Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Michael Louden jest niczym niewyróżniającym się mieszkańcem przedmieść Chicago. Ma zwyczajną pracę w dziale sprzedaży dużej firmy, oddaną i ambitną żonę, kochające córki i serdecznego przyjaciela zza płotu. Jak każdy Amerykanin płaci podatki, świętuje przy grillu i cieszy się ze swojego kawałka tortu, który wykroił dla rodziny z amerykańskiego snu.
Michael Louden jest mordercą. Gardzi ludźmi, uwielbia znęcać się nad nimi psychicznie, sprawiać im ból i zabijać. Nienawidzi maski zwykłego faceta, którą musi codziennie zakładać, żeby ukrywać swoją prawdziwą naturę. Jest Obcym i jak każdy Obcy czeka na nadejście chwili, w której będzie mógł się ujawnić. Czeka na nadejście Czasu Obcych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Czas Obcych
Tytuł oryginału: The Strangers
Autor: Mort Castle
Copyright © 1984 by Mort Castle
Copyright for the Polish translation
© 2024 by Przemysław Duda
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Przekład: Przemysław Duda
Projekt okładki i ilustracje: Łukasz Białek
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2025
planeta-czytelnika.pl
ISBN 978-83-67735-67-4
Spotkałem Morta Castle’a lata temu – graliśmy wtedy w pokera u naszego wspólnego przyjaciela. W tamtych czasach moja wiedza na temat horroru ograniczała się do książek, w których złoczyńcy albo pili krew, albo wyli do księżyca, albo biegali w koło z rzeźnickimi nożami. Wtedy też Mort podarował mi kopię swojej książki: „Czasu Obcych”. Przyjąłem ją, nie mając zbyt wielkich oczekiwań i zakładając, że będzie jak jedna z wielu innych w tym gatunku.
To tyle, odnośnie do oceniania książki po okładce. Powieść zaoferowała mi złożoną historię z bohaterem, którego nigdy wcześniej jeszcze nie spotkałem.
Pojawia się Michael Louden, przedstawiciel klasy średniej, mąż i ojciec z ładnym domem i niezłą pracą. Spogląda w przyszłość jak my i zastanawia się, co przyniesie mu los. Tyle że jego wizja przyszłości nie zawiera ani jego żony, ani dwóch córek – wręcz przeciwnie, zakłada ich śmierć. Bowiem Michael jest Obcym, a to, na co czeka, to nastanie Czasu Obcych, kiedy to on i jemu podobni będą mogli oczyścić społeczeństwo z ludzi „normalnych”. Do tego momentu musi ukrywać swoją prawdziwą naturę i jakoś się wpasować.
Spokojnie, niczego nie psuję – dowiesz się tego sam już na pierwszych stronach powieści. Ta historia jest tak wyjątkowo satysfakcjonująca (a przy tym naprawdę przerażająca) właśnie dlatego, że w większości jest opowiedziana z perspektywy Michaela. Zostajemy wtajemniczeni w każdą zdeprawowaną i dwulicową myśl, która towarzyszy mu podczas koszenia trawnika, odwożenia dzieci do szkoły czy kochania się z żoną.
Niewielu autorów decyduje się na takie podejście – i chyba nie bez powodu. Zmuszanie czytelnika do siedzenia w głowie najmniej lubianej postaci, a już zwłaszcza takiej mającej tendencje do skrajności, to duże ryzyko. Jednak w tej powieści szok to nie wszystko.
„Czas Obcych” oferuje najczystszą i najbardziej niepokojącą postać zła, z jaką najprawdopodobniej spotkasz się w horrorach. Zła, które nie jest jakąś oczywistą kreaturą, skradającą się po nas w mroku, tylko czymś wszechobecnym i nieuchwytnym, co może mieszkać wewnątrz ludzi, których najmniej o to podejrzewasz: sąsiada, najlepszego przyjaciela, małżonka. Zła, którego nie dostrzeżesz, dopóki nie jest już za późno.
Nie sposób nie zauważyć, książka ta po raz pierwszy ukazała się w roku 1984, kiedy to ksenofobia nie była czymś obcym dla mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Media niejednokrotnie przedstawiały cudzoziemców jako jednoznaczne zagrożenie dla amerykańskiego sposobu życia. Mimo to w tej powieści niebezpieczeństwo nie pochodzi z zewnątrz, a czeka w naszych własnych domach. Michael jest szkodnikiem żyjącym w samym sercu naszych rodzin, pragnie zabijać i spełnić swój amerykański sen, tak inny od tego, który znamy – tak złowieszczy i niszczycielski jak jeszcze żaden ustrój polityczny.
W miarę jak fabuła postępuje, Mort Castle nie uspokaja naszych lęków. Nie mówi, że Michael został opętany przez złego ducha albo że jest jakimś kosmitą, który chwilę temu wyszedł ze spodka i upodobnił się do ludzi. Nic z tych rzeczy. Michael jest zły, bo taki się urodził, bo tak sprawiły, Bóg jeden wie które geny i środowisko, które pozwoliły tak jemu, jak i jemu podobnym, ciągnąć tę maskaradę dzień za dniem bez najmniejszego wysiłku czy wyrzutów sumienia. Co gorsza, to zło przetrwa, bo cała reszta nie przyznaje, że ono istnieje.
Ale istnieje. W „Czasie Obcych” Mort Castle odkrywa i opisuje niepokojące i niedające się wytłumaczyć aspekty ludzkiej natury, a robi to w sposób, który przekracza granice tego gatunku.
Marc Paoletti
Los Angeles, Kalifornia, 2000
Marc Paoletti, jeden z pisarzy powieści grozy „nowej fali”, zasłynął opowiadaniem w antologii „Young Blood” pod redakcją Mike’a Bakera. Obecnie jest dyrektorem kreatywnym, copywriterem i scenarzystą.
Był kwadrans przed pierwszą w nocy. Światła reflektorów Buicka odkrywały przed nimi letnią mgłę, która gęstniała w kłęby wielkości plażowych piłek. Mleczny opar zalegał nad krętą drogą wijącą się wzdłuż granicy leśnego rezerwatu. Po upalnym dniu temperatura spadła do dwudziestu czterech stopni Celsjusza1, jednak wysoka wilgotność powietrza nie pozwalała cieszyć się z ochłodzenia. Klimatyzacja w samochodzie pracowała pełną parą, a jej jednostajny szum tłumił odgłosy silnika.
– Nie uważasz, że ten dzień był wręcz cudownie nudny? – zapytał siedzący za kierownicą mężczyzna w średnim wieku, nie spoglądając na zajmującego miejsce pasażera towarzysza.
– Nudny? Prezentacja nowej linii środków czyszczących miałaby być nudna? – mówił płasko młodszy z nich. Jego słowa opływały sarkazmem. – Proszę cię, widzieliśmy najnowsze trendy i wschodzące gwiazdy chemii gospodarczej. Lakiery do podłóg, kostki do pisuarów, no i miotły z włókna kukurydzianego. Dzień był dość ekscytujący.
– Ha-ha-ha! – Kierowca zaśmiał się sztucznie, wyraźnie oddzielając od siebie wszystkie „ha”. – Twój entuzjazm jest zaraźliwy.
– No kurczę, szefie! No nie wiem, a czemu miałby nie być? Wykroiłem sobie własny kawałek tego tortu, który nazywamy „amerykańskim snem”. Mam wspaniałą żonę, dwójkę przeuroczych dzieciaków i dom w szeregówce. Mało? Proszę bardzo, dorzuć do tego podwyżkę i awans. Zrobiłeś ze mnie kierownika sprzedaży i to nie stanowego, a krajowego. Zawsze o tym marzyłem! Kolejny życiowy cel osiągnięty! I zapewniam, że Superior Chemical nie pożałują tej decyzji. Dam z siebie sto dziesięć procent! Przysięgam to uroczyście!
Kierujący autem mężczyzna skinął tylko głową. Kontrolki na desce rozdzielczej rzucały na jego siwiznę zieloną poświatę i podkreślały kanciastość skrytej za maską dobroduszności twarzy.
– To dzięki takim jak ty ten kraj jest, jaki jest – odpowiedział.
