Zanim zawieje wiatr - Katarzyna Wójcik - ebook + książka

Zanim zawieje wiatr ebook

Katarzyna Wójcik

4,4

Opis

Ile zdołasz poświęcić, by zdobyć klucz do niewyobrażalnej potęgi?

Wiele wieków temu chciwość spopieliła królewskie ziemie. Pamięć o wojnie, która z najgłębszych czeluści wywabiła bestie, a z cienia – zaciekłych wojowników, dawno już się zatarła. Przetrwała jedynie legenda o kamieniach Lyshanach i ich mocy.

Wiele lat po tych wydarzeniach młody Yun decyduje się opuścić rodzinną wioskę. Impulsem do wyprawy jest lęk o życie najbliższych i słowa zakapturzonego Nieznajomego. Wkrótce Yun poznaje ambitną młodą alchemiczkę Minę oraz skrytobójcę Garetta, by wraz z nimi wyruszyć w podróż po Czterech Krainach. Wspólnie mierząc się z napotykanymi niebezpieczeństwami, tworzą osobliwą drużynę. W dążeniu do zdobycia Lyshanów każdemu z nich przyświecają jednak odmienne cele.

I tylko kwestią czasu pozostaje, kto zdradzi pierwszy…

Zanim zawieje wiatr to opowieść o pełnokrwistych bohaterach, przemierzających barwny, a zarazem pełen niebezpieczeństw świat Czterech Krain, z pietyzmem stworzony przez autorkę. Wciągająca lektura o podróży, pragnieniach oraz zaskakujących powiązaniach między bohaterami, która nieraz zamiesza emocjami czytelników.

Karolina Sypniewska i Piotr Kowal

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 703

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katarzyna Wójcik Zanim zawieje wiatr ISBN Copyright © by Katarzyna Wójcik, 2018All rights reserved Redakcja Łukasz Radecki Ilustracja na okładce i wyklejce Dagmara Matuszak Opracowanie graficzne okładki Tobiasz Zysk Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak / Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Prolog

Dawno, dawno temu żyło dwóch braci.

Młodszy z nich, Azarath, niczym radosny promień słońca rozświetlał swym uśmiechem nawet najbardziej ponurą komnatę. Rozkoszny dziecięcy uśmiech dekorowany dołeczkami w policzkach chłopca i złociste loki — w świetle południowej pory zdające się mienić wokół jego głowy jak aureola — komponowały nader rozczulający obraz. Zarówno król, jak i królowa Meidess tłumaczyli jego dziecięce wybryki beztroską. A gdy chłopiec dorósł, nie spostrzegli, że jego krnąbrność dała początek okrucieństwu. Nie zwrócili uwagi — bądź też zwrócić jej nie chcieli — że w sercu ukochanego syna poczęło się rodzić coś niewyobrażalnie złego. Szeptano jedynie o tym, że charakter młodego, rozpieszczanego za dziecka, księcia staje się coraz bardziej nieznośny. Chcąc się uchronić przed przykrymi skutkami jego temperamentu, każdy kaprys należało natychmiast spełnić. Niegdyś swe niezadowolenie młody książę wyrażał płaczem, jednak gdy dorósł, odkrył o wiele bardziej wyrafinowane metody. Frustrację wyrażał gniewnym krzykiem, ale ten i tak stawał się tęsknym wspomnieniem łagodności, gdy ciała przeciwstawiających mu się śmiałków orane były coraz to nowymi szramami — śladami świszczących uderzeń bicza i ropiejących pozostałości palonej skóry. Rodzice wciąż jednak pozostawali ślepi na zachowanie syna. Wkrótce oddali mu pod opiekę jedno z głównych miast Meidess, Terbarth. Tam, czując się bezkarnie, Azarath oddawał się zabawom i hucznym przyjęciom, nadmiernie korzystając z przysługujących mu przywilejów. Poddani znaczyli dla niego nie więcej niż szczury zamieszkujące piwnice. Z pogardą traktując każdego, kto miał odmienne przekonania, Azarath przyswoił sobie doskonałe sposoby na pozbywanie się tych, których uważał za szkodników, i nigdy nie ociągał się z zastosowaniem trutki.

Starszy z braci, Kappon, w niczym nie przypominał młodszego brata — ciemny kolor włosów i twarde rysy twarzy odziedziczył po ojcu. Czarne oczy pozostawały nieugięte i błyszczała w nich rozwaga, która nadawała dziecięcej twarzy nieprzejednanie karykaturalny wyraz. Nikt nigdy nie zachwycał się jego dziecięcym śmiechem i nie podsuwał mu łakoci, gdy zatroskany lub zły marszczył czoło. Gdy Azarath zajadał się smakołykami, będąc zabawianym przez najznamienitszych magików i tancerzy, Kappon uczył się posługiwania bronią i trzeźwego myślenia. Nigdy jednak nie narzekał na brak czułości i pobłażania, gdyż do takowych odnosił się z pogardą. Nie w smak były mu urządzane z rozmachem przyjęcia, wolał trzymać się na uboczu, obserwować. Spojrzenie spod ciemnych, wiecznie nasrożonych brwi odstraszało książęta, królewny, lordów i damy, którzy często bywali w królewskim pałacu. Na twarzy Kappona rzadko pojawiał się uśmiech, gościł zaś na niej poważny, często nieufny wyraz. Zyskał on dzięki temu miano wiecznie niezadowolonego. Już za dziecka jego ulubioną formą spędzania czasu była nauka o orężu i walce. Przyswajaniu coraz to nowych technik i pochłanianiu coraz większej ilości wiedzy postanowił poświęcić całe swoje życie.

Zajęciem z góry skazanym na porażkę było szukanie go na królewskim dworze. Większość swego czasu Kappon spędzał wśród wracających z bitew żołnierzy. Najpierw, jako dziecko, pełen podziwu wsłuchiwał się w każde słowo wypływające z ich ust. Później, będąc nastolatkiem, zadawał wiele pytań i rozpoczął swą naukę we władaniu bronią i przyswajaniu bitewnych taktyk. Nikogo nie zdziwiło, gdy jako młody mężczyzna stanął na czele meidesskich wojsk.

Wkrótce, zdobywając coraz to większe zaszczyty i odnosząc coraz to więcej zwycięstw na polu bitwy, Kappon zyskał uznanie wśród zamieszkujących ziemie Meidess poddanych. Jednakże lęk, który u nich wzbudzał, nie znikł. Wręcz przeciwnie — wraz z mijającymi latami książę stawał się coraz bardziej ponury, a wraz z tą ponurością rósł i on sam. Przerażał już nie tylko spojrzeniem, rzucanym spod nasrożonych brwi, ale również potężną sylwetką, znacznie górującą nad przeciętnym człowiekiem. Coraz więcej ludzi wolało mieć z nim jak najmniej do czynienia.

Gdy nadszedł czas bitwy o położone na południu dagradzkie ziemie, Kappon, niczym śmiercionośny cień, siał spustoszenie wśród wojsk przeciwnika. Lejący się z nieba żar i palący stopy piach dopełniały dzieła. W owych czasach na południu panowała też epidemia, która chwytając w śmiercionośne sidła, nie pozostawiała żywym nikogo. Gorejące słońce niczym piekielne ognie — właśnie tak wielu ludzi wyobrażało sobie pośmiertną wędrówkę. Wizje żałosnego końca snute były przy udręczonych dźwiękach dworskich pieśni, a innymi razy w absurdalnych przyśpiewkach ulicznych komików.

Pamiętna bitwa odbyła się w samym sercu Dagradu, Grunlindzie. Po tym wydarzeniu nadano Kapponowi miano grunlindzkiej bestii.

Wreszcie wszystkie walki starszego z braci, wszystkie jego zwycięstwa sprawiły, że udało mu się zyskać szacunek rodziców — szczególnie ojca, który sam swego czasu prowadził ­meidesskie wojska do walki. Matka okazywała swą miłość Kapponowi jedynie wtedy, gdy było to konieczne. Na co dzień królowa Cerry wolała udawać, że ma tylko jednego syna. To władca Terren zaczął zauważać, że wieczny lekkoduch, którego głowa zajęta jest myślą o ciągłej zabawie, nie jest potomkiem, z którego on, król Meidess, mógłby być dumny.

Azarathowi nie podobała się ani postawa ojca, ani dochodzące zewsząd pochwały starszego brata. Rodzeństwo nigdy się nie dogadywało, a w młodym księciu, przyzwyczajonym do ciągłej i wyłącznej uwagi, zawiść rosła z każdym zasłyszanym słowem. Kiedy, tak jak Kappon, wkroczył w wiek dorosłości, nie potrafił pojąć, że czasy, gdy rozczulano się nad nim, minęły bezpowrotnie. Teraz oczekiwano od niego czegoś więcej — wykazania się. Co rusz porównywano go do starszego brata, a to doprowadzało Azaratha do furii. Jedynie matka wciąż mu pobłażała — ciągle, czesząc jego złote loki, przemawiała doń szczebiotliwym tonem. Nie chciała zauważyć, że dni jego dzieciństwa są już daleko za nimi.

Zaczęły krążyć pogłoski. Na początku jedynie szeptano, traktowano je jako plotki. Z czasem jednak zaczęły się stawać coraz głośniejsze, aż wreszcie dotarły na królewski dwór. Dotyczyły one Kappona — Kappona i jego armii. Mówiono, że na ziemiach grunlindzkich, na których zasłynął w bitwie, tworzy oddział. Armię zupełnie odrębną od królewskich wojsk, taką, do której należeć mogli jedynie najznamienitsi z wojowników; dla których miecz był niczym przedłużenie ręki, a zbroja — drugą skórą.

Mówiono, że treningi trwają całymi dniami i nawet ci, którzy są uważani za najsilniejszych, wciąż doskonalą swe umiejętności. Ich mentorem był Kappon. Jeżdżąc po całym świecie, odwiedzając zarówno duże miasta, jak i najmniejsze z wiosek, wybierał tych, w których dostrzegł potencjał, i zabierał ich na dalekie południe. Tam pokazywał im wszystko to, co potrafił, a oni uczyli go tego, co sami umieli.

Jedni mówili, że można ich było spotkać jedynie nocą. Niczym znane tylko z baśni potwory poruszali się bezszelestnie, a światło księżyca odbijało się od nich jak od zwierciadła. Inni zaś twierdzili, że przemykali pod osłoną cienia, stapiając się z nim, by niemożliwe było dostrzeżenie ich nawet w najjaśniejszym słońcu.

Wkrótce Kappon wzgardził zaszczytami i zadrwił z chwały. Porzucił meidesskie wojska i przeniósł się na południe, gdzie pod jego czujnym okiem mieli trenować wybrani wojownicy. Byli to mężczyźni posturą przypominający jego samego. Ci, którzy mieli okazję oglądać ich w walce i którym udało się zbiec — a takich było niewielu, więc trudno było orzec o prawdziwości tych opowieści — mówili, że tamci nie byli ludźmi, lecz potworami. W ich oczach miało się czaić szaleństwo. Nie walczyli o zwycięstwo, ale po to, żeby ranić — zadawać ból.

Bestie, mówiono, bestie.

W sercach ludzi zalęgł się lęk. Imię Kappona poczęło wzbudzać strach nieporównywalnie większy od tego, jaki czyniło w przeszłości. Kapponami niańki straszyły nieusłuchane dzieci. Kapponi stali się ideałem, do którego dążył każdy niespełniony wojownik. Jednak większość ludzi w głębi serca tak naprawdę nie wierzyła w ich istnienie, jako że nikt z poddanych nigdy nie widział owych bestii na własne oczy. Niewyobrażalna była myśl, że na świecie mógłby istnieć człowiek niepokonany — taki, którego samo spojrzenie mogło spowodować, że wprawiony żołnierz tracił chęć do walki. Podobno kapponi byli w stanie zabić, nim jeszcze przeciwnik zdążył unieść swój miecz albo też chociażby zorientować się, że jest atakowany.

Wreszcie pogłoski dotarły również i do starego króla. Nie chciał wierzyć w to, że Kappon w tajemnicy przygotowuje się do obalenia rządów Terrena i szybszego przejęcia tronu. W jego sercu zaczęło się jednak potęgować podejrzenie i tego nie mógł już zignorować. Nakazał wezwać starszego z synów przed swe oblicze.

Choć Kappon nie zmienił się znacznie od czasu, kiedy król widział go ostatni raz, to wyraźne było, że chłopak zmężniał — z młodzieńca stał się mężczyzną. Coś w jego spojrzeniu niepokoiło władcę — w oczach syna tliła się dzikość i szaleństwo, o których mówili poddani. I Kappon nigdy nie odwracał wzroku.

Grunlindzka bestia.

Król wyraził swe wątpliwości. Zapytał syna o armię, o plotki, o jego cele i plany. Kappon roześmiał się. Nie był to śmiech przepełniony drwiną, ale brak w nim również było wesołości. Mężczyzna rozwiał obawy ojca, mówiąc mu, że jego zamiary nie dotyczą ani królestwa, ani samego władcy. Jego ­armia — słowo to wypluł z siebie, jakby zniesmaczony obelżywością — miała istnieć jedynie dla zaspokojenia własnej satysfakcji. Walcząc pod królewskim sztandarem, obrzydzenie wzbudzali w nim ci, którzy nazywali siebie wojownikami, w rzeczywistości zaś o wojaczce wiedząc jedynie tyle, ile za dziecka usłyszeli w matczynych opowiastkach. Byli to towarzysze broni, których kończyny drętwiały w obliczu najdrobniejszego z zagrożeń; którym sama myśl o śmierci wykradała powietrze z płuc.

A kapponi się jej nie obawiali. Żyli jedynie po to, by walczyć. Nie liczyły się dla nich zaszczyty, w ich gronie nikogo nie wyróżniano. Określanie bestią każdego z osobna było błędem, wszyscy razem bowiem byli jak jeden organizm — niczym najbardziej przerażające, najdziksze w swym postępowaniu monstrum.

Władca uwierzył w słowa Kappona. Wiedział, że zło nie czai się w jego sercu. Mimo nieprzyjemnych okoliczności cieszył się, że ujrzał syna. Nie okazał mu tego jednak, a i Kappon nie obdarował go ani jednym uśmiechem. Na takie gesty było już za późno.

Kappon pochylił się w delikatnym ukłonie i odszedł. Król Terren skinął głową i go pożegnał. Żaden z nich nie uczynił nic, by poprawić wzajemne relacje.

Tej samej nocy król zginął. Został dźgnięty sztyletem prosto w serce, we własnym łożu. Nie wiadomo, czy spał, gdy morderca wszedł do jego komnaty, czy obudził się, będąc jednak zbyt słabym, by się bronić.

Królowej Cerry nie było tej nocy w pałacu. Zjawiła się wraz z młodszym synem dopiero następnego dnia. Dowiedziawszy się o śmierci męża, pogrążyła się w smutku.

Nikt nie widział Kappona na pogrzebie ojca, jednakże on się tam pojawił. Nie musiał się chować. Stał w cieniu i to wystarczyło, by był niedostrzeżony. Nie podszedł do brata, nie pocieszył matki. Jedynie — jak to miał w zwyczaju — obserwował. Jego twarz pozostawała przykryta maską obojętności. Pięści jednak zaciskał mocno, a gdy wzrok przeniósł z grobu ojca na młodszego brata, w jego oczach zapłonęła wściekłość.

Kappon nie objął tronu. Sprawowanie władzy nigdy nie było jego zamiarem, nawet wtedy, gdy jako małe dziecko słuchał opowieści nianiek o przyszłych powinnościach i zaszczytach. Historie te były dlań baśnią — czymś surrealistycznym, co nigdy nie miało się wydarzyć. Nikt jednak nie pytał o jego plany, więc i on sam o nich nie opowiadał. Po śmierci ojca został zmuszony do dokonania wyboru i nie było to dla niego trudne. Królem został Azarath.

Ledwo korona została nałożona na jego głowę, ledwo dotknęła złotych loków, a młody książę zapomniał o smutku po stracie ojca. A gdy tylko zasiadł na tronie, o śmierć Terrena oskarżył Kappona.

— Mój starszy brat zjawia się w pałacu i tego samego dnia mój ojciec ginie! — grzmiał z niezachwianą pewnością w głosie.

Nikt tego osądu nie podważył. Choć wielu poddanych podejrzewało, że za śmierć króla odpowiada kto inny, nie mieli odwagi przeciwstawić się młodemu władcy. Jego rządy stały się jeszcze bardziej bezlitosne i tylko korzący się przed jego gniewem z ulgą witali nadejście nowego dnia.

Wówczas nastał czas wojny.

Azarath zgromadził wojsko. Było o wiele liczniejsze od tego, któremu przewodził Kappon, ale to nie wystarczyło, by zapewnić mu przewagę. Młody król wiedział o tym i w coraz to bardziej ogarniającej go żądzy potęgi zrobił coś, czego robić nigdy nie powinien.

W dniu, w którym rozpoczęła się wojna, świat zapłonął i wszystkie ludzkie koszmary stały się rzeczywistością. Jawą przedstawiło się przed ich oczyma to, co do tej pory uważali jedynie za legendę. Wszelkim plotkom stało się zadość.

Mieszkańcy Grunlindu zaczęli ginąć. Nagle, niespodziewanie i śmiercią okrutną. Owianych tajemnicą kapponów łatwo było oskarżyć o najstraszliwsze zbrodnie. Szczególnie że prawdziwy winowajca był nieznany. Imię starszego z braci zaczęto kojarzyć jedynie z nienawiścią — z sercem pełnym tęsknoty za pobratymcami wypluwano żal wywołany jego zdradą.

A wtedy na niebie pojawił się pierwszy stwór. Ziejąc ogniem, zaczął niszczyć całe miasto.

Grunlindczycy porzucali swe domy — dobytek całego życia — i uciekali. Byle jak najprędzej, byle jak najdalej, a jedyne, co czuli, to strach.

Nie tak walczyli wojownicy Kappona.

Wkrótce wyszło na jaw, kto stoi za atakami. Zamachowcem był młody król. Opętany nienawiścią do starszego brata zaczął niszczyć cały Dagrad, chcąc odnaleźć Kappona i go unicestwić.

Pod wodzą Azaratha stanęły wszystkie stwory, o których do tej pory mówiono jedynie w baśniach. Nary, nazywane podziemnymi krakenami — ich macki przywodziły na myśl korzenie, a one same wyłaniały się znienacka spod ziemi, zagarniając swymi szponami przerażonych mieszkańców. Haashy — dawno zapomniane bestie, które swą posturą dwukrotnie przewyższały przeciętnego człowieka. Ich szpony równały się długości miecza i były ostre niczym igła. Z łatwością rozrywały ludzkie ciało. Choć ich czarne — lub ciemnobrązowe — cielska sprawiały wrażenie powolnych, to podczas polowania stawały się szybsze od każdego znanego człowiekowi zwierzęcia. Ich przeraźliwe ryki powodowały, że człowiek zapominał o wszystkim. Nawet o ucieczce.

Niektórzy twierdzili, że najgorsze z nich wszystkich były Morhany. Wyglądem przypominały niewielkie jaszczurki, które mogły się schować wszędzie. Spanikowani ludzie nawet nie zauważali, kiedy te zakradały się do nich, by potem szybkim ruchem wgryźć się im w skórę. Śmierć była bolesna, a ofiar ataków były tysiące.

Późniejszymi czasy spekulowano, jak młodemu Azarathowi udało się stworzyć tak przeraźliwą armię. Jedni mówili, że urodzony pod złą gwiazdą był wcieleniem demona, co czyniło go panem wszystkich bestii. Inni sądzili, że wszedł w układy z potworzym królem, Drabbikiem, co było najbardziej prawdopodobne. Niewiadome jednak pozostawało to, w jaki sposób nieporadnemu młodzieńcowi udało się namówić potwornego władcę do współpracy i również na ten temat z czasem powstały legendy. Wielu ludzi wierzyło, że król Drabbik wraz z całym potworzym ludem nienawidził kapponów, gdyż w walce byli oni sprawniejsi nie tylko od wszystkich ludzi, ale również i od niejednej potworzej rasy. A tego najsilniejszy z Marelelów nie mógł im darować.

Wkrótce i kapponi wyszli z cienia. Dzierżąc w rękach ogromne miecze, rozpoczęli walkę z nadchodzącymi bestiami. Byli zbyt sprytni, by paść ofiarą Morhan. Ziejące ogniem stwory początkowo próbowali zestrzeliwać z łuków, jednak szybko się przekonali, że nie był to najodpowiedniejszy sposób. Znaleźli więc inne rozwiązanie. Wdrapując się na najwyższe budynki, celowali w skrzydła bestii, a gdy te — zranione — obniżały swój lot, wskakiwali na ich grzbiety, dobijając mieczem. Haashy pokonywali w walce wręcz. Nary okazały się najgroźniejszym przeciwnikiem. Kiedy kapponi byli zaabsorbowani walką z bestiami, Nary — korzystając z ich nieuwagi — znienacka wciągały ich pod ziemię, by tam zakończyć ich żywot.

Aż wreszcie spotkała się dwójka braci. Wieki później ich starcie stało się tematem wielu pieśni. Niektóre z nich były wojenne — wartkim rytmem zachęcające do walki. Inne, w swej melodii dość rzewne, wyciskały z oczu wiele łez. Smutnymi tonami opisywały tragedię rodzeństwa.

Azarath stał na wzgórzu, z chorą uciechą obserwując masakrę, którą wywołał. Pewny zwycięstwa i dumny ze swego czynu nawet nie próbował się ukryć. Jego wygrana miała być jedynie kwestią czasu. Nie zawracał sobie głowy odpowiednią ochroną własnej osoby, wszystkie siły posyłając do walki z kapponami. Tak dostrzegł go brat — stojącego samotnie, w oddaleniu od przerażającej w swej sile armii.

Nie wiadomo, czy rozmawiali. Wątpliwe, by Kappon robił młodszemu bratu wyrzuty bądź też zrozpaczony pytał, co skłoniło go do takiego szkaradzieństwa. Ponoć Azarath roześmiał się na jego widok i z tryumfem w głosie zaczął mu ubliżać i szydzić z niego. W najstarszej księdze opisującej to wydarzenie zawarte jest zdanie wypowiedziane przez młodego króla, który — z sercem pełnym okrucieństwa — nie przypominał już człowieka,

— Widzisz? Widzisz, Kapponie?! — miał wtedy zakrzyknąć. — Siła jest niczym! Nawet najsilniejszy z ludzi zostanie pochłonięty przez lawinę, przez ocean, przez pożogę i to ja, ja Azarath, nimi władam!

Podobno Kappon nic na to nie odpowiedział. W milczeniu miał obserwować zatraconego w swym szaleństwie Azaratha. A młody król musiał zdawać sobie sprawę, że nie ma w starciu z bratem żadnych szans. Dlatego właśnie jego śmiech brzmiał karykaturalnie — drwiną próbował zamaskować ogarniający go strach.

Aż wreszcie, rozzłoszczony ciszą Kappona, kierowany zaślepiającą furią, rzucił się nań z mieczem. Pojedynek był krótki. Azarathowi nie było dane zadać ani jednego ciosu, gdy runął martwy na ziemię, raniony ostrzem brata.

Różnie opowiadano o tym, co wydarzyło się później. Niektórzy twierdzą, że Kappon nie wypowiedział ani słowa, a w jego oczach na próżno było szukać czegokolwiek innego niż obojętności, gdy patrzył na konającego brata. Są też i tacy, którzy się zapierają, że odezwał się dopiero wtedy, gdy wyjął z jego piersi zakrwawione ostrze.

— Zwyciężę nie przez zabicie ciebie, ale przez naprawienie tego, co uczyniłeś. Ty już nie żyjesz, ale szerzy się twój chaos. Powstrzymam to i właśnie w ten sposób pokonam cię ostatecznie. Żegnaj, bracie. — Z tymi słowami miał się przyglądać, jak ostatnia iskierka życia migocze, a potem na zawsze już opuszcza oczy Azaratha.

Kappon i jego wojownicy — Wichrzyciele czy też Żywiciele Wojny, jak zaczęto ich nazywać — zwyciężyli w tej wojnie, jednakże po tamtym wydarzeniu nikomu nie dane już było ich zobaczyć. Minęły setki lat, a wieści zarówno o wojownikach, jak i o potworach biorących udział w walce ponownie stały się jedynie pogłoską.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Rozdział 1

Śnieżyło już od wielu dni i nic nie zapowiadało, by pogoda miała się poprawić. Kryształki lodu uderzały z impetem, raniąc oczy, bezlitośnie kłując twarz. Z zapalczywą zawziętością zdawały się przedostawać nawet przez najgrubszą warstwę ubrań. Wysokie, tworzące góry zaspy śniegu nie pozostawiały wyboru. Można było obrać tylko jedną trasę. Na próżno było jednak szukać na niej śladów ludzkich stóp, które w nieznacznym choćby stopniu mogłyby dodać podróżnemu otuchy. W pogodę taką jak ta nikt nie miał odwagi na opuszczanie i tak wątpliwego ciepła domostwa. Nikt nie był też na tyle głupi. Oblodzone drzewa zdawały się z ironią przyglądać poczynaniom śmiałka na tyle odważnego, by stawić czoła wyzwaniu śnieżycy. Wiatr szumiał, dając głos najniebezpieczniejszej z melodii.

Na przedzierającym się przez grubą warstwę śniegu mężczyźnie nie robiło to wrażenia. Jego krok był spokojny i niewzruszony szaleństwem natury. Szedł wyprostowany. Czarny płaszcz otaczający szerokie ramiona nadawał mu wygląd przemieszczającej się góry, a kaptur nie pozwalał na dokładne przyjrzenie się jego twarzy. Rozmiar niesionego na plecach miecza był ogromny. Postawa mężczyzny na pierwszy rzut oka mogła przypominać niedbałą nonszalancję — niezachwianą wiarę we własne siły i umiejętności. Gdyby jednak przyjrzeć mu się z bliska, dostrzec by można napięte, jakby w oczekiwaniu na atak, mięśnie. A gdyby znalazła się możliwość spojrzenia mu prosto w twarz, jego oczy okazałyby się zmrużone i czujne. To jednak nie śnieżyca sprawiała, że prawa ręka co chwila rwała się do rękojeści potężnego miecza, a palce nie rozluźniały zaciś­niętych w pięści dłoni.

Przyczyną tej baczności było to, co ukrywało się za zasłoną dzikości wiatru. Coś, co wojownik miał nadzieję zaskoczyć, a teraz zupełnie świadomie wystawiał się na jego pastwę. Jeżeli do tej pory nie został zauważony, to nie znaczyło, że taki stan miał potrwać długo. To miejsce było przesiąknięte nieprzyjazną magią i każda nowa moc musiała zostać wywęszona od razu. Mężczyzna był na to przygotowany — w końcu udał się tutaj w konkretnym celu. Czekał jednak bez strachu. Odczuwać by go mógł jedynie wtedy, gdyby nie zdawał sobie sprawy z możliwości porażki, a on stoczył już wystarczająco wiele walk, by wiedzieć, że musi liczyć się z nią w każdej chwili.

W swym życiu widział ogrom pojedynków i uczestniczących w nich śmiałków, których serca przepełniała pycha. Niedocenianie swego przeciwnika było pierwszym z błędów, którego wojownik musiał nauczyć się unikać. To właśnie dlatego niestraszna była śmierć dla przedzierającego się przez śnieżycę mężczyzny. Oduczył się on obawiać tego, co nieuniknione, gdyż wiedział, że śmierć zaskoczy go jedynie wtedy, gdy na to pozwoli. Była to druga zasada, o której walczący zdawali się zapominać. Czyniło ich to słabymi, a lęk przed rychłym zakończeniem żywota palił ich, odbierając wyuczone umiejętności, zsyłając zapomnienie i trawiąc ich pewność siebie, by wreszcie zabić.

Wojownik przystanął. Cisza, która nagle zapanowała, wzmog­ła jego czujność, jednak wiatr wciąż przedostawał się przez osłonę kaptura i smagał go po twarzy. Śnieg padał mu prosto w oczy, zaburzając ostrość widzenia. Podróżny obrzucił spojrzeniem otaczające go drzewa, które zdawały się go obserwować, czekać na odpowiednią chwilę do ataku. Mężczyzna nie był tchórzem, ale z pewnością nie miał ochoty na walkę z całą armią leśnych stworów.

Stał wyprostowany, dłoń zaciskając na rękojeści miecza. Wolał go na razie nie dobywać, nie chcąc prowokować tego, co mogło ukrywać się w tym opuszczonym miejscu. Odwrócił się, gdy spod pobliskiego, ośnieżonego wzniesienia dobiegł go stłumiony ryk. Znajdujące się za nim wzgórze zaczęło się wznosić.

To uśpiony Władca Lodu, Asharin, postanowił się przebudzić.

Podróżny odskoczył, wyszarpując ostrze z pochwy. W miejscu, w którym jeszcze niedawno znajdował się niewielkich rozmiarów pagórek, teraz zastałe kończyny rozprostowywał potężnych rozmiarów stwór. Jego ciało wydawało się jakby wykute z lodu, sprawiając tym samym wrażenie imponującej rzeźby. Na czubku jego głowy było coś, co kształtem przypominało ogromną koronę. Niektóre z jej fine­zyjnych zdobień były jednak ukruszone.

Asharin zgarbił się. Jego sękate palce co chwilę zaciskały się w pięść, by zaraz znów się rozluźnić. Dyszał ciężko, niczym rozjuszony nagłą pobudką drapieżnik. Wojownik mógł się przekonać, jak ostre były jego przypominające sople lodu kły. Czuł buzującą w uszach krew. Nie był to objaw strachu, lecz rosnącego napięcia i adrenaliny. Na chwilę wszystko ucichło. Nawet donośne porywy wiatru zdawały się zamilknąć, kiedy spojrzenie szarych — barwą przypominających stal w najczystszej postaci — ślepi Asharina spoczęło na intruzie. Z paszczy monstrum wydobył się głośny ryk, a otaczające ich góry odpowiedziały na wezwanie. Gdzieś z oddali do uszu wojownika dobiegł grzmot — głuchy huk. Podejrzewał, że to śnieg otulający szczyty szarpnął się dziką wędrówką w dół wzniesienia. Tylko przez moment w jego głowie pojawiła się inna, o wiele bardziej niepokojąca myśl. Nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać, gdy Asharin — warcząc — ruszył w jego stronę.

Można by się spodziewać, że bestia takich rozmiarów będzie się poruszać opieszale. W przypadku Władcy Lodu okazało się jednak niedorzecznie nietrafne. Był nieprawdopodobnie zwinny. Mężczyzna zaklął pod nosem i w ostatniej chwili odskoczył, kiedy to rozczapierzona łapa Asharina pomknęła w jego kierunku. Nie tracił czasu. Okręcił się, a potem z bojowym okrzykiem zamachnął silnie, kierując ostrze na łokieć bestii. Klinga wydała w zetknięciu z lodową materią jęczący dźwięk, ale wbrew oczekiwaniom wojownika nie wbiła się w skórę bestii, a tym bardziej — tak jak to planował — nie pozbawiła go jednej z rąk.

Mężczyzna sapnął rozwścieczony. Nie miał czasu na przekonanie się, czy jego uderzenie wyrządziło Władcy Lodu jakąkolwiek szkodę, gdyż znów został zmuszony do bronienia się przed kolejnym rozszalałym atakiem.

Cofał się, co rusz unikając ciosu. Jednocześnie bacznie obserwował stwora. Szukał punktu, w którym mogłoby znajdować się to, czego szukał.

Lyshan.

Według starych ksiąg miejsce, w którym znajdował się ułamek artefaktu, było zarówno źródłem mocy Strażników, jak i ich zguby. Choć skóra w owych miejscach mogła na pierwszy rzut oka nie różnić się od reszty ciała, to była tam jednak o wiele bardziej miękka i w swej strukturze przypominała ludzką. A taką przebić było już łatwiej.

Wzrok wojownika szybko przykuł ciemnoniebieski element znajdujący się na lewym barku stwora. Był niewiele ciemniejszy od jego skóry i zdawał się pochłaniać całe otaczające go światło, by błyszczeć.

Moment nieuwagi i ramię mężczyzny rozdarł porażający ból. Pazury Asharina z impetem wbiły się w skórę przeciwnika, rozszarpując mięśnie. Wojownik zachwiał się, przez chwilę zamroczony bólem. Jego dłoń zadrgała na rękojeści miecza, a on sam zacisnął zęby, powstrzymując krzyk. To nie była pierwsza rana, którą otrzymał w walce. Mógł jedynie się cieszyć, że stwór nie urwał mu ręki, choć świadomość ta wcale nie dodała mu animuszu. Ból paraliżował całe ramię, zdając się obezwładniać również i resztę ciała. Znowu odskoczył, gdy kolejny cios strażnika zagroził pozbawieniem go życia. Unik ten był jednak opieszały. Nogi wojownika drżały, a on sam przeklął się w duchu za swą słabość. Zmusił się do tego, by się wyprostować, a w jego oczach zalśniła tak charakterystyczna dlań determinacja.

— Nie rozśmieszaj mnie. Chyba nie myślisz, że to wystarczy, by mnie powalić?

Jego głos był głęboki, zdecydowany. Ani przez moment nie poddał się paraliżującemu bólowi.

Mięśnie mężczyzny napięły się we wściekłości, kiedy z paszczy bestii wydobył się dźwięk przypominający szyderczy rechot. Władca Lodu szydził z niego. W oczach wojownika pojawił się gniew. Rzucił się przed siebie, by z nową mocą ponowić swój atak. Ból, który dopiero co wydawał się jego słabością i początkiem klęski, teraz podsycał gniew. Zaburzał zmysły, tym samym dając upust instynktowi walki i woli przetrwania. Mężczyzna wbiegł na skalne wzniesienie, a potem z impetem odbił się od podłoża, wskakując na plecy stwora. Klinga miecza zdołała się przebić przez lodową warstwę skóry. Z ust Strażnika wydobył się charkot, choć wojownik wątpił, by był on spowodowany uczuciem bólu.

Zdrową rękę zacisnął mocno na rękojeści miecza, a potem, poruszając się szybko, odbił się i wylądował na ramieniu stwora. By nie spaść, zdesperowany złapał za jedną z przypominających lodowe sople wypustek pokrywających ciało bestii. Kiedy rozpaczliwie próbował się utrzymać i nie dać się zrzucić szamoczącemu się Asharinowi, poczuł, jak jego palce zaczynają marznąć, sprawiając mu ból większy niż ból zranionego barku. Wciąż nie był to jednak moment, w którym mógłby się poddać i zaprzestać walki. Zwycięstwo było zbyt blisko, nawet jeżeli miało ono być zaledwie początkiem jego drogi.

Bębenki w uszach mężczyzny pulsowały boleśnie pod wpływem ryków stwora. Dłoń trzymająca miecz drżała ni to ze strachu, ni to z bólu. Adrenalina pulsowała w jego krwi, pobudzając do działania. Wojownik zamachnął się i z całą swą mocą wbił ostrze w miejsce, z którego wydobywało się światło. Bestia znowu zawyła i tym razem bez wątpienia był to ryk bólu.

Całe ciało Asharina zaczęło drżeć, a potem niekontrolowanie się trząść. Mężczyzna zeskoczył, nieporadnie lądując na ziemi. Szybo podniósł się z klęczek. Patrzył, jak stwór miota się, dając pokaz swej wściekłości i desperacji, nie kierując ich jednak przeciw żadnemu konkretnemu celowi. Cielsko bestii wygięło się, czemu towarzyszył nieprzyjemny dla uszu trzask. Światło, które spowiło jego sylwetkę, sprawiło, że Wojownik zmrużył oczy, porażony blaskiem. Przez kilka sekund nie był w stanie dostrzec, co się dzieje za kurtyną jasności. Po zaśnieżonej dolinie rozległo się echo ostatniego ryku Asharina i wkrótce wszystko ucichło.

Mężczyzna stał nieruchomo, zdrową ręką uciskając ranę na lewym ramieniu. W miejscu, w którym jeszcze przed momentem znajdowała się bestia, teraz widoczne były jedynie ślady olbrzymich łap na śniegu. Urwały się w pewnym miejscu, jakby stwór rozpłynął się w powietrzu. Wojownik podejrzewał, że to, co zdarzyło się naprawdę ze stworem, było o wiele mniej przyjemne. Nawet nie zauważył, kiedy śnieżyca przeszła w prószący śnieg. Informacje docierały do niego jak przez mgłę, a barierą wcale nie był tępy ból, bo i ten wydawał się jakby odległy. Mężczyzna w niemym podziwie, choć można by było to zinterpretować jako wyraz nabożnej czci, wpatrywał się w kryształ wielkości niedużego kamienia o owalnym kształcie, który unosił się kilkanaście centymetrów nad ziemią. Miał ciemny niebieski kolor, w pewien przedziwny sposób wydawał się zarówno jednolity, jak i mieniący się wszelkimi znanymi człowiekowi barwami.

Powoli zbliżył się do kamienia i ostrożnie zamknął go w swej dłoni, jakby spodziewając się, że tak śmiały ruch sprowadzi na niego kolejne nieszczęście. Był w końcu pewien, że Asharin nie jest jedynym stworzeniem zamieszkującym te tereny. Jego obawy jednak się nie potwierdziły. Nie dało się słyszeć żadnego grzmotu zwiastującego kolejną bestię.

Wojownik, wciąż zafascynowany, rozpostarł palce i przyglądał się znalezisku. Barwa kamienia przypominała głębinę morską, a przynajmniej taką, którą mężczyzna widział na jednym z obrazów w Katedrze. Nie była ona jednak czymś, co można by z łatwością oddać za pomocą malowidła. Kamień nie świecił już teraz niepojętą jasnością, choć wciąż wydawał się pochłaniać otaczające go światło, a sam roztaczał wokół siebie aurę tajemniczości i niebezpieczeństwa.

Wszystko w zaledwie tak małym przedmiocie.

Jeden z Lyshanów, kluczy do niewyobrażalnej potęgi, zwiastuna wiecznego pokoju, a także zatrważającej rozpaczy, znajdował się teraz w jego rękach.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki