Zastępy żywych, zastępy umarłych - Mort Castle - ebook
NOWOŚĆ

Zastępy żywych, zastępy umarłych ebook

Mort Castle

0,0

Opis

„Zastępy żywych, zastępy umarłych” Morta Castle’a to zbiór publikowany w Polsce po raz pierwszy. Autor bawi się w nim formą, przez co przykuwa uwagę zarówno w prozie, jak i w poezji. Każdy z przedstawionych tu tekstów jest inny: przewrotny, dziwny i absurdalny, doskonale puentujący, tajemniczy, metaforyczny, ale i bardzo osobisty. Chociaż domeną Morta Castle’a jest horror, to jednak groza na kartach jego opowieści pozostaje utajona. Czai się, czekając na to, czy starczy czytelnikowi odwagi, by ją odkryć. Czasami jest przyziemna, dosadna, wręcz bezczelna, lecz zawsze bije z samego życia, z problemów z nim związanych.

Autor nie potrzebuje diabła z rogami czy krwiożerczego aligatora – wystarczy mu napotkany człowiek z krwi i kości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł: Zastępy żywych, zastępy umarłych

Tytuł oryginału: NATIONS OF THE LIVING, NATIONS OF THE DEAD

Autor: Mort Castle

Copyright © 2002 by Mort Castle

Copyright for the Polish translation

© 2023 by Kornel Mikołajczyk

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska

Przekład: Kornel Mikołajczyk

Projekt okładki i ilustracje: Łukasz Białek

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2025

planeta-czytelnika.pl

[email protected]

ISBN 978-83-67735-68-1

Pamięcidr. Mortona Einhorna1920–2002

Moje utwory są i zawsze były wspierane przez ludzi,

którzy umieją i chcą czytać.

Ludzi takich jak Ty.

Dzięki.

Viva Mort Castle!

Po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością Morta Castle’a blisko trzydzieści lat temu i od razu pomyślałem sobie, że facet posługuje się całkiem niezłym pseudonimem. Mort + Castle – wyśmienite połączenie! Była to antologia czterech opowiadań różnych autorów. Miała może ze sto stron, a na okładce widniała półnaga – a właściwie naga, nie licząc strzępów nocnej koszuli – kobieta. I może, jako bardzo młody wtedy człowiek, uznałbym, że mogłaby zostać moją pierwszą dziewczyną, gdyby nie to, że z ust i piersi wyrastało jej coś długiego i ostrego…

Tytuł tej książeczki brzmiał „Zagłada”, a opowiadanie Morta, które było w niej zawarte, zwało się „Gedeon”1. Na tyle zapadło ono w pamięci wczesnego nastolatka, że nabrał on chęć na więcej… Morta… którego domeną z pewnością były mroczne nawiedzone zamczyska…

I tak wpadały mi w ręce kolejne antologie z pojedynczymi perełkami Amerykanina, jak choćby „Dziedzictwo Lovecrafta”, który to zbiorek dziś zna zapewne większość fanów grozy w Polsce. „Sekret serca”2 – zgrabna opowieść o miłości i nieśmiertelności – stanowi w nim bardzo solidną pozycję. Mort zresztą, jako zagorzały wielbiciel Samotnika z Providence, nieraz inspirował się jego twórczością.

Castle stworzył kilkaset opowiadań, z czego w Polsce ukazało się stosunkowo niewiele. Trochę tekstów pojawiło się w prasie, kilkanaście w zbiorczych antologiach. Wydany został też – rzecz jasna – kultowy, nominowany do Pulitzera zbiór „Księżyc na wodzie” – obowiązkowa lektura dla każdego miłośnika krótkich, mocnych historii jeżących włosy nie tylko na głowie. Warto też wspomnieć o zbiorku „Wiesz, kiedy umrzesz”, który ukazał się u nas w 2020 roku. Mocno refleksyjna i przygnębiająca pozycja.

Jednak pula tekstów wciąż nieprzetłumaczonych jest znacznie, znacznie większa.

„Zastępy żywych, zastępy umarłych” to książka publikowana w Polsce po raz pierwszy, miała zostać wydana już kilkanaście lat temu. Niestety seria, w której była zaplanowana, została przerwana. Mort bawi się tu formą. Pławi się w języku, czerpiąc z tego niewymowną radość. Czuć to na każdej stronie – w tekstach zarówno prozatorskich, jak i poetyckich. Nie pisze na siłę, dobiera słowa uważnie i trafnie, przez co początkowo przykuwa uwagę, a potem pochłania bez reszty.

Castle to mistrz krótkiej formy. Przewrotny w „Śmierdzielu Wyatcie Earpie”, dziwny i momentami absurdalny w „Strażniku Karczmy u Wrót Piekieł”, doskonale puentujący w „Pięknym Dziewczęciu”, tajemniczy, metaforyczny, ale i często bardzo osobisty w utworach poetyckich takich jak: „Nieżyjący i żyjący”, „wzięty za dylana”, czy „Romantyk w XX wieku”.

Domeną Morta nie jest horror jako taki. Tu demony nie przemawiają wprost. Groza na kartach jego opowieści pozostaje utajona. Czai się, czekając, na ile starczy nam odwagi, by ją stopniowo odkrywać, wytężając przy tym umysł i zmysły. Czasami, jak w opowiadaniu „Muzyka na moście przy Michigan Avenue” jest przyziemna, dosadna, wręcz bezczelna. U Castle’a bowiem najpotężniejszą grozą bije z samego życia, problemów z nim związanych, napotykanych ludzi z krwi i kości. Niepotrzebny mu diabeł z rogami, poltergeist czy krwiożerczy dwugłowy aligator.

Pamiętam moją pierwszą rozmowę z Mortem, a właściwie Mortonem Castlem, bo to wcale nie był pseudonim! Ja byłem krótko po lekturze powieści „Zagubione dusze”3. Jako że współpracowałem w tym czasie z niestety nieistniejącym już „Czachopismem”, pomyślałem, że warto przedstawić polskiemu czytelnikowi tego skądinąd bardzo szanowanego w USA pisarza. Bardzo się ucieszył na wiadomość, że może „powrócić do Polski choćby w taki sposób”. Przeprowadziłem wywiad, w którym opowiedział między innymi o nie do końca udanej współpracy ze swoim agentem, który w latach dziewięćdziesiątych nie pisnął ani słowa, że sprzedał „Zagubione dusze” do Polski! Opowiadał z wielką pasją o byciu nauczycielem pisania, o kolegach po piórze i wielu sprawach okołoliterackich. Potem często korespondowaliśmy, wymienialiśmy się spostrzeżeniami na temat literackiej grozy, a w tym czasie czytałem jego najlepsze utwory, które na polskim rynku były jeszcze niedostępne. Cały czas rysowała mi się w głowie myśl, że warto byłoby wydać je w naszym kraju.

I tak się stało. Wspomniany wcześniej wyjątkowy zbiór opowiadań „Księżyc na wodzie”, a także powieść „Obcy” udało się wprowadzić na nasz rynek. Wydawcy bardzo spodobał się zarówno styl Amerykanina, jak i jego osobowość – Mort to niebywale otwarty, chętny do kontaktu z ludźmi pisarz, przy okazji skromny. Od tamtego czasu zaczęły ukazywać się zarówno pojedyncze opowiadania, jak i wznowienia książek jego autorstwa.

Wracając jednak do „Zastępów żywych, zastępów umarłych”. To swoisty kalejdoskop najbardziej charakterystycznych dla Castle’a form i stylów. Są tu szorty, w których pisarz wykorzystuje mity cygańskie, jest poezja nawiązująca do osobistych wydarzeń z jego życia, są wreszcie opowiadania, rozbieżne tematycznie, niektóre na kilka stron, dosadne i klarowne, ale i dłuższe, pełne metaforyki teksty, których nie sposób czytać „na szybko”, gdyż można sporo przeoczyć.

Wierzę, że tę książkę doceni wielu czytelników. Polskich czytelników, których Mort Castle wprost uwielbia. Nieraz słyszałem od niego, jak bardzo ceni naszą opinię. Podobno umiemy i pochwalić, i skrytykować z klasą. Liczy się z naszym słowem, z tym, jak odbieramy to, co tworzy. Jego jakże charakterystyczny internetowy okrzyk Viva Polska! emanuje chęcią nawiązania rozmowy, choćby krótkiej pogawędki o literaturze, poznania kolejnej osoby, dla której czytanie jest ważne.

W „Zastępach…” znalazło się kilka tekstów, które zgarnęły mniej lub bardziej znaczące nagrody. Część z nich zyskała nominacje do Bram Stoker Award. Zatem to nie byle jaki zbiór, ale ceniony i uznany. Zbiór, który odsłania talent Morta w pełnej krasie. Czuję się wyróżniony, mogąc napisać do niego wstęp. Życzę wszystkim dobrej, strasznej lektury i wielu dreszczy w najmniej spodziewanych momentach.

A Mortowi gratuluję doniosłego momentu w jego pisarskiej karierze. Stowarzyszenie Pisarzy Horroru (The Horror Writers Association) uhonorowało go nagrodą za całokształt twórczości, która została wręczona na rozdaniu nagród Brama Stokera na StokerConie 2024 w San Diego w Kalifornii. Viva Mort Castle!

Robert Cichowlas, 2024

Wstęp

dla billa wantlinga4, poety, który tak właśnie być może zginął

prawo zabraniające marzyć

odebrało mu narkotyki

zwrócił się przeto

ku gorzale

stąd też jego

delirium tremens.

przyjaciele zabrali go

na izbę przyjęć

gdzie

spoczywając walczył

z typowymi koszmarami

jak szczury i pająki

aż w końcu

wyrwał się z pęt

by udusić węża.

wyrwał wenflon

z dziury w ramieniu

gdzie niegdyś

wstrzykiwał marzenia

i zmarł.

nie żyje poeta.

nie żyje poeta.

(czy jego wiersze nadal piszczą

pod skórą?)

nie żyje poeta.

nie żyje poeta.

(jego wiersze to teraz

krew).

CZĘŚĆ PIERWSZA

O Drom le Ushalin:Droga Cienia

Ogromne bogactwo romskich opowieści folkowych i mitów, przekazywanych ustnie z pokolenia na pokolenie, nazywa się Darane Swature. Podobnie jak klasyczne mity, swato to przypowieść, która odsłania tshatsimo; mówi prawdę.

Dawno, dawno temu, w dniach, kiedy panowało wiecznozłote lato i cygańskie karawany przemierzały gościńce, kiedy dumne konie ciągnęły vurdony jaskrawe i pyszne niby pawie, Romowie uważali Polę Janiczkę za uzdolnioną bajarkę Darane Swature. Niewiele więcej jak dziecko, nie została jeszcze Rawnie, Wielką Damą o magicznych mocach zdolnych wykonać amulety draba, leczyć chorych, a nawet odpędzać zaracnae vila, wraże duchy eteru. To przyjdzie później. Na razie wystarczało jej opowiadanie swature z należytym dramatyzmem, zapewniając tak rozrywkę, jak naukę. Późnymi wieczorami kumpania zbierała się wokół ogniska, Pola Janiczka przytaczała zaś swoje swato uważnie słuchającym dzieciom – ich ciemne oczy lśniły nasycone płomieniami – mężczyznom oraz kobietom.

Oto i swato Poli Janiczki:

Pewnego razu ludzie przybyli nad wspaniałe jezioro skąpane w chłodnym srebrzystym blasku Chon, naszej Księżycowej Matki. Tafla trwała niewzruszona. Ani bąbelka, ani zmarszczki. Pośrodku odbijała się Chon niczym gigantyczna kula bieli. Brzeg, nad którym znaleźli się wędrowcy, leżał na krańcu Ziemi. Ziemia, jak wszyscy wiemy, należy do żyjących.

Jezioro było Pustką, miejscem zmarłych, tych, którzy wyruszyli w cudowną podróż anda l thema.

Naraz, w oddali, pośrodku wód, coś się wydarzyło! Maleńki, najcichszy z cichych plusk, który sprawił, że lustrzane odbicie Chon zafalowało świetliście. Równie nieznaczny odgłos, pomyśleć by można, wywołał kamyczek – lecz tak się nie stało.

Czy to delikatne dotknięcie Bożego małego palca przynosiło ukojenie zmarłym? Czy dech Benga, Starego Złego? Czy też mulo, duch jednego z nieżyjących okupujących głębiny jeziora? Ach, któż to wie? Nie ja. Ja tylko przekazuję wam opowieści.

I któż pośród ludzi na brzegu usłyszał ów łagodny plusk? Powiem wam: jeno ci, których uszy działały naprawdę, naprawdę dobrze.

Niezauważalne zmarszczki przemknęły po fałszywym obliczu Chon.

I któż pośród ludzi na brzegu ujrzał te drobne, frywolne fale? Powiem wam: jeno ci, których oczy działały naprawdę, naprawdę dobrze.

Przybój dotarł do nabrzeża, trącił go, trącił z łagodnością równą motylej nogi trącającej płatek kwiatu.

I któż pośród ludzi na brzegu poczuł jego przybycie? Powiem wam:

Ci, którzy usłyszeli plusk i ci, którzy nie usłyszeli.

Ci, którzy ujrzeli fale i ci, którzy nie ujrzeli.

Wszyscy ludzie na brzegu poczuli przybój Pustki, miejsca zmarłych.

Jak czujemy i my.

Mit o Spartakusie

W 72 roku p.n.e., szesnaście miesięcy przed tym, jak bankier Krassus wzmocnił legiony swoimi pieniędzmi i wolą pokonania armii niewolników, buntownicy przerwali swój marsz na Rzym, zwrócili się na południu i wrócili do miasta Kapua. Kapua pod wieloma względami była małą, prowincjonalną mieściną, lecz cieszyła się uznaniem ze względu na szkołę gladiatorów prowadzoną tam przez człeka o nazwisku Batiatus. Od osiemnastu lat kapuańscy wychowankowie bawili lud zgromadzony na arenach swym kunsztem we władaniu krótkim mieczem, siecią i trójzębem. Wtedy to Spartakus, ogolony na łyso Trak, oraz Kriksos, przysadzisty Gal – obaj gladiatorzy, choć Kriksos urodził się wolnym – zabili Batiatusa i spalili jego włości, co powszechnie uznaje się za początek tak zwanego Powstania Spartakusa.

Wkrótce potem Spartakus został przywódcą armii, Kriksos zaś jego zastępcą, mimo że wielu uważało Gala za lepszego wojownika.

Zmierzch. Nadciąga chłodna noc. Cztery tysiące mężów okrążyło Kapuę, oczekując rozkazów oraz świtu. Niektórzy zbrojni w maczugi i kosy; niektórzy w pancerzach i z bronią ukradzionymi od poległych Rzymian. Na łagodnych zboczach kobiety i dzieci zebrały się wokół niewielkich palenisk, aby jeść, rozmawiać, śpiewać ballady, spać i wypatrywać omenów w gwiazdach.

Spartakus i Kriksos pili wino w złotym namiocie dowództwa i rozmawiali przyciszonymi głosami. Na stoliku pomiędzy nimi stała świeczka. Jej blask odbijał się w matowych, brązowych oczach Kriksosa. Spartakusowi przypomniał się martwy pies, ogromny mastif, który zaległ obok płonącej stodoły w pierwszym majątku, jaki najechali. Ślepia tamtej bestii również pulsowały ogniem.

– Należy to załatwić sposobem – oznajmił Spartakus. – Nie jesteśmy już przecież zwyczajnymi banitami.

– A i owszem – przyznał Kriksos, nalewając wino. Wychylił solidny haust, siorbiąc. Odstawił srebrny kielich. Potem chyba westchnął, choć w przypadku takiego grubasa trudno było orzec, czy to westchnienie, czy też syk przemieszczających się fałd tłuszczu. Purpurowa plama wykwitła pod dolną wargą Kriksosa niczym kpiące lustrzane odbicie jego zmierzwionych brązowych wąsów.

– Owszem – mruknął z powagą – już nie banici, a wojowie, których zgromadził wspólny cel. – Uśmiechnął się. – Ale wiesz ty co, Spartakusie? Ostatnimi czasy, o tak, coraz częściej łapię się na tym, wybacz mi, Spartakusie, że z wysiłkiem przypominam sobie, cóż to za cel.

Kriksos znów dolał sobie wina, wyżłopał.

Spartakus zmierzył go wzrokiem. Kriksos odznaczał się osobliwym poczuciem humoru, typowym dla grubasów. Niekiedy wybuchał śmiechem na poważnych spotkaniach, jednakże często odwracał się plecami i odchodził od dowcipkujących grupek z obliczem zaciągniętym smętnym cieniem.

Spartakus rozwinął pergamin i wystawił długi palec wskazujący.

– Powinniśmy wejść tą bramą – referował, przesuwając dłoń. – Tu… i tu leżą farmy. Nie będzie potrzeba wielu ludzi.

– Znakomicie – skomentował Kriksos. – Solidny plan. – Nawet nie zerknął na mapę.

– Trzeba nam rozmówić się z centurionami – kontynuował Spartakus. – To oni poniosą odpowiedzialność za właściwe zachowanie oddziałów.

– Zgoda – przyznał Kriksos. Jego uśmiech uniósł koniuszki wąsów niby skrzydła koślawego ptaka. – O tak, rozmówimy się z centurionami. – Zarechotał, jakby lada moment miał puścić z głębi gardła winne bąbelki. – Uwierzyłbyś, że niemal o tym zapomniałem? Że są teraz pod nami centurie? Czyż ze mnie nie matoł? – Kolejny cudaczny odgłos, jak chlupot małej, do połowy wypełnionej baryłki odstawionej nazbyt pospiesznie na półkę. – I wybacz mi pytanie, Spartakusie, powinienem to wiedzieć, doprawdy, ale jak konkretnie mają się zachowywać oddziały? Poza tym, że „właściwie”?

– Jak żołnierze – odpowiedział Spartakus.

– Naturalnie, naturalnie – zreflektował się Krikos. – Ojejku-jej, czemu w ogóle pytałem? W istocie, jak żołnierze. Nie zwyczajni banici, nie rozbójnicy, a żołnierze, zdyscyplinowani i uporządkowani. Dobrze gadam, Spartakusie?

– Dobrze. – Spartakus dopiero teraz zdał sobie sprawę ze swojego gniewu. – Dobrze gadasz. Nie oczekuję wielkiego oporu. Nie napotkamy wyszkolonych ludzi, jedynie lokalną straż, starców i nieporadnych świniarczyków. Otrzymają od nas szansę złożenia broni.

– Znakomity, rozsądny, logiczny plan, ot co – skomentował Kriksos. Spartakus spodziewał się kolejnego wybuchu wesołości, jednak ów nie nadszedł.

– Drobni kupcy kapuańscy, jeśli nie sprzeciwią się naszemu atakowi, nie będą gnębieni. Nie z nimi walczymy.

– Słuszna decyzja – zgodził się Kriksos.

– Nie będziemy również tolerować krzywdzenia kapuańskich kobiet. Każdy, kogo przyłapiemy na podobnym czynie, zapłaci głową.

– Świetnie – odparł Kriksos – rozumiem doskonale. To przecież nie uchodzi, aby nasi mężowie raptem brali niewiasty z Kapui. Bądź co bądź są żołnierzami.

– Wyzwolimy niewolników, a tych, którzy zechcą, przyjmiemy w nasze szeregi.

– Ach tak? – Kriksos odchylił się w siedzisku i zerknął na cienie układające się na płachcie ponad nimi. Zastukał grubym paluchem w zęby splamione trunkiem. – Zdaje mi się, Spartakusie – zaczął wolno – iż objawia nam się niewielki, niemalże niezauważalny, kłopocik i wybacz mi, Spartakusie, że w ogóle o nim wspominam, ale widzisz, prawie we wszystkich przypadkach, kiedy wyzwalaliśmy niewolników, bywali wśród nich tacy, którzy upojeni świeżo odzyskaną wolnością uciekali, gdzie pieprz rośnie, wyjąc i śmiejąc się, i płacząc. Mój maleńki kłopocinek wiąże się jednakowoż z innymi, tymi, którzy nie dziękowali, och, zazwyczaj bywała ich garstka, nie więcej niż tuzin, z pewnością nie parę tuzinów, ci walczyli u boku swych panów przeciwko nam. Trudno temu zawierzyć, przyznaję, lecz można by omal pomyśleć, że wolność im zawadzała.

Krikos wychylił się do przodu i ułożył dłoń na mapie, zakrywając Kapuę.

– Nie potrafię sobie jakoś przypomnieć, jak poprzednio radziliśmy sobie z tymi zbłąkanymi duszyczkami, Spartakusie. Winę, zakładam, ponosi alkohol. Chciałbym się mimo to dowiedzieć, co uczynimy z nimi tym razem.

Spartakus pomyślał: Jeśli Kriksos się teraz zaśmieje, zaszlachtuję go. Niemniej Kriksos milczał, wpatrzony w niego niby niewinny, zakłopotany księżyc w pełni.

– Spróbujemy przemówić im do rozsądku – odpowiedział Spartakus.

– Zacna idea – rzekł Kriksos. – Zaiste, wprzódy należy odwołać się do racjonalnego umysłu. Wyznamy im, co próbujemy osiągnąć, czy nie tak?

– Tak – powiedział Spartakus.

– Tak – powtórzyło echo zwane Kriksosem. – To z pewnością załatwi nasze kłopociątko. W końcu większość ludzi słucha rozsądku bez przerwy.

Umilkł na chwilę. Spartakus spodziewał się jego następnego pytania, równie nieuchronnego, co srebrzyste światło poranka.

– Aaallleee – Kriksos rozciągnął słowo, przez co Spartakus znienawidził go jeszcze mocniej – jawi mi się to całkiem prawdopodobnym, że zapewne natkniemy się na paru, tylko paru, zważ, jednego czy dwóch, którzy z rozsądkiem są na bakier. Jakżeż to uporamy się z nimi?

– Zabijemy ich – oznajmił Spartakus.

Kriksos wyszczerzył się jak dziecko, które odkryło kawałek kory unoszący się na sadzawce.

– Fantastycznie – skwitował.

Wielki łeb Kriksosa kolebał się leniwie, kiedy dolewał sobie wina. Upił łyk, lecz wtem kaszlnął gwałtownie i eksplodował śmiechem, rozbryzgując trunek po mapie. Kropkowane ścieżki połączyły chaotyczne linie, niby ślady po biczowaniu na ciele Kapui.

Spartakus podniósł się, ignorując napięte mięśnie twarzy, lekkie drżenie nóg.

– Pójdę przekazać plan centurionom – powiedział.

– W porządku. – Kriksos nadal się śmiał. Naraz spojrzał na Spartakusa i spoważniał. – Jutro zdobędziemy Kapuę. – W jego głosie nie zabrzmiał ani ton wątpliwości.

Spartakus odchylił połę namiotu i wyszedł w noc.

Zwęszył pieczyste. Okutał się ciaśniej opończą, by odeprzeć chłodny wicher i podszedł do paleniska, gdzie czuwało czterdziestu dwóch centurionów armii niewolników. Przywitali go uściskami dłoni i winem, a on do nich przemówił.

Jak zawsze, słowa spływały z jego języka jak na zawołanie, bez uprzedniego przygotowania. Opowiadał o wolności, godności i prawach człowieka i kiedy tak mówił, dotarło do niego – kiedy spoglądał na twarze rozjarzone miłością do niego – że wierzy we wszystko, co opuszcza jego usta.

Potem wydał rozkazy co do wkroczenia do Kapui, zaznaczając, że każdy centurion osobiście odpowiadał za dyscyplinę setki ludzi pod sobą, nim odesłał ich do spania.

Gdy został sam, Spartakus spojrzał na niebo. Księżyc skrył się częściowo za obłokiem. Pomimo opończy Spartakus zadrżał od nagłej i straszliwej świadomości tego, jak mocna była miłość Kriksosa do swego wodza i przyjaciela.

Tajemnice serca

Czymże to

się przejmujesz?

Śmiercią?

A któż z nas żyje wiecznie?

– Samuel ibn Nagrela

Ktokolwiek zastanawia się nad czterema sekretami,

lepiej aby nigdy się nie urodził: tym, co nad nami,

tym, co pod nami, tym, co było przed czasem

i tym, co będzie po nas.

– Mędrcy żydowscy

PrologO wieku i wyglądzie

Znano mnie pod różnymi przydomkami, lecz na chwilę obecną pozwolę sobie przybrać miano Williama Rodericka. Jeśli spostrzegliście mnie w mieście Kingsbay Port, jak załatwiam sprawy handlowe, społeczne tudzież filantropijne – cieszę się bowiem nieposzlakowaną opinią prawego i hojnego męża, wielu zaś uważa mnie za współczującego chrześcijanina (tu pozwalam sobie na dyskretny uśmiech z powodu ironii!) – lub jeśli obserwowaliście mnie podczas codziennego zdrowotnego spaceru przy każdej pogodzie, dobrej lub złej, nie jest wcale nieprawdopodobnym, iż zauważyliście aurę wigoru i żywotności, którą się wyróżniam. Prawda, posiadam niewielką deformację (tym bardziej pozornie nieistotną, warto dodać, w porównaniu z przerażającymi bliznami czy tragiczną utratą kończyn przez tak ogromną liczbę weteranów ostatnich konfliktów), ale ta drobna osobliwość służy jedynie za kontrast dla mego ogólnego samopoczucia. W rzeczy samej, patrząc na mnie, zżerała was zapewne zazdrość, w zależności od waszych lat i okoliczności, i myśleliście sobie: Ach, gdybym to i ja cieszył się, cieszyła podobnym zdrowiem, jak ów szacowny dżentelmen, kiedy osiągnę jego chwalebny wiek.

Nadobny Przechodniu! Czy życzysz sobie… Długiego, nawet Nieskończonego Czasu na tej Ziemi?

Śliczny Młodzieńcze! Ty bawiący się z wesołymi kompanami, o policzkach różanych z wysiłku i krwią wyśpiewującą Pieśń Życia w twoich żyłach, czy odwróciłbyś się od gier i śmiechu w blasku słońca i wkroczył na ścieżkę Cienia i Misterium – ażeby nie umrzeć?

Miła Mateczko! Gdybym wyszeptał ci na ucho Tajemnicę, która pozwoliłaby twemu słodkiemu dziecięciu, ssącemu właśnie pierś, przeżyć więcej niż tych żałosnych siedem dekad, które podług Pisma nam przysługują (istnieje Pismo – ale są też Odmienne Pisma!), czy podziękowałabyś mi i potraktowała to jako dar?

Czy wyrzekłabyś się Boga Jehowy, by uklęknąć w posłuszeństwie wobec Innych Bóstw?

Czy poświęciłabyś część siebie?

Czy zrobiłabyś to wszystko i jeszcze więcej, aby twoje ciało pozostało nieskalane, abyś nigdy nie doznała ogarniającej, niekończącej się Grozy Grobu, abyś mogła żyć i żyć, i ŻYĆ?

Dobry człowieku, spójrz na mnie swym oceniającym wzrokiem. (I jeśli uważasz, że odwzajemniam twoje spojrzenie nie mniej oceniającym wzrokiem, acz z wyraźną kpiną, to mniemam, iż zyskałem do tego prawo!). Proszę, nie staraj się mi schlebiać, ani nie obawiaj się zniewagi: Czy oceniasz mój wiek na sześćdziesiąt dwa lata? Sześćdziesiąt pięć? Siedemdziesiąt?

Tak, pan William Roderick zapewne liczy sobie siedemdziesiąt lat, to czcigodny wiek, który pasuje do niego niby starannie skrojony garnitur!

Pozwól, że wyznam ci prawdę i zrobię to w prosty i nienachalny sposób, który powinien podpowiedzieć ci, że nie w głowie mi kłamstwa i ułudy: Obchodziłem w tym roku swoje sto dziewięćdziesiąte urodziny.

Wątpisz. Szydzisz. Jakżeby inaczej?

Lecz niniejszym zaświadczam, dzięki Wiedzy, która nie jest znana ani przeznaczona dla Publiki, dla Zjadaczy Chleba, dla Motłochu, że jestem Nieśmiertelny!

Nie, pozwól mi wygłosić swoją deklarację, nawet jeśli ją wyśmiewasz lub nazywasz mnie szaleńcem. Jeśli jesteś czepialski, możesz zażądać szczegółów, toteż w imię dokładności wspomnę tylko, że jestem praktycznie Nieśmiertelny. Gdyby doszło do Kosmicznego Kataklizmu poza naszą świadomością, skutkującego końcem tej Sferoidy, na której mieszkamy, oznaczać to będzie również mój koniec, chociaż też niekoniecznie. Jeśli Bóg (twój Bóg, Ten Nie Tak Stary), w Swojej Rzekomej Mądrości, zdecyduje się otworzyć Obrady Sądu w tym stuleciu lub następnym (lub następnym!), to całkiem prawdopodobne, że stanąwszy przed Jego obliczem, nie zostanę, umówmy się, oceniony pozytywnie.

Jednak wyśmiewam możliwość otrzymania podobnego Nieziemskiego Wezwania Przed Majestat. Czy potrafisz, mówiąc prosto i szczerze, doprawdy stwierdzić, że przynajmniej wyczuwasz, jeśli nie widzisz, ruchy Prawej i Sprawiedliwej Nadprzyrodzonej Ojcowskiej Ręki w sprawach człowieczych?

Obawiam się, że twój Bóg zniknął z naszego firmamentu i nie ma to najmniejszego znaczenia.

Są Inni Bogowie.

Spełnili moje życzenie, pragnienie mojego serca: ŻYĆ WIECZNIE!

Teraz się cofasz, a twe ciało aż się trzęsie ze strachu przed umysłem tak obłąkańczo nieuporządkowanym, intelektem tak szalonym i zdeprawowanym, że nie posiadłby go nawet człek uzależniony od najsilniejszych alkoholi i najbardziej zgubnych narkotyków.

Zważ na mnie! Szaleńcy pocą się i trzęsą; mamroczą do siebie i krzyczą do urojonych upiorów, które tylko oni są w stanie pojąć. Źrenica oka szaleńca jest mocno rozszerzona, wargi drżą, ręce trzepoczą. Szaleńcy wściekają się, kipią, w jednej chwili starając się podstępnie przekonać słuchacza do wiary, a w następnej mu grożąc.

Spójrz mi w oczy, a nie znajdziesz w nich ani odrobiny wewnętrznego niepokoju. Zlustruj me złożone dłonie, swobodną postawę. Wysłuchaj opowieści – a raczej wysłuchaj mojej prawdziwej i szczerej historii, którą opowiem spokojnie i racjonalnie, bez histerii i pasji modulujących barwę głosu, z wydarzeniami przedstawionymi w prostej, pozbawionej podstępów chronologii, bez użycia fikcyjnych środków artystycznych, które nadwerężyłyby twoją niewiarę.

Zauważysz zapewne, jak swobodnie czuję się za każdym razem, gdy dyskurs dotyka tematu Śmierci, a to wyjątkowo częste zdarzenie. Z pewnością rozumiesz, jak ogromna większość ludzi niechętnie dyskutuje o Śmierci, ba, nawet o niej nie wspomina; jak wiele szczerych, rozważnych, intelektualnych osób staje się całkowicie niezdolnymi do wymówienia tego słowa, a tym samym zmuszonych jest do używania ponurych, głupich, pretensjonalnych eufemizmów, gdy rozmawiają o „wyzionięciu ducha”, „odejściu”, „przeprawie na tamten świat” nawet przypadkowego znajomego!

Dla mnie Śmierć jest Niczym.

Nie mam się czego obawiać.

I tak oto zaczynam:

[1] Opowiadanie to w nowym przekładzie znajduje się w niniejszym zbiorze pod tytułem „…i za Gedeona!”.

[2] Opowiadanie to w nowym przekładzie znajduje się w niniejszym zbiorze pod tytułem „Tajemnice serca”.

[3] Powieść ta po wielu latach ukazała się również pod tytułem „Przeklęte bądź, dziecię”.

[4] Alfabetyczny spis nazwisk postaci istniejących i fikcyjnych wspominanych w zbiorze znajduje się na końcu książki.