Zawsze będziesz winna - Anna Rozenberg - ebook + audiobook + książka

Zawsze będziesz winna ebook i audiobook

Rozenberg Anna

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Helen jest dojrzałą, mocną kobietą, ma dobrą pracę, która pozwala jej na niezależność. Kiedy pewnej śnieżnej nocy odkrywa w zaspie zwłoki mężczyzny, los przypomina jej, że pod eleganckim drogim płaszczem skrywa się głęboko poraniona przez życie osoba. By świat się o niej nie dowiedział, Helen rozpoczyna prywatne śledztwo. Wkrótce okazuje się, że nic nie dzieje się bez przyczyny, a każda podjęta w przeszłości decyzja pociąga za sobą konsekwencje.

Książka autorki nagrodzonej w tym roku nagrodą specjalną im. Janiny Paradowskiej na Festiwalu Wielkiego Kalibru oraz główną nagrodą Kryminalnej Piły.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 45 min

Oceny
4,1 (54 oceny)
23
14
16
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annlegimi92

Nie oderwiesz się od lektury

Najpierw wydaję Ci się, że to nie mogło się wydarzyć... To nie Twoje ciało gruchnęło z impentem o ścianę To nie na Twoich rękach i nogach widać pojawiające się siniaki Przecież to nie Twoją twarz szpecą krwawe przecięcie Później do Ciebie dociera... Chcesz krzyczeć, ale coś Ci nie pozwala Słowa chcą wypłynąć, ale boisz się Boisz się, że będą wytykać się palcami. Wstyd... Czujesz wstyd, że to Ty Że to Ciebie złamano Już nie jesteś nieskazitelna Ubrudzili Cię przemocą Nie możesz jej domyć Szorujesz się do krwi, Ale plamy są wodoodporne Naznaczyli Cię niewidzialnymi tatuażami Które tylko Ty widzisz... . . Po takie książki sięga się świadomie. Nie są lekkie. Nie są przyjemne. Wywołują przecież dysonans emocjonalny. No bo dlaczego jeszcze dokładać sobie w świecie, który więcej ma z betonu, niż z tęczy? Może właśnie dlatego, żeby kiedyś zburzyć ten wszechobecny gruz. Reagować. Dostrzegać. . . Ania Rozenberg powieścią "Zawsze będziesz winna" poruszyła we mnie struny, które nadały dźwięk akcj...
31
lenka2325

Całkiem niezła

Ujdzie, ale szału nie ma
10
Mowilcz

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra i poruszająca lektura. Szczerze polecam!
10
Balijka1976

Dobrze spędzony czas

Przemoc zadaje rany, które nie błędną. Polecam.
10
KasiaSN

Całkiem niezła

niby czekasz na to co się wydarzy dalej ale fajerwerków nie było.
10

Popularność




Styczeń, 1992

Lubiła nową pracę. W końcu. Nie męczyły jej nawet nocne audyty ani wyjazdy z dala od domu. Prze­ciw­nie, każdy budy­nek, który miała spraw­dzić i wyce­nić, jawił się jako nie­spo­dzianka, coś do odkry­cia i zgłę­bie­nia. Miła odmiana po poli­cyj­nym biurku.

Nawet stara fie­sta, któ­rej kaprysy musiała zno­sić od rana, nie była w sta­nie popsuć jej humoru. Helen mijała kolejne wysta­jące spod czap śniegu wsie, nie mogąc nacie­szyć oczu zacho­dem, który ostat­nim tchnie­niem sta­rał się pod­pa­lić świat. Mimo eks­plo­zji czer­wieni, która nada­wała zaspom barwy lawy, stycz­niowy dzień doga­sał bez­pow­rot­nie.

Po trzech kwa­dran­sach pod­je­chała pod szla­ban i odsu­nęła szybę. Lodo­waty wiatr wdarł się do wnę­trza auta, spra­wia­jąc, że prze­szedł ją dreszcz. Biu­ro­wiec labo­ra­to­rium tylko kil­koma punk­tami roz­świe­tlo­nych okien odzna­czał się na czar­nym nie­bie, z któ­rego coraz moc­niej padał śnieg. Helen naci­snęła przy­cisk domo­fonu i przed­sta­wiła się. Char­czący gło­śnik prze­pu­ścił tylko kilka sylab, ale mimo to szla­ban się uchy­lił i mogła wje­chać na teren labo­ra­to­rium.

Ochro­niarka wska­zała jej miej­sce par­kin­gowe na końcu ogrom­nego placu, który powoli przy­kry­wał się bia­łym kocem śniegu. Helen zajęła pierw­sze z brzegu i wyszła z auta. Otwo­rzyła torebkę, by wrzu­cić do niej klu­czyki, ale widok spo­czy­wa­ją­cej w jed­nej z prze­gró­dek koperty zmro­ził ją na chwilę. Powinna ją nadać jesz­cze dziś, żeby doszła na ponie­dzia­łek. Zawa­liła. Miała tylko nadzieję, że adre­sat wyba­czy jej zwłokę.

– Pani prze­stawi to auto tam, gdzie poka­za­łam. – Wyrwało ją z zamy­śle­nia. – To jest dla dyrek­cji.

– Prze­cież jest noc, nikt tu nie przy­je­dzie. – Helen opa­tu­liła się szczel­niej sza­lem. Czuła, że napie­ra­jący wiatr odbie­rał jej oddech, a ostre igły śniegu wbi­jały się w policzki.

– Przy­je­dzie albo nie. Ja tu jestem od porządku i ten porzą­dek ma być.

Helen wró­ciła do samo­chodu, usi­łu­jąc zapa­no­wać nad wście­kło­ścią. Wie­działa jed­nak, że wojo­wa­nie z pra­cow­ni­kami może zakoń­czyć się wyłącz­nie obni­że­niem poczu­cia wła­snej war­to­ści. Poza tym miała z tą kobietą spę­dzić naj­bliż­sze parę godzin w pustym budynku na odlu­dziu. Lepiej się nie nara­żać, pomy­ślała, uśmie­cha­jąc się w duchu. Włą­czyła sil­nik i zapar­ko­wała dokład­nie w rogu, ude­rza­jąc w zaspę tyl­nym zde­rza­kiem.

– Przy­je­cha­łam zro­bić wycenę dla Serco – wyja­śniła, pod­cho­dząc do ochro­niarki, która wciąż wpa­try­wała się w forda z nie­sma­kiem.

– Coś mi tam mówili, ale miała być pani chyba tro­chę póź­niej. – Kobieta skrzy­wiła się i bez słowa prze­szła przez szklane drzwi. Helen poszła za nią, choć nie była pewna, czy było to zapro­sze­nie. Czuła, że znów nara­sta w niej złość.

– Da sobie pani radę sama czy mam opro­wa­dzić? – Ochro­niarka nie wysi­liła się na zachę­ca­jący ton. Weszła do swo­jego biura i zajęła miej­sce za moni­to­rem. Uno­szące się nie­bie­skawe strzępy papie­ro­so­wego dymu draż­niły nos i gar­dło. Helen ze wstrę­tem wyobra­ziła sobie, że prze­nika on jej drogi płaszcz i apaszkę. Chciała jak naj­szyb­ciej opu­ścić pomiesz­cze­nie.

– Myślę, że sobie pora­dzę. Byłam tu już wcze­śniej. Teraz tylko cho­dzi mi o osta­teczną ocenę.

– No to droga wolna – burk­nęła kobieta i się­gnęła po leżącą na biurku paczkę marl­boro.

Helen zosta­wiła płaszcz na jed­nym z krze­seł w biu­rze open space, które było wypo­sa­żone we wszystko, co ofe­ro­wała tech­no­lo­giczna koń­cówka lat osiem­dzie­sią­tych – na każ­dym biurku duży dwu­na­sto­ca­lowy moni­tor usta­wiony na sta­cji dys­ków. Z uśmie­chem pomy­ślała o lap­to­pie spo­czy­wa­ją­cym na tyl­nym sie­dze­niu forda fie­sty, któ­rego ozdo­biła indy­wi­du­ali­zo­waną tablicą reje­stra­cyjną. Jak sły­szała, kom­pu­te­ry­za­cja jej daw­nej komendy miała się roz­po­cząć dopiero w przy­szłym roku.

Tak jak podej­rze­wała, biu­ro­wiec nie był ste­rylny, o czym gor­li­wie zapew­niała ją przy pierw­szej wizy­cie dyrek­torka labo­ra­to­rium. Po wyj­ściu pra­cow­ni­ków wszystko wyglą­dało ina­czej – brudne toa­lety, ubło­cona wykła­dzina na wszyst­kich ośmiu pię­trach, pokryte kurzem listwy przy­po­dło­gowe, wszyst­kie kosze wypeł­nione papie­rami i opa­ko­wa­niami po jedze­niu wyma­gały wię­cej pracy, niż zakła­dał pierw­szy kosz­to­rys. Do tego nie­otwie­rane okna, które będą wyma­gały zatrud­nie­nia kogoś do prac na wyso­ko­ściach. Noto­wała każdy szcze­gół, który przy­kuł jej uwagę, po godzi­nie uzna­jąc, że potrzeba będzie trzech, może nawet pię­ciu ludzi, żeby pomiesz­cze­nia wyglą­dały przy­zwo­icie. Wcho­dząc po wyło­żo­nych wykła­dziną scho­dach, zasta­na­wiała się, czy agen­cja przy­śle kogoś prze­szko­lo­nego. Oba­wiała się, że do tej walij­skiej dziury nikt nie będzie chciał dojeż­dżać. Z tą myślą wdra­pała się na ostat­nie pię­tro, gdzie znaj­do­wało się coś, co mogła nazwać maga­zy­nem – zasta­wione kar­to­nami i rupie­ciami ogromne pomiesz­cze­nie bez okien. Oświe­tlone tylko żarówką bez oprawki przy­po­mi­nało piw­nicę. Helen weszła do środka i opi­sała w notat­niku, co zauwa­żyła. Tego raczej firma nie zakon­trak­tuje, pomy­ślała, chyba że za wyż­szą stawkę. Nagle usły­szała dobie­ga­jący z kory­ta­rza odgłos czy­ichś kro­ków, który wyraź­nie zbli­żał się do niej. Jed­nak zanim pode­szła do drzwi, nastała cisza. Helen wyj­rzała na kory­tarz, ale nikogo na nim nie było. Zawo­łała nie­pew­nie, jed­nak odpo­wiedź nie nade­szła. Czu­jąc, jak adre­na­lina roz­py­cha jej żyły, opu­ściła maga­zyn i, sama nie wie­dząc czemu, poszła wzdłuż holu, sta­ra­jąc się, by jej kroki były jak naj­cich­sze.

W końcu kory­ta­rza Helen zna­la­zła jesz­cze dwie łazienki. Weszła do męskiej, która była naj­zim­niej­szym z pomiesz­czeń. Prze­szedł ją dreszcz. Była pewna, że przy tej tem­pe­ra­tu­rze zoba­czy swój oddech. Spo­dzie­wała się bała­ganu, jed­nak nie poczuła nawet cha­rak­te­ry­stycz­nego ostrego zapa­chu table­tek dezyn­fe­ku­ją­cych, które zwy­kle spo­czy­wały w pisu­arach. Naj­wy­raź­niej nikt jej nie uży­wał, choć była w niej nawet kabina prysz­ni­cowa. Świa­tło jarze­niówki drgało, draż­niąc wzrok, co spra­wiło, że poczuła się nie­pew­nie. Opa­tu­liła się szczel­nej mary­narką i zaj­rzała do kabin. W lustrach wiszą­cych nad umy­wal­kami kątem oka widziała swoje ciemne odbi­cia, któ­rych mno­gość wpra­wiała wyobraź­nię w drże­nie. Jakby prze­cho­dziła z jed­nego obrazu na drugi, z jed­nej mrocz­nej rze­czy­wi­sto­ści do kolej­nej.

Kiedy pchnęła drzwi ostat­niej kabiny, pomiesz­cze­nie roz­darł huk, sekundę póź­niej kolejny. Łazienka pogrą­żyła się w nie­prze­nik­nio­nej czerni. Helen krzyk­nęła. Gorącz­kowo tłu­ma­czyła sobie, że to tylko ciemne pomiesz­cze­nie, a awa­rie prądu są czymś nor­mal­nym, ale nie umiała uspo­koić myśli.

Gdy wzrok przy­zwy­czaił się do ciem­no­ści, dostrze­gła cie­niutką smużkę świa­tła sączącą się spod drzwi. Wysta­wia­jąc przed sie­bie ręce, ostroż­nie brnęła do wyj­ścia. Wydo­stała się na kory­tarz, który tonął w bla­dej poświa­cie awa­ryj­nych lamp. Helen zbie­gła na par­ter, ale nie zna­la­zła ochro­niarki, która naj­pew­niej robiła obchód po awa­rii.

Raport uznała za skoń­czony, więc mogła wra­cać do Car­diff. Nie cze­ka­jąc na pra­cow­nicę labo­ra­to­rium, zało­żyła pozo­sta­wiony na krze­śle płaszcz i udała się do wyj­ścia. Pchnęła szklane drzwi, ale te nie ustą­piły. Szarp­nęła ponow­nie za klamkę, z podob­nym skut­kiem. Wiatr ze śnie­życą roz­krę­ciły się w swym sza­leń­czym tańcu, roz­sy­pu­jąc wokoło tru­pio blade kon­fetti. Świat uto­nął w koro­wo­dzie lodo­wych igieł. Helen patrzyła przez chwilę na ten hip­no­ty­zu­jący obra­zek, wsłu­chu­jąc się w wycie prze­ci­ska­ją­cego się szcze­li­nami powie­trza. Nagle w tuma­nach śniegu dostrze­gła syl­wetkę, która natych­miast roz­pły­nęła się w ciem­no­ściach. Helen była pewna, że nie nale­żała ona do kobiety, która ją wpu­ściła do budynku. Wzdry­gnęła się i poszła do dyżurki. Musiała spo­koj­nie pocze­kać na ochro­niarkę, nie chciała jed­nak sie­dzieć w cuch­ną­cym dymem biu­rze. W pocze­kalni zoba­czyła skó­rzany fotel, w któ­rym zapa­dła się jak w puchu. Się­gnęła po cza­so­pi­smo ze sto­lika i przej­rzała pobież­nie kolo­rowe arty­kuły. Gdy skoń­czyła, zegar wybił pierw­szą. Obchód kobiety trwał zde­cy­do­wa­nie za długo i z każdą chwilą w Helen rosło prze­ko­na­nie, że coś było nie tak.

Wró­ciła do biura ochro­niarki, by zna­leźć tele­fon. Pod­nio­sła słu­chawkę, ale odpo­wie­działa jej tylko cisza, która napa­wała ją coraz więk­szym nie­po­ko­jem. Burza śnieżna musiała zerwać linię, co w tej czę­ści kraju nie było rzad­ko­ścią, jed­nak Helen poczuła, że ten wie­czór coraz bar­dziej odbiega od jej nor­mal­nego planu pracy.

Podej­rze­wała, że śnie­życa tego kali­bru nie była też w pla­nie pra­cow­nicy ochrony. Helen zasta­na­wiała się, dla­czego kobieta zamknęła budy­nek i ją zosta­wiła. Prze­cież musiała widzieć jej forda sto­ją­cego na par­kingu. Jej umysł prze­szyła nagła i prze­ra­ża­jąca myśl, że ochro­niarka wcale ni­gdzie nie poje­chała.

Helen pomy­ślała o wyj­ściu awa­ryj­nym, które powinno umoż­li­wić opusz­cze­nie budynku w każ­dej sytu­acji. Wsłu­chu­jąc się w szmer, który co jakiś czas prze­ry­wał doj­mu­jącą ciszę, obe­szła spo­wity pół­mro­kiem budy­nek, ale nie zna­la­zła żad­nych otwar­tych drzwi. Zre­zy­gno­wana wró­ciła do głów­nego holu i usia­dła w fotelu, który wcale nie wyda­wał się już taki przy­tulny. Zasta­na­wiała się, czy nie wybić jed­nej z szyb sta­łych okien. Oba­wiała się jed­nak, że były wzmoc­nione. Spoj­rzała na jedną z nich i dostrze­gła na szkle dziwny utwo­rzony przez śnieg okrą­gły kształt. Zacie­ka­wiona pode­szła do okna i dotknęła lodo­wa­tej powierzchni. Po chwili wie­działa, co nary­so­wało tajem­ni­czy okrąg i wywo­łało hałas, który sły­szała z góry. Wiatr porwał wielki suchy konar i cisnął nim w budy­nek. Mimo banal­nego wyja­śnie­nia wciąż czuła się nie­swojo.

W obiek­cie robiło się coraz zim­niej. Zdjęła płaszcz, a następ­nie przy­kryła się nim jak kocem. Skó­rzany fotel miał być dziś jej łóż­kiem. Już kie­dyś to prze­żyła, wtedy jed­nak nie miała na sobie kostiumu od Doro­thy Per­kins, ale piżamę, i nie ota­czały jej luk­su­sowe wnę­trza biu­rowca, ale sple­śniałe półki piw­nicy jej domu. Podo­bień­stwem były tylko głód, zamknięte drzwi i groza, która sza­lała za nimi.

*

Obu­dziło ją stłu­mione tupa­nie i prze­raź­liwe skrzyp­nię­cie, które nastą­piło zaraz po nim. Helen otwo­rzyła oczy i odszu­kała źró­dło dźwięku, któ­rym były wcho­dząca do budynku ochro­niarka i towa­rzy­szący jej męż­czy­zna. Prze­kra­cza­jąc próg, musiał się schy­lić, by nie ude­rzyć głową o futrynę. Zało­żona na dre­li­chowe ogrod­niczki piko­wana kurtka miała obe­rwane kie­sze­nie, wytarte do pod­szewki rękawy, a nacią­gnięta na czoło czapka nie­mal zasła­niała ogo­rzałą, oko­loną brodą twarz. Zatrzy­mał się w wia­tro­ła­pie i, mil­cząc, przy­glą­dał się kobie­cie.

Helen odwró­ciła wzrok. Z ulgą zauwa­żyła, że opady wyraź­nie się zmniej­szyły, choć za oknem wciąż pano­wała ciem­ność. Będzie mogła wró­cić do domu.

– Jak pani mogła mnie tu zosta­wić? – zaata­ko­wała, zry­wa­jąc się z fotela.

– Szu­ka­łam pani, ale pani nie było. – Ochro­niarka wzru­szyła ramio­nami i się­gnęła do kie­szeni. Widok paczki papie­ro­sów spra­wił, że w Helen zawrzało. – Linia tele­fo­niczna się zerwała, więc poje­cha­łam do domu, by spraw­dzić, czy z moimi dzie­cia­kami w porządku. Same w domu były, to trzeba było spraw­dzić, nie? A potem roz­pę­tało się pie­kło.

– A samo­chód? Nie widziała pani samo­chodu? – spy­tała zbyt piskli­wym gło­sem.

– W tej śnie­życy to ja czub­ków wła­snych butów nie widzia­łam – odparła i spo­koj­nie zapa­liła papie­rosa. Zacią­gnęła się mocno, ucie­ka­jąc wzro­kiem za okno, po czym wypu­ściła z ust błę­kit­nawy obłok. – Prze­cież nic się nie stało.

– Nic? – zapisz­czała Helen. – Spę­dzi­łam całą noc w lodo­wa­tym budynku.

– Witaj w moim świe­cie, kocha­niutka. – Roz­cią­gnęła usta w kpią­cym uśmie­chu.

Męż­czy­zna prze­stą­pił z nogi na nogę, by pod­kre­ślić swoją obec­ność, na co ochro­niarka zwró­ciła się do niego, wciąż jed­nak wpa­tru­jąc się w Helen wzro­kiem prze­sy­co­nym podejrz­li­wo­ścią.

– No – prze­cią­gnęła ostat­nią zgło­skę, jakby nad czymś się zasta­na­wia­jąc – Edga­rze, weź sobie taczkę i łopatę z maga­zynku za budyn­kiem i możesz zaczy­nać.

Męż­czy­zna zatrzy­mał na chwilę wzrok na Helen, mru­żąc oczy, jakby pró­bo­wał sobie coś przy­po­mnieć. Nagle odwró­cił się i wyszedł, po chwili zni­ka­jąc z pola widze­nia.

– Edgar – ochro­niarka prze­rwała mil­cze­nie, ale zda­wała się szu­kać wła­ści­wych słów – przy­je­chał odśnie­żyć, a ja wra­cam do mia­steczka.

– To nie zostaje pani? – zdzi­wiła się Helen.

– Żeby tu utknąć? – Wska­zała na gęst­nie­jące opady śniegu. – Co to, to nie.

Helen wyszła w lodo­waty pora­nek, który jesz­cze nie myślał roz­świe­tlić nieba choć strzę­pem słońca. Widziała, jak ochro­niarka mija posta­wiony na sztorc szla­ban i wsiada do zapar­ko­wa­nego przy dro­dze vana. Żołą­dek Helen zagrał mar­sza żałob­nego, który spra­wił, że znów ogar­nęła ją złość, ale gdy zoba­czyła zaśnie­żony par­king, prze­stała mieć pre­ten­sje do ochro­niarki. Nawet teraz, gdy nie padało, auto zary­so­wy­wało się tylko bia­ławą czapą na tle zasp.

W oddali sły­chać było jedy­nie szu­ra­nie łopaty, którą Edgar odśnie­żał przy­le­ga­jący do budynku teren. Helen pode­szła do auta i wło­żyła klu­czyk do zamka, który natych­miast odsko­czył. Szarp­nęła za klamkę i ode­rwała przy­mar­z­nięte drzwi, a spo­czy­wa­jący na dachu śnieg srebrną chmurą wdarł się do środka. Pod sie­dze­niem zna­la­zła szczotkę i skro­baczkę, którą wło­żyła sobie do kie­szeni, i przy­stą­piła do odśnie­ża­nia. Śnieg był mokry i ciężki, przez co łatwo zsu­wał się z gład­kich powierzchni samo­chodu. Pozo­stało odko­pa­nie tyłu forda, któ­rym wczo­raj zaryła w zaspę. Szczotka ześli­zgnęła się z szyby i Helen ude­rzyła w czapę śniegu, czu­jąc, że natra­fiła na coś twar­dego. Coś, co nie paso­wało do zimo­wej sce­ne­rii. Zaczęła ner­wowo odgar­niać biały puch, aż jej oczom uka­zał się przed­miot, który spra­wił, że szczotka wypa­dła jej z dłoni.

Helen wpa­try­wała się w wysta­jące z zaspy ludz­kie kolano. Rozej­rzała się ner­wowo w poszu­ki­wa­niu męż­czy­zny, który odśnie­żał par­king, ale dźwięk szu­ra­nia ustał, a oko­licę ogar­nęła napie­ra­jąca na zmy­sły cisza. Zro­biła kilka kro­ków w stronę labo­ra­to­rium. Miała nadzieję, że tele­fony znów dzia­łają i będzie mogła zadzwo­nić na poli­cję. Nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwró­ciła się i zoba­czyła sto­ją­cego za zaspą, uśmie­cha­ją­cego się szy­der­czo Edgara. Nie mógł widzieć tego, na co ukrad­kowo zer­kała Helen. Stał nie­ru­chomo i przy­glą­dał się jej, a ona nie mogła zapa­no­wać nad drże­niem rąk. Kolano i osnu­wa­jąca je tka­nina nagle wydały się jej zna­jome.

– Czy napra­wiono linię? – zapy­tała zdła­wio­nym gło­sem. – Muszę zadzwo­nić.

