Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
96 osób interesuje się tą książką
Tajemnicza wiedźma, widmo ostatecznej wojny i zagrożenie spoza naszego świata.
Bruno Scozzi wraz z przyjaciółmi – rycerzem Hugonem, przybocznym Erhanem i Claude’em, człowiekiem wielu domniemanych talentów – od lat toczą niespokojne życie w Prowansji, gdy niespodziewanie los rzuca ich ku jeszcze trudniejszym wyzwaniom. Oto na ich ścieżce staje intrygująca czarodziejka, która wie o nich podejrzanie dużo, ku Malcie zmierza największa w historii wroga flota, a dawna przyjaciółka znajduje się w śmiertelnym w niebezpieczeństwie.
Jak poradzić sobie z takim nawarstwieniem problemów, kiedy w maltańskim mroku pomrukują magiczne bestie, a dżinowi marzy się powrót do świata ludzi, tym bardziej, że właśnie trwają tam krwawe zmagania? Chyba nie przy pomocy magii, prawda? Przecież to zawsze przyciąga inkwizycję…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Od godziny lało jak z cebra i Pèire przeklinał swój los.
Niepotrzebnie się spieszył. Należało zatrzymać się w Aubagne i odżałować garść miedziaków na posiłek dla eskorty i być może również miejsce w stajni. Wszak już rano widział czarne chmury nadciągające znad skalistego masywu Garlaban i powinien był wiedzieć, że skończy się to ulewą.
Na co mi ten pośpiech, przeklinał sam siebie w myślach. Pieprzony turecki sodomita przecież i tak by zaczekał.
Odwrócił się i spojrzał na oba wozy ciągnięte przez ubłocone, znużone muły. Z bliższego, który właśnie podskoczył na nierównościach traktu, dobiegł cichy szloch, ledwie słyszalny w szumie ulewy i przerywany mokrym kaszlem. Pèire prychnął pod nosem i pokręcił głową.
Nie, pomyślał. To nie pierwsza ulewa w moim życiu i nie ostatnia, a tego cholerstwa trzeba się pozbyć najszybciej, jak się da.
Spojrzał na woźnicę skulonego na koźle pierwszego z wozów i najwyraźniej lekko uśmiechniętego. Nie zdziwiło go to, bo od początku miał człowieka za lekko pomylonego, a wyglądało na to, że deszcz mu w niczym nie przeszkadzał. Nie można było tego powiedzieć o drugim z woźniców, ponurym drabie z północy, który ani na moment nie odkładał pałki nabitej gwoździami, ani o trzecim – ospowatym typie z kuszą. Wynajął ich trzy dni temu i cieszył się, że obiecał im dwie trzecie zapłaty po dotarciu do Marsylii. Gdyby zapłacił im choć grosz więcej, mogliby go dawno obrabować i porzucić jego stygnące ciało w błocie.
O tym, co wówczas mogłoby się stać z towarem, nawet nie pomyślał. Długie lata w branży rozmyły bowiem większość emocji uważanych przez zwykłych ludzi za niezbędne.
Tak, zdecydowanie należało przyspieszyć, tym bardziej że trakt ponoć nie był bezpieczny. Paru znajomych, którzy zajmowali się podobnymi interesami, znikło w tej okolicy bez śladu. To samo stało się podobno z konkurencją, lecz to tylko pogłębiło jego niepokój. Pèire tłumaczył sobie to wszystko zaciętą rywalizacją, ale byli i tacy, którzy odpowiedzialność zrzucali na grasujące po traktach upiory. W toczonych szeptem rozmowach pojawiało się imię Fantuama.
Duch.
– Idioci – mruknął i znów potrząsnął głową. Strzepnięte z kaptura krople rozprysły się na boki.
Jadł chleb z niejednego pieca, ale nigdy w życiu nie był świadkiem wydarzenia, którego nie umiałby sobie wytłumaczyć. Nigdy nie widział żadnego upiora, ducha czy którejś z rzekomo licznych Dames Blanches i dlatego uparcie odrzucał ich istnienie, choć tylko przed sobą przyznawał, że jego zawziętość w tej kwestii brała się z rezygnacji. Wiedział bowiem, że gdyby wilkołaki czy upiory w istocie postanowiły go dopaść, byłby praktycznie bezbronny. Wzywanie imienia Boga na nic by mu się nie zdało.
Jedną z nielicznych zalet Pèire’a była bowiem szczerość. Handlarz w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że jest nikczemnikiem najgorszego sortu. Nie ufał więc niczyim słowom, słusznie uważając, że każdy może mieć powód, by skorzystać na jego nieszczęściu. Dlaczego więc uwierzył owemu uśmiechniętemu głupkowato woźnicy, który zapewniał go, że parokrotnie jeździł już tym traktem i nigdy nie widział ani śladu rozbójników?
Gdyby nie on, może zatrudniłbym większą obstawę, pomyślał gorzko. Ale wtedy… czy czułbym się bezpieczniej w towarzystwie takich jak ja sam?
– Też jestem idiotą – westchnął, a potem spojrzał na chmury, wciąż ciemne i gęste, i zaklął ze złością.
Mężczyzna powożący drugim wozem zawołał coś, ale szum ulewy zniekształcił jego słowa. Pèire uznał więc, że wołanie nie było skierowane do niego, i popędził konia.
Kopyta z pluskiem rozbijały tafle kałuż i z mlaskaniem nurzały się w błocie. Okoliczne drzewa kołysały się lekko, wchłaniając moc ulewy. Pèire wyciągnął szyję – do pierwszej z osad otaczających Marsylię została jeszcze dobra mila, ale handlarz miał wrażenie, że dostrzega już cienkie, rozmyte przez deszcz słupy dymu.
Wysforował się przed pierwszy z wozów i zaraz tego pożałował, bo wyobraźnia podsunęła mu widok ospowatego pachołka, który podnosi kuszę i mierzy mu w plecy. Poczuł swędzenie między łopatkami. Przybrał najpaskudniejszą ze swoich min i spojrzał za siebie, by ujrzeć, jak woźnica prowadzący pierwszy wóz patrzy na niego i uśmiecha się szeroko. Widząc skupioną na sobie uwagę handlarza, natychmiast odwrócił wzrok, ale poczerwieniała twarz zdradzała, że nie może powstrzymać wesołości. Zachowywał się jak małe dziecko, które na mszy świętej usłyszało głupkowaty dowcip.
Pèire wstrzymał konia i wbił wzrok w zbliżający się wóz. Woźnica spoważniał, wyprostował się i nabrał głęboko tchu, ale widać było, że nadal przygryza wargę.
Widziałem wielu pomyleńców, pomyślał handlarz, ale nigdy takiego, któremu zbierałoby się na śmiech w samym środku ulewy.
– Co cię tak bawi?! – ryknął przez deszcz.
Woźnica zamachał tylko ręką na znak, że to nic takiego, i udał skupienie. Nie na wiele mu się to jednak zdało, bo zaraz znów parsknął głośnym śmiechem, pochylając się przy tym do przodu. Koń Pèire’a zastrzygł uszami.
– Piątej klepki brakuje, co? – zadrwił handlarz, ale wtem obudził się w nim niepokój.
A może tak działa na niego napięcie, pomyślał. Może od początku próbował wciągnąć nas w pułapkę, a teraz nie może utrzymać spokoju?
– Nie, nie – wymamrotał woźnica, siląc się na powagę. – Wszystkie są. A piąta to już na pewno. Zresztą, dlaczego akurat brak piątej miałby decydować o…
Znów parsknął śmiechem, ale opanował się, przygryzł wargę i położył sobie palec na ustach.
Nie tak brzmi nerwowy śmiech, zadecydował handlarz. To jednak szajbus.
– A może to ja cię tak bawię? – wycedził na głos. – Fatalnie by było, wiesz? Nie przepadam za takimi, którzy się ze mnie nabijają.
– A co z nimi robisz? – spytał woźnica.
Pytanie było zadane z autentyczną ciekawością. Woźnica wpatrywał się w handlarza, obojętny na krople deszczu spływające mu po twarzy, i przekrzywiał lekko głowę.
Pèire wpatrywał się w niego. Nieraz zatrudniał ludzi i nasłuchał się w swoim czasie przekleństw, skarg, pomruków i opowieści o pechu oraz nieszczęściach, ale jak dotąd nigdy nie usłyszał pytania tak naiwnego. Nie wykrył w nim ani odrobiny szyderstwa, ale za to mnóstwo zaintrygowania.
Skąd ten cudak uciekł? Nigdy nie widział pechowca rozwłóczonego na bruku za to, że źle spojrzał na niewłaściwą osobę?
– Pomyśl – parsknął. – Lub zirytuj mnie raz jeszcze, a się dowiesz.
– Aha. – Woźnica kiwnął głową z entuzjazmem. – Dobra. Powstrzymam się.
Drwi ze mnie, pomyślał Pèire, ale postanowił, że tym razem nie będzie reagował. Zależało mu na tym, by oba wozy dojechały w okolice Marsylii, a potem skręciły na południe, gdzie w jednej ze skalistych zatoczek czekał na niego Turek. Co prawda, miał jeden dzień w zapasie, ale był gotów zrobić wszystko, by wreszcie pozbyć się ładunku i zniknąć wśród knajp i burdeli z sakiewką wypełnioną weneckimi dukatami.
Skądś napłynęło ponure echo grzmotu. Zawracany koń ponownie zastrzygł uszami, a potem prychnął i potrząsnął łbem.
Nagle Pèire ujrzał postać na trakcie.
Wysoka sylwetka i szerokie ramiona, z których spływały fałdy obszernego skórzanego płaszcza, wskazywały na mężczyznę, a wrażenie uzupełniał długi, nagi miecz. Twarz obcego zakrywał obszerny kaptur. Deszcz przybrał na sile i siekł plandeki wozów z głuchym łoskotem, ale nieznajomy nawet nie drgnął.
Stał i czekał niczym czarny obelisk pośród rozmiękłego od ulewy traktu.
Zaskoczony Pèire zauważył, że ani po płaszczu, ani po kapturze obcego nie spływa deszcz. Niespodziewanie przeszyło go lodowate zimno i poczuł ucisk w gardle.
Oba wozy zatrzymały się obok niego.
– Fantuama – wymamrotał ktoś z tyłu.
– Szaleju się jeden z drugim obżarł? – wycedził wściekle Pèire, choć na dźwięk imienia zjawy spłynęła mu po plecach strużka lodowatego potu.
Szarpnął za wodze, zawrócił konia i podjechał do dalszego z wozów. Odebrał pachołkowi kuszę i wycelował.
– Upiór, co? – warknął i nacisnął spust.
Bełt ze świstem przeciął ulewę i przemknął przez postać w kapturze, a potem z bezsilnym brzdęknięciem odbił się od kamienia.
– W istocie! – bąknął woźnica, a potem zaniósł się chichotem. – Straszny jesteś, jak się wściekasz.
Trwoga i gniew zlały się naraz w jedno i Pèire wyrzucił kuszę. Złapał za krótki miecz i natarł koniem na woźnicę, ale ten zeskoczył z kozła i czmychnął między drzewa. W tej samej chwili z półmroku lasu wyfrunęła strzała i wbiła się w ramię handlarza.
Pèire nigdy wcześniej nie doznał takiego bólu. Z jego wykrzywionych ust wyrwał się skowyt, bezsilne nagle palce wypuściły wodze. Zatoczył się i sparaliżowany bólem za późno ujrzał, że mknie na spotkanie ziemi, która okazała się zimna, twarda i bezlitosna. Oczy zalepiło mu błoto, przez co niczego już nie ujrzał – włącznie z łucznikiem o ciemnej, ponurej twarzy, który wpakował drugą strzałę w pachołka z maczugą, oraz niskim, łysym mężczyzną o wydatnym brzuchu, który stanął na drodze drugiego z parobków i z głośnym sapnięciem rąbnął go toporem. Nie był też, rzecz jasna, świadkiem tego, jak trzeci z napastników, identyczny jak zjawa, którą wcześniej próbował przebić, wyrósł tuż przy nim i przygniótł go kolanem.
Gdyby zdołał jeszcze odwrócić głowę i spojrzeć w oczy człowieka, który wcisnął go w błoto, ujrzałby w ich brązie przedziwny amalgam emocji – nieprzejednaną zaciętość zabarwioną nienawiścią, którą czuje wyłącznie stronnik świętej sprawy, a także zmęczenie, być może nawet zniechęcenie. Gdyby miał chwilę, dopatrzyłby się też smutku rozbudzonego przez niespełnioną tęsknotę. Tak patrzył człowiek, który dobrowolnie skazał się na wygnanie, i choć bardzo chciał, by dobiegło ono końca, z każdym kolejnym czynem zmniejszał swoje szanse na powrót.
Pèire jako nikczemnik znał takich ludzi mnóstwo.
Niestety, napastnik przekreślił jakiekolwiek szanse na porozumienie. Bez litości wykręcił mu rękę, wbił kolano między łopatki i zacisnął żelazną dłoń na karku. Pèire nie mógł nawet drgnąć, nie mówiąc już o odwróceniu głowy.
– Z kim się umówiłeś? – usłyszał syk w poprawnym prowansalskim, choć ze śladami obcego akcentu.
– Panie, ja nie…
– Nie mam na to czasu – wyszeptał mu tuż nad uchem nieznajomy. W jego słowach pobrzmiewało coś złowieszczego i nieprzejednanego. – Mów, dla kogo wieziesz towar.
Przerażony, posykujący z bólu Pèire nagle poczuł iskierkę nadziei.
– A wypuścisz mnie?
– Tak.
– Z niejakim Va… Vasibem. Ma… ma dziś i ju… i jutro czekać w Zatoce Me… Meduz. Musisz mi tak wykrę… wykręcać rękę?
– W Zatoce Meduz – powtórzył głos. – Wiem, gdzie to jest.
Obcy wypuścił rękę handlarza, który ignorując ból, oparł się dwiema dłońmi o błoto.
– Wypuść mnie – wycharczał. – Mieliśmy umowę.
Kątem oka pochwycił jakiś błysk. Wśród jego myśli pojawiło się straszliwe przypuszczenie, ale nie zdołał go wyartykułować.
Obcy w tej chwili zakończył bowiem jego życie.
Bruno Scozzi uniósł nóż, którym przed momentem poderżnął gardło handlarzowi, i wytarł ostrze w jego mokry płaszcz.
– Umowa, tak? – mruknął, podnosząc się ociężale. – Nie ma czegoś takiego jak umowa z łajdakiem.
Ulewa dopadła ich przed godziną i Bruno wyglądał teraz jak człowiek, który wskoczył w ubraniu do wody i przepłynął parę mil. Nie sposób więc było dostrzec pasemek siwizny w ciemnych, lepiących się do czoła włosach, a zmarszczki wokół przymrużonych oczu również stawały się mniej widoczne. Siwiejący, kilkudniowy zarost na policzkach skutecznie maskował jego wiek, ale zwinność ruchów, która wzbudziłaby zainteresowanie kobiet i niepokój u mężczyzn, zdradzała, że wciąż wiele dzieliło go od starości. We wzroku, który wbił w oba wozy, widać było ulgę i napięcie.
Za sobą usłyszał kroki. Odwrócił się i ujrzał woźnicę, który zbiegł z pierwszego wozu.
– Już po wszystkim? – zapytał ten, jak zwykle wesoło uśmiechnięty.
– Po wszystkim, Claude – przyznał Bruno. – Znowu się spóźniłeś na bitwę, co?
– Musiałem się wysikać – oznajmił człowiek zwany Claude’em i ściągnął z głowy wełnianą czapkę, by ją wyżąć. – Ta cała wilgoć siada mi na pęcherz. Napięcie też robi swoje. Tęsknię czasami za Maltą, wiesz? Tam mi na głowę na padało.
Bruno nie skomentował. Jego uwagę ponownie przyciągnęły wozy oraz jego korpulentny towarzysz, którzy majstrował teraz przy kłódce. Przez szum ulewy przebijało pochlipywanie i pytania zadawane pełnymi przestrachu głosikami.
– Dobra robota, Claude – powiedział w końcu.
– A co ja niby takiego zrobiłem? – Mężczyzna wzruszył chudymi ramionami. – Poza przesłaniem wam wiadomości o kolejnym przerzucie, wkręceniem się do roli woźnicy i przekonaniem tego wieprza, że szlak jest bezpieczny?
Bruno parsknął śmiechem.
– Masz wiele talentów, Claude, ale umiejętność poklepania się samemu po plecach zawsze mnie zachwyca.
– To twoja wina – oznajmił jego rozmówca, niby obruszony, ale nie omieszkał się przy tym szeroko uśmiechnąć. – Bo sam tylko się krzywisz i krzywisz… Ble, człowieku, ile można!
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale umilkł, gdy podszedł do nich trzeci z mężczyzn – ogromny brodacz, który zdążył już zdjąć cięciwę z krótkiego łuku i schować ją w nawoskowanej sakiewce. Miał ciemne oczy i oliwkową karnację przybysza z Orientu, a pobrużdżone oblicze mówiło jasno, że ma na swoim koncie tyle dramatycznych przeżyć, iż długotrwała zimna ulewa nie robi na nim żadnego wrażenia. Założył masywne ramiona na piersi i bez słowa wpatrywał się wraz z resztą w wóz, z którego dobiegał teraz coraz głośniejszy płacz.
– Całyś, Erhanie? – spytał Bruno, a brodacz burknął tylko pod nosem, jakby dawał wyraz niedowierzaniu, że ktoś może powątpiewać w jego szczęście wojenne.
Scozzi skinął głową, uspokojony, i we trzech podeszli tam, gdzie czwarty z ich grona, mamrocząc i przeklinając pod nosem, szarpał za łańcuch na drzwiach, poszukując jego najsłabszego ogniwa. Krzyki i płacze ze środka zdawały się jedynie podsycać jego niepewność.
W końcu mężczyzna ujął krótką siekierkę, zamachnął się i rąbnął, aż iskry poszły. Rozkuty łańcuch spadł z pluskiem w błoto.
Bruno patrzył, jak jego towarzysz drżącymi dłońmi otwiera drzwi wozu i cofa się o krok, zapewne porażony panującym w środku smrodem. Równie przerażający okazał się wrzask i płacz, ale mężczyzna nie zraził się jednym ani drugim, załamał dłonie niczym zrozpaczony ojciec i nie dbając o dyskomfort, wsunął głowę do środka. W jego dłoniach nagle pojawił się bochen chleba; pospiesznie rwał go na kawałki i podawał do środka. Płacz przycichł, a choć szum ulewy tłumił wszelkie słowa, Scozzi był przekonany, że tamten szepcze słowa pokrzepienia i pocieszenia.
– Dobry jest – mruknął Claude. – Dobry jest, no nie?
Bruno pokiwał głową.
– Nie ma lepszego.
Bo nie było. Bruno Scozzi miał w sobie wiele współczucia dla tych, którym się w życiu powiodło gorzej, a dzięki temu, że spędził młodość w zakonie szpitalników, potrafił zajmować się chorymi i rannymi. Mimo tego nie potrafił rozmawiać z uwalnianymi dziećmi. Nie umiał patrzeć w wytrzeszczone, błyszczące strachem oczy, nie wiedział, co począć, gdy maluchy kuliły się po kątach furgonu bądź oszalałe z przerażenia próbowały kopać, drapać i gryźć. W takich chwilach Hugo Onfroi okazywał się niezastąpiony. Łysiejący gaduła, który opróżniał flaszki wina z tą samą pasją, z jaką przyzywał litanie świętych, i z dumą obnosił się z wielkim kałdunem, na widok maltretowanych dzieci ulegał całkowitej przemianie. Jego głos stawał się cichy i łagodny, w oczach pojawiał się blask, a dłonie, którymi zwykł gestykulować z histeryczną niemalże intensywnością, uspokajały się. Czasem potrzebował godziny, czasem kilku, ale uwalniane przez niego dzieci zawsze dochodziły do siebie.
A Hugo, uznawszy, że zrobił swoje, skwapliwie powracał do swego zwykłego, jakże paskudnego usposobienia.
Co w tym przypadku nie zabrało mu wiele czasu, pomyślał Bruno, widząc, jak jego przyjaciel odwraca się od wozu i rusza ku nim szybkim, kaczkowatym chodem. Twarz mu nabrzmiała czerwienią i już z daleka mierzył palcem w Claude’a.
– Czy ktoś z was, na dyscyplinę świętego Ambrożego, pomyślał w ogóle, by te dzieciaki poić? – wysapał ze złością.
Claude drgnął, uświadomiwszy sobie nagle, że Hugo przypuszcza atak prosto na niego.
– Sądząc po twojej minie, raczej nie! – Onfroi wziął się pod boki. – Niech no zgadnę! Siedziałeś na tym wozie i rżałeś godzinami jak głupi do sera, co?
– To ten tam miał się wszystkim zajmować – bąknął Claude i wskazał ciało Pèire’a. – Ja tylko powoziłem…
– A swojego rozumu to już nie masz? Zawsze ci mówiłem, żeś się z durnym capem na łby zamienił! – Hugo wbił serdelkowaty palec w chudą pierś Claude’a, który aż się zatoczył. – Bo z twojego pożytek będzie dopiero, jak miskę ktoś z niego zrobi! Jak wy, patałachy jedne, synowie tureckich kozłów, mogliście całkiem o tych niebożątkach zapomnieć?
Deszcz siekł Hugona po twarzy, ale ten nie zwracał na to uwagi. Nabrał tchu, by nadać tyradzie większej mocy, ale Bruno zaczynał tracić cierpliwość.
– Co z tymi dziećmi? – warknął. – W jakim są stanie? Potrzebujesz mojej pomocy?
– Nie! – Hugo z zauważalną niechęcią oderwał wzrok od Claude’a i przeniósł go na Brunona. Potarł czoło, wyraźnie zafrasowany. – Nie, chyba nie. Odwodnione są i niektóre wydają się osłabione, ale źle nie jest.
– A drugi wóz?
– Jeszcze go nie otworzyłem. – Hugo przełknął ślinę. – Zaraz to zrobię. Musiałem tylko… No, musiałem tylko na kogoś powrzeszczeć. Dla ukojenia nerwów. Dureń z ciebie, Claude! – huknął ponownie, na co były woźnica pokiwał tylko głową z pokorą.
– Dureń – powtórzył skwapliwie, na co Hugo fuknął i pokręcił głową ze skrajną dezaprobatą.
– Hugo, zróbmy, co do nas należy, i wracajmy do klasztoru – wycedził Bruno. – Claude, bądź tak dobry i przynieś nasze bukłaki, a potem pomóż Hugonowi. Erhanie – odwrócił się do milczącego brodacza – zajmij się trupami. A ja przygotuję nas do drogi.
Strzepnął wodę ze skórzanego płaszcza i wszedł między drzewa. Przez moment rozglądał się między nimi, aż natrafił wzrokiem na gruby pień, na którym wisiało ciemne lustro. Każdy, kto by je ujrzał, wzdrygnąłby się zapewne na widok ramy z posplatanych misternie pożółkłych kości, a potem, przyjrzawszy się samej tafli, mętnej i ukazującej jedynie rozmyte cienie, uznałby przedmiot za grat. Trudno by się było domyślić, że przedmiot przypomina lustro jedynie z konieczności, jego zadaniem jest bowiem przerzucenie odbicia w inne miejsce. Bruno nie miał pojęcia, w jakim celu je wykonano, i nie potrafił dojść do tego, skąd pochodzi, ale przydało się już parokrotnie na innych traktach.
Wszak parali się tym przemysłem od wielu lat.
Od ilu, zastanowił się z niechęcią. Zliczy to ktoś?
Zdjął niby-lustro z kołka i strzepnął z niego krople deszczu, a potem skrył je w worku. Zerknął na drogę – gdzie zgodnie z jego przewidywaniami owo mroczne wyobrażenie znikło bez śladu. Ponure myśli zleciały się do niego jak kruki do żeru, więc je odpędził i powrócił na trakt.
Erhan ściągnął trupy w jedno miejsce i założył im pętle na szyje, a teraz niespiesznymi ruchami przerzucał linę przez nisko wiszący konar dębu, by wciągnąć pierwszego z nich. Hugo, którego udręczone przekleństwa przebijały się przez szum ulewy, zdążył się już zapoznać ze stanem dzieciaków w drugim wozie i teraz go zawracał. Szło mu niesporo i Bruno wykorzystał chwilę, by zajrzeć do pierwszego z nich.
Uchylił drzwi i odkaszlnął, gdy z wnętrza buchnął mdlący, nieświeży zapach. Zmusił się jednak, by zajrzeć do środka. Dzieci, uwolnione z więzów, stłoczyły się w jednym z kątów i spoglądały na niego z przestrachem w szeroko otwartych, szklistych oczach. Rozciągnął usta w imitacji serdecznego uśmiechu.
– Niczego się nie bójcie – powiedział. – Zabieramy was w bezpieczne miejsce. Dostaniecie ubrania, jedzenie i miejsce do spania.
Żadne z dzieci nawet nie drgnęło i Bruno przeklął się w myślach za to, że w ogóle się do nich odezwał. Nie miał wszak niezwykłego daru Hugona i w oczach nieletnich więźniów zapewne był ponurym, zdolnym do wszystkiego zbirem, niewiele różniącym się od tych, którzy złapali je do niewoli.
– Musimy was nadal trzymać w wozie – ciągnął. – To dla waszego dobra, wierzcie mi.
Parokrotnie zdarzyło się, że uwalniali dzieci z przechwyconych transportów, ale niektóre z nich były zbyt przerażone, by zrozumieć sytuację, i brały swoich wyzwolicieli za kolejną bandę handlarzy. Uciekały więc przy pierwszej nadarzającej się okazji i zmuszały ich do długich, niewdzięcznych poszukiwań. Hugo z bólem serca zaproponował więc, by trzymać dzieciaki w wozach do chwili dowiezienia ich w bezpieczne miejsce.
– Dla waszego dobra – powtórzył.
Wodził wzrokiem po tłustych, rozczochranych czuprynach, brudnych kolanach i wychudłych twarzach, a w sercu narastał mu gniew, który jak zwykle rozpraszał wszelkie wątpliwości.
– Niedługo będziemy na miejscu – dodał, czując, że słowa z trudem przeciskają mu się przez ściśnięte gardło. Zgrzytnął zębami, odpiął trzymaną pod płaszczem sakiewkę z suszonymi owocami i przesunął ją po zasłanej słomą podłodze wozu ku dzieciakom, po czym zatrzasnął drzwi, natychmiast budząc wrzaski sprzeciwu i rozpaczy.
Skądś niosły się wściekłe pokrzykiwania Hugona próbującego zawrócić wóz. Nieopodal stał Claude i przyglądał się scenie z zadumą.
– Pomóc mu czy nie? – spytał. – Jeśli przyjdę mu z pomocą, pozbawię go okazji, by sam się czegoś nauczył, a…
– Pomóż mu – wychrypiał Bruno – i wynośmy się stąd.
– Bez pośpiechu. Erhan ma jeszcze jednego trupa do powieszenia – zauważył Claude i z szerokim uśmiechem wskazał konar, pod którym pracował olbrzym. – No, no! Przez kolejne tygodnie legenda Fantuamy będzie się miała coraz lepiej!
Bruno skrzywił się lekko.
– Nadal uważam ten pomysł za popieprzony – oświadczył. – Co my w ten sposób zyskujemy, Claude? Myślisz, że szubrawcy, którzy trudnią się tym handlem, nagle się wystraszą? Nie, do cholery. Wnet zaczną zapewniać swoim karawanom większą eskortę, a być może również połączą siły, by nas dopaść. Toczymy dość beznadziejne życie – dodał po chwili – ale wciąż jest to życie i mimo wszystko wolałbym się nadal nim cieszyć.
– Na nas – rozpromienił się Claude i napiął mięśnie – nie ma siły.
Bruno spojrzał na niego ze znużeniem.
– Mów za siebie – mruknął. – O, Hugo już zawrócił. Pomogę Erhanowi i wynosimy się stąd.
– Poczekaj. – Claude złapał go za ramię. – Hugo objechał mnie jak sztubaka, a…
– W porządku, wytłumaczę mu, że nie jesteś wcale taki zły.
– Nie o to mi chodzi! – rozzłościł się Claude. – Nie udało mi się dojść do głosu i powiedzieć najważniejszego! Otóż ów Pèire, który właśnie parodiuje wędrówkę do nieba – wskazał trupa wciąganego w górę przez Erhana – wspominał parokrotnie o tym, że jedno z dzieci jest warte znacznie więcej od pozostałych. Szlacheckie jakieś czy coś. Okup mieli za nie dostać.
Bruno się skrzywił.
– Wiesz które?
– Pojęcia nie mam, ale dowiemy się! – Oczy Claude’a błyszczały. – Nieźle, nie?
– Nieźle? – Bruno uniósł brwi. – Jeśli liczysz na to, że weźmiemy okup, to jesteś w błędzie! Wystarczy mi renoma rozbójnika z rozstajów, niżej upaść nie chcę.
– Gdzie tam okup. – Claude kiwał głową do własnych pomysłów. – I tak się nie znam na pieniądzach. Raczej miałem na myśli nawiązanie kontaktów z wyższymi sferami! Przyda się, no nie?
– Może. – Bruno nie był przekonany. – Jak wymyślisz, do czego miałyby się nam przydać. Bo mnie kontakty z wyższymi sferami kojarzą się głównie z bobem zagryzanym czereśniami.
Claude wytrzeszczył oczy.
– Z czym?
– Pomyśl.
– Pomyślałem. Oj.
– No właśnie – westchnął Bruno. – Wcale bym się nie zdziwił, gdyby rodzina tego dziecka uznała właśnie nas za porywaczy. Wszak porządny kozioł ofiarny zawsze jest w cenie.
Claude wydął usta.
– Ostatnio na wszystko kręcisz nosem.
– Prawda – mruknął Bruno. – Może to przez to, że wolałbym się już znaleźć w suchszym miejscu – dodał i uśmiechnął się nieszczerze, bo słowa przyjaciela okazały się bardzo celne.
Claude również się uśmiechnął i wskazał północny horyzont, gdzie pod gmachem szarych chmur rozlewało się pasemko słonecznego blasku.
– Jeszcze trochę i przestanie padać – rzucił. – A potem masz przestać kwaśnieć.
Bruno pokiwał głową na znak, że spróbuje, i czym prędzej odszedł.
Przestało padać niedługo później, ale trakt rozmókł i wozy toczyły się irytująco powoli. Co prawda mogli skręcić na którąś z brukowanych dróg, preferowaną przez spieszących się kupców, ale Bruno wolał zachować ostrożność i korzystać z mniej popularnych ścieżek. Szansa na to, że ktoś rozpozna w nim człowieka, który od lat prowadzi na wybrzeżu Prowansji jedne pokątne interesy, a zaciekle zwalcza inne, była stosunkowo niewielka, bo każdy z ich czwórki dokładał wszelkich starań, by z niczym go nie kojarzono. Bardziej przejmował się reakcjami dzieci – niektóre z nich nadal nie wiedziały, co się z nimi dzieje, i mogły przyciągnąć uwagę innych podróżnych płaczem albo krzykami. Z wozów bez przerwy dobiegało pochlipywanie, czasem przechodzące w histeryczne wrzaski, a niektóre z maleństw co rusz tłukły piąstkami o ściany.
Na szczęście trakt w istocie nie był szczególnie popularny – minął ich konny posłaniec z ważną miną, ciągnący wózek chłop pochłonięty kłótnią z żoną, zamyślony mnich na dwukółce i jakiś żebrak, który wcześniej oberwał po gębie i teraz złorzeczył każdemu. Nikt nawet nie obejrzał się na wozy, co było zasługą głównie Hugona. Gdy tylko dzieciaki zaczynały głośniej płakać, zeskakiwał mężnie w kałuże, przypadał do drzwi i wrzucał do środka owoce bądź kawałki chleba z miodem, co na ogół skargi uciszało. Mimo to podróż była nerwowa, a co gorsza Bruno co chwila rejestrował fale dziwnych, nieprzyjemnych dreszczy. Kojarzyły mu się z chorobą i w sumie wcale by go to nie zdziwiło, bo mimo płaszcza przemókł dziś do suchej nitki.
Jeszcze tego brakowało, myślał ponuro i otulał się szczelniej wilgotnym wciąż płaszczem, co wcale nie przynosiło ulgi. Tę poczuł dopiero, gdy po zapadnięciu ciemności zamajaczyła przed nimi bryła klasztoru pod wezwaniem świętego Wiktora.
Klasztor, wznoszący się po południowej stronie portu, w pewnej odległości od miasta i u stóp skalistych wzniesień, był ich ostatecznym celem.
Hugo sapnął, przeżegnał się, najwyraźniej szykując się w duchu na kolejne, wcale nie błahe wyzwanie, a potem z niemałym trudem spełzł z kozła i podszedł do furty. Znużone konie zwieszały łby i prychały, a wokół ich nozdrzy wykwitały obłoczki pary. Ich uszy drgnęły, gdy w wilgotnym powietrzu nocy poniosło się głośne pukanie.
– Bracie Sebastianie! – zawołał Hugo. – Bra…
Po drugiej stronie rozległy się pospieszne kroki, a potem ktoś z trzaskiem otworzył okienko w drzwiach. Za kratami pojawiło się podejrzliwe oblicze łysego duchownego opromienione blaskiem trzymanej w dłoni latarenki.
– Dobry Boże – wymamrotał. – To znowu wy.
– Na chustę świętej Weroniki! – Hugo złożył pulchne dłonie. – Jakże się cieszę, że was widzę, drogi bracie. Czy czcigodny opat jest może…
– Czcigodny opat della Rovere przebywa we Włoszech – burknął furtian. – Na szczęście dla nas wszystkich i ku zgrozie tamtejszych spowiedników.
Hugo sapnął z zauważalną ulgą i wykonał znak krzyża.
– Niech mu wybaczą wszelkie winy, jako i my wybaczamy – oświadczył pospiesznie. – A przeor Aloys?
– Ten ci na miejscu! – Brat furtian uśmiechnął się paskudnie. – Na swoje nieszczęście, bo jak się dowie, żeście znów nawieźli darmozjadów, ze zgryzoty znów nie będzie mógł zasnąć przez kilka wieczorów.
Bruno przewrócił oczami z rozbawieniem, które na moment rozproszyło jego kiepskie nastawienie i pomogło zapomnieć o dokuczającej mu febrze. Paskudny humor brata Sebastiana był bowiem równie niezmienny jak łagodność świtu i równie szybko mijał.
– Łaska przeora Aloysa jest doskonale znana nie tylko nam – podjął Hugo, ale furtian wydął jedynie wargi i potrząsnął niecierpliwie głową.
– Ile?
– Szesnaścioro – dołączył do rozmowy Bruno, próbując powstrzymać szczękanie zębami.
Brat furtian zbliżył twarz do kratki w drzwiach tak bardzo, że widać było wyraźnie jego rzadkie brwi i zmarszczki wokół oczu.
– Szesnaścioro? – wyjąkał. – Co wy sobie myślicie? Wydaje wam się, że zdołamy ot tak upchnąć ponad tuzin obsmarkańców w klasztorze?
– Przeor z bratem infirmariuszem na pewno znajdą sposób – rzekł Bruno. – A na razie, bracie Sebastianie, zastąpcie ich najlepiej, jak umiecie.
Furtian pogroził mu długim, kościstym paluchem.
– Bóg cię kiedyś pokara za bezczelność, Scozzi!
– I jeszcze za parę innych rzeczy – zgodził się Bruno. – Na przykład za wręczenie flaszki malagi dzielnemu bratu furtianowi za jego nocną fatygę.
– Ten grzech biorę na siebie – oznajmił Hugo. Rzeczona butelka jak za dotknięciem magicznej różdżki znalazła się w jego dłoniach. – Liczę bowiem na zacny kubek czy dwa.
– Bezczelni jak żacy! – parsknął brat Sebastian. – Podstępni jak Żydzi i nieużyci jak Maurowie. Oto cali wy.
Westchnął teatralnie i potrząsnął głową.
– Zaraz otworzę bramę – burknął niechętnie. – Ale cicho bądźcie, bo jak się przeor obudzi, to ho, ho!
Pogroził im raz jeszcze palcem i zatrzasnął okienko, a Bruno znów pokręcił głową.
– Że też mu się chce – mruknął.
Brat Sebastian był furtianem opactwa pod wezwaniem świętego Wiktora już wtedy, gdy Bruno, Hugo i reszta przenieśli się z Tulonu w okolice Marsylii, i witał ich zawsze w ten sam sposób, bez znaczenia, o jakiej porze i w jakim celu został ściągnięty do furty. Ów rytuał był najwyraźniej dla niego istotny i Bruno postanowił traktować go poważnie, bo brat Sebastian – choć ze wszystkich sił próbował pokonać legendę psa Cerbera – jeszcze nigdy ich spod bramy nie odprawił, a zdarzyło się raz, że ostrzegł przed opatem della Rovere, który wyjątkowo przebywał wówczas w Marsylii. Włoski duchowny, pochłonięty na co dzień polityką i intrygami, z pewnością by nie zaakceptował procederu uprawianego przez czwórkę ryzykantów lub, co gorsza, spróbowałby go jakoś wykorzystać do własnych celów.
– Przynajmniej wiemy, że jest zdrowy – rzekł Hugo i ziewnął.
Dopiero teraz było widać, jak bardzo jest zmęczony.
Brama szczęknęła i zaczęła się otwierać. Po drugiej stronie zamajaczył mnich wznoszący latarnię.
– Claude, pomóż braciom – polecił Bruno. – Pozwól Hugonowi odpocząć.
Claude, drzemiący od dłuższej chwili na koźle, otworzył szeroko oczy i rozejrzał się szeroko.
– Co? – wymamrotał. – A ty?
– Ja – powiedział powoli Bruno, a w jego głosie pojawiło się coś mrocznego – od razu złożę wizytę pewnemu tureckiemu kontrahentowi. Erhanie, jeśli nie masz nic w planach, możemy wybrać się wspólnie.
Zapytany spojrzał na mury opactwa i uśmiechnął się kwaśno.
Pędzili we dwóch przez noc i Bruno wreszcie mógł oczyścić myśli.
Ubranie wyschło po ulewie i uderzenia wiatru znad morza nie przeszywały go już dreszczami. Pocieszał się w duchu, że być może jednak nie zapadł na żadną chorobę. Spoglądał na ciemne chmury, które odeszły daleko na południe, i na niebo nad bezkresną taflą znów rozbłyskujące tysiącami gwiazd. Odległe fale wdzierały się na piaski plaż lub rozbijały o skały zatok.
Końskie kopyta łomotały o trakt, skalisty i przez to suchy.
Bruno wciąż nie pozbył się resztek złości, którą rozbudził w nim widok gromadki przerażonych do granic dzieci wiezionych na sprzedaż w cuchnącym wozie. Z całego serca nienawidził wszelakich przejawów niesprawiedliwości, a sytuacje, w których człowiek niemalże bezkarnie wykorzystywał słabszych od siebie, wywoływały w nim furię.
Owocem wojen, które od wielu lat targały południem Francji, były dziesiątki spalonych wsi, tysiące rozbitych rodzin oraz bandy krwiopijców przemierzających zgliszcza w poszukiwaniu ofiar. Byli wśród nich tacy, którzy szukali dzieci. Skradzione rodzinom bądź złapane na traktach trafiały w ręce stacjonujących gdzieś na prowansalskim wybrzeżu, nierzadko w samej Marsylii pośredników, którzy sprzedawali je berberyjskim piratom. Następnie lądowały na targach niewolników w Tunisie, Algierze i Oranie, a czasem nawet w Aleksandrii i Stambule, skąd trafiały do burdeli lub bogaczy o spaczonych potrzebach.
Bruno tępił ten proceder od lat.
Pomysł nieświadomie podsunął mu Hugo, który swego czasu sam wypowiedział wojnę handlarzom niewolników. Opowieść o jego samotnej walce głęboko poruszyła Brunona. Gdy okoliczności życiowe skłoniły go do opuszczenia wyspy Gozo, którą w głębi serca uznał za swój dom, postanowił wznowić świętą wojnę Hugona. Był wszak wojownikiem i niespokojnym duchem. Nie umiałby żyć pod czyimiś rozkazami, ale nie wyobrażał też sobie odłożyć broń i żyć w pokoju.
Musiał walczyć. Musiał tępić niesprawiedliwość i ratować tych, którzy nie mieli szansy się bronić. Leżało to głęboko w jego naturze, a nawet gdyby było inaczej – to poznał kiedyś kobietę, która dokładnie tego by się po nim spodziewała.
I bardzo ją pokochał.
Uśmiechnął się z rozrzewnieniem i wciągnął głęboko w płuca wilgotne morskie powietrze. Wspomnienia sprzed lat napływały ze wszystkich stron, mocno już zamazane i poszarpane, ale odpędził je zdecydowanie.
I co zostało z tej miłości, pomyślał z goryczą, do której zdołał się przyzwyczaić. Niewiele. Bardzo niewiele. Ale w sumie dużo z niej wyniknęło. Gdyby nie Soave, zapewne nie trafiłbym tutaj.
Wspomnienia nie poddawały się i powróciły, silniejsze niż poprzednio. Wgryzły się w umysł Brunona i na moment wciągnęły go w wir dawnych wydarzeń. Znów patrzył na Soave zajmującą się sierotami w ich niedużym domu w Xlendi na Gozo. Klęczał obok niej w niewielkiej kapliczce na północy Malty i słuchał, jak odrzuca jego miłość. Wędrował z nią pylistymi szlakami wyspy, walczył o jej życie na murach Mdiny, opatrywał wraz z nią rannych na podłodze tamtejszej katedry, przyglądał się, jak niechętnie tańczy w rytuale przyzywania dżina.
A potem znikła wraz z tą potężną istotą, a Bruno musiał chwycić za miecz i wyruszyć na odsiecz mieszkańcom Gozo.
Stare dzieje, pomyślał z zaciśniętymi zębami, odcinając się od wspomnień. Teraz jestem tutaj.
Hugo z wdzięcznością przyjął pomysł powrotu do Prowansji i podjęcia starej wojny. Erhan bez słowa podążył w ślad za Brunonem, a po czasie dołączył do nich Claude, któremu w zasadzie było obojętne, czym się akurat zajmuje, byle było ciekawie. I w istocie przez kilka ostatnich lat na nudę nie narzekali. Zajmowali się głównie sprzedażą uwiezionych z Gozo maleficjów – magicznych przedmiotów z kolekcji rodziców Brunona – i rozgryzaniem tajemnic tych, których moc pozostawała zagadką, ale ani na moment nie przestawali węszyć za kolejnymi transportami dzieci. Hugo zdobył pewne rozeznanie wśród marsylskich kręgów kupieckich, Claude miał szerokie znajomości w miejskim półświatku, Bruno obracał się wśród najemników i zubożałych rycerzy, a Erhan nawiązywał kontakty z przybywającymi do Prowansji muzułmanami. Zdarzało się czasem dotrzeć do kogoś, kto wiedział to i owo, a za parę skudów ze sprzedaży magicznych cacek był gotów podzielić się informacją o kolejnym transporcie niewolników.
Wówczas w czwórkę montowali napaść.
Razem zdołali ocalić prawie trzy setki dzieci i posłali do piachu wielu szubrawców, którzy parali się handlem. Większość z ocalonych sierot trafiła do opactwa świętego Wiktora, skąd bracia przekazywali je rodzinom lub pomagali zacząć nowe życie. Bruno Scozzi nie żałował więc niczego. Postępował zgodnie z własnym sumieniem, nie musiał zmagać się z niczyją wolą i bez wyrzutów sumienia sprzedawał pozostawione mu przez rodziców maleficja, wiedząc, że pieniądze nie zostają zmarnowane.
Mimo to…
Mimo to Bruno od wielu miesięcy borykał się z coraz większą pustką w sercu.
Bywały momenty, gdy spoglądał na swych towarzyszy z zazdrością. Hugo był w pełni oddany misji i nigdy nie przestawał myśleć o ratowanych dzieciach; Claude żył chwilą i z zaangażowaniem oddawał się swoim wariackim pasjom, a wierny mu Erhan najprawdopodobniej był wolny od jakichkolwiek dylematów. Bruno jednakże nie przestawał się miotać.
Nigdy w życiu nie odnalazł bowiem miejsca, które w pełni uznałby za swoje. Wychowywany w zakonie szpitalników, nie pogodził się z ich rygorem i w efekcie zerwał śluby zakonne. Nie znalazł pociechy w Słowie Bożym, przez co w końcu przestał go szukać. Sierociniec Soave, jedyne miejsce, w którym czuł niemalże rodzinny spokój, przestał istnieć i nawet archipelag maltański, pustoszony wrogimi najazdami i zarządzany przez niechętnych mu braci zakonnych, stał się dlań miejscem zbyt ciasnym.
Prowansja również okazała się nie dla niego. Upływ czasu nie przynosił mu bowiem wytchnienia. Dawna miłość zgasła i spłowiała, a w jej miejsce pojawiła się pustka. Coraz częściej budził się o świcie z przeświadczeniem, że nie ma powodu, by podnosić się z posłania. Coraz częściej łapał się na tym, że nie ma ochoty siodłać konia, a raportów Claude’a czy Hugona natrafiających na kolejne ślady handlarzy słuchał z udawanym jedynie zainteresowaniem. Sam nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni spróbował się czegoś ważnego dowiedzieć. Coraz częściej spędzał wieczory z dzbanem wina, ale na jego dnie nigdy nie znajdował rozwiązań. Co najwyżej następnego dnia trudniej mu się wstawało.
Nie miał pojęcia, w jakim kierunku zmierza jego życie.
Dlatego potrzebował chwil gniewu. Odżywał wówczas, rósł, nabierał ochoty, by działać i walczyć. Gwałtowna natura, ostatnio jakże często przytłaczana zniechęceniem, budziła się na nowo.
Dlatego teraz gnał przez mrok z wiernym Erhanem u boku, by zmierzyć się z niebezpieczeństwem, które mogło zakończyć jego życie.
Do Zatoki Meduz, o ile dobrze orientował się w okolicy, zostało jeszcze raptem kilka mil.
Zostawili konie za skalnym załomem, by pozostałą milę pokonać już pieszo. Trakt wił się na wschód, w kierunku Tulonu, ale Bruno i Erhan zagłębili się w labirynt ścieżek przy samym brzegu. Na przestrzeni wielu mil okolica wyglądała, jakby armia olbrzymów formowała ją siekierami – wąskie, niekiedy kręte zatoki o stromych ścianach wdzierały się w głąb lądu, otoczone białawymi, poszarpanymi skałami lub kępami bujnej roślinności. Wody mijanych zatok, kojąco turkusowe w blasku dnia, w nocy nabierały gwałtowności i z szumem wdzierały się na kamienie plaż.
Bruno od zawsze wiedział, że z chwilą nastania nocy świat przechodzi gwałtowną przemianę, na ogół niedostrzeganą przez ludzi. Nie umiał jej scharakteryzować, ale miał niemal pewność, że brak światła zachęca osobliwe moce i nieznane stworzenia do wychynięcia z kryjówek. Dopiero po zapadnięciu zmroku dostrzegał kątem oka przemykające wśród skał kształty, które żadną miarą nie kojarzyły się z ludźmi, i słyszał odgłosy, które nie mogły wydobywać się z pyska zwierzęcia czy ptaka. Raz czy dwa dostrzegł zielonookiego kota, który przyglądał im się z czubka wapiennego głazu. Zdarzyło się, że regularny szum przecięła niezwykła muzyka, delikatniejsza i subtelniejsza od tej wygrywanej na zwykłym flecie czy na mandolinie.
Prowansja nocą ożywała równie gwałtownie, jak dobrze znana mu Malta, i Bruno, choć miał wszelkie powody, by się obawiać ciemności, jednak się odprężał.
Nie na darmo w zakonie zwano mnie wiedźmim synem, pomyślał z przekąsem.
Zerknął na Erhana, ale ten wydawał się jak zwykle nieporuszony. Ogromny Turek co rusz obracał głowę i mrużył oczy, jakby był w stanie niczym zwierzę przeniknąć ciemności, ale nie dawał po sobie poznać niepokoju.
Co zresztą nigdy dotąd się nie wydarzyło.
Wnikali w ciemność coraz głębiej. Ostrożnie stawiali kroki, trzymając dłonie na rękojeściach mieczy, czujni i skupieni, rozumiejący się bez słowa. Bruno nie był w stanie zliczyć, ileż to razy we dwóch zmierzali w stronę niebezpieczeństwa.
Malta, Katalonia, Gozo, Sycylia, ostatnio Prowansja. Tyle szlaków, tyle bezdroży, tylu przeciwników.
Podstępny głos, który dręczył go za dnia, już miał wedrzeć się w jego myśli z pytaniem „I na co to wszystko?”, ale nie przebił się do świadomości. Scozzi wyjrzał bowiem właśnie zza ogromnej skały i ujrzał południową ścianę Zatoki Meduz, a u jej stóp szereg chat rybackich. W ich oknach migotały światełka, a przez szum fal przebijały się chrapliwie pokrzykiwania w obcej mowie.
Bruno i Erhan spojrzeli po sobie i każdy z nich uśmiechnął się ponuro. Nie spodziewali się, by w zwykłej wiosce na brzegu morza w środku nocy niosły się hałasy, gdyż rybacy zwykli wypływać na połów bladym świtem. Poza tym język, choć trudno było rozpoznać słowa, wcale nie przypominał prowansalskiego.
Słowa zabitego na trakcie handlarza okazywały się prawdziwe.
Zbliżali się, ostrożnie przekradając się między skałami, aż Bruno zaczął rozpoznawać szczegóły. Między chatami wisiały sieci, a na kamienistej plaży czerniały łodzie, ale wokół płonącego ogniska zgromadziło się kilku mężczyzn, którzy wydawali się zawzięcie kłócić. Ktoś brzdąkał na instrumencie, ktoś wyszedł z chaty, głośno trzaskając drzwiami, a wokół wsi krążyli wartownicy.
Bruno miał już niemalże pewność.
– To turecki, prawda? – spytał cicho.
Erhan przytaknął i wyciągnął ogromną, pobliźnioną dłoń. Bruno natychmiast odgadł, o co mu chodzi, i wyjął zza pazuchy niewielki kamienny medalion, który Turek natychmiast zawiesił sobie na szyi. Następnie bezceremonialnie powstał i ruszył w stronę wioski.
Wśród dziesiątków magicznych artefaktów, które Guilberto i Abigail Scozzi zgromadzili w trakcie swego burzliwego życia, były takie, których Bruno nie sprzedałby nigdy. Niektóre z biegiem lat ulegały zniszczeniu, inne się zgubiły, a jeszcze inne z niejasnych powodów po prostu przestały działać. Do najważniejszych z grona tych, na które wciąż mogli liczyć, był liczący bez wątpienia kilkanaście wieków kamienny medalion, za pomocą którego – jeśli wierzyć zapiskom ojca – Wizygoci mordowali rzymskich oficerów w łóżkach. Człowiek noszący artefakt był nadal widzialny, ale jego postać rozmywała się w oczach lub przestawała być dostrzegalna, jeśli się nie poruszał.
Prastary medalion na razie działał doskonale i Erhan bez lęku zbliżał się do wioski. Szedł powoli i wyminął któregoś ze strażników w odległości zaledwie paru kroków, a potem zatrzymał się za plecami mężczyzn wykłócających się nad płomieniami. Przysłuchiwał się im przez moment, całkowicie niezauważony, a potem ukucnął ze swobodą stałego bywalca.
Bruno uśmiechnął się lekko i…
Nagle poczuł się nieswojo. Wrażenie niesamowitości, które rejestrował praktycznie każdej nocy, przybierało na sile i po plecach Scozziego spłynął zimny dreszcz. Schował się odruchowo i złapał za sztylet, wytężając jednocześnie wszystkie zmysły. Nikogo nie widział ani nie słyszał, ale mimo to był pewien – oddałby za to i dziesięć lat życia! – że ktoś właśnie mu się przygląda.
Rozglądał się coraz bardziej nerwowo, aż ją dostrzegł.
Stała wśród głazów kilkadziesiąt kroków od niego, strojna w szarość i skryta wśród cieni, a więc widoczna zapewne tylko dlatego, że chciała, by ją zauważył. Fałdy jej szaty falowały na nocnym wietrze, przez co przypominała zrywającego się do lotu ptaka.
Drapieżnego ptaka, pomyślał bezwiednie, gdyż twarz kobiety, blada i trójkątna, w istocie przypominała jastrzębią. Jej spojrzenie, twarde i nieubłagane, przypominało wzrok ptasiego rozbójnika tuż przed zaatakowaniem ofiary.
I zaatakowała.
Jej spojrzenie więziło, a nawet gdyby było inaczej, i tak nie zdołałby uciec. Umysł nieznajomej kobiety wdarł się bowiem prosto w jego myśli. Bruno skulił się i jęknął, bo miał wrażenie, że ta rozrywa jego jaźń z brutalnością garncarza wbijającego palce w bryłę gliny. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje – nie wiedział, że klęczy i trzyma się za skronie, a z ust cieknie mu strużka śliny. Jednocześnie był świadom, że obca moc dokładnie, uważnie przetrząsa jego wspomnienia.
I nagle znikła.
Bruno zamrugał i odkaszlnął. Zimny wiatr znad morza studził jego pokryte potem czoło, a kamienie raniły wnętrza dłoni. Dopiero teraz uświadomił sobie, że wbił palce w kamienistą glebę i zacisnął je ze wszystkich sił.
Kobiety już nie było.
– Co to było, na litość boską? – wychrypiał, a potem usiadł i oparł się plecami o chłodną skałę. Odetchnął raz i drugi, odzyskując znów panowanie nad sobą, po czym usłyszał za sobą cichy chrobot kroków.
Obok Brunona przykucnął Erhan. Najwyraźniej nieświadom tego, co się przed momentem wydarzyło, raz jeszcze zerknął na obozowisko i mruknął:
– Ci ludzie służą Turgutowi Reisowi.
Bruno podniósł się z koca rozłożonego byle jak na kamiennej podłodze i przez moment wpatrywał się w ciemny kąt, próbując pozbierać myśli. Szło mu niesporo, bo po głowie wciąż uganiały się strzępy dzikich snów, które zaczęły w niej hulać, gdy tylko opadły mu powieki. Miał wrażenie, że całe jego dotychczasowe życie powróciło w formie oderwanych od siebie, rozmazanych scenek posklejanych w nielogiczne, absurdalne wręcz ciągi. Widział w nich Turguta Reisa, który kazał mu klęczeć na pokładzie rozkołysanej galery i wypytywał o to, jak bardzo kocha Soave. Widział joannitów formujących długiego węża i tańczących wokół ogniska, które zasnuwało okolicę ciężkim, szarym dymem. Widział mury Mdiny, z których wylewał wodę na głowy pnących się po drabinach Turków, i Hugona, który stukał się palcem w czoło i tłumaczył mu, że nie tak się odpiera napaść.
Potem jego sen wypełniły roztańczone maltańskie demony, jak golfu czy sarangu, i o dziwo to był ten najbardziej realistyczny fragment koszmaru. Umysł Brunona, w pełni pochłonięty tworzeniem fantasmagorii, mógł teraz odpocząć.
Stworzenia z nocnego koszmaru uformowały krąg, w którym pojawiła się Florese. Bruno miał wrażenie, że uśmiecha się mimowolnie. Siostra Soave – buntownicza i nieposkromiona – zawirowała, aż jej brudna suknia uformowała krąg, i zamachała bacikiem niczym pastereczka wśród gąsek. Jej oczy błyszczały tajemniczo i Bruno był jej wdzięczny za tę króciutką manifestację. Wszak każdy kontakt z Florese, nawet w krainie snu, przynosił mu radość i odprężenie.
Potrząsnął obolałą głową raz i drugi, a skrawki snów zaczęły się roztapiać i ulatywać, aż wypełzła spoza nich świadomość, że w realnym świecie dzieje się coś złego.
Co nie było przesadą.
Z Turgutem Reisem, najsłynniejszym korsarzem Mare Mediterraneum i najwybitniejszym admirałem sułtana Sulejmana, spotkał się jak dotąd trzykrotnie i zawsze było to przerażające. Za pierwszym razem pirat próbował wycisnąć z niego tajemnice ojca, co skończyło się przykuciem do wiosła na galerze – co prawda, jedynie na chwilę, ale wystarczyło, by nim wstrząsnąć. Za drugim razem Bruno, pragnąc odpędzić piracki napad i przerazić samego Turguta, przywołał dżina, który prześladował jego i jego przyjaciół później przez długie lata. Za trzecim razem wyparci z Malty ludzie bezwzględnego admirała napadli na bezbronne Gozo i wyłapali do niewoli niemalże całą ludność wysepki.
Turgut Reis był muzułmańskim aniołem śmierci i półbogiem zniszczenia. Był płonącym biczem w rękach sułtana i zwiastunem najgorszych koszmarów. Nie było zasadniczo niczego zaskakującego w tym, że jego podwładni zajmowali się handlem niewolnikami – ktoś tak potężny z całą pewnością miał wystarczająco rozległe kontakty, by zapewnić sobie w ten sposób stałe dochody i nie bać się konkurencji.
Bruno po prostu nie mógł pojąć tego, że złośliwy los pchnął go znowu prosto ku potwornemu Turkowi.
Wzrok dostosował się już do ciemności i Scozzi dostrzegł, że drugie posłanie, rozłożone przez Erhana, zostało zwinięte, a jego przyjaciel i giermek opuścił piwniczkę, w której przeor Aloys pozwalał im czasami spędzać noce. Potrząsnął obolałą głową i westchnął ciężko – nie miał ochoty wychodzić na światło dnia. Na skraju jego umysłu krzepła bowiem pewna decyzja, która z całą pewnością nie mogła się spodobać Hugonowi.
Potem jednak przypomniała mu się chwila, której przykre sny na szczęście mu oszczędziły. Na nowo poczuł, jak obca magia wdziera się do jego głowy i przetrząsa mu myśli. Wtedy przeszył go dreszcz i czym prędzej, klnąc na czym świat stoi, wybiegł z ciemnego pomieszczenia.
Deszczowa pogoda, która tak bardzo dała im się we znaki poprzedniego dnia, zdecydowała się pozostać na dłużej i wieża kościoła zdawała się ocierać o podbrzusza chmur. Nie padało, ale znad morza co rusz nadciągały podmuchy wiatru i szarpały habitami mnichów uwijających się po dziedzińcu. Wysoko nad dachami kołowały mewy, głośnymi krzykami przypominając o bezmiarze bliskiego morza.
Chłodne powietrze otrzeźwiło nieco Brunona i rozjaśniło jego myśli, ale nie poprawiło mu humoru – tym bardziej że nagle obudził się w nim głód, a w ustach czuł gorycz. Odkaszlnął i splunął, na co mijający go mnich, który pchał taczkę w stronę ogrodu ziołowego, opuścił głowę i przyspieszył kroku.
Scozzi skrzywił się i powiódł wzrokiem po zwieńczonych blankami murach otaczających opactwo i upodabniających je do zamku. Jego wzrok padł na bramę przy wieży opata Isarna, gościnnie otwartą na szary świat. Na ławce przy niej siedział człowiek, z którym musiał się teraz rozmówić.
Nie było przed tym ucieczki, a rozmowa zdała mu się teraz ważniejsza od śniadania. Bruno odetchnął więc ciężko i ruszył ku przyjacielowi.
Hugo Onfroi de Dahlia-Connos, francuski rycerz i największy opiekun sierot, jaki kiedykolwiek stąpał po prowansalskiej ziemi, wyglądał jak po kilkudniowej libacji. Twarz miał ziemistą, oczy przekrwione i zapuchnięte, a nieco obwisła skóra na policzkach i podbródku upodabniała go do wyciągniętego z wody suma. Postępująca łysina i zwykły habit, który zwyczajowo narzucał na siebie w opactwie, sprawiały zaś, że trudno go było wyróżnić z tłumu braci zakonnych. Z dłońmi splecionymi na wydatnym brzuchu wydawał się pogrążony we śnie.
Bruno usiadł obok niego, a wtedy Hugo zamrugał i się rozejrzał.
– O, jesteś – wymamrotał, trąc dłonią brwi. – Chyba mi się zdrzemnęło…
– Nic dziwnego – rzekł Scozzi. – Urobiłeś się pewnie po pachy. Co z dzieciakami?
– Wyszedłem jakiś czas temu, ale chyba nadal przebywają w dormitorium albo w lawatorium, gdzie bracia próbują je domyć. Malcy jedzą jak stado szakali, ku zgrozie brata szafarza, a więc kumple naszego Claude’a musieli skąpić im nawet chleba. Mam nadzieję, że w piekle odpowiednio się nimi zajęli. Lucyferska sfora powinna takim synom trójzęby w dupy powbijać i hamak na nich rozwiesić, a potem…
Hugo, zorientowawszy się, że jego głos nabrał mocy, ugryzł się w język.
– Brat kanclerz spisuje imiona i nazwiska niebożąt, a jałmużnik dobiera im ubrania – podjął. – Cierpliwy z niego drań, przyznam. Dzieci chyba mu ufają. Nie wszystkie, ale to i tak już coś.
– Nie przydam ci się do czegoś? – zaproponował Bruno. – Wiesz, że znam się na opatrywaniu ran i zwalczaniu chorób?
– Wiem, wiem. – Hugo energicznie pokiwał głową. – Tyle że miejscowy infirmariusz by cię z zazdrości różańcem udusił.
– Dobry w swoim fachu?
– Gówno tam dobry. Mnich to przecież. Jego znajomość medycyny rozpoczyna się od nakładania chleba ugniatanego z pajęczyną, a kończy na brewiarzu.
– A co jest między nimi?
– Niewiele. Ale dzieciakom nic nie grozi. Otarcia, przeziębienia, kaszel, takie tam. – Hugo machnął dłonią. – Ci skubańcy na szczęście oszczędzili im bata. Towaru pewnie nie chcieli zepsuć, hieny gnojem pasione.
W oczach rycerza znów buchnął gniew, a na policzkach pojawił się rumieniec. Zacisnął pięść i potrząsnął nią groźnie, co przyciągnęło zaskoczone spojrzenia kilku braci zmierzających na modlitwy. Bruno odniósł osobliwe wrażenie, że ostatnim z nich, usiłującym nadążyć za resztą, był Claude, ale ten w porę narzucił na głowę kaptur.
– Święta Euzebio, obdarz mnie cierpliwością. – Hugo złożył dłonie jak do modlitwy. – Wiesz, że tu jest jej sarkofag?
Bruno, który w myślach szykował się do podjęcia innego tematu, spojrzał na przyjaciela ze zdziwieniem.
– Czyj?
– Świętej Euzebii, ty pogańska duszo. Byłeś ty kiedyś w kaplicy opata Isarna? Jest w jednej z nisz, obok nagrobka jego samego! Nie lękaj się, Bóg jest miłosierny dla słabujących na umyśle i nie porazi cię błyskawicą. A na pewno nie dzisiaj.
– Hugo. – Bruno zacisnął na moment powieki. – Z wielką ochotą posłucham o świętej Euzebii, ale pod warunkiem, że rozwiążemy najpierw wszystkie inne problemy. A tych pojawiło się kilka.
– Tak, wiem – naburmuszył się Hugo. – Ponoć jedno z tych dzieci jest szlachetnie urodzone, a to oznacza bliski kontakt z wyższymi sferami, obrzydliwy dla ciebie w tym samym stopniu, co dla mnie. Nie wiem jeszcze…
– Rozmawiałeś z Erhanem? – przerwał mu Bruno bezceremonialnie.
Hugo urwał i odwrócił głowę. Ciężka cisza, która zapadła po jego słowach, świadczyła o tym, że Onfroi wiedział już o ich nocnym odkryciu.
Scozzi pochylił się i oparł łokcie o kolana.
– Zanim cokolwiek powiesz – zaczął cichym głosem, wpatrzony w nikłą trawę rosnącą między kamieniami bruku – przypomnę ci, co sobie postanowiliśmy w chwili, gdy wypłynęliśmy z Gozo ku brzegom Prowansji.
– Nie musisz mi niczego przypominać. – W głosie Hugona pojawiła się nietypowa dla niego oschłość. – Dobrze pamiętam. Postanowiliśmy, że znajdziemy sobie spokojną kryjówkę i nawiążemy potrzebne kontakty, a potem zaczniemy sprzedawać maleficja i ratować dzieciaki schwytane do niewoli, czym będziemy się parać dopóty, dopóki nie stanie nam na drodze ktoś, z kim walczyć się nie da. A wrogów mogło się pojawić bez liku. Na przykład Święte Oficjum, któremu nie w smak obrót zabawkami twojego szacownego ojca. Na przykład miejscowy baron, który jako pośrednik czerpie zyski ze sprzedaży dzieciaków, splugawiona grzechem zazdrości miejscowa organizacja przestępcza bądź nawet zakon joannitów, którzy mają długie łapska i nadal za tobą nie przepadają. Nie sądzę jednak, by Turgut Reis należał do tej kategorii. Wybacz, przyjacielu, ale większe przerażenie budziła we mnie moja stara, gdy ją miesiąc dopadł. – Hugo potrząsnął z niedowierzaniem głową i przygładził rzadkie włosy poderwane podmuchem wiatru.
– A ja bym, cholera, potraktował to poważnie – rzekł Scozzi, patrząc w niebo.
– Bo?
– Bo jest nas czterech, Hugo. Czterech. To ciut za mało na wydanie wojny cholernemu bejlerbejowi Mare Mediterraneum.
– Czemu? – Pytanie Hugona cięło jak naostrzony sztylet.
– Czemu? – powtórzył z niedowierzaniem Bruno. – Czy tobie należy przypominać, kim on jest?
– Na cierpienia świętej Leokadii, a tobie? – Hugo zmrużył oczy. – Poczekaj, zaraz, zaraz. Przecież ty wiesz wszystko. Jak żeś go nazwał? Bejlerbejem? Zapomniałeś o tytule admirała i paszy Trypolisu. Jak się tak zestawi te tytuły, sprawa robi się naprawdę poważna. – Poderwał się nagle. – Dziękuję, że nie nazwałeś go, przykładowo, biczem bożym! – zawołał i zamachał rękami. – Bo wtedy obszczałbym sobie nogawki ze strachu! Dobry Panie, uchowaj nas przed tym, by nie padło na nas złe spojrzenie samego bejlerbeja…
Bruno przyglądał się francuskiemu rycerzowi z narastającą podejrzliwością.
– Odbiło ci, prawda?
Hugo pochylił się ku niemu.
– Mnie? Rozstrzygniemy najpierw, co się dzieje z tobą! Po co zasypujesz mnie tytułami tego przeklętego tureckiego capa? Żeby mnie przerazić? Żeby uzmysłowić mi, że dalsza walka nie ma sensu?
– Dobrze by się było nad tym zastanowić – rzekł ostrożnie Bruno.
– Zastanawiać się chcesz? – Hugo zadarł głowę ku kołującym nad klasztorem mewom i parsknął śmiechem pozbawionym wesołości. – Nad sensem walki przeciwko handlarzom niewolników? Bruno, ocknij się. Nie sądzisz, że ktoś tak potężny i wszechwładny ma zbyt wiele na głowie, by przejmować się czwórką obdartych straceńców, którzy psują mu interes gdzieś na prowansalskim wybrzeżu? Że w przeciwieństwie do niego znamy teren i moglibyśmy łatwo wystrychnąć go na dudka, a potem zwiać tam, gdzie nigdy by nas nie znalazł? Że upłynęłoby mnóstwo czasu, zanim by się o nas dowiedział i spróbował ukarać? Że być może zdołalibyśmy wbić mu drzazgę w to muzułmańskie dupsko i uratować jeszcze garstkę dzieci przed targiem niewolników w Algierze czy Stambule?
– Jakie to ma znaczenie? – wyrwało się Brunonowi.
Natychmiast tych słów pożałował, bo Hugo naraz znieruchomiał i wbił w niego wzrok, a potem pokiwał głową, jakby dokładnie tych słów się spodziewał.
– Dla nas żadne, przyznaję – wycedził z pogardą. – Ale dla każdego z uratowanych dzieci kluczowe.
Bruno wyprostował się i odwrócił wzrok. Wiedział, że czeka go trudna rozmowa, ale nie przyszło mu nawet do głowy, że potoczy się aż tak fatalnie.
– Ja wiem, o co ci chodzi. – Głos Hugona nagle złagodniał. – Widzę to od wielu miesięcy. Straciłeś zapał, Bruno. Do wszystkiego. Jedynym, co cię kręci, jest sama walka. Nieważne, w jakiej intencji. Gdyby nie świadomość, że na końcu każdej akcji jest mordobicie, pewnie palcem byś nie kiwnął.
Scozzi nadal nie patrzył na przyjaciela. Jego słowa godziły bowiem aż nadto celnie.
– Odkąd pamiętam – Hugo westchnął – nie umiałeś znaleźć dla siebie miejsca. Źle ci było w zakonie i postanowiłeś z nim zadrzeć. Odnalazłeś skarb ojca, a potem nie wiedziałeś, co z nim zrobić. Postanowiłeś wraz z nami prowadzić sierociniec, ale wyrywałeś się co chwila, by szukać sposobu na dżina. Gdy wszystko się zawaliło i znikła Soave, postanowiłeś podjąć wojnę, która kiedyś skazała mnie na galery. Minęło kilka lat wojowania i co?
– I nic. – Scozzi również powstał. – Masz rację. Nie wiem, co ze sobą począć. Nigdy nie wiedziałem.
– Bruno, ja też jestem zmęczony – wyznał Hugo. – Mam dość błota, traktów, deszczu i tępych ryjów łowców, dość mam szukania informacji i świadomości, że być może ktoś potężny właśnie wydaje na mnie wyrok, ale nade wszystko mam dość przeświadczenia, że czegokolwiek nie pocznę, handel niewinnymi duszami nadal będzie trwał. Dość mam tego współczucia, które mnie przepełnia i jednocześnie przygnębia. Dość mam…
– Zazdroszczę ci tego współczucia – rzekł Bruno. – Gdybym miał go chociaż cząstkę, łatwiej by mi się żyło.
– A nie masz go? – Hugo zmarszczył brwi podejrzliwie. – Nic a nic?
– Nie. Chyba kiedyś miałem go sporo, ale się wyczerpało. Zetlało, spłowiało. Nie ma go i tyle, a miejsce po nim wypełniły złość oraz frustracja. Dobrze, że wspomniałeś Soave, bo znaczy, że jednak mnie rozumiesz. Z jej odejściem w istocie wiele się zmieniło.
Wiele we mnie umarło, pomyślał. A przynajmniej zaczęło umierać.
Powstrzymał się przed wypowiedzeniem tych słów na głos, ale Hugo i tak je zrozumiał.
– Innymi słowy, masz już dosyć – podsumował, biorąc się pod boki. – Odechciało ci się.
– Nie wiem. Możliwe.
– Chyba rzeczywiście ciut sparszywiałeś – wycedził Hugo – bo człowiek odważny spojrzałby mi chociaż w oczy i nie owijał w bawełnę.
– Hugo, nie zarzucaj mi tchórzostwa…
– A co to niby jest?! – wrzasnął Onfroi. – Spójrz tylko na siebie! Zacząłeś rozmowę od próby wystraszenia mnie Turgutem Reisem, by w końcu przyznać, że na nic nie masz ochoty, że wypaliło się w tobie współczucie i właściwie masz wszystko w dupie. Może się pomyliłem. Może to w istocie nie tchórzostwo, ale wtedy, Bruno, mamy do czynienia z totalnym zdziadzieniem.
Umilkł na moment, by złapać tchu, a potem zrobił krok ku przyjacielowi i dźgnął go palcem w pierś.
– Dawny Scozzi roześmiałby się na wzmiankę o pieprzonym tureckim piracie, a potem zacząłby się zastanawiać, jak sukinsyna ugryźć tak, by go zabolało. Nad obecnym Scozzim wypada się jedynie ulitować. Zastanawiasz się może, czym się teraz zajmiesz, skoro już oficjalnie zdziadziałeś? – Jego słowa znów nabierały mocy. – Bo gdyby zabrakło ci pomysłów, mógłbyś usiąść tu na ławeczce i przesiedzieć kolejne dwie dekady. Bracia by cię karmili, poili i prowadzili do wychodka, to pewne. Ale zaraz! – Hugo z emfazą pacnął się w czoło. – O czym ja w ogóle gadam! Przecież ty z Bogiem też masz na pieńku! – Pokręcił głową z teatralną dezaprobatą. – Cholera, teraz to już nie wiem. Odrzuciliśmy wszak najciekawszą opcję z dostępnych, ale cóż, Bruno, ja w ciebie wierzę. Na pewno znajdziesz coś dla siebie, choć, jak znam życie, raczej coś znajdzie ciebie. Mam nadzieję, że ci się spodoba, bo będziesz od tej pory robić to sam! Sam, chyba że Erhan czy Claude zdecydują się ci towarzyszyć. Na wierność i durnotę nie ma leku, jak wiadomo. Ja jednakże – znów wrzasnął – będę robił to, co robię, i nie przestanę, choćby mieli mnie pałami zatłuc!
Ostatni okrzyk odbił się echem od murów klasztoru. Hugo, spurpurowiały na twarzy, zaciskał pięści i wpatrywał się w Brunona ze złością graniczącą z pogardą, a ten ze wszystkich sił bronił się przed odruchem zrobienia kroku w tył. Część mnichów, którzy najwyraźniej nigdy wcześniej nie byli świadkami podobnej demonstracji emocji, zamarło i wpatrywało się w wymianę zdań z otwartymi ustami. Spośród nich wyłonił się niski, pucułowaty brat, który obdarzył obu awanturników wyniosłym spojrzeniem, splótł palce obu dłoni i oznajmił:
– Przeor Aloys życzy sobie zamienić parę słów z rycerzem Scozzim.
Bruno odwrócił się na pięcie i ruszył za nim.
Droga do celi przeora zajęła im kilka minut, albowiem prowadzący go zakonnik celowo się nie spieszył, jakby chciał udzielić gościowi lekcji pokory i zademonstrować, że życie zakonne rządzi się własnymi, spokojnymi zasadami, które nie pozwalają na darcie gęby na środku dziedzińca. Jeśli w istocie taki był jego zamysł, Bruno nie zwrócił na niego uwagi. Zbyt był pochłonięty usilnymi próbami wypchnięcia z pamięci wszystkiego, co właśnie usłyszał od Hugona.
Słowa starego przyjaciela bolały jak rana posypana solą, dlatego Bruno próbował się skupić na tym, co mógł zaraz usłyszeć od przeora. Nie miał z nim jak dotąd wielkiego kontaktu – za każdym razem, gdy odwiedzali klasztor, funkcję rzecznika grupy przejmował Hugo, który potrafił dogadać się dosłownie z każdym. Bruno, w którym widok ogromnej świątyni tradycyjnie budził osobliwy niepokój, wolał się wtedy usuwać w cień.
O co mu chodzi, myślał, idąc w ślad za mnichem po kamiennych schodach. O tę kłótnię na dziedzińcu? Przecież nikt z nas nawet świętokradztwa się nie dopuścił…
Mnich zatrzymał się przy zwykłych dębowych drzwiach, zastukał powoli i ukłonił się rycerzowi lekko, nie omieszkawszy przy tym obrzucić go jeszcze jednym pełnym nagany spojrzeniem. Bruno pchnął drzwi i wszedł do środka.
Przeor Aloys sprawiał wrażenie człowieka, który nie tylko swą funkcję, lecz także całe życie traktował jak niedorzeczny żart. Zdążył już wyłysieć tak bardzo, że w zasadzie nie musiał wygalać tonsury, ale z jakiegoś powodu nie przycinał resztek siwiejących włosów, które kłębiły się wokół jego potylicy niczym zagubiony obłoczek. Brwi natomiast miał gęste i krzaczaste, przy czym jedna znajdowała się nieco wyżej niż druga, co przydawało jego twarzy wyrazu wiecznego zdziwienia. Wrażenie uzupełniały lekko wydęte usta i wiecznie przymrużone, załzawione oczy.
Widząc wchodzącego rycerza, przeor przestał się kołysać na krześle i złożył dłonie na masywnym biurku – nie licząc prostej pryczy i drugiego krzesła, jedynym meblu w celi. Przez wąskie okno do środka wpadało sporo światła, ale mimo to na blacie paliła się świeczka.
– O, rycerz Guilberto Scozzi. Jak miło was ujrzeć! – powiedział w płynnym włoskim z ledwie zauważalnym miejscowym akcentem i wskazał wolne krzesło.
– Dawno mnie nikt tak nie nazywał – burknął Bruno, siadając.
Przeor zmarszczył brwi.
– To dobrze czy źle?
– Nie mnie to oceniać. Ojciec wszak doskonale wie, jakim przemysłem się paramy. Pojęcia nie mam, czy ktoś nurzający się w rabunku nadal zasługuje na miano rycerza.
– O waszym przemyśle – starzec ostrożnie zbierał na palec kroplę wosku spływającą po boku świecy – wiem tyle, ileście mi powiedzieli, czego dużo nie ma. Wystarczy, bym w jednej chwili o wszystkim zapomniał, gdyby przybył tu ktoś, kto chce dowiedzieć się więcej.
Bruno uśmiechnął się lekko.
– A jak by ojciec wyjaśnił wtedy obecność bandy sierotek w refektarzu?
– A czy ja muszę cokolwiek wyjaśniać? – obruszył się duchowny. – Czyż powinnością sługi Bożego nie jest aby przychodzić z pomocą tym, którzy jej potrzebują? A czyż w największej potrzebie nie są właśnie bezbronne sierotki? – Pokręcił głową w zadumie nad ułomnością ludzkiej natury. – Jak widzisz, sam w waszym przemyśle uczestniczę, a miana ojca i brata zakonnego wyrzekać się nie mam zamiaru. Dlatego też pozwolicie, że będę was nadal zwał rycerzem.
– Jeśli ma to nam pomóc w rozmowie, to proszę bardzo.
– Nie, nie. – Przeor wstał i ukucnął przy szafce biurka, skąd wyciągnął butelkę wina i dwa drewniane kubki. – W rozmowie pomoże nam to!
– Zgaduję więc, że czeka nas niełatwy temat – rzekł Bruno, przyglądając się, jak kapłan z wprawą rozlewa wino.
– Może dla was, rycerzu. Ja po prostu szukam okazji, by napić się wina w dobrym towarzystwie. Bracia zakonni – skrzywił się – potrafią na takie propozycje dziwnie reagować, a potem brat interogariusz, straszna zresztą kanalia, zapisuje każde ich słowo i… Ech, sami rozumiecie, rycerzu.
– Bóg się nie obrazi?
– Obraziłby się, to pewne – przeor powąchał zawartość kubka i uśmiechnął się z lubością – gdybyśmy byle sikacza pili. A to tuluskie, rycerzu. Sprzed trzech lat.
Smak wina przywodził wspomnienie prowansalskiego lata w jego najpiękniejszym wydaniu i już po pierwszym łyku Bruno poczuł, że opuszcza go napięcie.
– Jeśli chodzi o tę awanturę, którą bez wątpienia ojciec słyszał przed chwilą… – zaczął, ale przeor machnął pomarszczoną dłonią.
– Słyszałem jej tyle, by wiedzieć, że to w zasadzie wasz problem, rycerzu. Wasz dylemat i koniec. Ja mogę się jedynie modlić o to, byś podjął właściwą decyzję. Wasza obecność w murach klasztornych jest natomiast zawsze miła mnie i Bogu.
Przeor upił łyk wina i przez moment smakował go, mlaskając głośno. Potem znów odchylił się na krześle.
– Mam problem z tym waszym Claude’em – przyznał. – Zacny z niego chłopak i wiem, że złośliwie nigdy nie złamałby zasad reguły, ale przekaż mu, proszę, by przestał udawać mnicha, dobrze? Braciom przeszkadza też to, że nieproszony dołączył do chóru. Nawet nie chodzi o to, że nie zna słów pieśni, ale jego głos… Na litość boską, rycerzu.
Bruno pokiwał głową z całkowitą powagą.
– Niektórym przeszkadza trochę to, że wasz Maur całymi godzinami przesiaduje w kapliczkach i wpatruje się w sarkofagi. Niektórzy wierzą, że poznaje w ten sposób łaskę Boga, ale większość ma zdanie całkowicie odmienne i po refektarzu i dziedzińcu krążą najrozmaitsze plotki.
– Przekażę im obu – wykrztusił Bruno.
– Liczę na to, że nie przyjdzie ci do głowy zaproponować, by zamienili się miejscami. – Przeor dopił wino. – Oraz na to, że właśnie nie podsunąłem wam, rycerzu, pomysłu. Na szczęście mam w zanadrzu dylemat ważniejszy.
Przestał się kołysać, odstawił wino i spojrzał uważniej na Brunona.
– Do Marsylii przybyli rycerze joannici.
Serce Scozziego zabiło mocniej, ale zamaskował emocje.
– To dziwne? Myślałem, że mają w okolicy komandorię.
– Mają i nie to chciałem powiedzieć. – Przeor zamachał ręką. – Spory orszak przybył z głębi kraju i spotkał się z wysłannikami z Malty. Kupują tu armaty, proch, arkebuzy, lonty, Bóg jeden raczy wiedzieć, co jeszcze.
– Po co? – Bruno nadal udawał beztroskę.
– Wieści się niosą, że zakon szykuje się do wielkiej rozprawy.
To okazało się bardziej interesujące. Bruno pamiętał, że wielu braci starszego pokolenia marzyło o ponownym przejęciu Rodos, a część z nich otwarcie obnosiła się z niechęcią do Malty i głosiła, że to jedynie przystanek na drodze ku odzyskaniu świetności. Dotarły też do niego wieści o tym, że zakon utracił Trypolis, swoją jedyną twierdzę na wybrzeżu afrykańskim, a wszystkie dotychczasowe próby jej odbicia zakończyły się klęską.
– Do rozprawy z kim? – spytał.