– Dzięki takim jak my.
Zaśmiali się cicho, a młodszy z nich usiadł głębiej w fotelu, rozprostowując nogi. Poluzował krawat i opadł na oparcie. Chociaż linia jego piaskowych włosów zaczęła cofać się już znad czoła, a przy kącikach oczu pojawiły się zaczątki zmarszczek, to nie wyglądał na więcej niż swoje trzydzieści pięć lat. Oblicze miał typowo amerykańskie, niesugerujące żadnej przynależności etnicznej. Nie był ani wyjątkowo przystojny, ani szczególnie brzydki. Spotkawszy go raz lub dwa, dużo łatwiej przychodziło przypomnieć sobie jego imię niż to, jak wyglądał.
– Nie męczy cię to całe czekanie? – zapytał, tym razem bez cienia rozbawienia.
– Pewnie – odpowiedział kierowca. – Całkiem często. A czekam już znacznie dłużej niż ty.
– No tak, wiem, ale czasami mam wrażenie, że już dłużej nie dam rady. Czekasz i czekasz, i zaczynasz myśleć, że to się nigdy nie skończy.
– Skończy się.
– Chciałoby się zedrzeć z siebie tę maskę i pokazać wszystkim prawdziwą twarz, a nie tę udawaną…
– I nie schodzić z pierwszych stron gazet przez trzy dni? – przerwał mu kierowca. – A potem co? Cela w areszcie? Jakiś zakład dla obłąkanych? Śmierć?
– Bywa i tak – westchnął młodszy z nich.
– Nie – poprawił go towarzysz, cicho, ale stanowczo. – Tak bywa dla tych, którzy nie są dość mądrzy albo dość sprytni. Dla tych, którzy są niecierpliwi.
– Zatem czekamy.
– Czekamy, dając upust swoim napięciu i frustracji najlepiej, jak potrafimy. – Usta mężczyzny za kierownicą wygięły się w uśmiech. – Może powinieneś częściej spełniać swój małżeński obowiązek, co? Spłodzić kolejnego prze-uroczego dzieciaka?
– Cytując moją wspaniałą żonę: „Ani jednego więcej”. Świerzbi ją, żeby się rozwijać. Uczy się być kobietą wyzwoloną. Raptem dziesięć lat po całej reszcie.
– Mamy towarzystwo – przerwał mu. – Chyba nie przegapimy takiej okazji, żeby się trochę rozerwać, skoro los dosłownie postawił ją na naszej drodze? – Zamilkł, kiedy zdjął stopę z pedału gazu. Buick zwolnił, a młodszy z mężczyzn napiął się jak struna w gotowości. – Ktoś tu ma kłopoty.
Przed sobą, zaraz przed ostrym zakrętem, zobaczyli Forda z podniesioną maską stojącego na lewym poboczu. Wpatrujący się w silnik mężczyzna obrócił się ku nadjeżdżającemu Buickowi, kiedy padły na niego światła reflektorów.
Zatrzymali się po drugiej stronie jezdni. Kierowca zostawił auto na chodzie i wydobył spod fotela ciężką, ogumioną latarkę stróża nocnego.
– Gdybyś był tak uprzejmy – powiedział, wskazując na schowek.
Młodszy mężczyzna otworzył go i wyciągnął nóż do skórowania – miał rękojeść owiniętą czarną taśmą, obosieczne ostrze długie na trzynaście centymetrów i wąski sztych.
– Niczego sobie – stwierdził.
– Weź go. Ty bardziej skorzystasz na zabiciu nudy.
– O tak… – syknął, a kiedy starszy towarzysz otworzył drzwi, jego słowa zlały się z nacierającymi odgłosami nocy: szumami, cykaniem i pogwizdywaniem dobiegającymi z lasu. – Zobaczmy, co da się zrobić, żeby pomóc stroskanemu wędrowcowi na drodze życia.
* * *
Fred Harley miał dziś fart. To prawda, jego samochód postanowił nie ujechać ani metra dalej, rozkraczając się na poboczu, ale kierowca nie czekał dłużej niż trzy minuty, a obok już zatrzymał się ktoś na tyle życzliwy, by nie zostawić go w potrzebie. Na pustej drodze i o tak późnej porze – szczęśliwy traf. Nie będzie musiał błądzić w poszukiwaniu miejsca, skąd mógłby zadzwonić, ani próbować zatrzymywać przejeżdżających samochodów. Nie, i niech usłyszą to wszystkie komary w okolicy: tej nocy Fred Harley nie dzieli się krwią!
Zobaczył dwóch mężczyzn wysiadających równocześnie z Buicka. Obaj biali i dobrze ubrani. Fred nie uważał się za uprzedzonego, ale Stany Zjednoczone Ameryki nie były do końca rajem międzyrasowej zgody i czułby się zaniepokojony, widząc, że zbliżający się do niego mężczyźni mieli czarny kolor skóry.
Jednak gdyby Fred Harley był człowiekiem obdarzonym szczególnymi zdolnościami psychicznymi, byłby zaniepokojony jeszcze bardziej. Usta wyschłyby mu momentalnie, a towarzyszący przerażeniu wyrzut adrenaliny skropiłby mu kark zimnym potem i kazałby mu drżeć.
Jasnowidz, wróżbita, ktoś, kto potrafił dostrzec to, co praktycznie nieuchwytne dla ludzkiego oka – aury, i kto rozumiał, co one oznaczały, obróciłby się teraz na pięcie i zniknął, gorączkowo biegnąc przez las i modląc się, by dać radę uciec i znaleźć bezpieczne schronienie.
Wokół głowy każdego z mężczyzn unosił się płomiennie czerwony nimb – poświata niewidoczna dla tych, którzy nie posiadali daru widzenia. Otok pulsował szkarłatem, rozszerzał się i kurczył, zupełnie jakby oddychał, zupełnie jakby był żyjątkiem oglądanym przez mikroskop na lekcji biologii – o zapomnianej nazwie, ale o swoim obrazie wyrytym na zawsze w najgorszych koszmarach. Aury wokół mężczyzn były swoistym piętnem świadczącym o tym, czym i kim byli, znaczącymi ich dla tych, którzy mogli widzieć i zrozumieć.
Byli Obcymi.
Jednak jedynym światłem, jakie dostrzegał Fred Harley, było to generowane przez halogen. Promień dzielący go od nieznajomych malał.
Obcy byli coraz bliżej.
Fred już miał powiedzieć: „Dzięki, panowie”, kiedy oślepiono go blaskiem bijącym z latarki. Mrugnął, lecz jedynym, co widział, było żółte koło powidoku.
Uderzono go w twarz czymś ciężkim. Usłyszał suchy trzask i poczuł, jak spływa po nim coś ciepłego. Dźwięk dobiegał z wnętrza jego czaszki – wiedział, że stracił zęby i miał złamany nos.
Zachwiał się i spróbował coś powiedzieć, jednak poza: „Pffie!” nie wydobył z siebie niczego. Uderzono go po raz kolejny, tym razem w skroń. Padł na klęczki.
To nie ma żadnego sensu! – pomyślał.
Młodszy z mężczyzn stanął w rozkroku nad jego ramionami, jakby z jakiegoś powodu chciał, żeby Fred wziął go na barana. Złapał go za włosy i szarpnął mu głowę ku tyłowi i górze.
Zabijają mnie bez powodu… Bez powodu… – rozpaczał w myślach Fred.
W momencie, w którym zrozumieli się całkowicie, młodszy nieznajomy podciął gardło Fredowi Harleyowi.
– Masz ochotę na zimne piwko?! – Brad Zeller próbował przekrzyczeć warkot kosiarki.
Było późne niedzielne popołudnie.
Michael Louden kosił właśnie ostatnie pasemko zieleni tuż przy domu, kiedy zza wysokiego na metr dwadzieścia płotu z sekwojowego drewna doleciała go propozycja sąsiada. Skinął tylko głową, pokazał mu wyciągnięty ku górze kciuk i rzucił:
– Daj mi kilka minut!
Ocierał go lepki od potu pasek spodenek w kolorze khaki, a wilgotna koszulka kleiła się do ciała. Gołe przedramiona i łydki swędziały od pyłków traw, które przylgnęły do spoconej skóry.
Wyłączył kosiarkę, przetarł czoło wierzchem ręki i ruszył, by wepchnąć sprzęt do garażu. Lato miało się ku końcowi, a pięcioletnia maszyna wciąż dawała radę, choć stary drań miał coraz większe problemy, żeby jego silnik zaskoczył. Michael nie chciał marnować pieniędzy aż do przyszłego roku i głęboko liczył na to, że uda mu się przetrwać sezon bez dodatkowych wydatków. Rozsądniej było kupić coś nowego, niż naprawiać to, czego czas dobiegł końca, a on, no cóż, uważał się za rozsądnego faceta.
A może w przyszłym roku w ogóle nie będę musiał martwić się o trawnik? – Pozwolił sobie na skromny uśmiech na tę myśl.
Beth na czworakach przedzierała się przez ogródek przylegający do ściany garażu. Wojnę z chwastami, owadami i innymi szkodnikami wygrała już dawno, jednak nie traciła czujności, strzegąc przedpola przed partyzanckimi najazdami takich śmiałków jak mniszki czy mlecze. Kochała swoje kwiaty: cynie, nagietki, floksy i białe goździki. Ogródek był dla niej czymś specjalnym – dzięki niemu nie była tylko gospodynią i matką, ale też ogrodnikiem.
Michael przystanął na skraju poletka, mocno trzymając za rączkę kosiarki i spojrzał na drobną kobietę. Miała na sobie przycięte jeansy i wiązany na szyi top z frotté. Widział to oczami wyobraźni: jedno silne szarpnięcie za linkę rozrusznika, a stary sukinsyn odpala za pierwszym razem. Beth ogarnia czyste niedowierzanie, macha rękoma w panice i krzyczy ostre jak nóż: „Nie!”, kiedy w powietrze wystrzela fontanna kolorowego konfetti ze zniszczonych kwiatowych płatków.
– Nieźle to wygląda – pochwalił ją Michael.
– Dzięki – odparła Beth. – W przyszłym roku zaraz przy garażu posadzę irysy. Będziesz musiał uważać. Szybko się rozrosną i są bardzo odporne, nic ich nie zabije.
– Och, myślałaś, że mówiłem o kwiatkach? – drażnił się i śmiał. – Tak, bardzo ładne, ale chodziło mi o ten uroczy tyłeczek, który tak wypinasz.
Rzuciła mu spojrzenie przez ramię i się uśmiechnęła. Brązowe loczki, przycięte krótko na początku lata, uciekały jej spod zasupłanej z tyłu głowy chusty, a pod nierównomiernie piegowatym nosem widniała, niczym wąsik Charliego Chaplina, ciemna plamka po tym, jak umorusała się ziemią.
– Głuptas z ciebie! – rzuciła.
– Ta-ta-ta-tak – zająknął się, udając Prosiaka Porky’ego, słodkiego kretyna. Odstąpił od kosiarki i rozpostarł ramiona. – Dzikus ze mnie i wariat. Nie mogę tam wejść, nie depcząc twoich dalii, więc chodź tu i mnie pocałuj, dziewczyno!
– Jestem cała brudna!
– Ja bardziej, w końcu je-je-je-jestem świnią, co nie? –Puścił jej oko. – Chodź, zanim się wkurzę i już cię nie wypuszczę.
Dopadła do niego, a on pomyślał, że w jej pośpiechu było zarówno coś ze szczęścia, jak i z desperacji – jak u berbecia witającego tatusia po tygodniowej podróży służbowej. Podniósł ją, ucałował mocno i złapał za pośladek. Pochwalił się w duchu, co nierzadko zresztą robił, za obranie sobie tej kruszyny na „małżonkę” – kolejny egzemplarz w kolekcji ludzi i rzeczy służących mu za przebranie. Beth Louden, z domu Wynkoop, czyli dokładnie czterdzieści sześć kilogramów ciała rozłożone przyjemnie na stu pięćdziesięciu dwóch centymetrach wysokości, innymi słowy ultrakompaktowa wersja klasycznego modelu żony i matki. Była dokładnie tym, czego potrzebował. Na dodatek urodziła mu dwójkę cudownych dzieci, co tylko dopełniło jego obrazu ciężko pracującego przedstawiciela klasy średniej, jako tako zadowolonego z życia męża z przedmieść, za którego miał uchodzić.
– Naprawdę cię kocham – powiedziała, a jej słowa zabrzmiały jak prośba o zrozumienie.
– Jejku, to działa! Ja też cię kocham!
Odsunęła się od niego, opierając się dłońmi o jego pierś. Ciekawiło go, czy uważała, że mogłaby go nimi zatrzymać przy sobie? Jakkolwiek powstrzymać przed odejściem, gdyby jednak odejść postanowił?
– Michaelu, ja… – Jej brązowe duże oczy przywodziły mu na myśl obrazki sierot i podrzutków wiszące w galeriach rzekomej „sztuki” w domach handlowych, zdawały się stroskane. – Od pewnego czasu chcę i naprawdę potrzebuję z tobą porozmawiać. Ale czasem to niełatwe.
– O co chodzi? – zapytał, kładąc dłonie na jej ramionach. – To ja, pamiętasz? Możesz powiedzieć mi wszystko.
Beth spuściła wzrok i zwilżyła usta językiem.
– Martwię się o nas.
– O nas? – zdziwił się Michael, po czym pozwolił, by w ton jego głosu wkradła się obawa. – Nie rozumiem, kochanie.
Wzruszyła ramionami, a on zabrał z niej ręce i złapał się pod boki. Przybrał odpowiedni wyraz twarzy – uniósł brwi i górną wargę, które wysyłały jasny przekaz: „Chcę zrozumieć”.
– Oddaliliśmy się od siebie – wytłumaczyła Beth. – Tak. Tak właśnie czuję i martwi mnie to.
– Ja… – Zrobił pauzę. Wyszło genialnie, tak jak chciał. Rozważał jeszcze dorzucenie krótkiego drapnięcia po głowie, ale uznał, że to poniżej jego poziomu. – Chyba wiem, co masz na myśli – powiedział poważnie. – Też to poczułem. Jak już trochę zwolniłem, a w każdym razie na tyle, żeby to sobie uświadomić. – Opuścił teatralnie barki. – Większość z tego to moja wina. Odkąd Vern mnie awansował, głową jestem wyłącznie w pracy. Wyrwało mnie z prawdziwego świata, tego, który razem stworzyliśmy.
I że niby Robert De Niro to dobry aktor? – zaśmiał się w myślach. – Niech się, kurwa, zapisze na lekcje u Michaela Loudena!
– Wiem, ile na tobie ciąży – przytaknęła Beth.
Ciąży? – pomyślał. – Co ona może wiedzieć o ciężarze, jaki spoczywa na Obcym?
– Tak sądzę – powiedział. – Przepraszam, że tak się odciąłem. Zwłaszcza od ciebie. Nie chciałem, żeby tak wyszło, wiesz?
– Tak – odpowiedziała niepewnie.
– Przysięgam na Boga, Beth. Jeżeli jest w moim życiu ktoś, z kim chcę być blisko, to jesteś to ty. – Przybrał pełen nadziei i psotny uśmiech. – Chyba mam pomysł, jak moglibyśmy zniwelować ten dystans pomiędzy nami. Marcy i Kim wracają z obozu dopiero jutro, dom stoi pusty, tylko ty i ja. Moglibyśmy zbliżyć się do siebie, gdzie tylko zapragniemy: w kuchni, w pokoju rekreacyjnym, albo… po prostu na dywanie w salonie. Rozpaliłbym w kominku, byłoby romantycznie…
Udało mu się. Chichotała.
Żaden problem – skwitował w myślach. – Żaden problem.
– Ogień w kominku? Głupol z ciebie. Jest upał!
– Cóż – zaczął. – Zatem ogień w kominku i klimatyzacja na pełnym obrotach!
Nagle przestała się śmiać i powiedziała niemal szeptem:
– Och, chcę być z tobą, Michaelu. Naprawdę z tobą.
– I tak będzie tej nocy – odpowiedział. – A teraz posłuchaj: obiecałem Zellerowi, że wpadnę na piwo…
– Tak, musi się czuć samotnie… – rzuciła Beth, sugerując, że nie tylko sąsiad czuł się w ten sposób.
– …a kiedy wrócę – kontynuował Michael – wsiądę na rower i pojadę do Kentucky Fried. Wciągniemy kilka udek, co ty na to? Potem możemy pójść pod prysznic, ty i ja. – Spojrzał na nią pożądliwie. – Namydlimy się trochę, a później będziemy mieli przed sobą całą noc, żeby…
– W porządku. – Uśmiechnęła się. – Brzmi bardzo dobrze.
– Czyli mamy plan.
Okej – westchnął, kiedy wjechał kosiarką do garażu. – Kryzys zażegnany. Na jakiś czas.
Wiedział, że nie potrwa to długo. Zbyt dobrze znał monotonię codzienności i jednostajne rytmy towarzyszące jego przeciętnemu małżeństwu doprawionemu przyziemnymi rozmowami i klasycznymi scenkami z życia. Dziś w nocy przeleci Beth po królewsku, może nawet kilka razy, a ona odetchnie, uznając to za powrót utraconej chwilowo intymności. A to z kolei sprawi, że będzie chciała „poważnie porozmawiać” o tym „gdzie jesteśmy” i „dokąd zmierzamy” – jako jednostki, jako małżeństwo i jako rodzina. Zasypie go przepełnionym niezdecydowaniem bełkotem, tak dla niej typowym, czy powinna wrócić do college’u. Może udałoby mu się ją jakoś powstrzymać – jeśli porządnie ją przerżnie, naprawdę ją zmęczy, wtedy jedynym, o czym pomyśli, będzie sen.
Beth krzyknęła za nim, żeby podał jej nożyce do żywopłotu. Chciała przyciąć krzewy rosnące wzdłuż podjazdu.
Ich zaprojektowany na dwa i pół samochodu garaż skrywał jego Forda LTD i jej Chevroleta Chevette Scooter, a poza nimi mieścił w sobie też narzędzia Michaela razem z niewielkim warsztatem, akcesoria ogrodnicze Beth, rowery i wszystkie „niezbędniki” życia na przedmieściach. Michael był przekonany, że jego garaż nie różnił się absolutnie niczym od żadnego innego w całym Park Estates – przestrzeń użytkowa modelowego obywatela w modelowej społeczności.
Wychodząc, podał jej nożyce.
– Niedługo wrócę – powiedział, szczypiąc ją zaczepnie w odznaczający się pod ubraniem sutek jej małej, jędrnej piersi.
* * *
Michael nie zdążył nawet wygodnie usadowić się w ogrodowym krześle, kiedy Brad Zeller ponownie przekroczył próg przesuwnych drzwi swojej kuchni, niosąc dwie puszki piwa typu lager. Jego pies, Dusty, czarno-biały puszysty terier skundlony z Bóg jeden wie czym, leżał w cieniu gazowego grilla w kącie patio i raz tylko zerknął na Michaela. Stary pies musiał dojść do wniosku, że sąsiad jego właściciela nie był wart trudu stawania na trawionych artretyzmem nogach i że wybaczy mu brak zwyczajowego obwąchiwania na przywitanie.
– Piekielnie gorąco – rzucił Brad, unosząc puszkę w pustym toaście. Usiadł na krześle po drugiej stronie tacki z przekąskami, obok której szumiało cicho przenośne radyjko ustawione na chicagowski kanał informacyjny.
Brad spędził popołudnie, popijając piwo, wieczór zaś na delektowaniu się mocniejszymi trunkami. Michael świetnie widział, że jego gospodarz był pijany w dwie dupy, usilnie pracując nad zalaniem także tej trzeciej.
– Ano – przytaknął. – Piekielnie, nie ma co.
– To nawet nie chodzi o ten gorąc – mówił dalej Zeller. – To kwestia wilgoci.
– Co prawda to prawda – odparł Michael, unosząc brew, jakby właśnie wpadł na jakiś genialny pomysł. – Większość pewnie nawet o tym nie myśli, ale ty trafiłeś w dziesiątkę. Z temperaturą zawsze sobie poradzisz, ale wilgotność… Jak jest wilgotna, z reguły wydaje się gorętsza niż w rzeczywistości, wiesz, o czym mówię, nie? A kiedy już tam jesteś, dociera do ciebie, że nie jest ciepła, tylko cała mokra.
Zeller mrugnął, jakby przeganiał znad umysłu alkoholową mgłę.
– Chyba tak… – stwierdził na poły pytająco.
Ostrożnie – upomniał się Michael. Brad może i był wypity, ale nie był kretynem. Nie, nie miał w głowie więcej oleju niż cała ta reszta, niż „zwyczajni”, którzy potrafili prowadzić długie dysputy na temat zużycia paliwa przez ich samochody, operacji prostaty, czy przepłaconych gwiazd sportu. Jednak pijak czy nie, jeśli zacznie się wciskać Zellerowi kit, w końcu nawet on się zorientuje, że przecież nie był oknem.
– No więc? Jak ci leci, kolego? – zapytał Michael.
– Nie ma o czym za specjalnie gadać – odpowiedział, po czym rozpoczął znaną litanię narzekań, lamentów i wyrzutów. Gardłowe chrapanie Dusty’ego było wymowną ścieżką dźwiękową dla historii życia Brada, a Michael ograniczył się do skromnego wtrącania: „Mhm”, „Dokładnie” albo „Wiem, o czym mówisz”, kiedy uznawał to za właściwe.
Zeller pracował w biurze sprzedaży i przeszedł na emeryturę cztery wiosny temu w wieku sześćdziesięciu dwóch lat. Nie, nie chciał odchodzić, ale dranie nad nim chciały. Osiem miesięcy później jego żona, z którą byli razem od czterech dekad, zmarła na raka i od tamtego momentu, można by rzec, Brad zwolnił się także z życia. Jedyna córka Zellerów, Joanie, była chodzącym chaosem – członkiem jakiegoś kultu dziwolągów w Kalifornii, którzy żywili się tylko naturalnymi pokarmami i kosmiczną nirwaną. Nie pojawiła się nawet na pogrzebie matki – „miała katarek” – a ojca miała w dupie. Była czterdziestodwuletnim, egocentrycznym, rozpieszczonym bachorem.
– Z ciebie to szczęściarz, Michaelu – stwierdził w końcu Zeller. – Dzieci masz kochane. Marcy i Kim to chyba jedyne dziewczynki w kraju, które potrafią powiedzieć: „Proszę” i „Dziękuję”.
– To dobre dzieciaki – przyznał, wybierając stosowny do sytuacji uśmiech: skromny, ale dumny. – Choć aniołki z nich żadne, czasem robią straszne głupstwa. Ale nie narzekam.
Pociągnął łyk z puszki.
– Gotowy na kolejne? – zapytał Brad.
Zeller bez wątpienia był gotowy na kolejne, gdyż już wstał, by iść do kuchni, jednak Michael podziękował.
Nie. Przesadzisz z alkoholem i stracisz panowanie. Musisz odgrywać rolę idealnie, zawsze idealnie, nie zostawiając im najmniejszego powodu do jakichkolwiek podejrzeń. Dlatego to takie cholernie trudne – niekończące się udawanie, minuta po minucie, że nie jesteś tym, kim jesteś!
Brad wrócił z nowym piwem w ręce i opadł ciężko na krzesło, odrywając zawleczkę z puszki, a Dusty powoli podniósł się na nogi. Przywlókł się nieporadnie do swojego pana, prawie nie zginając zesztywniałych stawów i przysiadł obok niego z wywalonym jęzorem.
Kiedy palce Zellera mierzwiły sierść na łbie zwierzaka, ten zamknął powieki, ciesząc się chwilą, i czknął.
Nagle Brad drgnął i obrócił się ku radiu, wyciągając rękę, by podkręcić głośność.
– Słyszałeś o tym? – zapytał.
– „…na Glenvale Road. Policja prowadzi śledztwo… Wrócimy jeszcze do państwa z relacją na ten temat…” – mówił reporter.
– Glenvale Road to jakieś piętnaście kilometrów stąd – kontynuował, ściszając odbiornik.
– Wiem, ale co się stało? – dopytywał Michael. – Nie wyłapałem tego.
– Zeszłej nocy zginął jakiś facet. Koszmar. Został zamordowany, podcięto mu gardło. I niczego mu nie skradziono, tak mówią gliny.
– Jezu… Nie pomyślałbyś, że takie rzeczy mogą się tu dziać, na południowych przedmieściach. Jakieś uliczne porachunki? Może narkotyki?
– Z tego, co słyszałem, to policja to wyklucza – powiedział Zeller. – Wiesz, to był ponoć zwykły facet. A czy tu, czy gdziekolwiek indziej, takie sytuacje mają miejsce i tyle. Nikt nie jest bezpieczny. Świat się zmienił, wszystko stoi na głowie.
Brad rozpoczął wywód o problemach nowoczesnego społeczeństwa. Dusty przeciągnął się, podniósł zad i niezdarnie zbliżył się do Michaela, szturchając go nosem w łydkę i prosząc o odrobinę uwagi. Mężczyzna pogłaskał go, a tymczasem Zeller przeszedł w swoim monologu do konkluzji, uśmiechając się przy tym nieśmiało, i rzucił:
– Cholera, zanudziłem cię, co? Jak się zestarzejesz, to też to polubisz: bycie nudziarzem.
– Nic z tych rzeczy – zaprzeczył Michael. – Lubię z tobą rozmawiać, przecież wiesz.
– A tam. – Machnął ręką. – Nie mam do kogo gęby otworzyć i trochę mi odbija. To pewnie dlatego wyładowuję się na tobie. Myślałem, żeby to sprzedać i przenieść się do jakiegoś domu starców, ale… Mam tu tyle wspomnień. Nie chcę czekać, aż w końcu umrę, otoczony jakąś bandą obcych!
Michael zakrył uśmiech dłonią.
– Pewnie, z tym tu dużo gadamy – skwitował Brad, wskazując na Dusty’ego.
– Bo to dobre psisko. Lubię psy, zawsze lubiłem. Mają wyczucie. Jak pies komuś zaufa, to wiesz, że i ty możesz.
– Tak, jeśli chodzi o ludzi, to mają nosa.
Michael podrapał Dusty’ego za uchem. Naprawdę lubił psy. W ich oczach widać było wyraz głupiej, błogiej ufności aż do chwili, kiedy się je zabiło. Zaśmiał się i powiedział:
– Może niedługo i ja wybiorę się do schroniska i sprawię dzieciakom jakiegoś psiaka-niespodziankę? Byłby dużo lepszym zwierzakiem niż te paskudne świnki morskie, które teraz mają.
– Dzieci powinny mieć psa – zgodził się Zeller.
– Jak już jakiegoś weźmiemy, to nie chciałbym dawać mu żadnego oklepanego imienia. To powinno być coś niespotykanego, coś wymyślnego. Może „King”? Albo „Rex”?
– To… – Brad się zawahał. – Tak, to dobre imiona.
– Co powiesz na „Koleś”? „Prince”? „Duke”?
Zeller gapił się na niego przez moment, a potem skwitował z uśmiechem:
– Jaja sobie ze mnie robisz.
Odpuść – poinstruował sam siebie Michael.
– No tak, cały ja. Wiecznie strugam wariata – rzucił i dopił do końca swoje piwo. Było tak samo ciepłe, jak bez smaku: bardzo. Odłożył pustą puszkę na tackę i wstał.
– Co ty na to, żebyś wpadł do nas któregoś wieczora na kolację, Brad? – zapytał. – Jak się porządnie napijemy, to wymyślimy rozwiązania wszystkich problemów świata.
– Bardzo chętnie, dzięki! – Głos Zellera był szorstki, ale pełen wdzięczności.
– To do zobaczenia wkrótce. Z tobą też, Dusty, stary druhu – dodał, a pies zamachał radośnie ogonem na dźwięk swojego imienia.
* * *
Beth dotarła do końca żywopłotu przy podjeździe. Ból promieniował w dół od zmęczonego karku przez ramiona do rąk. Palce miała zesztywniałe i obolałe od ciągłego ściskania nożyc, którymi wytrwale skracała każdą nieposłuszną gałązkę, która nie chciała podporządkować się jej wizji tego, jak powinien wyglądać przyzwoity krzak.
Kiedy przystanęła na chodniku przed domem, by z odległości przyjrzeć się efektowi swojego wysiłku, ucieszyła się z rezultatu, jaki osiągnęła. Dbanie o to, co poza domem, wychodziło jej równie dobrze co gospodarowanie w jego wnętrzu. Miała oko do kolorów i kompozycji – sama udekorowała każdy ich pokój, tak jak jej się podobało i czuła się w tym swobodnie. Jeśli finanse na to pozwolą, to w przyszłym miesiącu planowała wzbogacić salon o zabytkowe kryształowe lampy.
Is that all there is?2 – przypomniała sobie słowa piosenki Peggy Lee. Łyżka dziegciu w beczce miodu. Czy to wszystko, co miało jej do zaoferowania życie? Prace domowe i ogrodowe, słowem bycie kurą domową, tyle że zielononóżką; upiększanie tego i owego, wychowywanie dzieci i dosłowne odcinanie kuponów? Tradycyjne kobiece zajęcia w czasach, w których kobiety zdecydowały się na odrzucenie tradycji? Dobry Boże! Znała się z każdą sąsiadką na osiedlu, jednak żadna nie była jej prawdziwą przyjaciółką – porównywanie metod leczenia chorób wieku dziecięcego i pogawędki o telenowelach ciężko uznać za trwałe podwaliny przyjaźni.
Musiała znaleźć dla siebie coś, co rozruszałoby jej szare komórki, co podekscytowałoby ją intelektualnie – oczywiście zakładając, że jej umysł nie przekroczył dziesięcioletniego okresu przydatności do użycia z powodu nieużywania!
Michael minął ją i pomachał, jadąc na rowerze. Obróciła głowę i powiodła za nim wzrokiem, patrząc, jak pedałował wzdłuż Walnut Street ku zachodzącemu słońcu. Przez krótką chwilę wyglądał, jakby zjednał się ze światłem, jakby kontur mężczyzny o sprężystych biodrach stopił się w srebrno-złotą poświatę, a jego ramiona i głowa przeistoczyły się pod wpływem wewnętrznego blasku.
Zaskoczyła ją ta myśl, jednak nie był to pierwszy raz, kiedy się na niej przyłapała.
Nie wiem, kim on jest – przyznała w duchu, kiedy obserwowała jego malejącą sylwetkę. Miała przeczucie podobne do tego, którego doświadczała, gdy wychodziła z domu, a godzinę później nie była pewna, czy wyłączyła ekspres do kawy, choć przecież tak jej się właśnie wydawało.
Och, to niedorzeczne.
Byli małżeństwem od dwunastu lat. Przysięgłaby, że ten człowiek nie miał przed nią tajemnic: znała żarty, jakie opowiadał na przyjęciach, wiedziała, że uwielbiał jajko sadzone i nie znosił jajecznicy, mogła iść o zakład, że zgadłaby, jaką sentymentalnie słodką laurkę wręczy jej na urodziny, Dzień Matki czy rocznicę, o której nigdy nie zapomniał. Oczami wyobraźni widziała pieprzyk na jego pośladku, podwijające się małe palce u stóp i wyblakłą bliznę na kolanie.
Jednak cała ta wiedza, niezliczone kawałki informacji, które powinny przecież układać się w kompletny obraz ludzkiej istoty, nie tłumiły tlącej się w niej obawy, ulotnej myśli, że gdzieś tam w środku Michaela Loudena czaiło się jego sekretne wewnętrzne „ja”. Tożsamość, której nie dane jej było dostrzec poza pojedynczym, najdrobniejszym przebłyskiem tego, kto zamieszkiwał w ciele Michaela.
Kogoś obcego.
Nie. Zachowywała się głupio. Nie mogąc wypełnić rozumu niczym naprawdę ważnym, stwarzała sobie rozpulchniające mózg opowiastki rodem z popołudniowej telewizyjnej ramówki: Tylko u nas Beth Louden w filmie „Inwazja porywaczy ciał”!
Odniosła nożyce do garażu i weszła do wypełnionego orzeźwiającym chłodem domu. Oczekiwała powrotu Michaela, nie ukrywając przed sobą, że wiązała z nim duże nadzieje. Mieli spędzić razem czas – ze sobą i dla siebie. Miała odzyskać poczucie bliskości z mężczyzną, którego tak dobrze znała, ze swoim mężem, Michaelem Loudenem.
* * *
Poczciwa była z niego psina. Lubił ludzi, to jak pachnieli, jak drapali go po głowie albo poklepywali w boczki, kiedy zupełnym przypadkiem coś spadło z ich talerza akurat tuż przy nim.
Lubił też tego człowieka. Kiedy kucnął obok, szepnął jego imię i pstryknął palcami, zwierzę podniosło się nieporadnie – najpierw tył, potem przód – i podeszło do niego.
– Dobry pies – powiedział mężczyzna. – Kaleki stary pierdziel.
Czworonóg znał zwrot „dobry pies”, więc zadowolony zamerdał ogonem. Nie rozpoznawał tych pozostałych słów, jednak cieszył się, gdyż ton wypowiadającego je głosu był miły. Nie zrobił przecież nic złego – w końcu to „dobry pies”.
Mężczyzna pogłaskał go, a zad psa zakołysał się na boki, nie mogąc nadążyć za machającym z radości ogonem.
– Jesteś żałosnym, podstarzałym śmieciem, prawda? – pytał. – Pewnie, że prawda, ty bezużyteczny, stetryczały popaprańcu.
Nie przestając gładzić zwierzaka po grzbiecie i mówić do niego kojąco, obrócił go powoli i zacisnął palce wokół pyska.
Psu się to nie spodobało. Spróbował wyrwać się z uścisku i wycofać rakiem, jednak nie mógł. A potem mężczyzna wykręcił mu łeb, naciskając drugą ręką na jego kark.
Kundel warknął i syknął z bólu.
Kiedy kręgosłup pękł, odgłosy cierpienia ustały.
Nad wanną i ich nagimi ciałami unosiła się para. Po zamglonych ściankach kabiny prysznicowej ściekała skroplona woda. Na tej niewielkiej, wypełnionej wilgocią i ciepłem przestrzeni Beth czuła się bezpiecznie – odgrodzona od surowości czasem nazbyt prawdziwego świata. Tak było lepiej. Zwiewna miękkość i delikatność otaczały ją jak cudowny sen.
Michael się uśmiechał.
– Obróć się – powiedział.
Stanęła tyłem do niego i zanurzyła głowę pod strumieniem z prysznicowej dyszy, spłukując z włosów spieniony szampon.
Gładził skórę na jej karku wsuniętą na palce myjką i masował jej zesztywniałe mięśnie. Pocierał jej ramiona, a potem zszedł niżej, myjąc plecy wzdłuż uwypukleń nad kręgosłupem.
– To takie miłe – westchnęła Beth, rozumiejąc nagle, dlaczego koty mruczą. Byłaby czknęła, jednak udało się jej opanować i zmienić odgłos odbicia w chichot.
Była pijana – nie tyle od alkoholu, ile szczęściem. Czuła się wspaniale odprężona. Razem ze smażonym kurczakiem Michael przywiózł także wino musujące. Wylegiwali się na rozrzuconych na dywanie poduszkach w piwnicy przerobionej na pokój rekreacyjny – urządzili sobie piknik, tak klimatyzowany, jak i klimatyczny, z papierowymi talerzykami i plastikowymi kubeczkami. Jasne, Beth zazwyczaj nie piła aż tyle, ale wino było takie dobre. Włączyli muzykę: utwory zdominowane przez instrumenty smyczkowe, takie, na które zwykle nie zwracało się uwagi w windzie albo w poczekalni przed gabinetem lekarskim, jednak tej nocy brzmiały uroczo i niezwykle romantycznie. Kiedy zjedli, a butelka wina była prawie pusta, Michael powiedział: „Kocham cię, Beth. Naprawdę cię kocham”. A zrobił to w taki sposób, że jego wzrok zdawał się zamglony, kiedy spojrzał na nią piwnymi oczami i dotknął ją w spontanicznym przypływie najszczerszych uczuć.
Michael zabrał się za mycie jej lewego pośladka, kiedy Beth trąciła go w przegub.
– Nie jestem dzieckiem. Z tyłkiem dam sobie radę sama – rzuciła.
– I zabierzesz mi całą frajdę?
– Cóż, skoro nalegasz. – Pod wpływem jego dotyku przebiegł ją przyjemny dreszcz, wrażenie, jakby gęsia skórka dopadła ją tym razem pod, a nie na skórze.
– Urocza dupcia, kochanie – stwierdził, na co ona rozsunęła stopy i wspięła się na czubki palców, opierając się dłońmi o pokrytą kafelkami ścianę. Wypięła biodra, napięła pośladki i wygięła się w łuk.
Michael wygładził myjkę na jej biodrze.
– Szuru-buru – szepnął, pocierając ją po wewnętrznych stronach ud.
Jego palce naciskały na nią zdecydowanie, a materiał gąbeczki rozprowadzał przyjemne ciepło. Przesunął rękę ku górze, dotykał ją i ocierał – wysoko, między nogami.
Zadrżała. Poza tym, co tu i teraz, nie istniało nic – nic oprócz czułości Michaela. Dźwięki kapiącej i spływającej po wszystkim wody były jedynymi w całym Wszechświecie. Prosta, ale jakże magiczna przyjemność zanurzenia się w teraźniejszości: była czysta i naga, razem z równie czystym i nagim mężczyzną. Mężczyzną, który ją dotykał. Który ją kochał. Jej mężem. Michaelem…
Odchyliła się od ściany, obróciła i przylgnęła do niego, oplatając rękami. Pragnęła go. Jej pożądanie było tak wielkie, że nieomal bolesne – nie doświadczyła tego od nazbyt dawna. I on też jej pragnął, czuła to, jak sztywniał, jak jego żądza rosła pomiędzy nimi, by w końcu połączyć ich w jedno: Beth-i-Michael, Michael-i-Beth. By stali się całością, a nie tylko sumą części.
Nie mogli kochać się pod prysznicem.
Nie marnowali jednak czasu na wyjście z łazienki, przemierzenie korytarza i dotarcie do sypialni.
Michael, nagi i cały mokry, z kropelkami wody lśniącymi na włosach na jego piersi, położył się na brązowym owalnym dywaniku na podłodze, rozłożył ramiona i powiedział:
– Chodź tu, skarbie.
Zniżyła się nad nim i naprowadziła jego gładką męskość w głąb swojego mokrego od gotowości by go przyjąć ciała.
Jak cudownie – pomyślała. – Magia!
To, jak ją wypełniał, było ekscytujące, ale i z jakiegoś powodu sentymentalne i nostalgiczne, jak podróż do domu po długiej tułaczce. Byli razem. Połączeni.
Oparła się dłońmi o jego biodra, kładąc palce na płaskim brzuchu męża. Zakołysała się i poczuła, jak bardzo była w nim zakorzeniona.
Jesteśmy jednością. Nie sposób stwierdzić, gdzie kończy się jego ciało, a gdzie zaczyna moje.
Z początku poruszała się na nim powoli, jednak kiedy myślenie stało się niepotrzebne, a później wręcz niemożliwe, przyśpieszyła. Serce waliło jej w piersi. Ciało znalazło odpowiedni rytm: raz w górę i w dół, potem znów na boki, zachęcane i wiedzione przez dłonie Michaela mocno trzymające ją za pośladki.
Od środka rozgrzewało ją ciepło, kiedy była bliska szczytowania. Jej gardło zaciskało się coraz bardziej, aż w końcu jęknęła.
Gdy osiągnęła orgazm, ogarnął ją błogi spazm, wirujący pęd ku wyzwoleniu. To nie było zanurzanie się w pustce i rozkładanie się na części pierwsze, nie, wręcz przeciwnie, raczej zlewanie się z nim w jedno: on-i-ja, Beth-i-Michael…
Mężczyzna naprężył się cały i uniósł ją na sobie, jakby robił mostek. Czuła, jak w szczytowym momencie drgał wewnątrz niej, po czym sapnął, a jego usta wygięły się w grymasie. Kiedy skończył i opuścił biodra, jego twarz straciła wszelki wyraz, stając się na powrót spokojna, jak maska pośmiertna. Westchnął przeciągle, jak czajnik z gotującą się wodą.
Beth osunęła się na niego, odpoczywając. Lubiła to miejsce, do którego przywarła policzkiem – na linii jego obojczyka. Lubiła też jego zarośniętą pierś, której włosy łaskotały jej nabrzmiałe, wrażliwe sutki. Oddech Michaela był delikatnym powiewem wokół jej oczu – tchnieniem życia z jego wnętrza.
– Kocham cię, skarbie – powiedział.
Jestem taka szczęśliwa – cieszyła się w duchu. – Wszystko już jest dobrze. I będzie dobrze.
Z sypialni dotarł dźwięk dzwoniącego telefonu – zimny, nieprzyjemny i przeszywający, a Beth odniosła wrażenie, że był jak świder wwiercający się w środek czoła. Michael drgnął.
Wstrzymała oddech. Łudziła się, że ktoś po prostu wybrał zły numer i po jednym sygnale się rozłączy. Jednak nie tym razem.
Michael klepnął ją otwartą dłonią w pośladek.
– Jak by nie patrzeć, to ty masz bliżej do telefonu – rzucił.
– Ja… Szlag!
– Mhm, zawsze dzwoni dokładnie wtedy, kiedy tego nie chcesz.
Odkleili się od siebie, a ich ciała rozdzieliły się tak gwałtownie, że obydwoje skwitowali to głośnym: „Och”. Beth porwała chusteczkę z pudełka leżącego na zbiorniku toalety i pośpieszyła korytarzem, żeby odebrać.
Telefon? – pomyślał Michael, siadając.
Uświadomił sobie, jak mało to było prawdopodobne. Odkąd rozpoczął czas oczekiwania, dzwoniono do nich wiele razy: sprzedawca aluminiowych paneli elewacyjnych, czasopisma z ofertami subskrypcji, czy przedstawiciele firm ubezpieczeniowych. Wydzwaniała do nich matka Beth, Claire, która pomimo astronomicznie wysokiego ciśnienia tętniczego nie chciała dostać zawału serca i umrzeć, zamiast tego kurczowo trzymając się życia i zrzędzenia. Prześladowały ich też połączenia, w których po odebraniu odzywały się te piszczące głosy: „Mogę rozmawiać z Marcy?” albo „A jest może Kim?”. Nie. Nie możesz i nie ma. Pomyłka. Napastowały ich telefony od dentysty przypominającego o regularnym myciu zębów i z Czerwonego Krzyża namawiającego go do zostania dawcą krwi…
Zawsze dzwonił „ktoś”, ale nigdy nie dzwonił ktoś obcy. Telefon od Obcych. Do Obcego.
Wstał. Zanurzył ręce w wodzie w wannie i opłukał – Za zimna, do cholery! – zwiotczałego penisa i włosy łonowe, wytarł się ręcznikiem z wyszytym „Tata” i owinął się nim w pasie.
Przygładził czuprynę i przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze na drzwiczkach szafki z lekarstwami. Nawet po tych wszystkich latach, odkąd dowiedział się, kim był, wciąż lekko go dziwiło, że nie potrafił dostrzec aury, swojej aury. Swojego wyjątkowego blasku. Wewnętrznego światła każdego Obcego.
Wiedział, że wszyscy ludzie mieli jakąś aurę: niebieską, żółtą, zieloną, czasem zupełnie czystą, a czasem, bardzo rzadko, czerwoną – o szkarłatnym kolorze tak głębokim, jakby przesiąkła do cna tętniczą krwią. Jednak niewielu miało zdolność ich dostrzegania, swoisty szósty zmysł, nadprzyrodzone umiejętności psychiczne. A spośród tych, którzy takie mieli, nieliczni potrafili zrozumieć to, co dostrzegali. Zrozumieć coś więcej, niż wynikałoby z racjonalności i logiki współczesnej nauki – to, co aura mówiła o samym człowieku.
Ci wszyscy kuglarze i inni tak zwani jasnowidze stawiający tarota na kiermaszach i targach w centrach handlowych – szydził Michael. – Oszuści! Nie zobaczyliby tej wielkiej litery E na tablicach okulistycznych, nawet gdyby sami ją tam namalowali.
Tak, Michael wiedział, że wokół jego głowy kłębił się czerwony nimb i bywały momenty, kiedy przysiągłby, że go dosłownie czuł – siłę biorącą się z jego życiowej esencji. Jednak nigdy jej nie widział, podobnie jak nigdy nie dostrzegł aury Verna Engelkinga, jego szefa i sprzymierzeńca, albo Eddiego Markella. Za czasów szkolnych wyobrażał sobie świetlistą koronę opromieniającą głowę Jana Pretre’a. Nie spotkał się z Janem od wielu lat. Pretre był jego nauczycielem – miał dar spostrzegania aur i to właśnie on odkrył czerwony blask wokół Michaela. Przeprowadził go potem przez rytuał inicjacji i sprawił, że stał się Obcym.
Są tu jacyś jeszcze? – zastanawiał się. – Może John Wayne Gacy? Przewodniczący wspólnoty, przyjazny sąsiad, typ faceta, który pomaga nastolatkom, przydzielając im wakacyjne prace… i zabijając je, zakopując zwłoki pod podłogą swojego skromnego domku w Des Plaines? W zasadzie to możliwe.
Lustro nie odbijało żadnej aury, a Michael Louden mógł patrzeć jedynie na niczym nie wyróżniającego się przeciętnego kolesia. Kłamstwo stworzone na potrzeby świata.
– Michael?
Odwrócił się i zobaczył Beth stojącą w progu łazienki. Założyła na siebie złotą podomkę frotté i przyglądała się temu, jak studiował to, co pokazywało i czego nie pokazywało lustro.
– Nie rozumiem tego – rzucił pośpiesznie. – Jestem dorosły, czemu wciąż mam zaskórniki? – przejechał palcem po swoim nieskazitelnym czole.
– Brad Zeller dzwoni – powiedziała, ignorując rozterki męża. – Dusty się zgubił. Brad jest załamany.
– Dusty? Jezu…
– Obiecałam mu, że z nim porozmawiasz. Znam Brada. Jest trochę staroświecki i na pewno był zakłopotany, że to mnie musiał się wyżalać. Myślę, że cię potrzebuje.
– Tak. Jasne – odparł Michael.
Poszedł do sypialni i złapał za słuchawkę. Stał nieruchomo przy szafce nocnej po stronie łóżka, na której sypiała Beth, wsłuchując się w narzekanie Zellera – nie miał wątpliwości, że sąsiad był w złym stanie. Pozwolił mu mówić, samemu delektując się cierpieniem i zmartwieniem, które pobrzmiewały w słowach Brada, po czym powiedział:
– Uspokój się, dobra? Dopiero wyszedłem spod prysznica, więc daj mi kilka minut i pójdziemy szukać Dusty’ego razem, w porządku?
– Michael, dzięki. Potrzebowałem tego – usłyszał w głośniku.
– Nie ma problemu, przyjacielu. Znajdziemy go. Przecież Dusty nie kupił sobie biletu na lot do Rzymu, co nie?
Odłożył słuchawkę. Na wypadek, gdyby Beth miała wejść do sypialni, obrócił się plecami do drzwi i się uśmiechnął.
Naciągnął na siebie parę jeansów i założył sportową koszulkę w kratę, po czym wyszedł do sąsiada.
Kiedy Zeller wpuścił go do środka, Michael zobaczył, że twarz Brada przybrała kolor pokrytego sadzą śniegu. Jedynym wyjątkiem był jego nos, naznaczony czerwoną siatką popękanych naczynek.
Zeller wyrzucał z siebie słowa, które uderzały w Michaela niczym gradziny podczas burzy, powtarzając w kółko to samo: „Dusty się zgubił” i nie dodając niczego nowego.
Takie są fakty, dupku – skwitował Michael.
– Kiedy zorientowałeś się, że zniknął? – powiedział na głos, przerywając monolog sąsiada.
– Pomyślmy… Wyszedłem. Nie dłużej niż piętnaście minut mnie nie było. Pojechałem tylko kupić sobie kawę na rano. Dusty nie chciał wracać do domu, to pozwoliłem mu zostać na zewnątrz. Nic wielkiego. A kiedy wróciłem, to już go nie znalazłem.
– Rozumiem. – Michael skinął głową i zapytał: – Ale czy jesteś pewny? Może jednak wpuściłeś go do…
– Tak, jestem stary – przerwał mu. – I tak, czasem zdarza mi się pić trochę za dużo. Ale nie jestem aż tak stary i aż tak zapijaczony, żeby nie pamiętać, gdzie zostawiłem psa!
Michael uniósł ręce w uspokajającym geście.
– Brad – zaczął. – Nic takiego nie powiedziałem. Mówię tylko, że czasem ja sam jestem przekonany, że zostawiłem kluczyki na stole albo kredensie, a potem znajduję je w kieszeni spodni, chociaż pamiętam, gdzie je odkładałem.
– No tak.
– Co nam szkodzi sprawdzić w środku? Do cholery, Dusty może sobie teraz chrapać pod twoim łóżkiem, postanowiwszy nas nabrać. Rozejrzyjmy się choćby po to, by zaspokoić moją ciekawość.
– W porządku – westchnął Zeller.
Jeszcze nie zaczął się łudzić – Michael doskonale o tym wiedział – ale to całkiem prawdopodobne, że stary dureń zaczynał wierzyć w nadzieję na nadzieję. I dobrze, wyjdzie jeszcze lepiej. Niech sobie myśli, że wszystko będzie dobrze. Jakiś głupi drań na Titanicu też pewnie tak uważał na trzy sekundy przed wpadnięciem do lodowatego Atlantyku.
Przeszukali dom, jednak Dusty’ego w nim nie było.
Za namową Michaela wyszli na podwórko; Louden sprawdził ogrodzenie na wypadek, gdyby pies się pod nim przekopał.
– Mhm. – W głosie Zellera pobrzmiewała niepewność. – Nigdy się nigdzie nie szwendał. Nigdy.
– Brad – odpowiedział łagodnie Michael. – Ja tylko staram się pomóc.
– Tak, wiem. – Pogładził się po nosie i przetarł oczy. – Pomagasz mi, a ja tylko prycham jak rozwścieczony kocur.
– Daj spokój. –Poklepał sąsiada po ramieniu.
Chcesz zagrać w ciepło-zimno, stary druhu? Stary kumplu? – pomyślał.
– Przejedźmy się po okolicy. Może na niego wpadniemy – dodał na głos.
Brad prowadził swojego ośmioletniego Dodge’a Darta wzdłuż Walnut Street spowitej szarówką zmierzchu. Zatrzymał się na rogu, gdzie przystanęła grupka dzieciaków w licealnym wieku, być może młodszych, w swoich sztucznych i wyuczonych pozach uchodzących za normalność w grupie, do której akurat przynależeli. Wszyscy palili papierosy.
Michael wychylił się nad opuszczoną szybą i zapytał o psa. Nie, nie widzieli czarno-białego kundelka.
– Gówniarzeria popala sobie szlugi ot tak, na widoku… – szepnął pod nosem Brad, ruszając samochodem z miejsca.
– Jak bym przyłapał tak swoje dzieciaki, to dopiero dałbym im popalić – powiedział Michael, wiedząc, że sąsiad rzucił komentarz tylko po to, by się usłyszeć i choć przez chwilę nie myśleć o „zaginionym” czworonogu.
– Znak czasu – przytaknął Zeller. – Do głowy by coś takiego nikomu nie przyszło, kiedy sam byłem chłystkiem. Ty pewnie też nie zachowywałeś się w ten sposób.
– Nie, zawsze mówiono, że dobry ze mnie chłopak. – Kąciki jego ust uniosły się na tę ironiczną szczerość.
Tak, dobry z ciebie chłopak, co? Tak właśnie chcesz, żeby cię postrzegali. – Głos Jana Pretre’a odbił się echem w komnatach jego pamięci. Właśnie to powtarzał mu przez wszystkie tamte lata.
Jeździli w kółko po okolicy, aż zapadła noc. W końcu Brad rzucił niepocieszony:
– Teraz to już go nie znajdziemy, Michaelu.
– Jeśli chcesz, możemy szukać dalej.
– O tej porze to bez sensu. Wracajmy.
Zeller skręcił na podjazd, wyłączył światła i zaciągnął hamulec. Przekręcił kluczyki w stacyjce, a Dodge Dart ostatni raz zakrztusił się dieslem i zgasł.
– Nie wierzę w to wszystko, wiesz? – Brad się nie poruszył, wpatrując się tępo przed siebie. – Dusty zniknął, a ja nie wiem, co się stało.
A przełknąłbyś prawdę? – zastanawiał się Michael. – Nie jestem przekonany, czy te twarde chrząstki i ścięgna nie stanęłyby ci kością w gardle.
– Ja też nie. Może ktoś… – zaczął, kiedy dopadła go pewna myśl. Po chwili jednak porzucił ją, uznając, że nie warto strzępić języka.
– Tak? – podchwycił Zeller.
– Może ktoś… – Michael westchnął. – Może ktoś go zabrał? Pewnie słyszałeś o porywaczach psów. Łapią je i zawożą do laboratoriów, gdzie robią na nich doświadczenia, sekcje… – Przerwał, sprawiając wrażenie, że pomysł był nazbyt straszny, żeby go w ogóle rozważać.
– Tak – zgodził się Brad. – Nie chce mi się w to wierzyć. Po prostu w to nie wierzę.
– Masz rację, ja też nie – przyznał Michael, dokładając wszelkich starań, żeby mówić głośno i ze współczuciem. Za głośno i ze zbyt dużym współczuciem. – To głupota, nie wiem, czemu z tym wyskoczyłem. Wybacz. Po prostu o tym zapomnij, okej?
– Do takich rzeczy kradną pewnie młode psy. Dusty to staruszek. Nie przydałby się im. On…
– Mówię, to głupota – powtórzył Michael. – Nawet o tym nie myśl.
Zeller nie odpowiedział. Otworzył drzwi, a nad ich głowami zapaliła się lampka sufitowa. Zanim wyszedł, spojrzał jeszcze na sąsiada i spytał:
– Muszę się napić. Dołączysz?
– Jasne, Brad. Jedno piwko.
Usiedli przy kuchennym stole. Zeller wypił dwie pięćdziesiątki whisky – jedną po drugiej – i polał sobie trzecią. Michael raczył się piwem, mówiąc:
– Zadzwoń na policję. W Park Estates nic poważnego się nie dzieje, więc pewnie mają mnóstwo czasu, żeby szukać zaginionych zwierząt. Znajdą go, zobaczysz.
– Powiadomię gliny. – Brad skinął głową, wychylając kolejny kieliszek. – Ale to nic nie da. Już po Dustym i tyle. Tak czuję.
– Nawet tak nie myśl – stwierdził Michael, dokańczając piwo. – Nie wolno ci się poddawać.
Wstał. Zeller przyglądał mu się udręczonymi, przepitymi oczami, kiedy Michael położył mu dłoń na ramieniu.
– Wszystko będzie dobrze – rzucił na odchodne, po czym dodał coś, o czym był absolutnie przekonany: – Jeszcze zobaczysz Dusty’ego. Zapewniam cię.
[1] Akcja powieści rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, dlatego też na potrzeby tłumaczenia na język polski wszystkie imperialne jednostki miar przeliczono na miary międzynarodowe. Wyjątkiem są wartości kalibru broni, które pozostawiono w zapisie oryginalnym, ponieważ większość broni posiada swoje nazwy zwyczajowe właśnie od wartości kalibru (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[2] Można to przetłumaczyć jako: „Czy to wszystko?” albo „Czy nie ma już nic więcej?”.