– Doprawdy? – Edgar prze­szedł przez zaspę i sta­nął naprze­ciwko Helen, wle­pia­jąc wzrok w odkry­cie kobiety.

– Muszę powia­do­mić poli­cję.

– Nic nie musisz – odparł i zało­żył sobie łopatę na ramię, jakby przy­mie­rzał się do odda­nia ciosu. – Ten czło­wiek nie zasłu­żył na nic lep­szego, prawda, pani sier­żant?

Helen mil­czała prze­ra­żona.

– Prawda, pani sier­żant? – Ruchem głowy wska­zał jej drzwi samo­chodu.

– Prawda.

Wsia­dła do auta i – nie dba­jąc o nie do końca odśnie­żone szyby – prze­krę­ciła klu­czyk w sta­cyjce. Sil­nik odpo­wie­dział natych­miast, ale ona nie mogła się zdo­być na wrzu­ce­nie biegu. Zaci­snęła dło­nie na kie­row­nicy, czu­jąc, że siła, z jaką to robi, spra­wia, że bolą ją palce. Z zamy­śle­nia wyrwało ją ude­rze­nie w dach. Męż­czy­zna pac­nął w niego, dając sygnał, że Helen ma odje­chać.

Jechała par­kin­giem, prze­dzie­ra­jąc się przez śnieg, który ze stłu­mio­nym trzesz­cze­niem ustę­po­wał pod napo­rem kół. Miała wra­że­nie, że jedzie po kościach. Minęła szla­ban, ner­wowo zer­ka­jąc we wsteczne lusterko. Męż­czy­zna w brą­zo­wej kurtce wciąż stał na wznie­sie­niu, odpro­wa­dza­jąc ją wzro­kiem. Helen czuła na sobie jego prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie, dopóki nie zje­chała w dół drogi, choć nawet wtedy nie opu­ściło ją odczu­cie bycia obser­wo­waną.

*

Jak na tan­det­nej kartce świą­tecz­nej czer­wo­nym pro­sto­ką­tem odci­nała się w kra­jo­bra­zie budka tele­fo­niczna. Helen zje­chała na pobo­cze i dopa­dła prze­szklo­nych drzwi. Przy­kła­da­jąc lodo­watą słu­chawkę do ucha, wie­działa już, że tele­fon nie działa. Zasta­na­wiała się, gdzie na tym pust­ko­wiu może być komi­sa­riat. Wró­ciła do auta, ale wycią­gnięta ze schowka mapa nie odpowie­działa na jej pyta­nie. Ruszyła więc w stronę Che­ster, licząc na to, że po dro­dze znaj­dzie choć poste­ru­nek poli­cji.

Jadąc zaśnie­żo­nymi wąwo­zami, nie mogła pozbyć się powi­doku twa­rzy męż­czy­zny. Była prze­ko­nana, że ni­gdy wcze­śniej go nie widziała, choć z każ­dym kilo­me­trem na ten mono­lit nakła­dała się drżąca powłoka nie­pew­no­ści. Prze­ra­że­niem napa­wała ją myśl, że męż­czy­zna ją zna, że dowie­dział się o jej tajem­nicy, którą szczel­nie zamknęła za drzwiami prze­szło­ści. Odkąd wyje­chała z Bir­ming­ham, nikt nie zwra­cał się do niej per pani sier­żant, z wyjąt­kiem jej ojca. Myśl, która prze­szyła ją niczym bły­ska­wica, zakieł­ko­wała kolej­nym ziar­nem nie­pew­no­ści. Nie mogła jej jed­nak spraw­dzić, póki nie dotrze do jakieś cywi­li­za­cji, a to z każdą chwilą robiło się coraz trud­niej­sze. Napie­ra­jący na szyby śnieg ogra­ni­czył widocz­ność do kilku metrów, a w Helen znów napęcz­niały wspo­mnie­nia poranka. W gło­wie pul­so­wały jej wciąż żywy obraz wysta­ją­cej z zaspy koń­czyny oraz coś, co dotarło do niej dopiero teraz. Pod­bie­gnięty czer­wie­nią śnieg. Widok, od któ­rego chce się uciec jak naj­da­lej, jed­no­cze­śnie nie mogąc ode­rwać wzroku.

Zasłona z wiru­ją­cych płat­ków śniegu zda­wała się gęst­nieć, gdy Helen zbli­żała się do pierw­szych zabu­do­wań. Nie­liczne roz­świe­tlone punkty okien suge­ro­wały, że tylko szczę­śliwi posia­da­cze gene­ra­to­rów mieli tego dnia prąd, choć dziś trudno było oddzie­lić noc od świtu, który tylko lekko zmie­nił barwę nieba z czerni na gra­fi­tową sza­rość. W tej zawie­ru­sze Helen dostrze­gła na słu­pie drew­niany znak wska­zu­jący drogę do poste­runku poli­cji. Skrę­ciła w nią, ale pier­wotny zamiar stop­niał w obli­czu widoku, który uka­zał się jej oczom. Z przy­po­mi­na­ją­cej cylin­der czer­wo­nej skrzynki listo­nosz wycią­gał listy, wkła­da­jąc je do juto­wego worka. Helen wciąż miała szansę nadać prze­syłkę o cza­sie. Zaha­mo­wała gwał­tow­nie i wypa­dła z auta z kopertą. Zaczer­wie­niony z zimna męż­czy­zna sko­men­to­wał ze śmie­chem, że takiego uro­czego eks­presu jesz­cze nie widział. Helen odwza­jem­niła uśmiech i podzię­ko­wała za przy­ję­cie listu.

Wró­ciła do samo­chodu i ruszyła. Po chwili ujrzała cha­rak­te­ry­styczny szyld. Pod­świe­tlona biało-nie­bie­ska sza­chow­nica raz po raz przy­ga­sała, jakby jedna ze świe­tló­wek kur­czowo, choć z coraz więk­szym tru­dem trzy­mała się życia. Helen zapar­ko­wała nie­dbale wzdłuż ulicy i, zosta­wiw­szy auto, wbie­gła do budynku, który, gdyby nie tabliczka, nie odróż­niałby się niczym w sza­rym sze­regu kamie­nic.

Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, otu­liły ją cisza i przy­jemne cie­pło. Pomiesz­cze­nie przy­po­mi­nało jej pocze­kal­nię w przy­chodni lekar­skiej, w któ­rej była nie­dawno. Nie zdą­żyła się dobrze rozej­rzeć, kiedy zza prze­szklo­nej witryny wychy­lił się dyżurny.

– W czym mogę pomóc? – zapy­tał znad kubka, który trzy­mał w dłoni.

Dopiero teraz Helen zdała sobie sprawę, że nie prze­my­ślała tego, co dokład­nie powie­dzieć poli­cji. Ta myśl przy­gnio­tła ją z taką siłą, że znie­ru­cho­miała.

– Pro­szę pani? – zagad­nął poli­cjant. – Dobrze się pani czuje?

– Ja… tak – bąk­nęła, po czym dodała pew­niej: – Chcia­łam zgło­sić mor­der­stwo.

– Mor­der­stwo? – zdzi­wił się dyżurny, ale nie na tyle, by odsta­wić kubek.

– Widzia­łam mar­twego męż­czy­znę nie­da­leko King­spool.

– Mar­twego męż­czy­znę – powta­rzał bez­myśl­nie. – Gdzie kon­kret­nie?

– Zna pan labo­ra­to­ria Euro­fin za King­spool? Pra­cuję tam – upro­ściła. – Wyjeż­dża­jąc stam­tąd, natra­fi­łam na ludz­kie szczątki. Z jed­nej z zasp wysta­wała noga, naj­praw­do­po­dob­niej męż­czy­zny.

– Przyj­rzała się pani uważ­nie? Sie­dząc w samo­cho­dzie, jesz­cze w takiej zawie­ru­sze, można się pomy­lić. Może się pani przy­wi­działo? – Męż­czy­zna prze­krzy­wił głowę jak kogut, który usi­łuje coś dostrzec jed­nym okiem. Helen stwier­dziła, że zwi­sa­jąca na grdyce skóra bar­dzo upo­dab­nia go do przed­sta­wi­ciela dro­biu.

– Nic mi się nie przy­wi­działo – powie­działa z naci­skiem.

– No dobrze – wes­tchnął, jakby zgło­sze­nie Helen zbu­rzyło mu plan dnia, na który skła­dać się miały krzy­żówki i nie­skoń­czone dolewki kawy. Pod­niósł się z krze­sła i wska­zał kory­tarz po lewej. – Pro­szę wejść do sali, tam na końcu. Zaraz kogoś przy­ślę.

Pomiesz­cze­nia do połowy wyło­żo­nego drew­nia­nymi pane­lami nie można było nazwać salą, a raczej poko­ikiem z dwiema poobi­ja­nymi ław­kami szkol­nymi zesta­wio­nymi tak, że two­rzyły stół, i kil­koma krze­słami z salki para­fial­nej. Helen zajęła jedno z nich, zasta­na­wia­jąc się, jak prze­ko­nać poli­cjanta do inter­wen­cji. Wciąż nie mogła zapa­no­wać nad myślami, które krą­żyły wokół słów Edgara.

Roze­dr­gane prze­czu­cie pod­po­wia­dało jej, że powinna się wyco­fać i jak naj­szyb­ciej wró­cić do domu, że jeśli zrobi jakiś krok, to wej­dzie do gry, któ­rej zasad nie rozu­miała. Stru­mień myśli prze­rwał jej wcho­dzący do sali poli­cjant. Wysoki męż­czy­zna wycią­gnął trzy­many pod pachą for­mu­larz zgło­sze­nia i notat­nik, które następ­nie uło­żył na bla­cie.

– Młod­szy sier­żant O’Don­nel – przed­sta­wił się i usiadł naprze­ciwko Helen, która pomy­ślała, że to dość wysoka ranga jak na takie wygwiz­dowo.

Krze­sło skrzyp­nęło pod cię­ża­rem jego bar­czy­stego ciała, a guziki mun­duru zabrzę­czały o brzeg stołu. Poli­cjant przej­rzał zapi­ski dyżur­nego, po czym zwró­cił się do kobiety:

– Poste­run­kowy powie­dział mi, że odkryła pani w naszej oko­licy ciało męż­czy­zny.

– To prawda.

– Nazywa się pani? – Wycią­gnął z kie­szeni koszuli dłu­go­pis i zaczął noto­wać w sko­ro­szy­cie.

– Helen Har­ris.

– Mieszka pani w…?

Helen podała swój adres w Car­diff, uwa­ża­jąc, by nie pomy­lić go z poprzed­nim, pod któ­rym miesz­kała jesz­cze rok temu.

– Gdzie dokład­nie znaj­duje się to labo­ra­to­rium, o któ­rym opo­wia­dała pani poste­run­ko­wemu?

Zapo­mniała. Wycią­gnęła z torby adres firmy, który otrzy­mała od sze­fo­wej, i podyk­to­wała go poli­cjan­towi.

– Co pani tam robiła? – zapy­tał, nie odry­wa­jąc się od pisa­nia.

– Spo­rzą­dza­łam raport pod wycenę usługi sprzą­ta­nia biu­rowca. Tym się zaj­muję.

– Szybko się pani uwi­nęła – skwi­to­wał, patrząc na zegar, który wska­zy­wał ósmą trzy­dzie­ści.

– Zaczę­łam wczo­raj – wyznała zakło­po­tana.

– Nie bar­dzo rozu­miem. Tyle zaj­muje taka wycena?

– Utknę­łam w budynku na całą noc – odrze­kła nie­chęt­nie, ale widząc wycze­ku­jący wzrok poli­cjanta, dodała: – Była awa­ria prądu, a potem ochro­niarka budynku nie­chcący zamknęła mnie w środku i…

– Pozwoli pani, że tu prze­rwę – powie­dział, celu­jąc w nią pal­cem i mru­żąc podejrz­li­wie oczy. – Dla­czego nie zadzwo­niła pani po pomoc?

– Bo zerwało linię tele­fo­niczną – wyja­śniła, czu­jąc, że roz­mowa idzie w złym kie­runku.

– Nic nie wiem o żad­nej zerwa­nej linii, a pro­szę mi wie­rzyć, że ja wiem o tym mie­ście wszystko – słowo „ja” poli­cjant wypo­wie­dział z taką siłą, że wszyst­kie inne zanik­nęły w jego echu.

– Tym bar­dziej wydaje się to dziwne, prawda? – zapy­tała. – Dla­tego pro­szę pana, żeby pan to spraw­dził…

Poli­cjant znów coś zano­to­wał w doku­men­tach. Helen widziała, jak rów­nym pismem powstaje nie­bie­ski napis „Euro­fin”, potem „awa­ria” i kilka zna­ków zapy­ta­nia.

– Może była pani zmę­czona po nie­prze­spa­nej nocy i coś się pani przy­wi­działo? – docie­kał, nie pod­no­sząc głowy znad kartki.

– Nie – odparła tro­chę za gło­śno. – W śniegu leżał czło­wiek.

– W porządku. Zapi­szę pani dane i spraw­dzę, gdy tylko to – wska­zał za okno – usta­nie. Nie sądzę, by nasz nie­bosz­czyk się odko­pał do tego czasu.

– Zgła­szam panu mor­der­stwo, a pan będzie cze­kał na bar­dziej sprzy­ja­jącą aurę? To chyba jakiś żart.

– Zgła­szała już pani mor­der­stwo?

Helen chciała przy­tak­nąć, ale w porę się powstrzy­mała.

– Nie, ale znam pro­ce­dury. Byłam poli­cjantką.

Poża­ło­wała swo­ich słów. Była wście­kła, że ambi­cja wzięła nad nią górę i nie­po­trzeb­nie się odsło­niła.

– O, to cie­kawe – zain­te­re­so­wał się O’Don­nel. – Z któ­rego rejonu?

– Z Bir­ming­ham.

– Uuu, to nie zazdrosz­czę. – Cmok­nął z wyra­zem iro­nicz­nego podziwu.

– Nie było aż tak źle. – Wzru­szyła ramio­nami, kry­jąc kłam­stwo.

– A jed­nak jest pani byłą poli­cjantką – pod­su­mo­wał z kpią­cym uśmie­chem i wsa­dził sobie do ust papie­rosa, któ­rego wydo­był zza ucha.

Helen nie odpo­wie­działa, ucie­ka­jąc wzro­kiem w okno, za któ­rym sza­rość mie­szała się z bielą jak w sta­rym tele­wi­zo­rze, który zgu­bił kanał. Takim samym jak ten, który stał w piw­nicy, gdzie spę­dzała dłu­gie, pełne prze­ra­że­nia godziny.

Październik, 1979

Znała to uczu­cie. Ból, który nie potra­fił stra­wić sinego policzka, ale wni­kał w duszę i roz­ry­wał ją wsty­dem i bez­sil­no­ścią. Kucała w kącie, upchnięta mię­dzy szaf­kami kuchen­nymi, i modliła się, by The­odor nie wró­cił za wcze­śnie od szkol­nego kolegi. Tylko to ją obcho­dziło. By syn nie widział, jak trzy­many przez ojca pas smaga jej ciało.

Powód zna­lazł się zale­d­wie parę minut temu. Przy­je­chała z pracy i zapar­ko­wała pod bramą gara­żową. Nie wolno było jej wjeż­dżać do środka. Mogła prze­cież zary­so­wać moto­cykl, któ­rym jeź­dził Vic­tor. Zamknęła pospiesz­nie drzwi auta i weszła do domu. Musiała zdą­żyć wsta­wić lasa­gne. Męż­czy­zna tylko burk­nął w progu, że jedzie się pokrę­cić po oko­licy, i wyszedł.

Po chwili sta­nął w drzwiach, a Helen wie­działa, co się stało. W pośpie­chu zapar­ko­wała za bli­sko bramy i ta nie chciała się otwo­rzyć.

– Zepsu­łaś mi humor, Helen – powie­dział Vic­tor, roz­pi­na­jąc klamrę paska. Chwilę póź­niej usły­szała pierw­szy świst. Zdą­żyła tylko sku­lić się na tyle, by przy­jąć cios na plecy. Następne były pre­cy­zyj­niej­sze.

Vic­tor zro­bił krok do przodu. Chwy­cił Helen za łokieć, wbi­ja­jąc palce w to miej­sce, które wywo­łuje prąd na całym ciele. Dosko­nale wie­dział, jak je zna­leźć. Pod­cią­gnął ją i popchnął przed sobą.

– Wiesz, gdzie spę­dzisz noc, prawda?

– Bła­gam! – łkała. – Co powiesz Theo?

– Że nocu­jesz u kole­żanki – odparł i otwo­rzył meta­lowe drzwi do piw­nicy.

– A Laura?

– O to się nie martw. Przyj­dzie Janika – zapew­nił ją słodko i pchnął na schody.

Helen potknęła się i zro­biła kilka kro­ków w dół, ale nie upa­dła. Ten manewr znała na pamięć.

Zanim Vic­tor prze­krę­cił klucz, krzyk­nął:

– A niech cię tylko usły­szę, to poża­łu­jesz.

Ogar­nęła ją ciem­ność.

Styczeń, 1992

Mimo że sta­rała się stą­pać na pal­cach, kamienne schody potę­go­wały każdy jej krok. Sza­rość dnia na cuch­ną­cej moczem klatce scho­do­wej wyda­wała się jesz­cze bar­dziej ponura. Helen pode­szła do drzwi i prze­grze­bała torebkę w poszu­ki­wa­niu klu­czy, które swoim zwy­cza­jem utknęły gdzieś na dnie jed­nej z kilku prze­gró­dek. Gdy wresz­cie wycią­gnęła pęk, zna­la­zła nie­bie­ski klucz i zanu­rzyła go w zamku, który gładko ustą­pił. Odszu­kała różowy klucz, wło­żyła w szparę i prze­krę­ciła. Trzeci zamek, ten, który otwie­rał klucz żółty, ku jej zasko­cze­niu sta­wiał opór. Była pewna, że gdy opusz­czała miesz­ka­nie, dokład­nie zamknęła drzwi, a jed­nak ostatni rygiel nie był zasu­nięty. Miała swój nie­za­wodny spo­sób, by nie zapo­mnieć – zamy­ka­jąc pierw­szy zamek, przy­gry­zała język, przy dru­gim szczy­pała się w ramię, a ostatni zazna­czała w pamięci, pstry­ka­jąc pal­cami. Zmienna kolej­ność, by mózg nie spy­chał czyn­no­ści do tych machi­nal­nych. Tego ranka zro­biła tak samo – ramię, język, pstryk­nię­cie, trzy zamki, trzy klu­cze. Nie było mowy o pomyłce.

Naci­snęła klamkę i weszła do środka, spo­dzie­wa­jąc się naj­gor­szego. Jed­nak w łunie wpa­da­ją­cej z klatki wszystko miało nor­malny, choć pozorny tylko kształt. Helen dotknęła prze­łącz­nika świa­tła, ale cof­nęła rękę. Para­dok­sal­nie w ciem­no­ściach czuła się naj­le­piej, jakby czerń była dla niej naj­lep­szym kamu­fla­żem w nie­rów­nej walce ze stra­chem. Odli­cza­jąc każdy bez­sze­lestny krok, posu­wała się w głąb miesz­ka­nia, które pierw­szy raz od ucieczki z Bir­ming­ham wydało jej się obce. Żało­wała, że nie wyna­jęła tego z otwar­tym salo­nem. Nie musia­łaby teraz zasta­na­wiać się, z któ­rej strony wysko­czy napast­nik. Wytę­żyła wzrok i w ułamku sekundy już wie­działa.

Drzwi do jej sypialni poru­szyły się nie­znacz­nie, a ona czuła napie­ra­jącą na nogi adre­na­linę, która kazała jej natych­miast ucie­kać. Albo rzu­cić się do ataku. Odli­czyła do pię­ciu, oddzie­la­jąc każdą cyfrę głę­bo­kim odde­chem.

Jak wystrzał armatni ciszę roz­darł dzwo­nek tele­fonu. Helen pod­sko­czyła i wró­ciła do przed­po­koju, wciąż wpa­tru­jąc się w koły­szące się skrzy­dło.

– Halo? – szep­nęła do słu­chawki.

– Dzięki Bogu, jesteś!

– Darcy?

– No a kto? – przy­ja­ciółka wyda­wała się zde­ner­wo­wana. – Dla­czego się nie odzy­wasz? Poje­cha­łaś na to zadu­pie i znaku życia nie dajesz.

– Prze­pra­szam, przez tę śnie­życę dłu­żej mi zeszło – wyznała, czu­jąc, że strach ją opusz­cza. Drzwi znie­ru­cho­miały.

– Tom się odzy­wał? Nie mar­twi się?

– Nie, jakoś dziw­nie mil­czy – odparła nie­chęt­nie, a jej myśli zawi­sły nad wspo­mnie­niem nie­daw­nej kłótni z part­ne­rem.

– O co tym razem poszło?

– Jak zwy­kle o dro­biazg.

– Od tego się zaczyna – zawy­ro­ko­wała Darcy.

– Pamię­tam – mruk­nęła Helen.

– A pamię­tasz, że uwa­żam, że Tom jest dup­kiem?

– Nie dajesz mi o tym zapo­mnieć ani na chwilę.

– A ty upar­cie nie korzy­stasz z tej wie­dzy – Darcy odparła z roz­ba­wie­niem. – Dobra, nie truję. Wpadnę jutro, to mi opo­wiesz o eks­cy­tu­ją­cych przy­go­dach na zadu­piu.

– Jasne. Dobrej nocy.

Chciała popro­sić przy­ja­ciółkę, żeby przy­je­chała jesz­cze dziś, ale opla­ta­jący jej łydki chłód uświa­do­mił jej, dla­czego drzwi sypialni znów się poru­szyły. Gdy tylko poże­gnała się z Darcy, pew­nym kro­kiem poszła do pokoju i z hukiem zatrza­snęła okno, jakby hała­sem chciała wypło­szyć z ciała prze­ra­że­nie.

Nie musisz się bać, zga­niła się w myślach, już nie.

Z całego pakietu wygód jej miesz­ka­nie ofe­ro­wało tylko ciszę i bie­żącą wodę, choć i z tym pierw­szym bywały pro­blemy, gdy sąsiad w przy­pły­wie pro­mili posta­na­wiał przy­po­mnieć żonie, gdzie jej miej­sce. Helen wie­rzyła, że wzy­wana za każ­dym razem poli­cja raz na zawsze roz­wiąże pro­blem, ale kolejne dni poka­zy­wały, że jest on nie do roz­wią­za­nia. Znała ten sche­mat.

Wró­ciła do przed­po­koju i zamknęła za sobą drzwi – trzy zamki oraz łań­cuch i zdjęła buty. Czu­jąc, jak zimne powie­trze nie­przy­jem­nie drażni nos, posta­no­wiła pozo­stać w płasz­czu.

Droga dyplo­matka była cenna tylko na zewnątrz – zapew­niała jej kamu­flaż. Tutaj sta­no­wiła tylko rekwi­zyt, który przy­po­mi­nał jej, że ten zakup kosz­to­wał ją zimne kalo­ry­fery i lodówkę zapeł­nioną tylko pro­duk­tami z żół­tymi naklej­kami. Wol­ność nie ma ceny.

Przy progu zna­la­zła kilka kopert, które wpa­dły przez zardze­wiałą klapkę w drzwiach. Nie musiała ich otwie­rać, by wie­dzieć, że wycią­gną z jej port­fela kolej­nych kil­ka­dzie­siąt fun­tów. Tak jak koperta, którą nadała w King­spool.

Poszła do kuchni i przy­go­to­wała kola­cję, do któ­rej nalała sobie kie­li­szek wina. Bia­łego. Bała się, że czer­wone osią­dzie jej całym swym cię­ża­rem na żołądku i że nie zmruży oka. Po latach bez­sen­no­ści sta­rała się wykroić z doby jak naj­wię­cej czasu na sen i nie zakłó­cać go niczym. Odło­żyła nawet czy­ta­nie, choć na półce cze­kała na nią naj­now­sza powieść Iana Ran­kina. Jed­nak nawet Mętna woda, wokół któ­rej zro­bił się spory skan­dal, nie była jej w sta­nie przy­cią­gnąć.

Poło­żyła się w zim­nej pościeli zła, że zapo­mniała zamknąć okno, i ana­li­zo­wała to, co zoba­czyła na par­kingu. Nie wyda­wało jej się – w śniegu leżał czło­wiek. Wciąż jed­nak nie mogła uwie­rzyć, że mogła go znać. Zanim sen sze­roką i cie­płą falą zebrał ją z klifu rze­czy­wi­sto­ści, pomy­ślała, że rano zadzwoni w jedyne miej­sce, które może przy­nieść odpo­wie­dzi.

Listopad, 1967

– Helen, pospiesz się! Klient czeka na roz­li­cze­nie, a ten na trójce od dzie­się­ciu minut wypa­truje zamó­wie­nia – wrzesz­czał kie­row­nik restau­ra­cji. – Jak sobie pój­dzie, to masz po pre­mii!

Niski i chudy męż­czy­zna stał w kuchni, czer­wie­niąc się i pokrzy­ku­jąc na każ­dego. Pie­klił się od samego rana, ale nikt z pra­cow­ni­ków Beefe­ater nie brał go na poważ­nie. Z wyjąt­kiem Helen.

– Już idę – stęk­nęła i pod­nio­sła ciężką tacę.

Brzuch powoli zaczy­nał jej zawa­dzać w pracy, ale nie mogła dać tego po sobie poznać. Do samego roz­wią­za­nia musiała się tu utrzy­mać, by odło­żyć pie­nią­dze, które pozwolą jej prze­żyć przez pierw­sze parę mie­sięcy po poro­dzie. Z utę­sk­nie­niem czy­tała donie­sie­nia, że w Niem­czech wpro­wa­dzono płatny urlop macie­rzyń­ski. Tutaj pew­nie przyj­dzie jesz­cze na to pocze­kać.

– Daj – usły­szała za sobą – pomogę ci.

– Nie trzeba, Vic­to­rze – odparła hardo i poszła na salę, czu­jąc na sobie wzrok męż­czy­zny.

Nie­za­do­wo­le­nie klien­tów było odwrot­nie pro­por­cjo­nalne do zło­ści mena­dżera. Jeden z nich, star­szy męż­czy­zna, wci­snął jej do kie­szeni sowity napi­wek, który Helen natych­miast prze­li­czyła w gło­wie: pięć paczek pie­luch. Wró­ciła do kuchni po kolejne tace, ale póki co nic nie poja­wiło się na stole do wyda­wa­nia posił­ków. Vic­tor wciąż stał w tym samym miej­scu. Kobieta usia­dła na wysłu­żo­nym krze­śle i potarła czoło.

– Posłu­chaj, moja sytu­acja nie jest pro­sta. – Pogła­dziła się po brzu­chu, który w ostat­nich dwóch tygo­dniach zda­wał się podwoić swoje roz­miary. – A za chwilę będzie naprawdę trudna – dodała.

– Wiem, ale daj sobie pomóc – nale­gał. – Tylko tyle.

– Aż tyle.

Vic­tor wypu­ścił gło­śno powie­trze przez nos. Mógł mieć pod trzy­dziestkę, co wcale nie prze­szka­dzało mu być kró­lem restau­ra­cji. Kobiety chęt­nie zosta­wiały na sto­łach, które obsłu­gi­wał, pokaźne sumy, czę­sto okra­szone nume­rem tele­fonu. On zda­wał się na to nie reago­wać. Uśmie­chał się, ale było to tylko wyuczone roz­cią­gnię­cie ust bez zmarsz­czek wokół oczu. Te zda­wał się zacho­wy­wać na szcze­gólne oka­zje. Takie jak ta.

– I co w zamian? – wypa­ro­wała, gasząc łagod­ność jego spoj­rze­nia.

– Nic.

– Nie ma na świe­cie takich ukła­dów, tak jak nie ma grabi, które gra­bią od sie­bie – rzu­ciła cierpko i zła­pała tale­rze, które poja­wiły się przed nią w okienku podaw­czym. Vic­tor patrzył smutno, jak kobieta jeden po dru­gim usta­wia je na tacy.

– Mam duży dom – zapew­nił. – Dziecko mogłoby się bawić w ogro­dzie. Chyba nie powiesz mi, że pokój nad hin­du­skim skle­pem to cie­kaw­sza alter­na­tywa?

Słowa Vic­tora wciąż odbi­jały jej się echem, kiedy wie­czo­rem wra­cała autem do swo­jego zatę­chłego miesz­ka­nia, w któ­rym wynaj­mo­wała obskurny pokój. Po skoń­czo­nej zmia­nie wypili jesz­cze her­batę, roz­ma­wia­jąc o wspól­nym zamiesz­ka­niu. Osta­tecz­nie Helen obie­cała się zasta­no­wić, choć była raczej prze­ciwna.

Głowa nie­zno­śnie jej cią­żyła, podob­nie jak myśli krą­żące wokół dużego domu współ­pra­cow­nika. Nie­od­parta sen­ność brała nad nią górę. Podej­rze­wała u sie­bie cukrzycę cią­żową, ale spo­tka­nie z leka­rzem miała dopiero za dwa tygo­dnie, a kobieta w recep­cji przy­chodni była bez­li­to­sna.

Wciąż czu­jąc pod pal­cami kie­row­nicę, Helen patrzyła nie­obec­nym wzro­kiem na mija­jące ją z naprze­ciwka świa­tła samo­cho­dów tak długo, aż zlały się w jedną złotą linię, która ją przy­cią­gała jak magnes.

A potem nastą­pił huk.

Styczeń, 1992

Nie­moż­li­wie ostry pro­mień słońca prze­bi­jał się przez jej powieki, jakby mróz panu­jący za oknem naostrzył jego grot. Odwró­ciła się na drugi bok i zer­k­nąw­szy na zega­rek, stwier­dziła, że prze­spała prze­pi­sowe osiem godzin. Z zado­wo­le­niem pod­nio­sła się i nacią­gnęła koł­drę pod brzuch, się­ga­jąc po książkę. Jed­nak zamarła w pół gestu zmro­żona obra­zami wczo­raj­szego dnia.

Musiała się dowie­dzieć.

Przy­cią­gnęła za kabel leżący na pod­ło­dze tele­fon, poło­żyła apa­rat na łóżku i pod­nio­sła słu­chawkę. Przez ulotną chwilę wyda­wało jej się, że w cią­głym, nieco piskli­wym sygnale sły­szy głos, który mówi jej, by nie wybie­rała zna­jo­mego numeru. Wzięła głę­boki oddech, jakby chciała wypchnąć z ciała waha­nie, i naci­snęła kolejno dzie­sięć cyfr.

– Halo, mówi Helen Har­ris – przed­sta­wiła się na wszelki wypa­dek.

– Pani Har­ris, dobrze, że pani dzwoni – prze­rwała jej kobieta, ale nagle zamil­kła.

– A coś się stało?

Helen usły­szała, że recep­cjo­nistka osie­dla eme­ry­tów wypusz­cza powie­trze przez nos, naj­wy­raź­niej zasta­na­wia­jąc się, co powie­dzieć.

– Pani ojciec wyszedł przed­wczo­raj z miesz­ka­nia i nie wró­cił na noc.

– To już się wcze­śniej zda­rzało. Ojciec jest miesz­kań­cem, a nie pod­opiecz­nym. Może wycho­dzić, kiedy chce.

– Tak, ale tym razem niczego nie zabrał. Nawet port­fela. Mam wra­że­nie, że…

– Że? – pona­gliła

– Że roz­pły­nął się w powie­trzu.

*

Helen ubrała się pospiesz­nie i zbie­gła na par­king. W pierw­szym odru­chu chciała poje­chać pro­sto na zamknięte osie­dle eme­ry­tów, gdzie od lat miesz­kał jej ojciec. Zaku­pił to miesz­ka­nie zaraz po sprze­daży jej rodzin­nego domu. Nie czuła żalu. W tych czte­rech ścia­nach pokry­tych omszałą dachówką nie spo­tkało jej nic, co można by wkleić do rodzin­nego albumu w okładce w kolo­rowe motyle, jaki Helen widziała u jed­nej ze szkol­nych kole­ża­nek i jakiego po cichu jej zazdro­ściła.

W The­orii ojciec miał mieć zapew­nioną cało­do­bową opiekę pie­lę­gnia­rek, które były niczym dżin wyska­ku­jący z lampy, gotowe słu­żyć miesz­kań­com nawet w naj­bar­dziej absur­dal­nych sytu­acjach. W prak­tyce Ben Har­ris poza tym, że od ponad sze­ściu lat nie wypo­wie­dział ani słowa, nie wyma­gał żad­nych spe­cjal­nych zabie­gów. Nawet począt­kowo podej­rze­waną afa­zję szybko zwe­ry­fi­ko­wały bada­nia lekar­skie. Psy­chia­tra, z któ­rym roz­ma­wiała wtedy Helen, obsta­wiał stres poura­zowy. Słu­cha­jąc jego wywodu, była w sta­nie tylko kiwać głową, wście­kła, że ojciec wykpił się w ten spo­sób. Po tym wszyst­kim, co jej zro­bił, odgro­dził się od winy tchó­rzow­skim mil­cze­niem.

Teraz też nie miała zamiaru jechać do niego. Musiała się upew­nić, że przed­wczo­raj­sza noc nie była tylko prze­wi­dze­niem. Wrzu­ciła wsteczny i ruszyła. Nagle kątem oka dostrze­gła cień. Z impe­tem naci­snęła hamu­lec i zatrzy­mała się w miej­scu. Odsu­nęła szybę i wrza­snęła:

– Patrz, jak idziesz!

– Patrz, jak jedziesz! – usły­szała w odpo­wie­dzi. Mimo że głos znie­kształ­ciła wielka prze­strzeń garażu, wie­działa, do kogo nale­żał. Męż­czy­zna pod­szedł do samo­chodu i wsiadł na miej­scu pasa­żera.

– Dla­czego się nie odzy­wasz? – zaczął z pre­ten­sją i prze­cze­sał ręką blond włosy. Jego szczęki poru­szały się ner­wowo, nacią­ga­jąc pozba­wioną tkanki tłusz­czo­wej skórę.

– Cześć, Tom.

– Zada­łem ci pyta­nie – rzu­cił, nie patrząc na nią. Się­gnął do osłony prze­ciw­sło­necz­nej i odchy­lił ją. Prze­su­nął klapkę, spod któ­rej wyło­niło się pod­ręczne lusterko. Roz­cią­gnął wargi, uka­zu­jąc rząd rów­nych zębów. Wyglą­dał przy tym jak war­czące zwie­rzę, jed­nak zamiast wydać z sie­bie dźwięk, prze­je­chał języ­kiem po bia­łym szkli­wie, usi­łu­jąc wydo­stać coś, co utknęło po nie­dawno spo­ży­tym posiłku. Helen wzdry­gnęła się z obrzy­dze­niem.

– No więc? – zapy­tał z naci­skiem. – Zni­kasz na całą noc i nie masz mi nic do powie­dze­nia?

– Mam. Byłam w pracy, a teraz jadę do niej z powro­tem. Jak każdy nor­malny czło­wiek.

– W nie­dzielę?

– W nie­dzielę – potwier­dziła odro­binę za gło­śno, co pozwo­liło jej przy­kryć kłam­stwo. – Zapo­mnia­łam papie­rów z jed­nego budynku i muszę po nie wró­cić.

– To pojadę z tobą.

– Nie.

– Nie? – Tom spoj­rzał na nią podejrz­li­wie.

– To labo­ra­to­rium. Można wejść tylko z prze­pustką – zmy­śliła na pocze­ka­niu.

– No jak tam chcesz – rzu­cił nie­prze­ko­nany. – To do wie­czora.

– Wie­czo­rem będę pra­co­wać nad rapor­tem. Ode­zwę się.

– Nie pogry­waj ze mną, Helen, OK? – Zła­pał ją za kolano i ści­snął zde­cy­do­wa­nie za mocno.

– Nie pogry­wam. Mam dużo pracy.

– Rozu­miem, kocha­nie. – Zwol­nił uścisk i nachy­lił się, by ją poca­ło­wać. Nad­sta­wiła poli­czek, ale Tom ujął jej pod­bró­dek i prze­krę­cił twarz w swoją stronę. Jego zimne wargi dotknęły jej ust, a ona w myślach odli­czała sekundy, cze­ka­jąc na koniec. – To do wie­czora.

Wle­piła nie­ru­chomy wzrok w kie­row­nicę, sta­ra­jąc się nie patrzeć na odda­la­ją­cego się Toma. Cie­ka­wość była jed­nak sil­niej­sza i kątem oka zoba­czyła, że zanim znik­nął za drzwiami garażu, obej­rzał się i posłał jej uśmiech. Nie odwza­jem­niła go. Prze­krę­ciła klu­czyk w sta­cyjce i zanim skrzy­dło dotknęło fra­mugi, ford sunął już po Ben­ner Road.

*

Skrzące się w słońcu czapy śniegu zachę­cały do podróży, w niczym nie przy­po­mi­na­jąc wczo­raj­szej grozy. Zupeł­nie jakby biały kra­jo­braz miał sta­no­wić swo­iste prze­pro­siny za wczo­raj­szy wybuch gniewu pogody. Helen mijała kolejne miej­sco­wo­ści, zasta­na­wia­jąc się, czy nie lepiej byłoby po pro­stu odpu­ścić i wró­cić do domu. Nawet jeśli w zaspie leżał czło­wiek, to naj­praw­do­po­dob­niej był jej zupeł­nie obcy. W myślach stro­fo­wała się, że wszystko, co złe, zatrza­snęła za pan­cer­nymi drzwiami i powinna dbać, by ni­gdy się nie otwo­rzyły. Mimo to nie­wy­obra­żal­nie potężna siła przy­cią­gała ją do King­spool.

Z tą myślą wje­chała na par­king i zatrzy­mała auto zaraz za szla­ba­nem. Wysia­dła z auta i rozej­rzała się. W obli­czu słońca wyda­wało się, że mróz scho­wał ostre pazury i teraz jedy­nie lekko szczy­pał w policzki. Budy­nek labo­ra­to­rium wciąż zda­wał się uśpio­nym w śniegu monu­men­tem. W rogu, w któ­rym nocą par­ko­wała, dostrze­gła gra­na­to­wego pikapa. Może to zmiana świa­tła, ale w całym tym obra­zie coś jej nie paso­wało, choć jesz­cze nie potra­fiła okre­ślić co.

– O, co za spo­tka­nie – usły­szała za sobą, kiedy prze­ci­nała szyb­kim kro­kiem odśnie­żony par­king.

Odwró­ciła się gwał­tow­nie, a jej wzrok znów padł na zapar­ko­wany w końcu placu samo­chód, z któ­rego uśmie­chała się do niej zna­joma twarz. Poli­cjant poma­chał ręką, po czym wysiadł, zamknął auto i pod­biegł do Helen.

– Dzień dobry – bąk­nęła pod nosem. – Spraw­dza pan trop?

– Nie ina­czej. – Uśmiech­nął się głup­ko­wato. – Nic jed­nak nie wska­zuje na to, by pani opo­wieść miała pokry­cie w fak­tach. – Jego wzrok powę­dro­wał za jej ramię. Helen odru­chowo się odwró­ciła i zoba­czyła, że zbliża się do nich ochro­niarka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki