fron­to­wych.

Porucz­nik był świa­domy, jakie zna­cze­nie miała jego misja, a jed­no­cze­śnie wku­rzało go, że naj­pierw orga­ni­za­cja, teraz zaś reali­za­cja tak istot­nego przed­się­wzię­cia spa­dły wyłącz­nie na jego barki. Prze­ło­żeni nie kwa­pili się z rusze­niem dupy w teren i zmo­ty­wo­wali go na zasa­dzie „wicie, rozu­mi­cie”, ktoś musi, a wy jeste­ście świet­nym ofi­ce­rem i z pew­no­ścią sobie pora­dzi­cie. Może i był dobry, ale tuła­nie się z jed­nym tylko żoł­nie­rzem ochrony po tere­nach, gdzie Niemcy się wyco­fy­wali, a Sowieci wkra­czali, nie było nie­dziel­nym spa­cer­kiem po Mar­szał­kow­skiej. Jego misja stała się realna wyłącz­nie dzięki lewym papie­rom przy­go­to­wa­nym przez komórkę lega­li­za­cji. Dzia­łali w niej cicho­ciemni prze­szko­leni w Lon­dy­nie przez mistrza fał­sze­rzy Jerzego Macie­jew­skiego. Doku­menty umoż­li­wiały podró­żo­wa­nie samo­cho­dem, zabez­pie­cza­jąc Stańkę przed ryzy­kow­nymi kon­tro­lami. Jed­nak poza lewymi kwi­tami cała misja była jed­nym wiel­kim sza­leń­stwem. Tak naprawdę miał już dosyć tego wszyst­kiego – każdy hałas w pobliżu przy­pra­wiał go o ner­wowe reak­cje.

Prze­żyw­szy po dro­dze kilka nie­bez­piecz­nych sytu­acji, wczo­raj osta­tecz­nie dotarł do Stoczka. Miał kon­takt do gospo­da­rza nale­żą­cego do lokal­nej orga­ni­za­cji, a zde­cy­do­wał się tu zatrzy­mać, ponie­waż sil­nik w jego samo­cho­dzie zaczął zdra­dzać nie­po­ko­jące objawy. Od dwóch dni prze­kli­nał swój pech, no bo czy mogło go jesz­cze coś wię­cej spo­tkać niż zagro­że­nie ze strony Sowie­tów, Niem­ców, zabłą­dze­nie i teraz kło­poty z trans­por­tem? Gdyby auto cał­kiem nawa­liło, to co miałby zro­bić? Wziąć trzy torby pełne taj­nych doku­men­tów i udać się na naj­bliż­szą sta­cję kole­jową, łapać oka­zję czy pójść na pie­chotę? W sumie nie był pewien, jak daleko uda mu się doje­chać w kie­runku War­szawy, więc osta­tecz­nie zde­cy­do­wał się zatrzy­mać w tej cha­łu­pie w Stoczku. Tym razem szczę­ście uśmiech­nęło się do niego. Jak się oka­zało, dobrze tra­fił, gdyż brat agenta był złotą rączką i w nocy napra­wił sil­nik na tyle, że rano mogli ruszać dalej.

Obu­dzony Stańko zer­k­nął na śpią­cego bez­tro­sko na mate­racu leżą­cym na pod­ło­dze kaprala Ficow­skiego. Jego pomoc­nik chyba nie miał nie­spo­koj­nych myśli, bo smacz­nie pochra­py­wał. Obok żoł­nie­rza leżały bez­piecz­nie skó­rzane torby zawie­ra­jące doku­menty. Reje­stry agen­tów dzia­ła­ją­cych w tere­nie to naj­waż­niej­sze aktywa każ­dej służby wywia­dow­czej. Część z tych ludzi, któ­rych dane wiózł, dzia­łała aktyw­nie na pogra­ni­czu z Rosją jesz­cze przed wybu­chem wojny. Inni byli wer­bo­wani suk­ce­syw­nie w okre­sie oku­pa­cji. Dostar­czyli dzie­sią­tek infor­ma­cji, z któ­rych wiele tra­fiło do Lon­dynu i przy­dało się w walce z Niem­cami. Teraz, gdy nad­cho­dzili ruscy, poja­wiało się nowe zagro­że­nie dla Pol­ski. W tej sytu­acji efek­tywna siatka infor­ma­cyjna ist­nie­jąca w tere­nie była tym bar­dziej cenna. Jed­no­cze­śnie Stańko miał świa­do­mość tego, że leżące przed nim doku­menty, gdyby wpa­dły w ręce sowiec­kiej służby bez­pie­czeń­stwa, mogłyby sta­no­wić pod­stawę wyro­ków śmierci dla tych ludzi. Jeżeli wie­rzyć zapo­wie­dziom docho­dzą­cym z Lon­dynu, to część przed­wo­jen­nych pol­skich woje­wództw może zostać zagar­nięta przez Sowie­tów, a wów­czas taka wroga agen­tura będzie bez­względ­nie ści­gana.

Jego poranne myśli prze­rwało trza­śnię­cie drzwi, a potem odgłos kro­ków bie­gną­cego czło­wieka. Zanie­po­ko­jony uniósł się na łóżku. Nie zdą­żył zro­bić nic wię­cej, gdy drzwi otwo­rzyły się bez puka­nia i do pomiesz­cze­nia wpadł gospo­darz.

– Wsta­waj­cie, Niemcy jadą! – krzyk­nął.

Porucz­nik Stańko pode­rwał się bły­ska­wicz­nie. Ficow­ski, jesz­cze przed chwilą głę­boko śpiący, już sie­dział na mate­racu. Jego błędny wzrok suge­ro­wał, że nie jest w pełni roz­bu­dzony.

– Gdzie są?! – zapy­tał Stańko, ner­wowo wcią­ga­jąc spodnie i pozo­stałe czę­ści ubra­nia.

– Jadą od wio­ski – wyja­śnił gospo­darz, wyko­nu­jąc dziwne ruchy rękami, jakby w ten spo­sób mógł spo­wo­do­wać, że goście będą szyb­ciej gotowi do wyj­ścia. – Będą za minutę, dwie… Ucie­kaj­cie!

Fak­tycz­nie na zewnątrz sły­chać było pomruk zbli­ża­ją­cych się sil­ni­ków samo­cho­do­wych. Obaj żoł­nie­rze byli już ubrani.

– Tu za domem mam stary motor – poin­for­mo­wał gospo­darz. – Jest sprawny. Może­cie wyjść przez okno, to was szkopy nie zoba­czą…

– A nasz samo­chód?! – Kapral Ficow­ski był kie­rowcą ich auta i chyba czuł się odpo­wie­dzialny za pojazd. – Muszę go wypro­wa­dzić ze sto­doły! – krzyk­nął i pobiegł do wyj­ścia z cha­łupy.

– Stój! – krzyk­nął Stańko, pamię­ta­jąc, że wyjazd ze sto­doły jest na wprost bramy gospo­dar­stwa, co zna­czy, że nad­jeż­dża­jący Niemcy od razu zoba­czą auto.

Do kaprala chyba rów­nież dotarła świa­do­mość zagro­że­nia, bo zawró­cił i sta­nął zdez­o­rien­to­wany. Gospo­darz już otwo­rzył okno i poma­gał Stańce zbie­rać torby. Na zewnątrz rze­czy­wi­ście stał moto­cykl, a jego spraw­ność potwier­dził fakt, że zapa­lił od razu. Kapral wsko­czył na sio­dełko, a Stańko, trzy­ma­jąc przed sobą torby, zajął miej­sce za nim.

– Jedź­cie przez las! – krzyk­nął gospo­darz. – Są tam tylko wąskie ścieżki. Samo­cho­dem was nie dogo­nią!

Ficow­ski prze­krę­cił manetkę gazu i szybko ruszyli. Pięć­dzie­siąt metrów dalej wje­chali pomię­dzy drzewa. Począt­kowo chło­stały ich gałę­zie, ale po chwili tra­fili na wydep­taną ścieżkę i jazda stała się wygod­niej­sza.

Porucz­nik ledwo trzy­mał się na wąskim sie­dze­niu pędzą­cej maszyny. Wyła­do­wane torby nie uła­twiały zacho­wa­nia rów­no­wagi. Ale to nie miało zna­cze­nia. Naj­waż­niej­sze, że w ostat­niej chwili udało im się uciec. Nagle przy­szła mu do głowy nie­po­ko­jąca myśl: co sta­nie się z gospo­da­rzem i jego rodziną? Jak wytłu­ma­czy obec­ność samo­chodu z war­szaw­ską reje­stra­cją sto­ją­cego w sto­dole i ślady po noc­legu dwóch osób? Bez zna­cze­nia było, czy nalot był dzie­łem przy­padku, czy ktoś doniósł Niem­com o obcych prze­by­wa­ją­cych w cha­łu­pie za wsią… A czy im samym uda się doje­chać do Kam­pi­nosu? Ile paliwa mogło być w baku?

Warszawa. Siedziba Gestapo

Standartenführer Hans Hof­mann zapa­lił poranne cygaro. Wła­ści­wie tylko to zostało mu z kom­for­to­wego życia, które pro­wa­dził jako zastępca szefa ber­liń­skiego Gestapo. Przez głu­potę i lek­ko­myśl­ność wła­snego syna utra­cił pra­wie wszystko, dobrze, że nie życie. Jego syn Obe­rleut­nant Horst Hof­mann, ofi­cer wywiadu woj­sko­wego, po pija­nemu wycią­gnął ze swo­jego kolegi szcze­góły wer­bunku i współ­pracy z waż­nym agen­tem o pseu­do­ni­mie „Lothar”, dzia­ła­ją­cym od 1939 roku w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Dane te nie­świa­do­mie prze­ka­zał agen­towi pol­skiego wywiadu Haupt­man­nowi Car­lowi von Wede­lowi, co przy­czy­niło się do dekon­spi­ra­cji „Lothara”. Sprawa się wydała. Jedy­nie przez wzgląd na zasługi Hansa Hof­manna i przy­jaźń z sze­fem Gestapo Gruppenführerem Hein­ri­chem Müllerem Horst nie sta­nął przed plu­to­nem egze­ku­cyj­nym, tylko został zde­gra­do­wany i wysłany na front wschodni. Wiele mu to nie pomo­gło, ponie­waż zale­d­wie dru­giego dnia udziału w wal­kach poległ za III Rze­szę. Ale kie­row­nic­two Głów­nego Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy – RSHA, chcąc poka­zać, że nawet krewni zamie­sza­nych w zdradę muszą pono­sić jej kon­se­kwen­cje, zde­cy­do­wało o prze­nie­sie­niu Hansa Hof­manna w oko­lice zbli­ża­ją­cego się frontu sowiec­kiego, czyli na sta­no­wi­sko szefa Gestapo w War­sza­wie. Miał znik­nąć z Ber­lina i zma­zać winy swo­jego dziecka, sku­tecz­nie wal­cząc z pol­skim ruchem oporu. Wie­czo­rami myślał z nie­na­wi­ścią o tym szpiegu von Wedelu, prze­kli­na­jąc, że syn na niego tra­fił. Gdyby kie­dyś mógł go dopaść, to okrut­nie zemściłby się za to, co zro­bił Hor­stowi i jemu samemu.

Szpie­dzy, wywiad, pol­scy ban­dyci… Nie dalej jak wczo­raj w jego gabi­ne­cie na dru­gim pię­trze budynku przy Strasse der Poli­zei odbyła się kolejna narada, w trak­cie któ­rej sta­rał się wymu­sić na pod­wład­nych jesz­cze więk­sze zaan­ga­żo­wa­nie i bru­tal­ność wobec Pola­ków. Od jakie­goś czasu agenci dono­sili, że tutej­sze pod­zie­mie, nazy­wa­jące się śmiesz­nie Armią Kra­jową, szy­kuje coś więk­szego. Wie­dział, że marzy im się powszechne powsta­nie, ale chyba nawet oni nie byli tak głupi, żeby pod­jąć bez­po­śred­nią walkę z regu­lar­nymi oddzia­łami woj­sko­wymi. Hof­mann podzie­lał radość swo­ich zastęp­ców z faktu, że Polacy, nawet sta­wia­jąc opór oku­pan­towi, jak zwy­kle są wewnętrz­nie podzie­leni. A sły­szał nawet o star­ciach zbroj­nych pomię­dzy róż­nymi odła­mami tak zwa­nego ruchu oporu. Czę­sto myślał, że gdyby AK zgod­nie współ­dzia­łała z komu­ni­styczną Armią Ludową i innymi mniej­szymi gru­pami, to dopiero byłyby pro­blemy, aby utrzy­mać spo­kój. Tak naprawdę zresztą to bar­dziej nie­po­ko­ili go Sowieci zbli­ża­jący się do Wisły niż pol­scy ban­dyci. Więk­szo­ści majątku w ogóle nie zabie­rał do Pol­ski, ale przed wyjaz­dem z Ber­lina wysłał w bez­pieczne miej­sce w Bawa­rii. Spo­dzie­wał się, że tam dotrą z zachodu alianci, więc zacho­wają się w spo­sób cywi­li­zo­wany, a nie tak jak ruscy, któ­rzy albo wszystko by ukra­dli, albo znisz­czyli.

Wró­cił myślami do narady. Czuł, że poja­wia się szansa, by mógł popra­wić swoje noto­wa­nia w Ber­li­nie, jeśli tylko uda mu się wystar­cza­jąco zmo­ty­wo­wać pod­wład­nych.

– Jesz­cze raz wam naka­zuję: macie wyci­snąć z agen­tury, co się da, i usta­lić, co pla­nują Polacy. Zatrzy­ma­nych prze­słu­chi­wać z uży­ciem wszel­kich metod śled­czych. Żad­nej pobłaż­li­wo­ści. Tylko ból skłoni ich do wyzna­nia prawdy. I pamię­taj­cie o nowym tema­cie, o któ­rym dzi­siaj była mowa. Pol­skie pod­zie­mie, wobec wkra­cza­nia sowiec­kich oddzia­łów, wyco­fuje swoje zasoby z tere­nów na wschód od Wisły. Muszą prze­wo­zić doku­men­ta­cję, archiwa, sprzęt, broń. Zwiększ­cie kon­trole i liczbę prze­szu­kań. To dosko­nała oka­zja, żeby ich dopaść. Tym z was, któ­rzy się szcze­gól­nie wykażą, obie­cuję nagrody. A teraz do roboty!

Okolice Puszczy Kampinoskiej. Pałac w Zaborowie

Z War­szawy doje­chali do Zabo­rowa drogą przez Borzę­cin Duży i Wyględy. Przed wsią skrę­cili w boczną drogę, gdzie, jak im powie­dziano w szta­bie, znaj­do­wała się przy­drożna kapliczka. Obok niej na ziemi sie­dział męż­czy­zna w śred­nim wieku. Na widok wolno pod­jeż­dża­ją­cej fur­go­netki pod­niósł się i uważ­nie obser­wo­wał pojazd.

Porucz­nik Fran­ci­szek Stańko wysiadł z auta.

– Ja od Her­mana z Pozna­nia – powie­dział do męż­czy­zny.

– Szczer­kow­ski z Julinka – odpo­wie­dział tam­ten.

Hasło i odzew były pra­wi­dłowe. Stańko wycią­gnął dłoń, którą ten drugi mocno uści­snął.

– Józef Matecki – przed­sta­wił się ocze­ku­jący.

– Fran­ci­szek Stańko – odwza­jem­nił się przy­bysz.

– Dużo tego macie? – zapy­tał Matecki.

– Tylko trzy torby.

– To spo­koj­nie się zabie­rzemy – ucie­szył się Józef. – Spo­dzie­wa­łem się, że będzie wię­cej. – Wska­zał na sto­jący za krza­kiem dwu­ko­łowy wózek, zamo­co­wany do roweru.

– Te torby to nawet pie­chotą możemy zanieść – stwier­dził porucz­nik. – Jak daleko jest stąd do majątku?

– Ze dwa kilo­me­try – wyja­śnił Matecki. – Byłoby dalej przez wieś i potem Kościelną do głów­nej bramy. Ale my pój­dziemy przez las do tyl­nej bramy i dalej przez park. Dzięki temu nikt nas nie zoba­czy, a już na pewno nie Niemcy, bo oni tam­tędy nie cho­dzą. I nie ma też żad­nego war­tow­nika.

Kapral Ficow­ski wycią­gnął już z fur­go­netki tylną kanapę. Pod nią ukryte były duże skó­rzane torby.

– Do wózka, panie porucz­niku? – zapy­tał.

– Tak – odpo­wie­dział Stańko. – Tak jak było usta­lone, ty zosta­niesz tutaj. Tylko siedź w aucie, żebyś się nikomu nie­po­trzeb­nie nie rzu­cił w oczy.

– Tak jest, panie porucz­niku. – Ficow­ski wło­żył torby do wózka i przy­wi­tał się z Matec­kim.

– To możemy ruszać – zasu­ge­ro­wał Józef.

Chwy­cił za kie­row­nicę roweru i skie­ro­wał go w stronę pobli­skiego zagaj­nika. Stańko poszedł za nim. „Długa droga waż­nego trans­portu dobiega końca”, pomy­ślał z satys­fak­cją. Wie­dział, że sze­fo­stwo zamie­rza dołą­czyć do obec­nych zaso­bów także archiwa z kolej­nych trzech okrę­gów. Ale tym razem on odbie­rze prze­syłki już pod War­szawą, w Pia­secz­nie, i nie będzie musiał nad­sta­wiać głowy, podró­żu­jąc po przy­fron­to­wych tere­nach. Naj­waż­niej­sze, że zna­leźli pewne miej­sce na tym­cza­sowe ukry­cie tak waż­nych doku­men­tów. „Jak zwy­kle naj­ciem­niej pod latar­nią”, oce­nił z humo­rem.

Po pół­go­dzi­nie dotarli do furtki w ogro­dze­niu roz­le­głego parku ota­cza­ją­cego jed­no­pię­trowy biały budy­nek. Stańko dostrzegł poprzez drzewa, że do budynku z jed­nej strony przy­lega oran­że­ria, a z dru­giej pawi­lon kuchenny. Zoba­czył też nie­wielki staw i kilka mniej­szych zabu­do­wań.

– Niemcy nas nie zauważą z okien? – zapy­tał towa­rzy­sza.

– Nie o tej porze – odparł Matecki, który jako zarządca majątku miał naj­lep­sze roze­zna­nie w kwe­stii zwy­cza­jów sta­cjo­nu­ją­cych w pałacu Niem­ców. – Wie­czo­rem zwy­kle ci, któ­rzy są na miej­scu, sie­dzą w kasy­nie ulo­ko­wa­nym w salo­nie od frontu. A reszta szuka szczę­ścia w jakimś domu publicz­nym w War­sza­wie. Zresztą tam, gdzie idziemy, będziemy cały czas zasło­nięci przez drzewa i zaro­śla.

– Dziwne, że nie pil­nują majątku od tyłu – wyra­ził swoją opi­nię porucz­nik.

– Mają za mało ludzi – wyja­śnił zarządca.

– Piękny budy­nek – pochwa­lił Fran­ci­szek Stańko, wodząc wzro­kiem po fasa­dzie pałacu. – Pan tu od dawna?

– Pałac zbu­do­wano dla war­szaw­skiego ban­kiera Leona Gold­standa – wyja­śnił Matecki. – Nawią­zuje do wyglądu wiej­skich rezy­den­cji z osiem­na­stego wieku, choć jed­no­cze­śnie budy­nek łączy kilka sty­lów archi­tek­to­nicz­nych. Po śmierci Leona wła­ści­cielką została jego córka, która do 1939 roku pro­wa­dziła w majątku gospo­dar­stwo. Przed wybu­chem wojny wyje­chała do Anglii i powie­rzyła mi opiekę nad posia­dło­ścią. Ja tu pra­cuję od dzie­się­ciu lat, ale od czasu przyj­ścia Niem­ców to już bar­dziej pil­nuję, niż zarzą­dzam.

– Cie­kawe, co sta­nie się z pała­cem po woj­nie. I czy wła­ści­cielka wróci?

– Panie, to taki wielki mają­tek, że jak żyje, to na pewno wróci – zade­kla­ro­wał zarządca. – Oby tylko ruscy tu wszyst­kiego nie znisz­czyli. To podobno straszna dzicz i kradną, co tylko mogą.

Porucz­nik poki­wał głową na potwier­dze­nie tej opi­nii.

– Teraz pój­dziemy w tamtą stronę. – Matecki wska­zał głową kie­ru­nek.

Poto­czył spo­koj­nie wózek z cen­nym ładun­kiem. Zbli­żali się do pałacu. Porucz­nik, mimo zapew­nień admi­ni­stra­tora majątku, czuł rosnące napię­cie.

WRZESIEŃ 1944

Zurych. Bahnhofstrasse

Sie­dziba Suisse Com­merce Bank znaj­do­wała się przy Bahn­ho­fstrasse, naje­le­gant­szej ulicy han­dlo­wej Szwaj­ca­rii i jed­nej z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych na świe­cie, co potwier­dzało renomę banku. Bez sta­łych i wyso­kich docho­dów żadna firma nie mogłaby pozwo­lić sobie na funk­cjo­no­wa­nie w tak dro­gim rejo­nie. Fakt, że więk­szo­ściowy pakiet akcji Suisse Com­merce Bank nale­żał do rodziny Lotte Jung, nie­dawno poślu­bio­nej żony Carla von Wedela, gwa­ran­to­wał mał­żeń­stwu dostat­nie życie. A że Lotte i Carl za cztery mie­siące spo­dzie­wali się dziecka, obraz szczę­ścia wyda­wał się kom­pletny. Von Wedel miał świa­do­mość, że nie jest to do końca prawda. Zarówno Suzanne, jak i Lotte czę­sto wra­cały w myślach i wspo­mnie­niach do osoby nie­ży­ją­cego już Wal­tera Junga. O losach gene­rała wia­domo było led­wie tyle, że aresz­to­wany za udział w spi­sku prze­ciwko Hitle­rowi, po kilku dniach został roz­strze­lany. Bru­tal­nego trak­to­wa­nia w wię­zie­niu przed śmier­cią można się było domy­ślać. Rodzina nie została poin­for­mo­wana, gdzie go pocho­wano.

Carl wyszedł z banku na Bahn­ho­fstrasse, uśmie­chem dzię­ku­jąc por­tie­rowi otwie­ra­ją­cemu drzwi i z sza­cun­kiem kła­nia­ją­cemu się krew­nemu wła­ści­cieli. Spoj­rzał na zega­rek i widząc, że do odjazdu pociągu do Meilen ma jesz­cze sporo czasu, skrę­cił w prawo w stronę nabrzeża Jeziora Zury­skiego. Korzy­sta­jąc ze sło­necz­nej pogody, szedł spa­ce­ro­wym kro­kiem i roz­my­ślał o zapi­sach w księ­gach rachun­ko­wych, z któ­rymi wła­śnie się zapo­znał. Dostęp do tak wraż­li­wych infor­ma­cji uzy­skał za zgodą Alek­san­dra Junga, pre­zesa banku i naj­waż­niej­szej osoby w rodzin­nym inte­re­sie. Pełny wgląd do ksiąg był dowo­dem zaufa­nia ze strony rodziny Lotte, ale wią­zał się przede wszyst­kim z zain­te­re­so­wa­niem samego von Wedela udzia­łem w inte­re­sach rodzin­nych. Środki, które przez ostat­nie lata prze­le­wał na jego konta w szwaj­car­skich ban­kach naj­pierw nie­ży­jący już ojciec Hen­ryk von Wedel, a po jego śmierci zarzą­dza­jący mająt­kiem na Pomo­rzu brat Hen­ryka Fry­de­ryk von Wedel, zabez­pie­czyły Carla przed nie­pew­nym losem wielu innych Niem­ców, któ­rzy posia­dali swoje zasoby wyłącz­nie w kra­jo­wych insty­tu­cjach finan­so­wych. Tak naprawdę cho­dziło nie tylko o zagro­że­nie dla funk­cjo­no­wa­nia ban­ków wyni­ka­jące z toczą­cej się wojny, ale w przy­padku von Wedela o moż­li­wość zaję­cia przez hitle­row­ski reżim jego majątku jako formy dotkli­wej kary za zdradę ojczy­zny. Carl nie­po­koił się jedy­nie moż­li­wymi repre­sjami wobec człon­ków swo­jej rodziny w następ­stwie faktu, że ich krewny oka­zał się wro­gim szpie­giem. Pomimo pod­ję­tych sta­rań nie udało mu się uzy­skać infor­ma­cji, co spo­tkało wuja Fry­de­ryka i brata Andre­asa.

To, że obec­nie nie nara­żał już życia dla pol­skiego wywiadu, nie ozna­czało, iż nagle stra­cił wzrok czy swoje natu­ralne nawyki obser­wo­wa­nia oto­cze­nia. Przez ostat­nie lata czuj­nie patrzył dookoła, wie­dząc, że wychwy­ce­nie cze­goś zwra­ca­ją­cego uwagę pod­czas reali­za­cji zada­nia wywia­dow­czego, ale także w trak­cie zwy­kłych zajęć, może mu ura­to­wać życie. Tak postę­po­wał, cho­dząc po uli­cach Ber­lina, Paryża, Zako­pa­nego czy róż­nych innych miej­sco­wo­ści, gdzie rzu­cały go wojenne losy. Dla­czego więc w Zury­chu miałby nie dostrzec wpa­trzo­nego weń nie­zna­nego męż­czy­zny sto­ją­cego obok kio­sku z gaze­tami. Gdyby ta osoba tylko roz­glą­dała się dookoła, uznałby to za natu­ralne zacho­wa­nie. Ale jeżeli ktoś spo­tyka czyjś wzrok i gwał­tow­nie spusz­cza oczy, jakby robił coś nie­wła­ści­wego, to jest to ostrze­że­nie, że inte­re­suje się tym, któ­rego nie­ostroż­nie obser­wo­wał.

Carl szedł ulicą, ale już nie myślał o spra­wach finan­so­wych firmy Jun­gów. Patrzył z pozo­ro­wa­nym zacie­ka­wie­niem na szyby wysta­wowe ele­ganc­kich skle­pów, raz nawet zatrzy­mał się przy witry­nie jubi­lera. Mimo znacz­nego ruchu prze­chod­niów i samo­cho­dów prze­jeż­dża­ją­cych Bahn­ho­fstrasse dostrzegł w szy­bie syl­wetkę męż­czy­zny idą­cego chod­ni­kiem po prze­ciw­nej stro­nie. Po dotar­ciu do pro­me­nady ota­cza­ją­cej jezioro usiadł na jed­nej z ławek i zapa­lił papie­rosa. Od czasu przy­jazdu do Szwaj­ca­rii nie zauwa­żył niczego, co zwró­ci­łoby jego uwagę i świad­czyło o moż­li­wym zagro­że­niu. Dla­tego czuł się w miarę bez­piecz­nie. Czy dzi­siej­sza sytu­acja ozna­cza coś nie­po­ko­ją­cego? Tego jesz­cze nie wie­dział, ale natu­ralne było, że musi to spraw­dzić.

Pod­niósł się z ławki i poszedł z powro­tem w stronę Dworca Głów­nego. Miał przed sobą sze­roką pano­ramę Bahn­ho­fstrasse, a prze­cho­dząc przez kolejne prze­cznice, mógł natu­ral­nie roz­glą­dać się dookoła. Ale ani męż­czy­zny, ani nic podej­rza­nego nie zauwa­żył.

Na dworcu kupił bilet do Meilen, potem popo­łu­dniową gazetę i poszedł na peron. Pod­miej­ski pociąg już cze­kał, więc zajął miej­sce przy oknie, co umoż­li­wiało obser­wo­wa­nie pasa­że­rów poru­sza­ją­cych się po pero­nie. Kiedy nade­szła pora odjazdu pociągu, mógłby jechać do domu uspo­ko­jony, gdyby nie to, że kilka chwil wcze­śniej, zer­ka­jąc zza gazety, dostrzegł na odle­głym początku peronu dwóch męż­czyzn. Ich kon­takt był bły­ska­wiczny i może von Wedel nawet nie zwró­ciłby na nich uwagi, gdyby jed­nym z nich nie był czło­wiek z Bahn­ho­fstrasse. Drugi z męż­czyzn, znacz­nie młod­szy, choć podob­nie typowo ubrany, zaraz wsiadł do pociągu, w któ­rym sie­dział Carl.

Warszawa. Rejon placu Wilsona

Major Piotr Mular­czyk od kilku minut obser­wo­wał dwa nie­miec­kie czołgi posu­wa­jące się Tuchol­ską. Za nimi widział syl­wetki pie­chu­rów, kry­ją­cych się za pan­cer­nymi kolo­sami. Nie otwie­rał ognia, gdyż Niemcy byli jesz­cze za daleko. Zer­k­nął po bokach na pozy­cje swo­ich ludzi. Widział tylko nie­któ­rych, miejsc ulo­ko­wa­nia się innych mógł się jedy­nie domy­ślać, tak byli poukry­wani w budynku.

– Cze­kaj­cie, aż podejdą bli­żej – pole­cił Wró­blowi i Ole­wiń­skiemu, któ­rzy byli najbli­żej. Usły­szał, że prze­ka­zują dalej jego roz­kaz.

Nagle prze­le­ciało mu przez głowę: „Ilu z nich pozo­sta­nie do wie­czora?”. Kiedy wylą­do­wali w kraju przed wybu­chem powsta­nia, było ich trzy­na­stu. Teraz wal­czyło jesz­cze dzie­się­ciu. Stra­cił trzech, a część z pozo­sta­łych odnio­sła rany. Na szczę­ście nie­zbyt poważne, choć nawet te cięż­sze zapewne nie powstrzy­ma­łyby ich przed dal­szą walką. „No chyba żeby nie mogli cho­dzić”, pomy­ślał z dumą.

Obecną pozy­cję zaj­mo­wali od ostat­niej nocy, kiedy udało im się prze­drzeć do War­szawy. Od początku sierp­nia brali głów­nie udział w wal­kach Grupy „Kam­pi­nos”. Lecąc wcze­śniej do kraju, liczyli, że uda im się wes­przeć jed­nostki AK w sto­licy. Ale zbyt późne pod­ję­cie decy­zji o ich wysła­niu nie pozwo­liło na dołą­cze­nie do żoł­nie­rzy wal­czą­cych w samej War­sza­wie na początku powsta­nia. W rejo­nie Kam­pi­nosu uczest­ni­czyli głów­nie w ope­ra­cjach dywer­syj­nych wymie­rzo­nych w nie­miec­kie linie zaopa­trze­niowe pomię­dzy War­szawą a Modli­nem. W końcu w poło­wie sierp­nia razem z pra­wie tysią­cem żoł­nie­rzy z Grupy „Kam­pi­nos” przedarli się do sto­licy, w rejon Żoli­bo­rza. Przez dwie noce, wspól­nie z żoli­bor­skim ugru­po­wa­niem pod­puł­kow­nika „Żywi­ciela”, ata­ko­wali mocno ufor­ty­fi­ko­wany Dwo­rzec Gdań­ski. Nie­stety bez­sku­tecz­nie.

Mular­czyk oce­nił, że pod­pu­ścili Niem­ców już wystar­cza­jąco bli­sko. Zauwa­żył, że Dereń, trzy­ma­jący w rękach pan­zer­fau­sta, zdo­byczny gra­nat­nik prze­ciw­pan­cerny, patrzy na niego, cze­ka­jąc na sygnał. Poka­zał pal­cem w kie­runku czoł­gów. Sta­szek spo­koj­nie przy­mie­rzył się i naci­snął spust. Gło­wica z ładun­kiem kumu­la­cyj­nym wyle­ciała z ruro­wej wyrzutni. Jej lot trwał zale­d­wie sekundę. Tra­fiła w wieżę czołgu, a wybuch spo­wo­do­wał, że prze­biła się do środka. Pożar, który poja­wił się po chwili, szybko dopro­wa­dził do eks­plo­zji poci­sku w lufie. Czołg zamarł, a brak ucie­ka­ją­cych z wnę­trza pojazdu żoł­nie­rzy świad­czył o peł­nym suk­ce­sie. Drugi pojazd skie­ro­wał powoli lufę w stronę ich pozy­cji. Oddany strzał roz­bił okno po lewej stro­nie budynku, w któ­rym szczę­śli­wie nie znaj­do­wał się żaden z cicho­ciem­nych. Polacy otwo­rzyli ogień do nie­miec­kich pie­chu­rów, któ­rzy byli w ich zasięgu. Kilku wro­gów upa­dło. Pozo­stali zaczęli się wyco­fy­wać, a w ich ślady poszedł drugi czołg.

– Teraz dosta­niemy swoje od ich arty­le­rii – zawy­ro­ko­wał ponuro sier­żant Wró­bel, sia­da­jąc na gru­zach pokry­wa­ją­cych dawną pod­łogę.

– Nie marudź. Damy radę – pocie­szył go Ole­wiń­ski.

Mular­czyk miał nadzieję, że nie tra­fią pod ogień arty­le­ryj­ski, który kon­cen­tro­wał się na głów­nych pozy­cjach obron­nych powstań­ców. Tuchol­ska nie była klu­czowa pod tym wzglę­dem, a ostatni atak sta­no­wił jedną z nie­miec­kich prób obej­ścia Sło­wac­kiego i oto­cze­nia obroń­ców Żoli­bo­rza. Zarzą­dził odpo­czy­nek, aby jego ludzie nabrali sił przed kolej­nymi wie­czor­nymi wal­kami.

Oka­zało się, że jego nadzieje były płonne. Co prawda Niemcy nie roz­po­częli ostrzału arty­le­ryj­skiego, ale za to nie minęło pół godziny, jak nad­le­ciały samo­loty i naj­pierw zbom­bar­do­wały rejon Tuchol­skiej, a potem ostrze­lały ich pozy­cje z broni pokła­do­wej. Jedyne, co mogli zro­bić, to schro­nić się w głębi budynku.

Szwajcaria. Meilen. Dworzec

Podróż wzdłuż Jeziora Zury­skiego upły­nęła spo­koj­nie. Chciałby powie­dzieć, że jak zwy­kle. Ale to nie byłaby prawda. Prze­glą­da­jąc pobież­nie gazetę, myślał o tym, co zauwa­żył. Oczy­wi­ście nie miał stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści, że dzieje się coś nie­po­ko­ją­cego, ale nie mógł tego wyklu­czyć. Zasad­ni­cze pyta­nie brzmiało: jeżeli ma rację, to kim byli ci ludzie? Odpo­wiedź nie sta­no­wiła więk­szego pro­blemu – zapewne w końcu dotarł do niego nie­miecki wywiad. Zna­jąc mści­wość swo­jego byłego szefa, Brigadeführera Wal­tera Schel­len­berga, mógł przy­pusz­czać, że po fia­sku aresz­to­wa­nia von Wedela w szkole w Doli­nie Olczy­skiej Schel­len­berg zamie­rzał zemścić się w inny spo­sób. W jaki? Moż­li­wo­ści było sporo.

W Meilen z pociągu wysia­dło kilka osób, ale począt­kowo nie dostrzegł mło­dego męż­czy­zny. Wycho­dząc z dworca, wstą­pił do pobli­skiej kwia­ciarni. Połą­czył przy­jemne z poży­tecz­nym. Kiedy wio­sną w Ber­li­nie popro­sił Lotte o rękę i ofia­ro­wał jej jedną czer­woną różę, obie­cał, że zawsze te kwiaty będą ją ota­czać. Od przy­jazdu do Szwaj­ca­rii skru­pu­lat­nie prze­strze­gał tego zwy­czaju, dla­tego opu­ścił kwia­ciarnię z bukie­tem czer­wo­nych róż. Będąc wewnątrz i oglą­da­jąc kwiaty, miał oka­zję zoba­czyć, że inte­re­su­jący go męż­czy­zna wycho­dzi z dworca i szybko wsiada do czar­nego samo­chodu sto­ją­cego obok chod­nika. Zasta­na­wia­jące było, że pojazd nie odje­chał. Stał dłuż­szy czas. Ruszył dopiero, kiedy von Wedel skrę­cał w prze­cznicę, co zauwa­żył przez narożne okna księ­garni.

Docho­dząc do ulicy pro­wa­dzą­cej na wzgó­rze, na któ­rym poło­żony był dom Jun­gów, miał zasad­ni­czą wąt­pli­wość, czy iść pro­sto do domu. Mógłby bez trudu wymy­ślić jakąś legendę i pokrę­cić się po mia­steczku, co umoż­li­wi­łoby spraw­dze­nie, czy czarny pojazd lub młody męż­czy­zna poja­wią się w pobliżu. Jed­nak tak naprawdę wiele wię­cej by nie usta­lił poza tym, że jest obser­wo­wany, a już teraz miał to potwier­dzone. Zde­cy­do­wał, że natu­ral­nym zacho­wa­niem czło­wieka wra­ca­ją­cego po zała­twie­niu w mie­ście waż­nych spraw jest powrót pro­sto do domu. Czy poka­zy­wał w ten spo­sób obser­wa­cji, gdzie mieszka? Oczy­wi­ście, ale prze­cież nie był pewien, czy już tego nie wie­dzą.

Cału­jąc Lotte na powi­ta­nie i wrę­cza­jąc jej róże, jed­no­cze­śnie myślał o koniecz­no­ści zwięk­szo­nej uwagi w następ­nych dniach. Przy­szło mu także do głowy, że może warto byłoby szybko posta­rać się o kogoś do ochrony. Nie swo­jej osoby, ale Lotte i jej matki Suzanne, która miesz­kała z nimi. Był pewien, że on sobie pora­dzi, ale Lotte była dla niego istotą naj­waż­niej­szą na świe­cie. W dodatku nie jedyną, bo za nie­całe cztery mie­siące na świe­cie miał poja­wić się ktoś, kto pew­nie zawład­nie jego ojcow­skim ser­cem.

Moskwa. Łubianka

Ludowy komi­sarz spraw wewnętrz­nych ZSRR Ław­rien­tij Beria powiódł wzro­kiem po twa­rzach swo­ich współ­pra­cow­ni­ków. Był pewien, że dosko­nale rozu­mieją jego inten­cje, ale nie zaszko­dziło spraw­dzić ich reak­cji.

– Jak zapewne pamię­ta­cie, we wrze­śniu 1939 roku, kiedy wkra­cza­li­śmy na pol­skie zie­mie, wyda­łem roz­kaz zawie­ra­jący szcze­gó­łowy wykaz dzia­łań wobec Pola­ków – mówił spo­koj­nym, jakby zmę­czo­nym gło­sem. – Naka­za­łem roz­strze­li­wa­nie bez sądu win­nych wszel­kich naru­szeń porządku. I teraz też tak ma być. Będziemy także wywo­zić tych, któ­rych trzeba się sku­tecz­nie pozbyć. Nasi ludzie mają być bez­względni wobec wro­gów już od pierw­szych dni.

Prze­rwał, aby napić się her­baty.

– Ale teraz naj­waż­niej­sze. – Zawie­sił głos. – Na odzy­ski­wa­nych przez Armię Czer­woną tere­nach dzia­łał ruch oporu wobec Niem­ców. Grupy komu­ni­styczne macie włą­czać do lokal­nych sił porząd­ko­wych, jeśli oczy­wi­ście się do tego nadają. Wszyst­kich innych par­ty­zan­tów likwi­do­wać. Wiemy, że mają swoje mrzonki o walce z nami i sta­wia­niu zbroj­nego oporu. Wybij­cie im to z głów. Tych z tej ich tak zwa­nej Armii Kra­jo­wej, dzia­ła­ją­cych dla Zachodu, zamy­kać. Przed likwi­da­cją macie wyci­snąć z nich wszelką wie­dzę na temat struk­tur pod­ziem­nych, w tym szcze­gó­łowe dane oso­bowe wspól­ni­ków. Wykazy, archiwa mają tra­fić w nasze ręce i sta­no­wić bazę infor­ma­cyjną dla dal­szych posu­nięć. Żądam, pod­kre­ślam: żądam, żeby prze­jąć ich zasoby wywia­dow­cze. Mają roz­bu­do­wane struk­tury agen­tu­ralne, które dzia­łały bar­dzo efek­tyw­nie w walce z Niem­cami. To tak zwany Oddział II Komendy Głów­nej AK. Tych ludzi macie wyłu­skać, żeby póź­niej nie było pro­ble­mów z obcą agen­turą. Dotar­cie do szcze­gó­ło­wych infor­ma­cji na temat siatki agen­tów ma być dla was prio­ry­te­tem. W poszu­ki­wa­nia włącz­cie pol­skich towa­rzy­szy, zarówno naszych funk­cjo­na­riu­szy, jak i wtyczki w ich par­tii oraz agen­tów dzia­ła­ją­cych na tere­nach wyzwo­lo­nych lub pozo­sta­ją­cych na­dal pod nie­miecką oku­pa­cją. Pil­nie ocze­kuję efek­tów takich sta­rań i mel­dun­ków o dotar­ciu do agen­tów ich wywiadu. To szcze­gól­nie zada­nie dla naszego kontr­wy­wiadu, czyli dla was, towa­rzy­szu Fio­do­tow. Ale liczę, że 1. Zarząd wywiadu zagra­nicz­nego pokaże nam jak zwy­kle, co potrafi. Towa­rzy­szu Fitin, bierz­cie się do roboty.

Wywo­łani przez Berię sze­fo­wie wio­dą­cych pio­nów ope­ra­cyj­nych NKWD ski­nie­niem głów potwier­dzili przy­ję­cie roz­kazu.

Szwajcaria. Meilen

Carl zawsze lubił wsta­wać wcze­śnie rano, kiedy w domu wszy­scy jesz­cze spali i miał czas dla sie­bie. Obec­nie nie cho­dziło mu o chwile samot­no­ści, zbyt długo marzył o powro­cie do Lotte, aby nie doce­niać tego, że wresz­cie mogą być razem. Wyko­rzy­sty­wał ten czas na poranny roz­ruch, do czego skło­niły go prze­my­śle­nia o tym, jak szybko może stra­cić formę, korzy­sta­jąc z dobro­dziejstw leni­wego życia rodzin­nego. Dla­tego co rano sta­rał się bie­gać po wzgó­rzach ota­cza­ją­cych mia­steczko.

Dzi­siaj jak zwy­kle ruszył moc­nym tem­pem ulicą, kie­ru­jąc się na szczyt wznie­sie­nia, na któ­rego zbo­czu usy­tu­owany był dom Jun­gów. Wyda­wało mu się, że jest sam na ulicy. Wil­gotny pora­nek, gdy nocne pasma mgły osia­dały na grun­cie, a w powie­trzu na­dal wiro­wały drobne kro­ple, znie­chę­cał do wycho­dze­nia z cie­płego domu. Na końcu pustej ulicy, nie­mal na skraju lasu, jego uwagi nie uszedł ruch w czar­nym samo­cho­dzie zapar­ko­wa­nym obok chod­nika. Lata dzia­ła­nia w cha­rak­te­rze agenta wywiadu wyro­biły w nim nawyk czuj­no­ści i obser­wo­wa­nia oto­cze­nia. Dla­tego nie mógł zlek­ce­wa­żyć dziw­nej sytu­acji. Mija­jąc auto, zauwa­żył, że ma zapa­ro­wane od wewnątrz szyby, jakby ktoś długo w nim sie­dział. Był zbyt bli­sko, żeby bez zatrzy­my­wa­nia się dostrzec coś wię­cej. W boga­tym rejo­nie Meilen, w któ­rym miesz­kał, samo­chody zazwy­czaj par­ko­wały na tere­nie pose­sji, a nie na ulicy. Tym bar­dziej zaś nikt nie powi­nien sie­dzieć o świ­cie w pojeź­dzie, nawet jeżeli przy­je­chał do jed­nego z miesz­kań­ców i nie chciał go budzić.

W ciszy spo­koj­nego poranka odgłos wystrzału z broni z tłu­mi­kiem był led­wie sły­szalny, ale i tak zaska­ku­jący, więc Carl zare­ago­wał dopiero po chwili. Usko­czył w bok i bły­ska­wicz­nie rozej­rzał się dookoła. Dostrzegł dobrze zbu­do­wa­nego męż­czy­znę w czar­nej krót­kiej kurtce sto­ją­cego obok samo­chodu, który nie­dawno minął. Tam­ten po chy­bio­nym pierw­szym strzale wła­śnie ponow­nie celo­wał do niego z pisto­letu. Carl rzu­cił się despe­racko w prawo, pomię­dzy naj­bliż­sze drzewa. Był to bar­dziej auto­ma­tyczny odruch niż prze­my­ślana kal­ku­la­cja, że wśród pni znaj­dzie sku­teczną osłonę.

Cho­wa­jąc się za gru­bym drze­wem, ponow­nie zer­k­nął ostroż­nie w kie­runku, gdzie powi­nien znaj­do­wać się strze­lec. Zoba­czył, że napast­nik ener­gicz­nym kro­kiem idzie w jego stronę, zamie­rza­jąc dokoń­czyć swoje zada­nie. Z samo­chodu wysiadł drugi męż­czy­zna i trzy­ma­jąc w ręku pisto­let, rów­nież kie­ro­wał się tam, gdzie ukrył się von Wedel.

Zro­zu­miał, że nie ma chwili do stra­ce­nia. Dwóch uzbro­jo­nych prze­ciw­ni­ków to zde­cy­do­wa­nie za dużo, żeby pró­bo­wać sta­wić im czoła. Pobiegł pomię­dzy gęsto rosną­cymi drze­wami, licząc na to, że osło­nią go przed kolej­nymi strza­łami. Nasłu­chi­wał, ale z tyłu nie sły­szał nic podej­rza­nego. Po kil­ku­na­stu metrach tra­fił na zna­jomą ścieżkę, którą codzien­nie bie­gał. Zwy­kle poru­szał się po szczy­cie wzgó­rza, aby na końcu pła­skiego terenu skie­ro­wać się w dół w stronę Jeziora Zury­skiego. Odru­chowo teraz też nią pobiegł. Przed oczami miał na­dal podej­rzany samo­chód i nie mógł sobie wyba­czyć, że nie zacho­wał więk­szej czuj­no­ści.

Po pew­nym cza­sie zatrzy­mał się i obej­rzał do tyłu. Nikogo nie zoba­czył, nato­miast pomię­dzy drze­wami naj­pierw usły­szał, a potem zauwa­żył zarys wolno poru­sza­ją­cego się pojazdu. Roślin­ność była zbyt gęsta, aby mógł roz­po­znać, co jedzie pobli­ską drogą, ale natych­miast pomy­ślał o czar­nym samo­cho­dzie. Ana­li­zo­wał gorącz­kowo sytu­ację. Kto go ściga? Hitle­row­skie służby? To był logiczny wnio­sek. Nie odno­to­wał jed­nak dotąd żad­nych symp­to­mów, żeby służby spe­cjalne III Rze­szy mogły się nim inte­re­so­wać i odna­leźć go w Szwaj­ca­rii. Może jed­nak ban­dyci polu­jący na boga­tego miesz­kańca Meilen? Nie, to bzdura! Wró­ciła kon­cep­cja, że ujaw­nie­nie jego dzia­łal­no­ści jako pol­skiego agenta wewnątrz nie­miec­kiego wywiadu woj­sko­wego, a w szcze­gól­no­ści udział w wykra­dze­niu z taj­nego obiektu w Doli­nie Olczy­skiej cen­nego archi­wum mogły skło­nić sze­fów Głów­nego Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy do zemsty. Dosko­nale pamię­tał dra­ma­tyczną roz­mowę w gabi­ne­cie komen­danta ośrodka, w trak­cie któ­rej kil­ka­krot­nie padało nazwi­sko szefa wywiadu Wal­tera Schel­len­berga jako nad­zo­ru­ją­cego misję Obersturmbannführera Wanke, z zacie­kło­ścią ści­ga­ją­cego Carla. Czy wobec zbli­ża­ją­cego się upadku Rze­szy mogli zde­cy­do­wać się wysłać ludzi, aby uka­rać zdrajcę? To był jedyny roz­sądny wnio­sek.

Za drze­wami sil­nik zgasł i wyda­wało mu się, że usły­szał trza­śnię­cie drzwi­czek samo­cho­do­wych. Posta­no­wił spraw­dzić, co to ozna­cza. Pomię­dzy rośli­nami zoba­czył, że dwaj męż­czyźni wcho­dzą do lasu. Obaj mieli tym razem schme­is­sery. Teraz nie miał już żad­nych wąt­pli­wo­ści – z pew­no­ścią polo­wali na niego. Pobiegł ścieżką, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Sta­rał się poru­szać jak naj­ci­szej w nadziei, że nie usły­szą jego kro­ków. Widząc prze­rze­dza­jące się drzewa, pomy­ślał, że uciek­nie tym dwóm. I wów­czas padł kolejny strzał, a kula prze­le­ciała tuż obok jego głowy.

Rzu­cił się na zie­mię. Leżąc pomię­dzy rośli­nami, na mokrej ściółce, czuł para­li­żu­jącą bez­rad­ność. Ten, kto przed chwilą strze­lił do niego, blo­kuje mu dal­szą drogę ucieczki. Z tyłu zapewne zbli­żali się ci dwaj z pisto­le­tami maszy­no­wymi. Pozo­sta­wało zerwać się i biec w poprzek gęstego zagaj­nika, licząc, że jed­nak uda się zmy­lić pogoń. Ale nie wie­dział, czy nie byłoby to wysta­wie­nie się na cel. Zda­wało mu się, że sły­szy ciche kroki na igli­wiu. Już miał się zerwać, gdy nagle dobiegł go okrzyk od strony ulicy:

– Co tam się dzieje?! Kto strze­lał?!

Uniósł ostroż­nie głowę i naj­pierw zauwa­żył męż­czy­znę z pisto­le­tem sto­ją­cego metr od niego i odwró­co­nego w stronę miej­sca, skąd dobiegł głos. Przed nim, w otwar­tej bra­mie roz­le­głej rezy­den­cji dostrzegł star­szego męż­czy­znę, który ręką wska­zy­wał strzelca w czar­nej kurtce.

– Widzę cię. Co ty tam robisz?! Nie ruszaj się! Już powia­do­mi­łem poli­cję, zaraz tu będą!

Strze­lec wyćwi­czo­nym ruchem uniósł broń i wyce­lo­wał. Nie zdą­żył strze­lić, ponie­waż w tym samym momen­cie Carl sko­czył mu na plecy. Wytrą­cony pisto­let upadł na zie­mię, a męż­czy­zna pod cię­ża­rem von Wedela runął na brzuch. Carl pró­bo­wał go obez­wład­nić, obej­mu­jąc lewą ręką gar­dło prze­ciw­nika, a prawą sta­ra­jąc się wykrę­cić jego rękę. Nie dał jed­nak rady. Męż­czy­zna jakoś uwol­nił się od chwytu za gar­dło i szyb­kim ruchem ciała wysu­nął się spod von Wedela. Zerwał się na nogi i sta­nął gotowy do walki. Carl celowo spo­wol­nił pod­no­sze­nie się z ziemi, by nagłym manew­rem wycią­gnię­tymi rękami zaata­ko­wać nogi tam­tego. Pomimo szyb­kiej reak­cji prze­ciw­nika von Wede­lowi udało się chwy­cić jego jedną koń­czynę, po czym szarp­nął ją, powo­du­jąc upa­dek tam­tego. Carl rzu­cił się w jego stronę, chcąc wyko­rzy­stać to, co uznał za prze­wagę. Jed­nak nim upadł na męż­czy­znę, został tra­fiony moc­nym cio­sem w twarz. Lekko go to zamro­czyło, przez co tam­ten zdo­łał na niego sko­czyć. Jed­no­cze­śnie od strony lasu roz­legł się ciężki tupot. Carl zro­zu­miał, że nad­bie­gają wspól­nicy męż­czy­zny, z któ­rym wal­czył, i zaraz siły staną się bar­dzo nie­równe. Sły­szał kolejne okrzyki dobie­ga­jące sprzed pobli­skiej rezy­den­cji, mające zapewne wystra­szyć napast­ni­ków. Prze­rwała je krótka seria ze schme­is­sera, po któ­rej star­szy męż­czy­zna nagle zamilkł.

Von Wedel poczuł, jak na jego twarz spa­dają jedno po dru­gim ude­rze­nia pię­ścią. Sta­rał się osło­nić lewym przed­ra­mie­niem przed kolej­nymi cio­sami, a prawą ręką roz­pacz­li­wie walił w prze­ciw­nika. Bar­dziej niż ból z powodu cio­sów tam­tego czuł wście­kłość, wie­dząc, że we trójkę tamci szybko go poko­nają. Pró­bo­wał się jesz­cze szar­pać w nadziei, że zrzuci z sie­bie prze­ciw­nika. Kiedy prawą dło­nią szu­kał opar­cia na ziemi, nagle wyczuł jakiś twardy przed­miot. Zro­zu­miał, że obok niego leży pisto­let tam­tego. Jego prze­ciw­nik jed­nak rów­nież zauwa­żył leżącą broń i pró­bo­wał chwy­cić ją lewą ręką. Carl był szyb­szy, a w dodatku miał szczę­ście, gdyż pisto­let leżał w pozy­cji pasu­ją­cej do dłoni. Nie zasta­na­wia­jąc się nawet chwili, bły­ska­wicz­nie skie­ro­wał broń w stronę prze­ciw­nika i naci­snął spust. Miał wra­że­nie, że huk wystrzału roz­sa­dził mu głowę, ale natych­miast strze­lił jesz­cze raz. Od razu poczuł, jak bez­władne ciało męż­czy­zny zaczyna osu­wać się w lewą stronę. Z powodu nie­zno­śnego bólu w uszach dopiero po chwili usły­szał gdzieś bli­sko dźwięk syreny samo­chodu poli­cyj­nego. Towa­rzy­szył mu odgłos dłu­gich serii z pisto­letów maszy­no­wych. Carl uniósł głowę i zdą­żył jesz­cze dostrzec plecy dwóch męż­czyzn wbie­ga­ją­cych do lasu. Jeden odwró­cił się i posłał kolejną serię w stronę ulicy. O tym, że nie tra­fił, świad­czył fakt, iż w jego stronę padły kolejne strzały z pisto­letów. Po chwili obok von Wedela uklęk­nął szwaj­car­ski poli­cjant, ostroż­nie spraw­dza­jąc, w jakim jest sta­nie.

A Car­lowi przez głowę prze­le­ciała zaska­ku­jąca myśl: „Znowu jestem w akcji!”.

Londyn. Biura Oddziału VI Sztabu Naczelnego Wodza

Puł­kow­nik Tade­usz Janicki, szef Oddziału VI, palił ner­wowo papie­rosa, sto­jąc przy oknie swo­jego gabi­netu. Zazwy­czaj widok na Upper Bel­grave Street i naroż­nik Wil­ton Street uspo­ka­jał go, co poma­gało przy podej­mo­wa­niu decy­zji w naj­trud­niej­szych spra­wach. Nie­stety, dzi­siaj był zbyt mocno zde­ner­wo­wany i zda­wało mu się, że trudno będzie ten stan zmie­nić. Za chwilę miała zacząć się narada, którą zwo­łał w try­bie pil­nym po otrzy­ma­niu depe­szy z wal­czą­cej War­szawy. Nie­na­wi­dził, gdy rze­czy­wi­stość go zaska­ki­wała. Jako ofi­cer z dłu­go­let­nim sta­żem wszyst­kie ważne tematy i zada­nia miał zapla­no­wane z wyprze­dze­niem. A nawet jeżeli cze­kały na decy­zje, to przy­naj­mniej nad nimi pano­wał. Gdy poja­wiało się coś z zasko­cze­nia, bar­dzo źle się z tym czuł. Oczy­wi­ście była wojna, więc nie dało się nad wszyst­kim pano­wać, ale mimo to nie akcep­to­wał sytu­acji, kiedy ludzie nie wywią­zy­wali się pra­wi­dłowo z przy­pi­sa­nych im obo­wiąz­ków. Bo potem ktoś inny, czyli w tym wypadku on, musiał wszystko rato­wać. Dobrze by było, gdyby rzecz koń­czyła się wyłącz­nie na dobrej decy­zji, ale czę­sto, tak jak teraz, musiały za tym pójść nie­bez­pieczne dzia­ła­nia na tere­nie oku­po­wa­nym przez wroga.

Puka­nie do drzwi prze­rwało jego ponure roz­wa­ża­nia. W progu gabi­netu sta­nął jego zastępca, pod­puł­kow­nik Jan Sza­rzyń­ski, za któ­rym dostrzegł syl­wetki ocze­ki­wa­nych gości.

– Sze­fie, możemy? – zapy­tał grzecz­no­ściowo Sza­rzyń­ski.

– Wchodź­cie, po co te cere­giele – ziry­to­wał się gospo­darz.

Ruszył w stronę ofi­ce­rów wcho­dzą­cych do pomiesz­cze­nia. Ser­decz­nie przy­wi­tał się z sze­fem Wydziału Wywia­dow­czego Oddziału II, puł­kow­ni­kiem Ryszar­dem Smo­liń­skim, i majo­rem Micha­łem Woź­nia­kiem, kie­ru­ją­cym Refe­ra­tem Niemcy w Wydziale Wywia­dow­czym. Wska­zał im miej­sca przy stole kon­fe­ren­cyj­nym. Szybko zde­cy­do­wali, że wszy­scy piją kawę.

– Czyż­byś wymy­ślił jakieś genialne posu­nię­cie zmie­nia­jące sytu­ację w War­sza­wie? – zapy­tał żar­to­bli­wie Smo­liń­ski.

– Chciał­bym, Ryszard, ale los naszej sto­licy, jak sam wiesz, jest prze­są­dzony, do tego cały czas poja­wiają się nowe pro­blemy. Fakt, zwią­zane z powsta­niem, lecz także z waszymi spra­wami… – Janicki urwał na widok adiu­tanta wno­szą­cego dzba­nek kawy i fili­żanki.

– Dobrze znam sytu­ację – odpo­wie­dział szef Wydziału Wywia­dow­czego. – Ale wspo­mi­na­jąc o naszych tema­tach, zacie­ka­wi­łeś mnie.

Janicki pocze­kał, aż za adiu­tan­tem zamkną się drzwi, i wyjął kartkę papieru z leżą­cej na stole teczki. Podał ją Smo­liń­skiemu.

– Masz, czy­taj. Przy­szło dwie godziny temu.

Puł­kow­nik uważ­nie zapo­znał się z depe­szą, po czym podał ją majo­rowi Woź­nia­kowi. Kiedy ten skoń­czył, głos zabrał ponow­nie gospo­darz.

– Jak widzi­cie, sytu­acja w kraju zaczyna być tra­giczna. Nie mówię o powsta­niu, bo to jest oczy­wi­ste, ale o wywią­zy­wa­niu się z naj­waż­niej­szych obo­wiąz­ków przez odpo­wie­dzialne za nie komórki Komendy Głów­nej AK. Kon­cep­cja ewa­ku­acji kar­to­teki naszej agen­tury z okrę­gów na wscho­dzie była słuszna i została ona dobrze prze­pro­wa­dzona. Tym bar­dziej że, jak sami wie­cie, zagro­że­nie było podwójne. Przede wszyst­kim ze strony Gestapo czy SD, ale też z racji zbli­ża­ją­cej się ofen­sywy sowiec­kiej. Wszystko się jed­nak udało, a Oddział II Komendy Głów­nej zadzia­łał z wyprze­dze­niem i sku­tecz­nie. Nawet to, że póź­niej dołą­czono do tego zbioru rów­nież kar­to­teki naszych ludzi z okręgu bia­ło­stoc­kiego, lubel­skiego i pod­okręgu rze­szow­skiego, też rozu­miem. Zaraz po wybu­chu powsta­nia w to samo miej­sce tra­fiły naj­waż­niej­sze doku­menty okręgu war­szaw­skiego i okręgu radom­sko-kie­lec­kiego. Ale że nie zna­le­ziono lep­szego i pew­niej­szego miej­sca na ich zde­po­no­wa­nie niż pałac w Zabo­ro­wie, tego już nie rozu­miem. A wy wie­dzie­li­ście o tym? – zwró­cił się do ofi­ce­rów Oddziału II.

– Dosta­li­śmy krótką infor­ma­cję z kraju – odpo­wie­dział puł­kow­nik Smo­liń­ski. – Nikt nas nie pytał o zda­nie, w końcu to decy­zja naszych kole­gów w Pol­sce. Uzna­łem za naj­waż­niej­sze, że te doku­menty zna­la­zły się na tere­nie nie­za­gro­żo­nym prze­ję­ciem ich przez wroga, przy­naj­mniej tego idą­cego ze wschodu.

– No dobrze, ale scho­wać je w majątku, gdzie sie­dzą Niemcy? – Janicki nie mógł z tym się pogo­dzić.

– Naj­ciem­niej pod latar­nią – spró­bo­wał zażar­to­wać Sza­rzyń­ski, ale nie wywo­łał tym u zebra­nych nawet cie­nia uśmie­chu; tylko w oczach Woź­niaka zauwa­żył uzna­nie.

– Uzna­jąc, że na oku­po­wa­nym tere­nie fak­tycz­nie nie­wiele jest dobrych miejsc do prze­cho­wy­wa­nia tak waż­nego archi­wum, mogę zgo­dzić się z tą kon­cep­cją – oce­nił szef Oddziału VI. – Tym bar­dziej że mająt­kiem w Zabo­ro­wie na­dal zarzą­dzał nasz czło­wiek, który ukrył doku­menty, a miesz­czące się tam komórki wojsk nie­miec­kich dawały cał­kiem sporą pew­ność, że nikt w tym miej­scu nie będzie szu­kał naszych archi­wów. Oka­zało się jed­nak, jak prze­czy­ta­li­ście w depe­szy Oddziału II, że sytu­acja dra­ma­tycz­nie ich zasko­czyła. Po pierw­sze, pałac w Zabo­ro­wie nie­ocze­ki­wa­nie zajął sztab 5. Dywi­zji Pan­cer­nej SS „Wiking”, a w rejo­nie roz­lo­ko­wano jej jed­nostki. Po dru­gie, Józef Matecki, zarządca Zabo­rowa, został wyrzu­cony z majątku i nie wia­domo, gdzie obec­nie prze­bywa. A po trze­cie, i to może jest najbar­dziej nie­po­ko­jące, kilka dni temu znik­nął Fran­ci­szek Stańko, ofi­cer Refe­ratu Wschód, który od początku ope­ra­cji zaj­mo­wał się ewa­ku­acją wszyst­kich kar­to­tek. Czyli w tej chwili nie ma kon­taktu z żad­nym z tych, któ­rzy ukryli doku­menty. A poza nimi nikt nie wie, gdzie dokład­nie je scho­wano. Jak byście oce­nili naszą obecną sytu­ację?

– Sie­dzimy po uszy w gów­nie – stwier­dził bez ogró­dek Jan.

– Czeka nas dużo roboty – zare­ago­wał bar­dziej dyplo­ma­tycz­nie major Woź­niak.

– Michał, doce­niam twoje lapi­darne wnio­ski, choć Jan też ma rację – zauwa­żył szef Oddziału VI.

W jego gło­sie poja­wiła się wesoła nuta, która spo­wo­do­wała, że napięta atmos­fera została roz­ła­do­wana, a zebrani ofi­ce­ro­wie lekko się uśmiech­nęli.

Janicki dopił kawę, po czym popa­trzył poważ­nie na Sza­rzyń­skiego i Woź­niaka.

– Skoro tak pali­cie się do tej roboty, to pro­szę – oznaj­mił iro­nicz­nie. – Boisko jest wasze, znajdź­cie zawod­ni­ków i wygraj­cie dla nas ten mecz. Pamię­taj­cie tylko, że zasady tej gry okre­śla i sędziów wyzna­cza nasz prze­ciw­nik. I spiesz­cie się, bo ze wschodu nad­cho­dzi kolejny zawod­nik, tym razem wagi cięż­kiej. A jak włą­czy się w poszu­ki­wa­nia, to może nam bar­dzo utrud­nić życie. Gotowi do dzia­ła­nia? Bo mnie już głowa boli od myśle­nia na ten temat.

– Skoro szef filo­zo­ficz­nie roz­pra­wiał o tym meczu, to pozwolę sobie kon­ty­nu­ować – zaczął Sza­rzyń­ski. – Kilka mie­sięcy temu wygra­li­śmy trudne zawody w Doli­nie Olczy­skiej i potem na Pod­halu. Zgar­nę­li­śmy pełną pulę od Niem­ców, nasi pra­wie w kom­ple­cie wró­cili do szatni, a my dosta­li­śmy awanse od Naczel­nego Wodza. Jak tam się powio­dło, a zawody były z gatunku tych ska­za­nych na porażkę, to i obec­nie podej­miemy to wyzwa­nie. Jak myślisz, Michał?

– Zga­dzam się, cho­ciaż tak szcze­rze, to podob­nie jak poprzed­nio nie mam poję­cia, co mogli­by­śmy zro­bić – przy­znał Woź­niak. – W spra­wie archi­wum nie­miec­kiego wywiadu w Olczy­skiej dys­po­no­wa­li­śmy kil­koma atu­tami: na miej­scu zna­lazł się nasz „Amber”, a Piotr Mular­czyk ze swo­imi cicho­ciem­nymi był gotów do akcji, którą wcze­śniej opra­co­wali wspól­nie z Walen­to­wi­czem. I mieli wspar­cie naszych fał­sze­rzy. A teraz co? Mular­czyk wal­czy w powsta­niu i nawet nie wiemy, czy jesz­cze żyje. Carl w domo­wych pie­le­szach w Szwaj­ca­rii. Ale jak zwy­kle podej­muję ręka­wicę i bie­rzemy się wspól­nie do roboty.

– Tak lubię – oce­nił puł­kow­nik Janicki. – W takim razie ja z Ryszar­dem wyco­fuję się na z góry upa­trzone pozy­cje na try­bu­nie, a wy dzia­łaj­cie. Tylko pamię­taj­cie o jed­nym: czas bie­gnie i mecz może nie­ocze­ki­wa­nie się zakoń­czyć.

– Odmel­do­wu­jemy się – zade­kla­ro­wał Jan Sza­rzyń­ski.

Po tych sło­wach on i Woź­niak wstali i opu­ścili prze­ło­żo­nych.

Szwajcaria. Meilen

Pogoda we wrze­śniu w oko­li­cach Zury­chu wygląda podob­nie jak w więk­szo­ści euro­pej­skich miast o tej porze roku. Z pew­no­ścią jest cie­plej niż na połu­dniu Szwaj­ca­rii. Tyle że wrze­sień wiąże się z dużą liczbą desz­czo­wych dni. Ten dzień był jed­nak sło­neczny i cie­pły. Lotte sie­działa na tara­sie, a Carl, patrząc na nią, nie mógł uwie­rzyć w swoje szczę­ście. Nie­długo zosta­nie ojcem. Oboje z Lotte liczyli, że uro­dzi im się córka, i już nawet wybrali dla niej imię: Sophie. Gdyby jed­nak był chło­piec, to miał otrzy­mać imię po ojcu Lotte, czyli Wal­ter.

Nie­długo wszystko miało się zmie­nić. Wojna w Euro­pie zbli­żała się do zakoń­cze­nia. Carl liczył, że nie­długo Niemcy ska­pi­tu­lują i na kon­ty­nen­cie zapa­nuje pokój. Ludzie prze­staną bać się o swoje życie i o to, jakie jesz­cze nie­szczę­ścia mogą ich spo­tkać.

Po dra­ma­tycz­nych prze­ży­ciach poprzed­niego dnia von Wedel przede wszyst­kim sta­rał się uspo­koić Lotte, która tak się wystra­szyła zama­chu na męża, że zaczęła na serio bać się o jego życie. Jej matka Suzanne wzięła sprawy bez­pie­czeń­stwa w swoje ręce. Skon­tak­to­wała się z senio­rem rodu w Szwaj­ca­rii Ale­xan­drem Jun­giem i już po połu­dniu przed domem poja­wili się uzbro­jeni war­tow­nicy. Mieli peł­nić służbę przez całą dobę, towa­rzy­sząc też domow­ni­kom pod­czas wypraw do mia­sta. Przy­je­chali rów­nież robot­nicy, któ­rzy zaczęli zbi­jać z desek budkę dla ochrony tuż przed wej­ściem do willi.

Carl ana­li­zo­wał to, co się stało. Jed­nego napast­nika zabił, pozo­stali ucie­kli przed poli­cją. Szwaj­car­skie służby szybko usta­liły, że zastrze­lony męż­czy­zna miał fał­szywe doku­menty. Deli­kat­nie suge­ro­wały, że napast­nicy mogli przy­być z Rze­szy. Von Wedel był pewien, że napad był ope­ra­cją zor­ga­ni­zo­waną przez służbę wywiadu woj­sko­wego lub inną jed­nostkę reali­zu­jącą takie zada­nia spe­cjalne. Za wszyst­kim naj­praw­do­po­dob­niej stał Wal­ter Schel­len­berg, który pałał żądzą zemsty na zdrajcy Rze­szy i sprawcy znik­nię­cia bez­cen­nego zbioru danych nie­miec­kiej agen­tury. Nie mógł wyklu­czyć, że może dojść do kolej­nej próby zama­chu. Nie mar­twił się o sie­bie. Naj­więk­sze obawy wywo­ły­wała w nim per­spek­tywa zama­chu na Lotte. Na samą myśl o moż­li­wym zagro­że­niu dla jego cię­żar­nej żony czuł ogar­nia­jącą go wście­kłość. Liczył na to, że stała ochrona jego rodziny poprawi sytu­ację. Wie­dział też, że Ale­xan­der Jung, przy swo­ich roz­le­głych zna­jo­mo­ściach w szwaj­car­skich sfe­rach rzą­do­wych, nawią­zał już kon­takt z kie­row­nic­twem kontr­wy­wiadu, pro­sząc o oto­cze­nie kon­trolą ope­ra­cyjną Carla i jego naj­bliż­szych. Miał jed­nak wąt­pli­wo­ści, czy to gwa­ran­tuje im bez­pie­czeń­stwo.

W życiu von Wedela ostat­nio wyda­rzyło się tyle, że nie mógł sobie wyobra­zić, aby mogło zda­rzyć się wiele wię­cej, zwłasz­cza coś tak złego. Zamach na jego życie był w tym, co się działo, nie­ocze­ki­wa­nym dyso­nan­sem. Bo prze­cież rodzina Jun­gów przy­jęła go do swo­jego grona, i to nawet zanim wszy­scy spo­tkali się na jego ślu­bie z Lotte. Nie mógł go udzie­lić biskup Augs­burga Andreas Jung, tak jak kie­dyś wspól­nie usta­lili, ponie­waż po aresz­to­wa­niu swo­jego brata gene­rała Wal­tera Junga został zatrzy­many i inter­no­wany w jakimś klasz­to­rze. Ślub zawarli – w dużej mie­rze dzięki zmy­słowi orga­ni­za­cyj­nemu Suzanne – w poło­wie wrze­śnia, który może nie jest wyma­rzo­nym mie­sią­cem na uro­czy­sto­ści weselne, ale dla ludzi przy­zwy­cza­jo­nych do szwaj­car­skiej pogody tak samo dobrym jak mie­siące wio­senne czy let­nie. Tym bar­dziej że mło­dzi spie­szyli się, aby zdą­żyć przed przyj­ściem na świat ich pocie­chy. Ter­min porodu wypa­dał w stycz­niu.

Carl miał świa­do­mość, że wojna świa­towa i lata pracy agen­tu­ral­nej dla pol­skiego wywiadu cał­ko­wi­cie go zmie­niły. Wcze­śniej był bez­tro­skim mło­dzień­cem, mają­cym wspar­cie w boga­tej rodzi­nie. Nie musiał podej­mo­wać poważ­nych, życio­wych decy­zji – wszystko miał podane na tacy. Doj­ście do wła­dzy w Niem­czech Par­tii Naro­do­wo­so­cja­li­stycz­nej i roz­po­czę­cie krwa­wej wojny zmu­siły go do szyb­kiego doj­rze­wa­nia i zro­zu­mie­nia zacho­dzą­cych wyda­rzeń. Wcze­śnie prze­jął od ojca anty­fa­szy­stow­skie poglądy i wrogi sto­su­nek do zabor­czej poli­tyki władz III Rze­szy. Prze­ko­na­nie o koniecz­no­ści walki ze złem, jakim był nazizm i jego par­cie do znisz­cze­nia demo­kra­cji oraz wol­no­ści, przy­czy­niło się do zgody na współ­pracę z pol­skim wywia­dem. Ni­gdy nie żało­wał tej decy­zji, a był wręcz dumny ze swo­jego wkładu w zbli­ża­jące się zwy­cię­stwo alian­tów. Cza­sami zasta­na­wiał się, czy jest zdrajcą swo­jego narodu. Przy­zna­wał się do zdrady ojczy­zny w kate­go­riach gene­ral­nych. Ale jed­no­cze­śnie uwa­żał, że jego dzia­ła­nie odby­wało się w warun­kach wyż­szej koniecz­no­ści i było w pełni uza­sad­nione potrzebą poko­na­nia zbrod­ni­czego reżimu. Kiedy myślał o ostat­nich latach, przy­po­mi­nały mu się naj­waż­niej­sze dzia­ła­nia ope­ra­cyjne. Pozy­ski­wane tajne infor­ma­cje, doku­menty, nie­bez­pieczne spo­tka­nia… Także sytu­acja w szkole wywiadu w Doli­nie Olczy­skiej, gdy Obersturmbannführer Man­fred Wanke roz­pra­co­wał go jako agenta obcego wywiadu i miał go aresz­to­wać. To był naj­bar­dziej kry­tyczny moment jego dzia­łal­no­ści ope­ra­cyjnej i gdyby zda­rze­nia uło­żyły się ina­czej, tra­fiłby do izby prze­słu­chań SD, a potem zapewne przed plu­ton egze­ku­cyjny. Zdo­by­cie archi­wum nie­miec­kiego wywiadu woj­sko­wego wspól­nie z grupą cicho­ciem­nych, szczę­śliwa ewa­ku­acja tych doku­men­tów naj­pierw do Włoch, a potem do Wiel­kiej Bry­ta­nii sta­no­wiły część prze­szło­ści, która obec­nie zda­wała się jedy­nie nie­wiele zna­czącą chwilą.

Carl od zakoń­cze­nia ope­ra­cji „Fre­edom” był ofi­cjal­nym kon­sul­tan­tem Oddziału II Sztabu Naczel­nego Wodza i innych pol­skich służb spe­cjal­nych. Chęt­nie dzie­lił się swoją wie­dzą na temat służb nie­miec­kich. Wiele razy zapra­szały go na narady bry­tyj­skie orga­ni­za­cje wywia­dow­cze i kontrwywia­dow­cze. Stał się posta­cią znaną i bar­dzo cenioną za wysoką wie­dzę fachową oraz osią­gnię­cia w pracy ope­ra­cyj­nej. Pod­czas jed­nego ze spo­tkań otrzy­mał pro­po­zy­cję pod­ję­cia pracy w MI6, przy­go­to­wu­ją­cej się do nowych zadań ope­ra­cyj­nych już po zakoń­cze­niu wojny. Von Wedel popro­sił o czas do namy­słu, na co kie­row­nic­two wywiadu bry­tyj­skiego z koniecz­no­ści przy­stało. Roz­mowa Carla z Lotte na ten temat zakoń­czyła się wła­ści­wie na niczym, gdyż młoda żona nie widziała żad­nego uza­sad­nie­nia, aby Carl dzie­lił swój czas pomię­dzy Meilen i Lon­dyn, tym bar­dziej gdyby miał znowu nie­po­trzeb­nie ryzy­ko­wać. Nie cier­pieli na brak pie­nię­dzy i ofert pracy dla jej męża.

Carl zaraz po przy­by­ciu do Szwaj­ca­rii, opo­wia­da­jąc o swo­ich nie­daw­nych prze­ży­ciach, przy­znał się Lotte, że przed wojną pod­jął współ­pracę z pol­skim wywia­dem i przez lata dzia­łał jako pol­ski agent. Nawet jeżeli był to dla niej szok, to oka­zała jedy­nie lek­kie zasko­cze­nie. Jako anty­fa­szystka, dodat­kowo nie­na­wi­dząca hitle­row­ców za roz­strze­la­nie ojca uczest­ni­czą­cego w spi­sku prze­ciwko wła­dzy Hitlera, stwier­dziła, że każda dzia­łal­ność mająca na celu poko­na­nie reżimu jest wła­ściwa. Do tej kwe­stii ni­gdy nie wra­cali.

Londyn. Biura Oddziału VI Sztabu Naczelnego Wodza

– Zdaje się, że znowu mamy roz­strzy­gnąć losy tej wojny we dwóch – zażar­to­wał Michał Woź­niak. – To twoja kwe­stia sprzed pię­ciu mie­sięcy.

– Gra­tu­luję ci świet­nej pamięci – odpo­wie­dział Sza­rzyń­ski. – Ten cytat przyj­muję jako wróżbę powo­dze­nia. Choć podob­nie jak wów­czas wydaje mi się, że wyrwa­nie naszych doku­men­tów z pomiesz­czeń sztabu dywi­zji pan­cer­nej SS gra­ni­czy z samo­bój­stwem.

– Czas pły­nie. Co robimy?

– Dobrze, zacznijmy. – Jan stał się nagle kon­kretny. – Mamy zapla­no­wać, jak odzy­skać archi­wum naszego wywiadu, które znaj­duje się w pałacu w Zabo­ro­wie, oraz jak je stam­tąd prze­rzu­cić do Lon­dynu. Obiekt pil­no­wany jest przez gre­na­die­rów SS; i jesz­cze jeden dro­biazg, tak naprawdę to nie wiemy, gdzie ukryte są doku­menty.

– A więc wypa­da­łoby odna­leźć zarządcę Józefa Matec­kiego, który gdzieś scho­wał depo­zyt – stwier­dził Michał. – Wybrać wyko­naw­ców ope­ra­cji i zde­cy­do­wać, czy wpa­dają do pałacu na chama i wieją z doku­men­tami, czy pla­nu­jemy coś bar­dziej kunsz­tow­nego.

– Do kate­go­rii pro­ble­mów dodał­bym jesz­cze fakt moż­li­wego aresz­to­wa­nia porucz­nika Stańki, który gdzieś znik­nął, a który wie o miej­scu ukry­cia doku­men­tów. Jeśli ujaw­niłby je Niem­com, to nasze szanse zdo­by­cia tych papie­rów zma­leją do zera.

– Pomi­nę­li­śmy jakiś atut w naszych rękach? – zapy­tał Woź­niak.

– Oba­wiam się, że nie. – Sza­rzyń­ski poki­wał smutno głową. – Wiesz co, bry­tyj­skim zwy­cza­jem zro­bię nam po drinku, żeby prze­ja­śniło nam się w gło­wach.

Gospo­darz pod­niósł się z fotela, nalał whi­sky do szkla­nek i dodał wody. Gdy wznie­śli toast za powo­dze­nie, prze­szli do kon­kre­tów.

– Zapro­po­no­wał­bym wariant podobny do ope­ra­cji „Fre­edom” – powie­dział nagle Michał. – Oddział naszych, poda­ją­cych się za Niem­ców i dys­po­nu­ją­cych wia­ry­god­nymi doku­men­tami, wkra­cza do Zabo­rowa. Mają zada­nie odna­le­zie­nia pol­skich doku­men­tów, scho­wa­nych w pałacu na przy­kład przed wojną. Potem zabie­rają archi­wum i odjeż­dżają w nie­znane.

– Dla mnie trzyma się kupy – oce­nił Sza­rzyń­ski. – Szcze­góły dopra­cu­jemy. Jako wyko­naw­ców widział­bym moich ludzi. Grupa Mular­czyka wyje­chała do kraju z wła­sną radio­sta­cją, więc jeśli żyją, nawią­za­nie kon­taktu nie powinno być pro­ble­mem. Trzeba by ich wyrwać z powsta­nia i pil­nie skie­ro­wać w rejon Zabo­rowa. Powinni sami poszu­kać admi­ni­stra­tora, bo bez jego wie­dzy nie mamy żad­nych szans. Potrze­bu­jemy pod­ro­bio­nych doku­men­tów i mun­du­rów, w któ­rych będą dzia­łać. To wszystko? Coś za łatwo to wygląda.

– Nie szu­kaj sztucz­nych pro­ble­mów. Moim zda­niem, jak pona­wiamy wcze­śniej­sze roz­wią­za­nia, to przy­dałby nam się Carl von Wedel – stwier­dził Woź­niak. – Praw­dziwy Nie­miec może się bar­dzo przy­dać, żeby ope­ra­cja w pałacu prze­bie­gła gładko. „Amber” spraw­dził się w akcji na Pod­halu, więc byłby wzmoc­nie­niem oddziału two­ich cicho­ciem­nych.

– Tylko czy się zgo­dzi? – wyra­ził powąt­pie­wa­nie Jan Sza­rzyń­ski. – Jego żona spo­dziewa się dziecka i ta oko­licz­ność może być prze­szkodą nie do poko­na­nia. Wiesz, jak bar­dzo jest zako­chany w Lotte.

– Biorę na sie­bie to, by go prze­ko­nać – zade­kla­ro­wał Michał. – Naj­waż­niej­sze to pil­nie ścią­gnąć go do Lon­dynu, wtedy reszta pój­dzie gładko.

– Oby – rzu­cił Sza­rzyń­ski.

Warszawa. Rejon placu Wilsona

Po zapad­nię­ciu zmroku zostali zlu­zo­wani. Skie­ro­wano ich do roz­le­głych piw­nic, gdzie znaj­do­wały się mię­dzy innymi kwa­tera dowódcy odcinka oraz tym­cza­sowy punkt sani­tarny. Po skrom­nym posiłku każdy z cicho­ciem­nych zna­lazł sobie jakieś miej­sce w zatło­czo­nych pomiesz­cze­niach i wkrótce więk­szość z nich już spała. Mular­czyk odbył krótką roz­mowę z prze­ło­żo­nym na temat bie­żą­cej sytu­acji powsta­nia, po któ­rej ode­chciało mu się spać. Sie­dział oparty o ścianę bli­sko wej­ścia, kiedy dostrzegł wcho­dzącą do piw­nicy ekipę sani­tarną, leka­rza i dwie sani­ta­riuszki. Pochło­nięty ponu­rymi myślami, zapewne nie zain­te­re­so­wałby się spe­cjal­nie tymi oso­bami, które już miały znik­nąć w dal­szej czę­ści piw­nicy, gdzie leżeli ranni, gdyby coś nie zwró­ciło jego uwagi. Syl­wetka jed­nej z dziew­czyn wydała mu się zna­joma. Poczuł szyb­sze bicie serca. W pierw­szej chwili pró­bo­wał sobie tłu­ma­czyć, że to, o czym pomy­ślał, jest zupeł­nie nie­moż­liwe, w końcu jed­nak pod­niósł się z pod­łogi i prze­szedł do czę­ści, gdzie odby­wały się zabiegi medyczne.

Był żoł­nie­rzem, wal­czył na woj­nie, a w powsta­niu uczest­ni­czył drugi mie­siąc, ale to, co zoba­czył, prze­ra­ziło go. Na kocach leżą­cych na pod­ło­dze odby­wała się ope­ra­cja. Dookoła usta­wiono kilka lamp naf­to­wych, zapewne oszczę­dza­nych w takim celu. Lekarz klę­czał pochy­lony nad jęczą­cym ran­nym, a asy­sto­wały mu sani­ta­riuszki. Z toreb sani­tar­nych wyjęto nie­liczne narzę­dzia, kilka opa­trun­ków, zwoje ban­daży i jakieś butelki, naj­pew­niej z medy­ka­men­tami. Nie znał się na tym i nawet nie pró­bo­wał zga­dy­wać, co to jest. Ode­rwał wzrok od otwar­tego brzu­cha ope­ro­wa­nego i zer­k­nął na syl­wetkę dziew­czyny, która wcze­śniej go zafra­po­wała.

Widział ją co prawda od tyłu, ale w lep­szym świe­tle niż w poprzed­nim pomiesz­cze­niu. Jego prze­czu­cie, że to ona, zda­wało się potwier­dzać. Wła­śnie poda­wała leka­rzowi jakieś narzę­dzie i zoba­czył jej pro­fil. To była Zosia!

Poczuł, jak serce zaczyna łomo­tać mu w piersi, tak jakby chciało się wyrwać. Wyko­nał krok w stronę dziew­czyny, ale natych­miast zatrzy­mał się, uprzy­tam­nia­jąc sobie bez­sens tego, co chce zro­bić. „Muszę spo­koj­nie pocze­kać”, pomy­ślał, „i nie odwra­cać jej uwagi, bo życie tego powstańca jest teraz waż­niej­sze”. Usiadł za zało­mem muru i cier­pli­wie cze­kał. Cie­szył się, że może ją przy­naj­mniej obser­wo­wać.

Zabieg trwał długo, lekarz i jego asy­stentki mieli bar­dzo dużo pracy. Kiedy wresz­cie skoń­czyli i sani­ta­riuszki spa­ko­wały torby, szy­ku­jąc się do wyj­ścia, Piotr wstał i pod­szedł do Zosi.

Więk­szość lamp szybko zga­szono, nafta była zbyt cenna. Ale kiedy sta­nął przed nią, nawet przy tym nikłym świe­tle nabrał pew­no­ści, że się nie mylił. Dziew­czyna popa­trzyła na niego, zbyt zmę­czona, żeby od razu go roz­po­znać.

– Zosiu…

Jedyne, co był w sta­nie zro­bić, to wypo­wie­dzieć jej imię. Po tak dłu­gim cza­sie widział znów jej oczy, te kochane oczy. Do niej w końcu dotarło, kto przed nią stoi. Dostrzegł, jak jej powieki otwie­rają się sze­rzej z zasko­cze­nia, a na ustach poja­wia się uśmiech.

– Boże, Piotr – wyszep­tała. – To naprawdę ty?

Wycią­gnęła ręce w jego kie­runku i wresz­cie mógł ją przy­tu­lić. A i ona przy­lgnęła do niego z całych sił. Dostrzegł pły­nące po jej policz­kach łzy. Pochy­lił głowę i zaczął ją cało­wać. Zare­ago­wała od razu, odwza­jem­nia­jąc poca­łu­nek.

– „Stu­dentka”. – Męski głos wyra­ża­jący lekką iry­ta­cję spo­wo­do­wał, że Zosia drgnęła i odsu­nęła się od Pio­tra.

Obok nich stał znie­cier­pli­wiony lekarz. Chyba jed­nak poczuł, że jego ton był nieco prze­sa­dzony, bo następne zda­nie wypo­wie­dział znacz­nie łagod­niej.

– Musimy iść. Nasi chłopcy cze­kają – dorzu­cił jakby dla uspra­wie­dli­wie­nia.

– Kochany mój – wyszep­tała Mular­czy­kowi do ucha Zosia. – Jak się cie­szę, że żyjesz. Skoro odna­leź­li­śmy się po tych kilku latach, to już nie możemy się roz­stać. Boże, ileż ja o tobie myśla­łam… Pro­szę, cze­kaj na mnie jutro wie­czo­rem, będziemy tutaj tak samo jak dzi­siaj, to nasza stała nocna trasa. A teraz prze­pra­szam cię, Pio­tru­siu, ale muszę już iść. Zapa­mię­taj, mam pseu­do­nim „Stu­dentka”.

Poca­ło­wała go szybko jesz­cze raz i ruszyła w stronę wyj­ścia z piw­nicy. Jed­nak natych­miast zawró­ciła.

– Uwa­żaj na sie­bie, pro­szę – powie­działa czu­łym tonem. – Musisz żyć dla mnie.

I już jej nie było. Mular­czyk powlókł się pod ścianę i ciężko usiadł. Miał wra­że­nie, jakby to, co się wyda­rzyło, było tylko snem na jawie. Jakby jej w ogóle nie spo­tkał. On też czę­sto o niej myślał przez te lata. Tuż przed wojną zarę­czyli się i jesie­nią mieli wziąć ślub. Po zarę­czy­nach tra­fił na prze­szko­le­nie ofi­cer­skie. To było lato 1939 roku i wyda­rze­nia bie­gły bar­dzo szybko. Za szybko… Wszy­scy spo­dzie­wali się wybu­chu wojny. No i stało się. Nie­mal od razu zna­lazł się na fron­cie. Potem cały czas się wyco­fy­wali. Gdy ude­rzyli Sowieci, tra­fił do Rumu­nii, skąd prze­do­stał się do Fran­cji, a potem do Wiel­kiej Bry­ta­nii. Nie miał poję­cia, co u Zosi. Parę razy zasta­na­wiał się, czy nie popro­sić któ­re­goś z chło­pa­ków prze­rzu­ca­nych do kraju, by spró­bo­wał się cze­goś o niej dowie­dzieć. Ale po pierw­sze ich miej­sca prze­rzutu były tajne, a po dru­gie głu­pio mu było zała­twiać przy oka­zji śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nych misji taką pry­watę. Zresztą gdyby nawet taki cicho­ciemny coś usta­lił, to jak prze­ka­załby to Pio­trowi… Miał nadzieję, że nic jej się nie stało i żyje, cze­ka­jąc na jego powrót, tak jak mu obie­cała, gdy się żegnali. A teraz ją wresz­cie spo­tkał! W tej ciem­nej piw­nicy, wśród jęków ran­nych i zapa­chu krwi, pro­chu, nie­my­tych ciał. Spo­tkał ją i jutro ponow­nie się zoba­czą. Na pewno! Miał jej twarz przed oczami, kiedy w końcu zasy­piał.

Londyn. Siedziba Służby Bezpieczeństwa (MI5)

Pod­puł­kow­nik Guy Lid­dell, szef Wydziału B (kontr­wy­wiadu) MI5, się­gnął po fili­żankę zim­nej już her­baty. Wypił duży łyk i skrzy­wił się nie­za­do­wo­lony. Roz­mowa w jego gabi­ne­cie trwała ponad czter­dzie­ści minut i zapo­mniał popro­sić sekre­tarki o nową, gorącą por­cję.

– Teraz masz już pełną wie­dzę na temat naszych dotych­cza­so­wych usta­leń co do przy­szło­ści. – Zagłę­bił się w skó­rza­nym fotelu i popa­trzył uważ­nie na swo­jego gościa. – Pro­szę, weź pod uwagę to, co ci przed chwilą powie­dzia­łem. Pozwól, że powtó­rzę: pre­mier i dowódcy naszych sił zbroj­nych jako prio­ry­tet sta­wiają uni­ka­nie obec­nie jakich­kol­wiek zadraż­nień z Sowie­tami. Nie żeby uwa­żali Sta­lina i innych tam­tej­szych przy­wód­ców za przy­ja­ciół. Aż tacy naiwni nie są. W poro­zu­mie­niu z Ame­ry­ka­nami coraz moc­niej uczest­ni­czą zresztą w zna­nej grze mocarstw o jak naj­więk­sze wpływy w powo­jen­nym świe­cie. Jed­nak jak dano mi do zro­zu­mie­nia, czym innym jest rywa­li­za­cja poli­tyczna, nawet bru­talna i kosz­towna, a czym innym dopro­wa­dze­nie do jakichś utar­czek woj­sko­wych czy pomię­dzy służ­bami naszymi i sowiec­kimi. Dla­tego musisz brać pod uwagę, że wobec Sowie­tów pozo­sta­nie­cie sami. Komu­ni­ści oraz inni współ­pra­cu­jący z Moskwą będą grali główną rolę w nowej Pol­sce. I tylko oni. Wy będzie­cie jeśli nie śmier­tel­nymi wro­gami, któ­rych trzeba wyeli­mi­no­wać, to oso­bami nie­chcia­nymi. Rozu­miesz mnie, Michael?

– Wiesz, Guy, chyba wola­łem zwy­kłe realia wojenne. – Major Michał Woź­niak z Oddziału II Sztabu Naczel­nego Wodza pochy­lił się do roz­mówcy. – Wtedy po jed­nej stro­nie sta­li­śmy my, wy, Sowieci i inni alianci i mie­li­śmy wyłącz­nie wspólne cele i inte­resy. Po dru­giej stro­nie byli nasi wro­go­wie, któ­rych nale­żało poko­nać. Teraz, jak sam udo­wad­niasz, weszli­śmy w czas, gdy wroga za chwilę nie będzie, a dotych­cza­sowe poro­zu­mie­nia tracą zna­cze­nie. Dla­tego na twoje pyta­nie oczy­wi­ście odpo­wiem, że rozu­miem, co mówisz, ale chciał­bym, żeby wszystko było bar­dziej logiczne.

– Mam nadzieję, że jesz­cze nie raz uda nam się pody­sku­to­wać o współ­cze­snych realiach, mój drogi pol­ski kolego. – Sze­roki uśmiech na twa­rzy gospo­da­rza świad­czył o jego sym­pa­tii do pol­skiego ofi­cera. – Teraz jed­nak goni mnie czas, a wyda­rze­nia mocno nas popę­dzają.

– Drogi Guyu, wspo­mi­na­łeś już wcze­śniej, jak ty i przed­sta­wi­ciele bry­tyj­skich kół rzą­do­wych postrze­ga­cie rela­cje Pol­ski i ZSRR. – Ton Woź­niaka zdra­dzał nie­chęć do poru­sza­nego tematu. – Ale nie czu­je­cie kom­plet­nie kon­tek­stu histo­rycz­nego, klu­czo­wego dla sto­sun­ków tych dwóch państw. Rosja uczest­ni­czyła w roz­bio­rach Pol­ski, zaata­ko­wała mój kraj w naj­gor­szej dla nas godzi­nie we wrze­śniu 1939 roku, mor­do­wała masowo Pola­ków i ni­gdy nie będzie praw­dzi­wym i wia­ry­god­nym sojusz­ni­kiem Pol­ski. Uwierz mi: będzie oku­pan­tem mojego kraju. Oczy­wi­ście nie podej­mie eks­ter­mi­na­cji jak hitle­rowcy i zachowa pozory współ­pracy z usta­no­wio­nymi przez sie­bie mario­net­ko­wymi wła­dzami. To tyle.

– Super. A teraz chciał­bym cię powia­do­mić, że wła­ści­wie nie jestem już sze­fem Wydziału B. Za dwie godziny odbie­ram nomi­na­cję na zastępcę dyrek­tora gene­ral­nego. Ale nasz kon­takt z tobą czy Jan­kiem Sza­rzyń­skim, który, jak wiesz, bar­dzo sobie cenię, pozo­sta­nie w nie­zmie­nio­nej for­mie.

– Gra­tu­luję, Guy, a może panie dyrek­to­rze gene­ralny?

Michał Woź­niak wstał z fotela i pod­szedł do Lid­della. Gdy ten rów­nież się pod­niósł, Polak naj­pierw uści­snął mu dłoń, a w końcu ser­decz­nie pokle­pał go po ramie­niu. Bry­tyj­czyk z widoczną przy­jem­no­ścią podzię­ko­wał za gra­tu­la­cje.

– Michael, mój plan dnia jest dzi­siaj mocno napięty, ale zależy mi, aby zro­bić jesz­cze dwie rze­czy. Po pierw­sze musisz wypić ze mną małego, pod­kre­ślam, małego drinka z oka­zji mojego awansu. A po dru­gie chciał­bym, abyś poznał mojego następcę na sta­no­wi­sku szefa wydziału. Zgoda?

– Oczy­wi­ście, panie dyrek­to­rze. – Mina Woź­niaka miała sygna­li­zo­wać żar­to­bli­wość pod­kre­śla­nia nowego tytułu Lid­della.

– Jak jesz­cze raz tak mnie nazwiesz, to nie licz na naszą dal­szą przy­jaźń i zapo­mnij o zapro­sze­niu na piąt­kowe przy­ję­cie, jakie urzą­dzam z oka­zji awansu. Przy oka­zji, zapro­sze­nie dostar­czy kurier jutro do two­jego biura.

Gospo­darz się­gnął po szkla­neczki i nalał do obu whi­sky. Pod­niósł słu­chawkę i wezwał kogoś do gabi­netu. Woź­niak wzniósł toast za awans Lid­della. Popi­jali na sto­jąco, gdy roz­le­gło się puka­nie do drzwi. W progu sta­nął męż­czy­zna śred­niego wzro­stu, około czter­dziestki, w mun­du­rze majora. Na jego pucu­ło­wa­tej twa­rzy malo­wał się uprzejmy uśmiech. Lid­dell zapro­sił go do środka.

– Michael, pozwól, że ci przed­sta­wię majora Geo­rge’a Mac­le­ana. To dosko­nały facho­wiec w robo­cie kontr­wy­wia­dow­czej, zażarty wróg obcych szpie­gów. Ma na kon­cie kilka zna­czą­cych suk­ce­sów. Geo­rge, przed tobą stoi świetny ofi­cer pol­skiego wywiadu. Jeśli ktoś wie coś o taj­nych akcjach za linią frontu, to wła­śnie on, major Michael Woź­niak. Mój dobry przy­ja­ciel.

Woź­niak i Mac­lean uści­snęli sobie dło­nie.

– Geo­rge, chciał­bym, żebyś wspie­rał pol­skie służby we wszyst­kich ich dzia­ła­niach. – Mac­lean, słu­cha­jąc, wręcz słu­żal­czo wpa­try­wał się w twarz Lid­della. – Dotych­czas współ­praca z ich wywia­dem czy Oddzia­łem VI przy­no­siła bar­dzo duże korzy­ści dla obu stron. Pol­scy żoł­nie­rze i agenci to elita służb spe­cjal­nych. Jestem mocno zain­te­re­so­wany pod­trzy­ma­niem dotych­cza­so­wej współ­pracy. Mam nadzieję, że jesteś tego samego zda­nia.

– Oczy­wi­ście, sze­fie. – Potwier­dze­nie było sta­now­cze i jed­no­znaczne. – Przyj­muję ten przy­jemny obo­wią­zek i obie­cuję utrzy­ma­nie wyso­kiego zaan­ga­żo­wa­nia naszego wydziału we współ­pracę z pol­skimi służ­bami.

– Świet­nie. – Lid­dell spoj­rzał na zega­rek. – Pano­wie, nie­stety, inne obo­wiązki mnie wzy­wają. Prze­pra­szam. Michael, widzimy się w pią­tek na przy­ję­ciu. Geo­rge, wpad­nij póź­niej, musimy dokoń­czyć prze­ka­zy­wa­nie spraw.

Woź­niak wraz z Mac­le­anem wyszli na kory­tarz. Zatrzy­mali się przy oknie wycho­dzą­cym na wewnętrzny dzie­dzi­niec.

– Panie majo­rze, moje słowa nie były jedy­nie grzecz­no­ściowe – zade­kla­ro­wał Mac­lean. – Liczę na owocną współ­pracę. Przy oka­zji, mam nadzieję, że wkrótce lepiej się poznamy i zbu­du­jemy bie­żący kon­takt. Jako zaszczyt potrak­tuję moż­li­wość odwie­dze­nia pana biura w naj­bliż­szym cza­sie. Chęt­nie poznam rów­nież ofi­ce­rów Oddziału VI, wspo­mnia­nego przez dyrek­tora.

– Oczy­wi­ście będzie mi bar­dzo przy­jem­nie ponow­nie spo­tkać się z panem i już teraz zapra­szam do odwie­dze­nia mnie. – Woź­niak był zasko­czony wylew­no­ścią Mac­le­ana, rzadko spo­ty­kaną w rela­cjach bry­tyj­skich ofi­ce­rów z przed­sta­wi­cie­lami sojusz­ni­czych sił zbroj­nych. Zakła­dał, że major dąży do peł­nego wyko­na­nia zale­ceń Guya Lid­della i stąd jego nacisk na pod­trzy­ma­nie kon­taktu. – Ja rów­nież liczę na nasze dobre rela­cje.

Szwajcaria. Meilen

Carl w ostat­nich dniach czę­sto zasta­na­wiał się nad przy­szło­ścią. Nie pod­jął jesz­cze osta­tecz­nej decy­zji, co chciałby robić. Cie­sząc się życiem z Lotte, w głębi duszy jed­nak przy­zna­wał, że tro­chę się nudzi i bra­kuje mu emo­cji zwią­za­nych z dzia­łal­no­ścią wywia­dow­czą w ostat­nich latach. Nie miał pew­no­ści, czy chciałby ją pro­wa­dzić dla Wiel­kiej Bry­ta­nii, tym bar­dziej że rodzina Lotte, posia­da­jąca kilka firm w Szwaj­ca­rii, zło­żyła mu pro­po­zy­cję pracy. Mógł wybrać, czym byłby zain­te­re­so­wany: dzia­łal­no­ścią depar­ta­mentu kon­tak­tów mię­dzy­na­ro­do­wych dużego banku nale­żą­cego do Jun­gów czy włą­cze­niem się w powo­jenną eks­pan­sję firmy han­dlo­wej. W obu przy­pad­kach doce­niano jego zna­jo­mość kilku języ­ków oraz ope­ra­tyw­ność i doświad­cze­nie życiowe. Rodzinę Jun­gów repre­zen­to­wał w roz­mo­wach z Car­lem Ale­xan­der Jung. Rów­nież w tym przy­padku von Wedel popro­sił o czas do namy­słu, uza­sad­nia­jąc to sytu­acją rodzinną i chę­cią nacie­sze­nia się nie­dawno zawar­tym mał­żeń­stwem. Ale­xan­der Jung nie naci­skał na szybką decy­zję, dekla­ru­jąc pełne zro­zu­mie­nie dla argu­men­tów Carla. Tym bar­dziej że było to już ich kolejne ważne spo­tka­nie.

Po zapo­zna­niu się ze sta­nem finan­so­wym inte­re­sów Jun­gów zło­żył pre­ze­sowi Ale­xan­drowi pro­po­zy­cję inwe­sty­cji w postaci znacz­nej czę­ści swo­jego kapi­tału, zde­po­no­wa­nego w miej­sco­wych ban­kach. Szybko zawarli umowę zawie­ra­jącą szcze­góły obję­cia pakietu akcji firm oraz wyso­kość udziału w zyskach. Inwe­sty­cja von Wedela w inte­resy rodziny Jun­gów została uświet­niona kola­cją w wykwint­nej restau­ra­cji Kro­nen­halle w Zury­chu.

Carl von Wedel patrzył w przy­szłość z opty­mi­zmem. Był szczę­śliwy, miał kocha­jącą żonę i ocze­ki­wał dziecka. Wojna była już dla niego tylko wspo­mnie­niem, choć cią­gle powra­ca­ją­cym. Nowe życie otwie­rało przed nim sze­roko podwoje.

Warszawa. Rejon placu Wilsona

Wytrzy­mali cały następny dzień na poprzed­nich pozy­cjach. Niemcy znowu użyli lot­nic­twa w rejo­nie placu Wil­sona, a potem wzno­wili ostrzał arty­le­ryj­ski. Atak nastą­pił dopiero po połu­dniu. Czoł­gów i pie­choty było wię­cej, ale cicho­ciemni i inni powstańcy dali radę. Na szczę­ście nikt z nich nie zgi­nął, odnie­śli jedy­nie drobne rany. Na innych pozy­cjach było dużo gorzej, o czym prze­ko­nali się, kiedy tak jak poprzed­niego dnia zostali zmie­nieni i dotarli do zna­jo­mej piw­nicy. Zapeł­niali ją ranni, powstańcy, ale też cywile, choć tak naprawdę z tru­dem dawało się ich roz­róż­nić.

Umie­ścił swo­ich ludzi w sąsied­niej piw­nicy, a sam cze­kał przy wej­ściu do pomiesz­czeń szpi­tal­nych. Długo to trwało. Sły­szał jęki ran­nych, woła­nie o pomoc i spa­zmy z bólu.

Pod­szedł do niego dowódca odcinka i prze­ka­zał mu roz­kaz wyco­fa­nia się z Żoli­bo­rza, który otrzy­mał dla oddziału Mular­czyka z Komendy Głów­nej. Przed świ­tem mieli ewa­ku­ować się do Kam­pi­nosu. Cze­kała na nich jakaś ważna misja. Roz­kaz przy­jął, ale myślami był nie­obecny. Cze­kał na Zosię. Teraz, gdy oka­zało się, że musi opu­ścić Żoli­borz, to spo­tka­nie stało się nad­zwy­czaj ważne, wręcz bez­cenne. Dowódca odszedł zajęty swo­imi spra­wami, a on cały czas wypa­try­wał dziew­czyny. Czas mijał, a ekipa sani­tarna wciąż nie nad­cho­dziła.

Piotr nie tra­cił nadziei, prze­cież Zosia obie­cała, że przyj­dzie. Tłu­ma­czył sobie, że na innych odcin­kach zapewne też było wielu ran­nych. Kiedy w końcu przy wej­ściu poja­wił się lekarz, ten sam co poprzed­niej nocy, Mular­czyk ode­tchnął z ulgą i szybko wstał z pod­łogi. Za medy­kiem weszły dwie sani­ta­riuszki z czer­wo­nymi krzy­żami na ręka­wach. Patrzył na nie zasko­czony – żadna nie była jego Zosią! Nie rozu­miał, co się stało. Prze­cież miała dzi­siaj przyjść!

Pod­biegł do leka­rza, który kie­ro­wał się do ran­nych.

– Gdzie jest Zosia? – zapy­tał, choć w tej samej chwili zre­flek­to­wał się. – Prze­pra­szam, gdzie jest „Stu­dentka”?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki