Klątwy i pierniczki. Opowiadania ze świata Thornu - Aneta Jadowska - ebook
NOWOŚĆ

Klątwy i pierniczki. Opowiadania ze świata Thornu ebook

Aneta Jadowska

4,8

435 osób interesuje się tą książką

Opis

Opowiadania z Thornu – mroczne, słodkie i niebezpiecznie uzależniające.

Mroczne jak klątwa, słodkie jak pierniczki.

Całkiem nowy zbiór opowiadań ze świata Thornu i triumfalny powrót ulubionych bohaterów – Dory Wilk, Witkaca, Sępa, Katii, Romana, Mirona i Salci.

Telefon o świcie, rozmowa z fryzjerką czy strzelanina na cmentarzu – różne bywają początki awantury, ale jedno jest pewne – Dora nie spocznie, póki nie znajdzie rozwiązania.

Zbrodnia sprzed lat i ta całkiem świeżutka, włamania na specjalne życzenie niedawno zmarłej klientki pewnego szamana, strzelanina na cmentarzu czy śnieżne voodoo jako recepta na złamane serce nastoletniej żywiołaczki ognia – ze wszystkim poradzi sobie Thornowa ekipa.

Nawet jeśli przekroczą granice zaklętego lasu i ujrzą mordercze gęsi…

Czy to już klątwa, czy jeszcze przeznaczenie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 485

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (8 ocen)
7
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Solind

Nie oderwiesz się od lektury

Nieoczekiwana, a jednak wyczekiwana premiera❣️ Uwielbiam uniwersum Thornu i jestem zachwycona każdym, nawet najmniejszym opowiadaniem od Pani Anety.
20
kurowo

Nie oderwiesz się od lektury

cudna 😍
00



Książki Anety Jadowskiej w wydawnictwie SQN

THORNVERSE

Heksalogia o Dorze Wilk

Złodziej dusz

Bogowie muszą być szaleni

Zwycięzca bierze wszystko

Wszystko zostaje w rodzinie

Egzorcyzmy Dory Wilk

Na wojnie nie ma niewinnych

Trylogia Szamańska

Szamański blues

Szamańskie tango

Szamański twist

Trylogia Nikity

Dziewczyna z Dzielnicy Cudów

Akuszer Bogów

Diabelski Młyn

Kroniki Sąsiedzkie

Afera na tuzin rysiów

Próby ognia i wody

Dziewczyna z przeklętej wyspy

Kroniki Thornu

Dzikie dziecko miłości

Katia. Cmentarne love story

Zbiory opowiadań

Ropuszki. Opowiadania ze świata Thornu

Dynia i Jemioła. Nietypowe historie świąteczne

Kurczaczek i Salamandra

Klątwy i pierniczki

Dla dzieci

Przygody małego duchołapa

SERIE POZA THORNVERSE

Klan Koźlaków

Cud, miód, Malina

Cuda wianki. Nowe przygody rodziny Koźlaków

Garstka z Ustki

Trup i inne sekrety rodzinne

Martwy sezon

Denat wieczorową porą

Gracje z Ustki

Tajemnica domu Uklejów

Sekret prawie byłego męża

Dla Pelikanów, którym zawsze mało

Zaczynały jako krótkie opowiadanie. Napisałam je do antologii WOŚP-owej i z założenia miało mieć formułę „dnia z życia Namiestniczki” – dnia z życia Dory Wilk, od telefonu sporo przed świtem, z wezwaniem na teren budowy, gdzie znaleziono ciało, do późnego popołudnia, kiedy może się nacieszyć odrobiną życia rodzinnego u boku Mirona i Salomei. Taki był plan. A potem wkroczyły Pelikany i ich nieopanowany apetyt. Zalały mnie pytania, żądania, życzenia, oczekiwania. Bo jakże tak, zostawić sprawę, nim dobiegła końca? Co dalej z Romanem? Z Dorą? Z Bogną? Z nieboszczykiem? Z wiedźmami? Lata mijały, ale pytania nie ustawały. Więc przyznaję, poddałam się i rozbudowałam tę historię tak, by przynajmniej na część z nich odpowiedzieć. Nie na wszystkie, bo nie da się zaspokoić głodu Pelikanów, to po prostu niemożliwe! Ale mam nadzieję, że zaznają tym razem odrobiny radości i satysfakcji.

– Musi pani przyjechać, zanim on tu wpadnie! Albo będzie pani miała dwa trupy, w tym jednego na sumieniu! Mnie! – krzyczał w słuchawkę.

Osłoniłam telefon dłonią, żeby stłumić wrzaski, i wyślizgnęłam się z łóżka, a potem z sypialni.

Miron spał. Nie obudził go nawet dzwonek komórki i nie widziałam powodu, by to zmieniać, zwłaszcza o tej godzinie. Nie byłam nawet pewna dokładnej pory, ale za oknami wciąż zalegała gęsta szarówka.

Zegar w salonie pokazywał piątą dwadzieścia trzy.

– Jest tam pani? Halo?!

– Jestem – mruknęłam cicho, bo z salonu było bliżej do pokoju Salci, a jej też nie zamierzałam budzić. – Proszę mi spokojnie powiedzieć, co się dzieje i dlaczego nie może to poczekać do rana. Bo nie, teraz jeszcze nie jest rano.

– No trupa znaleźliśmy! I zatrzymałem robotę. Ale szef nie będzie zachwycony… To trzeba szybko załatwić… Już trochę żałuję, że go nie zakopałem od razu albo nie wykopałem całkiem i nie przewiozłem gdzieś, gdzie stałby się cudzym zmartwieniem… Bo jak mi szef potrąci z premii za niedotrzymanie terminu, to sobie będę w brodę pluł…

– Znalazł pan trupa – przypomniałam, bo wydawało się, że w jego priorytetach to wciąż przegrywało z premią.

– No znalazłem. Kopałem i on tam był. Całkiem martwy. I co ja mam teraz zrobić? Przecież nie wyleję na niego fundamentów, myślę, trzeba dzwonić do Namiestniczki… Bo przecież po to jest, żeby ten trup nie był już moim problemem… A chłopaki mówią, że jak on się stanie pani problemem, to i szef będzie na pani głowie, nie mojej.

– Kto jest pańskim szefem? – zapytałam podejrzliwie.

– Roman – odpowiedział, a ja westchnęłam.

W realnym mieście zdarzała się patodeweloperka. W Thornie mieliśmy vampodeweloperkę.

Roman najwyraźniej się rozkręcał.

Zawsze miał dziwne upodobanie do nieruchomości. To bardzo wampirza kwestia – bezpieczne i długoterminowe lokowanie kapitału i tak dalej – ale Romanowi musiała doskwierać jakaś osobliwa mieszanka nudy i niedobodźcowania, bo inaczej trudno było wytłumaczyć jego pociąg do remontów, budów i wpędzania ekip budowlanych w nerwicę oraz bezsenność.

– Proszę nie ruszać trupa. To budowa w Zakolu?

– Ano tak, zaraz za mostem. Wszystko stanęło… – Zawahał się, ale dokończył: – Głosowaliśmy, czy większą awanturę zrobi Roman, jeśli zatrzymamy, czy Namiestniczka, jeśli nie zatrzymamy, i wyszło, że jednak zatrzymujemy. Mam kilka wilków od Borysa w ekipie – dodał, jakby to wszystko wyjaśniało.

W sumie… wyjaśniało.

– Będę za pół godziny. Romanowi już daliście znać?

– Tak – przyznał.

– To jeśli dotrze szybciej ode mnie, przekażcie mu, że jestem w drodze i ściągnę Bognę najszybciej, jak się da. I żeby nie kombinował, bo tylko wszystko spowolni.

– Tak jest. – W jego głosie słychać było wyraźną ulgę, a chwilę później się rozłączył.

Bogini nie ma dla mnie litości.

Trupy nigdy nie pojawiają się w godzinach urzędowania.

Kliknęłam guzik ekspresu do kawy i poszłam do łazienki.

Jeśli miałam się przed świtem mierzyć z trupem i Romanem, potrzebowałam zastrzyku kofeiny. Inaczej czułabym się równie martwa jak oni.

Na palcach weszłam do sypialni, zabrałam swoje ciuchy.

Miron wymamrotał coś przez sen i przetoczył się na moją połowę łóżka.

Żałowałam, że mnie tam nie ma.

Ubrałam się szybko, rozsądnie dorzuciłam ciepłą bluzę, bo może i był początek maja, ale o tej porze dnia pod miastem będzie zimno i mokro.

Z butami w dłoni przemknęłam do drzwi. Po drodze zajrzałam do Salci.

Moja przybrana córka spała zwinięta w kłębek, z chmurą wściekle rudych loków rozrzuconych na poduszce. Czekał ją trudny dzień w szkole – egzamin z utrzymywania kontroli nad ogniem w niekorzystnych warunkach – i od kilku dni chodziła zestresowana.

Wczoraj do późna w nocy trenowała z Mironem na podwórku. Radziła sobie świetnie, ale oczywiście była przekonana, że na egzaminie wszystkiego zapomni.

Podkradłam się i ostrożnie narysowałam nad jej głową malutką sigilę spokoju i pewności siebie. Nic nadzwyczajnego, ale Salcia była naprawdę dobra i nie potrzebowała nie wiadomo jakich zaklęć. Musiała po prostu uwierzyć, że da sobie radę i nie pozwolić, by galopada myśli zapędziła ją w kozi róg, a nerwy zjadły jej pewności siebie.

Teraz mogłam iść. W mglistym, chłodnym poranku zmierzyć się z przypadkowym grobem, trupem i sarkastycznym księciem wampirów.

Z samochodu zadzwoniłam do Bogny, naszej dyżurnej patolożki i specjalistki od medycyny sądowej.

Pora była wczesna, ale chciałam ją złapać, zanim pojedzie do kostnicy w realnym mieście, bo tam, w piwnicy, gdzie nie było zasięgu, nawet moja podrasowana przez Olafa komórka niewiele mogłaby wskórać.

Ciągle fantazjowałam, że rzuca tamtą pracę i przechodzi na cały etat u nas, ale chyba jeszcze nie była na to gotowa.

Odezwała się po czwartym dzwonku.

Przez chwilę myślałam, że prowadzi dużo ciekawsze życie od mojego, bo odebrała lekko zdyszana, a moja wyobraźnia od razu podsunęła mi scenariusze, co mogłabym robić, gdybym nie musiała jechać na pechową budowę.

Powiedziałam jej, co przekazał mi kierownik robót.

Westchnęła.

– Daj mi czterdzieści minut, muszę wziąć prysznic. Właśnie przebiegłam pięć kilometrów.

– Przebiegniesz z powrotem pięć kilometrów, wykąpiesz się i dojedziesz tu w czterdzieści minut? – upewniłam się, nie kryjąc podziwu.

Parsknęła śmiechem.

– Wystarczy, że zejdę z bieżni.

– A to przepraszam. Bieganie o tej porze jest mi całkowicie obcym konceptem. Właściwie… bieganie o jakiejkolwiek porze.

– Niech nie tykają ciała, dopóki się nie zjawię – zastrzegła.

– Każę im czekać na ciebie z rączkami na kołdrze – zapewniłam.

*

Kiedy zajechałam pod ogrodzenie otaczające rozległy plac budowy, dochodziła szósta. Lekko mżyło, było szarawo, a chłód wdzierał się pod ubranie. Najchętniej zostałabym w samochodzie do czasu, aż się rozpogodzi, ale miałam przeczucie, że to może potrwać. Los bywał złośliwy i jeśli gdzieś w terenie znajdowało się ciało, zwykle mżyło i wiało, jakby sam trup nie był wystarczającym powodem kiepskiego samopoczucia.

Postawiłam kołnierz kurtki i wyskoczyłam z auta, zanim skusiłoby mnie zostanie w nim kolejną godzinę. Z daleka dokładnie widziałam, gdzie toczyły się prace – potężne reflektory, które na takim odludziu musiały być napędzane generatorami albo innym ustrojstwem, oświetlały kawałek terenu jak stadion narodowy. Kilku mężczyzn, odwróconych plecami do środka koła, tłoczyło się na krawędzi tej jasnej plamy światła. Nietrudno było się domyślić, że właśnie tam leżą zwłoki. Bogna powinna być zadowolona, jeśli faktycznie cały czas obchodzili się z nimi w ten sposób.

Mężczyzna między czterdziestką a pięćdziesiątką, z lekkim brzuszkiem rysującym się pod flanelową koszulą i narzuconą na nią rozpinaną polarową bluzą, ruszył w moją stronę, gdy tylko przekroczyłam bramę. Nerwowo wycierał dłonie o brudne dżinsy, a nawet poprawił włosy, wyraźnie odgniecione przez czapkę z daszkiem, którą teraz wcisnął w tylną kieszeń spodni.

– Namiestniczka? – upewnił się.

– Dora Wilk – przedstawiłam się, wyciągając rękę na powitanie.

Uścisnął ją zaskoczony.

– Bronisław Wieczorek – powiedział takim tonem, jakby sam nie był do końca pewien, czy faktycznie tak się nazywa.

Podejrzewałam, że jest tu nowy, nigdy wcześniej nie widziałam jego opalonej na złoto twarzy. Majstrowie, których zatrudniał Roman, dzielili się na tych, którzy dopiero zaczynali u niego pracę, i tych, którzy nie chcieli już nigdy więcej o niej słyszeć. Kierownik budowy odpowiedzialny za remont kamienicy, w której mieścił się mój nowy komisariat, obiecał skończyć wszystko w terminie i jeszcze dorzucić w całym budynku klimatyzację gratis, jeśli tylko zobowiązałabym się trzymać wampira z daleka od niego – na zawsze i jeszcze dłużej. Wystarczyło kilka tygodni mojego urlopu, kiedy to Roman pilnował postępu prac, by mój majster miał nocne koszmary i tiki nerwowe.

– Panie Bronku, zanim przyjedzie książę dramy, może mi pan szybciutko wszystko pokaże? Wtedy, gdy się zjawi, będę mogła wziąć na klatę jego humory i nie będzie pan musiał mu całości powtarzać – zaproponowałam.

Twarz mu pojaśniała.

– Byłoby wspaniale! To znaczy, o ile coś może być wspaniałe w tych okolicznościach – stropił się.

– Dla zmarłego nic już raczej nie będzie, ale my możemy ocalić dla siebie tyle, ile się da.

Z ulgą skinął głową.

– Kopaliśmy doły pod fundamenty – wyjaśniał, prowadząc mnie w stronę światła. – Operator koparki coś zauważył… Czerwony koc zaczepił się o łyżkę. Zaniepokojony zatrzymał maszynę, zajrzał do dołu i on tam był, znaczy się trup. Ten koc to musiał na nim leżeć. Facet wygląda jakby spał, dziwnie tak… Ja nawet myślałem, że to może jakiś, no wie pani, nadprzyrodzony obywatel, ale jeden z wilków powiedział, że pachnie trupem i magią i że nie bije mu serce… – mówił szybko, energicznie gestykulując, jakby równolegle z opowieścią postanowił zaserwować mi pantomimę z całego zdarzenia.

Minęliśmy zbitych w kupkę budowlańców. Mignęły mi twarze dwóch znajomych wilków, którzy kilka lat temu przyjechali do Thornu razem z Borysem. Pracowali wcześniej przy remoncie komisariatu. Skinęłam im głową, a oni odpowiedzieli lekkim grymasem. Jeden z nich dotknął wskazującym palcem nosa i pokręcił głową. Coś mu się tu nie podobało.

Wyminęłam żółtą koparkę z zatrzymaną w pół ruchu łyżką – na jej zębie wciąż wisiał czerwony koc o dziwnie wyraźnym splocie, widocznym nawet spod brudu i żółtawej gliny.

Bronisław Wieczorek przystanął jakieś dwa metry od krawędzi wykopu. Zajrzałam do dołu. Okej, teraz trochę lepiej rozumiałam, czemu wszyscy wydawali się tak spanikowani i nieswoi. To nie było zwykłe ciało, a wilk miał rację – coś tu śmierdziało, całkiem dosłownie. Przeszłam kawałek w bok i ostrożnie zsunęłam się do wykopu. Kucnęłam nad zwłokami i przyjrzałam im się zaciekawiona.

Mężczyzna, zupełnie nagi, leżał na plecach, miał skrępowane ręce i nogi, brązowe pęta sznura odcinały się od skóry. Założyłam lateksowe rękawiczki i odsunęłam gęste brązowe loki z jego twarzy, bo gdzieś z tyłu głowy kołatało mi się, że może go znam. Nie znałam. Nie wiem, ile leżał w tym grobie, ale raczej niedługo. Nie widziałam specjalnie zaawansowanych oznak rozkładu. Skóra wciąż wyglądała prawie normalnie – jeszcze nie puchła, nie schodziła płatami, nie pękała. Gazy nie wzdęły brzucha. A co ważniejsze – rysy twarzy zmarłego wciąż nie były zniekształcone, opuchnięte czy uszkodzone przez aktywność owadów. Tych w ogóle nie widziałam, co samo w sobie wydało mi się dziwne. Był początek maja, co prawda chłodnawy, ale cały kwiecień był dosyć ciepły…

Niechętnie zaciągnęłam się nieprzyjemnym zapachem wykopu. I z miejsca kichnęłam. Wilk miał rację. Coś tu śmierdziało. I nie było to ciało. Słodkawy i zwykle wywracający flaki zapach rozkładu był ledwie wyczuwalny pod ciężką wonią ziół i magii. Było w niej coś znajomego, ale nie potrafiłam tego od razu nazwać. Zbyt wiele bodźców atakowało mój nos. Miód, jakiś alkohol, raczej wino niż coś mocniejszego, olejek różany, coś jak gorące masło czy rozgrzana oliwa, intensywna, piżmowa nuta u podstawy… Znów kichnęłam. I przez chwilę miałam wrażenie, że coś musnęło moją podświadomość… jakby rozpoznanie… Ale byłam prawie pewna, że to nie ja, tylko moja wilczyca rozpoznała coś w tej woni.

– Dora, co się tu dzieje? – usłyszałam z góry i zza pleców głos Romana.

– Zalęgły ci się trupy na placu budowy – odpowiedziałam poważnie.

– Nawet mnie nie denerwuj – rzucił z oburzeniem.

Wstałam i odsłoniłam mu widok. Przeklinał przepięknie, kreatywnie mieszając inwektywy francuskie i niemieckie i wybierając te, które stanowiły wariację na temat słowa „gówno”.

– Nie schodź – zastrzegłam. – Bogna jest już w drodze. – A widząc, że się waha, wyciągnęłam w jego stronę obie ręce i powiedziałam: – Pomóż mi wyjść, zanim mnie złapie tak blisko zwłok.

Chwycił mnie za nadgarstki i bez najmniejszego wysiłku wyciągnął na powierzchnię. Rozejrzał się po załodze, jakby szukał winnego tego bałaganu, a budowlańcy z miejsca poczuli, że powinni być teraz gdzie indziej, i rozpierzchli się jak spłoszone gołębie.

– Nie warcz na nich, zrobili, co powinni. Nie ich wina, że go znaleźli. I też ich nieźle nastraszył – powiedziałam cicho.

– Kto to jest? – zapytał, jakby spodziewał się, że znam wszystkich ładnych chłopców w okolicy.

– Cholera wie. Młody, góra dwadzieścia lat. Dziwnie pachnie, ale nie wiem, czy to jego zapach, zapach sprawcy, czy może wziął się skądinąd. Jest związany.

– Świeży?

– Obawiam się, że tak. Nie ma śladów rozkładu. Pewnie nawet da się pobrać odciski palców.

Skrzywił się i zgrzytnął zębami.

– Kiedy ogrodziłeś teren i ruszyły prace?– zapytałam.

– Trzeciego marca.

Nic nie odpowiedziałam. Oboje wiedzieliśmy, że gdyby zakopali go tu przed trzecim marca, byłby w dużo gorszym stanie.

– Ktoś mi, kurwa, trupy podrzuca – warknął.

– Jakbyś nie miał dość własnych.

Obrzucił mnie zirytowanym spojrzeniem, ale nie skomentował. Zdarzało się nam już znajdować zwłoki w remontowanych przez niego budynkach. Niewykluczone, że jako deweloper znajdował ich więcej niż jako książę wampirzego gniazda – wampiry rzadko bowiem zostawiały trupy na widoku, a Roman trzymał w swoim gnieździe dyscyplinę.

– Ile to potrwa? – zapytał po chwili, jakby coś do niego dotarło.

– Nie wiem. Tyle, ile musi.

Potarł twarz.

– Ta budowa jest przeklęta. Chyba zatrudnię egzorcystę – jęknął.

– Coś się wcześniej działo?

– A co się nie działo! W ostatnich tygodniach kradzieże, sabotaże i wypadki, a wcześniej jakieś obłąkane wiedźmy przykuwały mi się do drzew i oskarżały o naruszenie ich świętej przestrzeni. Miałem tę budowę zacząć dwa lata temu, ale musiałem się dogadać z tym sabatem… Nie miały żadnych podstaw własności, gdybym jednak próbował rozwiązań bardziej bezpośrednich, zrobiłby się dym i wszystko trwałoby jeszcze dłużej… Wedle pierwotnego planu w czerwcu miałem już oprowadzać potencjalnych kupców po domkach, a sama widzisz. – Machnął ręką, wskazując na rozkopany teren.

– Rozumiem twoją irytację, stary, ale w tym momencie priorytet ma związany martwy dzieciak tam na dole. Nie będę złośliwie przeciągać postępowania, jednak dopóki Bogna nie da zielonego światła, nikt tu kamyczka nie ruszy – powiedziałam.

Skrzywił się, mimo to kiwnął głową.

– Rób, co musisz. Będziesz chciała z nimi rozmawiać czy mogę ich puścić do domów? – zapytał, patrząc na robotników, którzy z bezpiecznej odległości obserwowali rozwój sytuacji.

– Niech idą. Nie wierzę, że któryś z nich ukryłby tu zwłoki, wiedząc, że zaraz będą tu kopać. Tylko nie wrzeszcz, bo możesz za chwilę szukać nowej ekipy – dodałam.

– Jakbym musiał wrzeszczeć – burknął i przywołał ręką Bronisława Wieczorka.

Faktycznie nie musiał podnosić głosu, majster zbladł, gdy tylko poczuł na sobie jego spojrzenie.

– Macie dziś wolny dzień, z jutrem zobaczymy – powiedział Roman, gdy mężczyzna podszedł.

Wszyscy widać na to czekali, bo w kilka minut byli już na prowizorycznym parkingu za bramą i pakowali się do swoich aut.

– Strasznie są nerwowi – burknął wampir. – Może nie znajdują trupów co dzień, ale bez przesady.

– Myślę, że to nie trup, tylko magia, którą wyczuli, gdy go odkopali. Sama też ją czuję. Podejrzewam, że gdy unieśli koc ze zwłok, buchnęło nią dookoła.

– Magia? – zainteresował się i nachylił nad wykopem. Zaciągnął się smrodkiem, a po chwili powiedział: – Coś starego… ale co dokładnie? Dziwne.

Zgadzałam się z tą oceną.

*

Ledwie za zakrętem zniknęły samochody budowlańców, na plac budowy wjechało masywne auto Bogny. Niedawno kupiła nowy wóz – pakowny, z napędem na cztery koła – i wiedziałam, że zrobiła to właśnie dlatego, że poważnie traktowała nowe obowiązki w Thornie. W Toruniu nie potrzebowała samochodu, do pracy biegała albo jeździła rowerem. Zaparkowała tuż obok mojej ravki i wyskoczyła na zewnątrz. Była przygotowana – żółte kalosze przed kolano i wodoodporny kombinezon założony na wierzch ubrania idealnie pasowały do pogody i tego, co czekało Bognę. Z bagażnika wyciągnęła sporą skrzynkę i energicznym krokiem ruszyła w naszym kierunku.

Nie traciła czasu na pogawędki. Zsunęła się do wykopu i po chwili kucała już nad szczątkami. Przez kilka minut słyszałam tylko jej pomrukiwania i urywane słowa, gdy mówiła sama do siebie. Roman świdrował ją wzrokiem, ale był na tyle rozsądny, by jej nie popędzać ani nie zagadywać. Czekaliśmy, choć chyba żadne z nas nie miało nadziei, że usłyszymy dobre wieści. Dlatego tak nas zaskoczyła, gdy powiedziała, w końcu się prostując.

– Ciekawe. Ciekawe…

– Co konkretnie? – zapytałam.

– Nie umiem ocenić czasu zgonu – przyznała. – To chyba przez tę całą magię… Nienawidzę cholerstwa, gdy mi miesza w nauce! Nie wiem, czy w końcu nie będzie trzeba zrobić w okolicy trupiej farmy i przeprowadzić solidnych badań nad wpływem magii na rozkład, bo teraz to jest błądzenie we mgle. Nie ma na ten temat żadnych opracowań! – burczała.

Przymknęłam powieki na samą myśl, jak Starszyzna przyjęłaby pomysł założenia trupiej farmy i traktowania zwłok magią w celach naukowych. Ale jeśli Bogna postawiłaby taki warunek swojej dalszej pracy w Thornie, jeszcze dziś zaczęłabym ogradzać kawałek terenu i zwozić tam przypadkowe zwłoki, byleby mogła przeprowadzać eksperymenty. Praca Namiestniczki, zanim trafiłam na patolożkę, która nosiła magię śmierci, przypominała piekło. A nawet gorzej – w piekle przynajmniej panował porządek.

– Nie dasz rady precyzyjnie określić czasu, ale chyba możesz podać jakiś przybliżony? Mniej niż trzy dni? Więcej? – dopytywałam z nadzieją.

– Nie no, podejrzewam, że raczej trzydzieści – odpowiedziała.

– Trzydzieści dni?! – wzburzył się Roman. – On nie wygląda na trzydziestodniowe zwłoki!

– Bo to nie są trzydziestodniowe zwłoki, tylko trzydziestoletnie. Wygląda świeżutko, ale to sprawka magii. Jest zmumifikowany… Tutejsze warunki raczej nie sprzyjają mumifikacji, ale to najpewniej wynik jakiegoś zaklęcia. Cholera wie. Powiem ci więcej, jak zbadam ciało… Więc nie cytuj mnie potem, jeśli okaże się coś innego – zastrzegła.

Roman wyglądał, jakby z wyprzedzeniem dostał prezent gwiazdkowy.

– Trzydzieści lat? To bardzo dobra wiadomość! – Jego uśmiech był stanowczo zbyt promienny i entuzjastyczny jak na porę dnia i okoliczności.

– Nie wiem, czy jemu robi to aż taką różnicę – odpowiedziała, znów kucając nad zmarłym i tracąc nami zainteresowanie.

– Jeśli on naprawdę leżał tu trzydzieści lat… – zaczął i umilkł, jakby czekał, aż sama wpadnę na konkluzję.

– Jeśli leżał tu tak długo, to na pewno przyjrzę się temu sabatowi, który tak gorliwie zabiegał, żebyś zostawił ten teren w spokoju – zapewniłam.

Uśmiechnął się, wyraźnie usatysfakcjonowany.

– Będziesz musiała mi pomóc – zawołała z dołu Bogna. – Staszka dziś nie ma.

Staszek był wilkiem ze stada Borysa. Dobry facet. Ponad rok temu zwerbowałam go, razem z innymi, by pomógł nam ekshumować kilkadziesiąt ofiar seryjnego gwałciciela i zabójcy. Dla większości wilków to była katorga, która mocno namieszała im w przesądnych łbach, ale Staszek połknął bakcyla i najpierw nieoficjalnie, a potem – po ukończeniu odpowiednich kursów – już na legalu robił za prawą rękę naszej patolożki. Kiedy Starszyzna dopełniła formalności i zatrudniła ją jako koronerkę, wpisała go na listę płac urzędu jako asystenta. Co prawda przez ostatnie dwadzieścia lat nikt w Thornie nie piastował stanowiska koronera, ale Roman odkopał odpowiednie przepisy i zabezpieczył budżet. Reszta stada była lekko wytrącona z równowagi wyborem ścieżki zawodowej Staszka (wcześniej pracował jako stolarz), ale ja się cieszyłam, że pomagał Bognie. Także dlatego, że nie czułam się zobligowana, by nosić z nią szczątki. Ale skoro dziś Staszka nie było…

– To ja was tu zostawię, skoro wiecie, co robić – rzucił Roman i zanim zdążyłam mu odpowiedzieć, odmaszerował do samochodu.

Z ciężkim westchnieniem wskoczyłam do dołu.

– Zanim go wyjmiemy, chcę pobrać wszelkie możliwe próbki. Nadal nie rozumiem, czemu on się zmumifikował w takim miejscu. Tu zwyczajnie nie ma warunków – mówiła pod nosem Bogna.

Wyciągnęłam z jej skrzynki pojemniczki i torebki na próbki oraz małe szufelki. Znałam już procedurę. To nie był nasz pierwszy raz.

*

Telefon zadzwonił, kiedy akurat pełzałam w miękkim błotku dna wykopu. Zajęło mi chwilę ściągnięcie brudnych rękawiczek i wygrzebanie komórki z zamykanej na suwak kieszonki – już raz szukałam telefonu zgubionego w czyimś grobie i nie chciałam powtórki z tej wątpliwej rozrywki.

Na ekranie wyświetliło mi się zdjęcie Mirona i jego numer. Było już po dziewiątej, pewnie odwiózł Salcię do szkoły…

– Zniknęłaś – usłyszałam na powitanie.

– Trup – odpowiedziałam bez wchodzenia w szczegóły. Jeśli zechce, opowiem mu wszystko później.

Westchnął tylko.

– Przynajmniej świeży? Bo jak przeleżany, to mógł poczekać. Miałem całkiem miłe sny i poniekąd plany…

Parsknęłam śmiechem.

– Trudno powiedzieć, w jakim stanie, ale zapisz sobie w dzienniczku, co planowałeś, może się przydać na inną okazję. Zawiozłeś małą do szkoły?

– Tak. Cała zdygana, ale będzie dobrze. Założyła swój oficjalny, aksamitny kubraczek i bluzkę z żabotami, czyli potrzebowała zastrzyku piekielnej charyzmy.

– Co teraz porabiasz? Bo my z Bogną za chwilę będziemy przenosić trupa, przydałby się nam ktoś silny i w ogóle taki męęęęski – wymruczałam, przeciągając samogłoski.

Miron parsknął śmiechem.

– Wiesz, jak skusić… Niestety nie mogę. Mnie też dopadł telefon nad ranem. Gdzieś po Thornie biega pijany w sztok demon, który nie może trafić do domu.

– A to jest twój problem, bo?

– Bo idiota otwiera przypadkowe portale do piekła. Na przykład w barowej toalecie. Zanim właściciel knajpy się zorientował, wylazło trochę drobiazgu i trzeba posprzątać. No i odprowadzić tego idiotę do piekielnej wytrzeźwiałki. Niech Baal sobie z nim pogada.

– Kiedy do ciebie dzwonili? – zapytałam podejrzliwie.

– Przed siódmą. Ale najpierw musiałem odwieźć Salcię, zrobić jej śniadanie i w ogóle.

– Ha, to nauczy Baala, by na przyszłość do takich sytuacji wysyłać Asa, a nie piekielnego namiestnika.

Sapnął z irytacją. Tak, oficjalnie pełnił tę funkcję. Luc powierzył mu ją już parę ładnych lat temu, by uzasadnić, dlaczego jego wnuk spędza w Thornie tyle czasu i nie spieszy się do przejęcia piekielnej schedy. Toteż zazwyczaj gdy jakiś piekielnik za bardzo dokazywał w okolicy, Miron odprowadzał go do piekła na pogadankę albo odsiadkę. Działało to doskonale, zwłaszcza że ilekroć ja wdawałam się w awanturę z piekielnymi bękartami, kończyłam z połamanymi kośćmi, na wózku i z kazaniem od Jemioły. Mieli twarde tyłki, ot co. Gorzej, gdy – jak dziś – komuś nie chciało się ruszyć dupy, by zająć się własnym problemem, i przypominał sobie, że może zadzwonić do Mirona. On już zadba o to, by dzwoniący zapamiętał tę sytuację jako wyjątkowo nieprzyjemną i bardziej kłopotliwą niż osobiste zajęcie się wyzwaniem. Potem przez kilka tygodni będzie miał spokój.

– Zdążysz odebrać Salcię czy ja mam to zrobić? – zapytałam.

– Spokojnie, to robota na kilka godzin i nawet uwzględniając wycieczkę do piekła, będę w szkole najpóźniej o czternastej. Obiecałem jej, że pokręcę się w okolicy, gdyby jednak coś poszło nie tak. Choć nie pójdzie.

– Mnie tu pewnie trochę zejdzie, Bogna zapędziła mnie do roboty. A Roman, bo to na jego budowie leży trup, góra za kilka godzin dostanie pierdolca.

– Może sam podrzuca te zwłoki, bo się za tobą stęsknił? – zażartował Miron.

– Może wpiszę go sobie w kalendarz w jakiś wolny weekend. Wpadnę, wyjem mu wszystko z lodówki, podpytam, jak mu idzie z Darią. Pozgrzyta zębami i już więcej nie będzie kusił losu. A teraz kończę, bo wywołałam wampira z lasu – rzuciłam na pożegnanie i odłożyłam komórkę.

Roman szedł od strony bramy energicznym krokiem, w dżinsach, schludnej markowej bluzie i sportowych butach. Z wrażenia prawie opadła mi szczęka.

– No chyba nie myślałaś, że będę dźwigał zwłoki w kaszmirowym płaszczu – rzucił, widząc moją minę.

– Nie sądziłam, że w ogóle będziesz je dźwigał – przyznałam.

– Przecież Staszek jest na urlopie – stwierdził tonem, jakby to było oczywiste, że pod nieobecność asystenta Bogny to on wskakuje w dresik i pomaga przy brudnej robocie. – Chcę z nią pogadać o pracy na cały etat, więc wolę, żeby nie wypomniała mi ciężkich warunków pracy – szepnął i wyminął mnie, idąc w stronę Bogny.

– Transport z domu pogrzebowego już jedzie – rzucił na powitanie.

Patolożka uniosła głowę znad szczątków, spojrzała na niego podejrzliwie i powiedziała:

– Jeszcze tu nie skończyłam! Nie będę się spieszyć tylko dlatego, że ty chcesz otwierać budowę!

– Nawet mi to przez myśl nie przeszło, ale lepiej, by kierowca czekał na nas, niż my na niego. Dzięki temu wykorzystamy twój czas bardziej efektywnie. Masz go dla nas tak niewiele… – Jego głos ociekał słodyczą. Roman prędko rozpoznał potencjał w Bognie i jeśli ktoś mógł ją skusić na etat w Thornie, to właśnie on.

Patolożka, mrucząc coś o przebiegłych krwiopijcach, wróciła do pobierania próbek ziemi wokół zwłok. Małą łopatką nakładała grudki gliny do szklanych słoiczków.

Roman był anielsko cierpliwy, pomocny i przebiegły.

A kiedy nadszedł moment, by zapakować ciało do worka i wynieść je z wykopu, robił za tragarza bez słowa skargi. Zaniósł zwłoki na tył furgonetki z domu pogrzebowego i przypiął je do noszy wprawnymi ruchami kogoś, kto zdecydowanie nie pierwszy raz zajmuje się podobną robotą.

Wnętrze mojego samochodu szybko wypełniła gęsta woń obcej magii, którą musiałam wnieść na ubraniu i włosach. Nadal nie mogłam sobie przypomnieć, skąd ją znam. Ani czemu moja podświadomość wyciągnęła z zakurzonej szufladki akurat ten utwór. Jadąc za furgonetką domu pogrzebowego, za patolożką i przed wampirem zamykającym tę małą kawalkadę, nuciłam pod nosem: Anielski orszak niech twą duszę przyjmie…

*

Dom pogrzebowy Omara Kamala czekał na nas z szeroko otwartymi wrotami i wysuniętą rampą. Właściciel, szczupły czterdziestolatek o egipskich korzeniach, powitał Bognę serdecznie i poprosił, byśmy, o ile to możliwe, nie przemieszczali się na przód budynku, do pomieszczeń reprezentacyjnych, bo odbywa się tam czuwanie przy zmarłym, a jego dość liczna rodzina jest, jak to określił, nieco przewrażliwiona, więc chciałby oszczędzić żałobnikom nieprzyjemności. Nie skomentowałam pytaniem, czy jego zdaniem spotkanie z nami byłoby nieprzyjemnością. Po prostu zapewniłam, że pozostaniemy na tyłach. Użyczał nam swoich pomieszczeń od wielu miesięcy i miałam nadzieję, że będzie to robił dopóty, dopóki Bogna tego będzie potrzebowała, czyli nim wykończą jej kostnicę pod budynkiem nowej komendy.

Roman pomógł przenieść ciało z noszy i worka na sterylny stalowy stół sekcyjny, oświetlony specjalistycznymi lampami. Przez kilkanaście minut Bogna robiła dokumentację fotograficzną, a potem wypełniała formularz oględzin.

Oparłam się o ścianę, starając się nie przeszkadzać. Przymknęłam powieki i zaciągnęłam się tym dziwnym zapachem magii. Tak, było w nim coś znajomego, bez dwóch zdań. Coś, co łaskotało tył mojej głowy, ale nie mogłam wydobyć tego na wierzch. Byłam pewna, że czułam go już kiedyś – albo coś bardzo podobnego – choć musiało to być dawno i zapewne tylko raz.

Roman, po tym, jak zbliżył się za bardzo do Bogny, gdy pochylała się nad ciałem, dostał od niej reprymendę, że swoją aurą zaburza jej pracę. Odsunął się więc i oparł o ścianę obok mnie.

– Czy ten zapach ci się z czymś nie kojarzy? – zapytałam. – Nie mogę go uchwycić…

Nasz lokalny deweloper, zanim jakieś trzysta lat temu został wampirem, był magicznym, a coś mi mówiło, że mamy do czynienia ze szczególnie starą magią.

– Nie bardzo – odparł powoli. – Rozpoznaję niektóre składowe, ale nie całość. To stare zaklęcie, nowe rzadko śmierdzą łojem wieprzowych świec.

Miał rację! To tej nuty nie potrafiłam nazwać. Coś mówiło mi, że prawidłowa odpowiedź jest na wyciągnięcie ręki.

Bogna skończyła wstępne oględziny i sięgnęła po nożyczki, by przeciąć sznury krępujące nadgarstki ofiary. W chwili, gdy to zrobiła, fala magii uderzyła tak gwałtownie, że zwaliło mnie z nóg.

Nagle klęczałam na podłodze, zasłaniając rękami głowę i uszy. Po pierwszym huku pękniętego zaklęcia powietrze wciąż wibrowało dziwnym bębnieniem i świstem, jakby ktoś w Zaświatach grał na kozim pęcherzu. Lampa chirurgiczna zamigotała, po czym zgasła, pogrążając pomieszczenie w półmroku. Nie było tu okien, jedyne źródło światła stanowiła teraz czerwona lampka nad drzwiami chłodni i blady poblask wlewający się z korytarza przez uchylone drzwi.

Nie widziałam Bogny!

Zmusiłam drżące nogi do wstania i przekrzykując hałas, zawołałam:

– Bogna?! Gdzie jesteś? Wszystko dobrze?

– Nic mi nie jest… chyba – odpowiedziała niepewnie.

Namierzyłam ją kilka metrów od stołu sekcyjnego – siedziała na podłodze, oparta plecami o drzwi prowadzące w głąb budynku. Potrząsała głową i przytykała uszy palcami.

Rozbłysło światło. Roman odnalazł włącznik i zapalił górne jarzeniówki. Wyglądał na wkurzonego.

– Co to było? – zapytał.

Zapach magii wypełniał pomieszczenie. Otaczał mnie gęstym kokonem, a pamięć wreszcie uwolniła odpowiednią szufladkę.

Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata. Byłam w Sanktuarium, a Jemioła opatrywała mi jakieś magiczne oparzenie – pozostałość zaklęcia, które wybuchło mi w twarz. Zadzwonił telefon. Śmieszny, bakelitowy, z trąbką zamiast słuchawki. Jemioła nie widziała sensu w zmianie go na coś bardziej nowoczesnego, skoro ten działał całkiem przyzwoicie.

Dzwoniła jakaś młoda kobieta, z którą uzdrowicielka miała styczność w przeszłości. Z rozmowy wywnioskowałam, że ostatnim razem widziały się, gdy rozmówczyni była jeszcze bardzo małą dziewczynką. Teraz, już dorosła, martwiła się o dziadka, z którym od kilku dni nie miała kontaktu, choć zwykle rozmawiali niemal codziennie. Czuła, że coś jest nie tak, ale przebywała na drugim końcu świata i nie mogła wystarczająco szybko dojechać, by to sprawdzić.

Czy Jemioła mogłaby to zrobić, przez wzgląd na ich starą znajomość?

Jemioła się zgodziła, choć widziałam, że niezbyt chętnie. A gdy zapytała mnie, czy mam przy sobie broń i czy mogłabym z nią pojechać do tego starego capa, żeby sprawdzić, co znów nawywijał, wiedziałam, że gdyby nie była tak dobrym człowiekiem, odpuściłaby sobie ten wypad.

Mieszkał niemal w połowie drogi między Sopotem, skąd wyjechałyśmy, a Toruniem. Wioska liczyła nie więcej niż pięć domów, dwa, zaniedbane, wyglądały na opuszczone. Jemioła kazała mi zaparkować przed ostatnim i powiedziała:

– On może być całkiem niepoczytalny. Jeśli nas zaatakuje, strzelaj. Nie lekceważ go tylko dlatego, że jest stary i poskręcany. Zapłacił gigantyczną cenę za magię, którą dysponuje, i nigdy nie miał wielkich skrupułów, by jej używać przeciwko innym. Nawet jeśli dorabiał do tego gładkie słówka i wzniosłe przemowy.

Wchodziłyśmy ostrożnie – ja z bronią w dłoniach, Jemioła z palcami zaciśniętymi na kryształowej różdżce. Nie stoczyłyśmy jednak walki. Facet okazał się martwy.

Jego ciało wisiało u powały, kołysząc się lekko na grubym powrozie. Pamiętam, że zaskoczyło mnie, jak spokojnie wyglądał – inaczej niż wisielcy, których widywałam w pracy. Nie miał opuchniętej fioletowej twarzy ani wywalonego języka. Sprawiał wrażenie, jakby spał, tylko zamiast w łóżku, postanowił uciąć sobie drzemkę na belce stropowej.

Cały dom wypełniony był tym zapachem – gęstym, pierwotnym, niepokojącym. Zapytałam o niego Jemiołę, bo czułam dziwne szczypanie magii muskającej zmysły.

– To, moja droga, jest magia cholerniczników.

Nigdy wcześniej o niej nie słyszałam. Nie było jej też w programie szkolenia. Powiedziałam o tym Jemiole, a ona pokręciła głową.

– Nigdy nie było ich wielu… To coś jak kult czy sekta. W teorii każdy mógłby się do nich przyłączyć, choć na początku zrzeszali głównie uzdrowicieli, takich jak ten tu. – Kiwnęła głową na wisielca. – Pojawili się jakieś trzysta lat temu, gdy przez Europę przetaczały się kolejne epidemie. Cholera, czarna ospa, dżuma, hiszpanka… Uważali, że mogą coś na to poradzić. Jestem pewna, że początkowo mieli dobre intencje, ale szybko zaczęli przekraczać granice. Włączyli do magii uzdrawiania elementy, które nigdy nie powinny się tam znaleźć. Ofiary, czarną magię, śmierć jako cenę za utrzymanie epidemii z dala od miast.

– Składali ofiary ze zwierząt? – zapytałam zaskoczona.

Uzdrowiciele kojarzyli mi się raczej z magią taką jak ta Jemioły – łagodną, opiekuńczą, niezdolną do wyrządzenia krzywdy.

– Na początku. Potem i z ludzi. Pojawiali się zawsze, gdy wybuchała nowa epidemia, a w czasach spokoju schodzili do podziemia. Ostatni raz słyszałam o nich na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy pojawiły się pierwsze informacje o AIDS. Wcześniej w latach trzydziestych, i przy hiszpance… Zachariasz był jednym z ostatnich, którzy pozostali.

Podeszła bliżej i opuszkami palców dotknęła jego dłoni. Westchnęła.

– Możesz go odciąć? – zapytała. – Musimy go pochować. Nie chcę, żeby jego wnuczka widziała go w takim stanie.

Podniosłam stołek, który wykopał sobie spod nóg, wspięłam się na niego i przecięłam powróz. Był dużo grubszy i twardszy niż zwykły sznur, więc zajęło mi to dwie albo trzy minuty. Ciało opadło na podłogę z głuchym stuknięciem.

W tej samej chwili pomieszczenie wypełnił zapach magii tak intensywny, że niemal mnie zemdliło. W ułamku sekundy Zachariasz się zmienił – nie wyglądał już jak śpiący. Wszystko, czego mogłam się spodziewać po kilkudniowym wisielcu, wydarzyło się naraz. Smród rozkładu i kału uderzył w nas, przebijając nawet intensywną woń magii. Rysy zmarłego uległy całkowitemu zniekształceniu – twarz spuchła mu i poczerniała, w otwartych ustach roiło się od larw.

– Idiota – szepnęła Jemioła, ale w jej głosie wyczułam wzruszenie.

Wykopałam dół tam, gdzie mi wskazała – pod starą jabłonią w sadzie. Znalazłam kawał brezentu i taczkę, żeby poradzić sobie z transportem. Zakopywałam Zachariasza, a Jemioła siedziała obok na niskiej ławeczce i modliła się za niego.

Nie wiedziałam, czy wypada pytać o to, co właściwie tu widziałam, ale potem, w samochodzie, sama zaczęła mówić:

– Ktoś z jego bliskich musi być chory. Może nieuleczalnie, może po prostu ciężko. Złożył się w ofierze, a wcześniej splątał zaklęciem.

– Uleczył kogoś, popełniając samobójstwo? – zapytałam zszokowana.

Jemioła pokręciła głową.

– To nigdy tak nie działało. Zakopywali ciała ofiar pod słupami wotywnymi na rogatkach miast, żeby choroba nie miała do nich wstępu, ale nigdy nie działało to tak, jak sobie wyobrażali. Więc składali więcej ofiar. A gdy epidemia mijała, jak każda, bo żadna nie trwa wiecznie, uznawali, że to ich zasługa. I że ofiary miały sens.

Spojrzała w bok, na mijane pola.

– Próbowałam z nim rozmawiać – dodała po chwili. – Ale… to nie mogło się udać. Cholera zabrała mu pierwszą rodzinę, nigdy do końca nie doszedł po tym do siebie. Czasami najtrudniejsze w pracy uzdrowiciela jest poczucie bezradności, kiedy kompletnie nic nie możemy zrobić.

Zagrzebałam te wspomnienia głęboko, ale znajomy zapach magii dziś je wykopał.

Pomogłam Bognie wstać. Masowała sobie tył głowy – uderzyła się, kiedy zaklęcie pękło i rzuciło nią o ścianę. Mruczała coś mało pochlebnego o wszystkich systemach magicznych i zwłokach, które nie mają na tyle przyzwoitości, by oszczędzić żywym podobnych atrakcji.

Odwróciłam się w stronę stołu sekcyjnego, spodziewając się, co zobaczę.

– Hej, co jest do cholery?! Gdzie moje zwłoki?! – zawołała wściekła Bogna.

Po martwym chłopaku nie było już śladu. Została jedynie kupka zbrązowiałych, suchych kości. W miejscu, gdzie kiedyś miał żołądek, leżał żółty kamyk i mały skórzany woreczek oblepiony pszczelim woskiem.

– Nie rozcinaj go – poradziłam Bognie. – To coś jak woreczek gri-gri, nie wiem, jakim zaklęciem go nasączyli.

– Kto? Co się tu właściwie dzieje? – zirytowała się.

– Na jaki wiek oceniłabyś te szczątki? – zapytałam.

– Stare, kilkadziesiąt lat. – Wzruszyła ramionami, podeszła do stołu i dotknęła jednej z kości. – Są już prawie puste, lekkie…

– Lata dziewięćdziesiąte czy raczej trzydzieste dwudziestego wieku? – domagałam się uściślenia.

– Raczej dziewięćdziesiąte, choć to tylko przybliżone datowanie. Z ciała z lat trzydziestych nic by już nie zostało… Cholera, chwilę temu miał wszystkie tkanki!

– To było coś w rodzaju iluzji – wyjaśniłam i opowiedziałam jej o ciele Zachariasza, naznaczonym tą samą magią.

– Mówiłam już, jak nienawidzę magii i jej mieszania się w naukę? – warknęła.

– Chwila, czyli ktoś wykopał starą ofiarę jakiegoś rytuału i podrzucił ją na moją budowę? Po co? – zapytał Roman.

– Może dla niektórych niewiele się różnisz od epidemii, przed którą trzeba chronić miasto? – rzuciłam. – Ale na twoim miejscu zamontowałabym na terenie budowy monitoring albo przynajmniej kamery przemysłowe. Bo nie jestem pewna, czy podrzucenie zwłok wyczerpało ich repertuar głupoty.

Sapnął coś pod nosem i wyszedł z pomieszczenia. Pewnie jego ludzie jeszcze dziś rozmieszczą na budowie sprzęt do inwigilacji.

– Czyli koniec. Zbrodnia albo rytuał sprzed lat, sekty już nie ma, a sprawcy podrzucenia tych kości Romanowi to już jego problem – podsumowałam.

Bogna spojrzała na mnie, jakbym oszalała.

– Może dla ciebie to koniec zabawy w policjantów i złodziei, ale ja mam tu szczątki wystawione na magię, która kompletnie uniemożliwia normalne oględziny i wyciągnięcie wniosków… Muszę to przeanalizować. Zbadać próbki. Może następnym razem rozpoznam taką iluzję – powiedziała, a w jej oczach zobaczyłam błysk zawziętości.

Miała rację. Dla niej to jeszcze nie był koniec. Dla mnie – na tę chwilę – owszem. Jeśli Roman zamorduje sprawców podrzucenia zwłok, to znów stanie się to moją sprawą, ale teraz miałam wolny dzień, a dochodziła ledwie trzynasta. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz tak mi się poszczęściło.

Wymknęłam się z domu pogrzebowego, by dłużej nie ryzykować, że dopadnie mnie wkurzony Omar Kamal – wątpiłam, by żałobnicy przegapili wybuch i hałas. Wsiadłam do samochodu i odjechałam, nim znalazłyby mnie kłopoty.

*

Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, co zrobić z tak dziwnie rozpoczętym dniem, kiedy mnie olśniło. Salcia miała dziś stresujący egzamin i fajnie byłoby, gdyby po powrocie do domu czekało na nią coś przyjemnego. Na przykład porządny posiłek.

Mogłam zamówić coś z dostawą, ale… Nagle naszła mnie nietypowa myśl. Dlaczego nie miałabym ugotować jej czegoś pysznego?

Owszem, właściwie nie potrafiłam gotować – ograniczałam się do naleśników, tostów i gotowców – ale byłam przekonana, że to tylko kwestia lenistwa, presji czasu i braku treningu, a nie rzeczywistych ograniczeń. Przecież potrafiłam przestrzegać prostych instrukcji, prawda? Dlatego gdy dojechałam do skrzyżowania, nie skręciłam od razu w stronę domu, ale w ulicę prowadzącą na rogatki miasta, gdzie mieszkał ktoś, kto mógł mi pomóc.

*

Przez dłuższą chwilę szukałam dzwonka do drzwi, zanim do mnie dotarło, że po prostu go nie ma. Zapukałam. Potem przez kolejną minutę zastanawiałam się, czy zrobiłam to wystarczająco głośno. I czy wyjdę na namolną, jeśli zapukam jeszcze raz, mocniej.

Nie byłam pewna dlaczego, ale pani Savita wprawiała mnie w lekką nerwowość. Wolałam nie analizować, skąd to się brało. Spotkałyśmy się kilkakrotnie, w przelocie, a dłużej rozmawiałyśmy tylko raz – kiedy moja córka, dręczona w szkole, niemal popełniła samobójstwo, odcinając się od swojej magii.

Na samo wspomnienie ścisnął mi się żołądek, a dłonie spociły.

Gospodyni w końcu otworzyła drzwi i popatrzyła na mnie zaskoczona. W ułamku sekundy zobaczyłam w jej oczach strach.

– Dzień dobry. Z Lakshmi i Salcią wszystko w porządku, ja do pani, po prośbie. – Uśmiechnęłam się, trochę speszona.

Uniosła ciemną brew i wpuściła mnie do środka.

– Jakąż to prośbę ma do mnie Namiestniczka? – zapytała z przekąsem.

– To akurat całkiem prywatna sprawa. Może mi pani odmówić bez żadnych konsekwencji – powiedziałam, dając się poprowadzić do serca tego domu, czyli kuchni.

Pachniało tam tak obłędnie, że od razu przypomniałam sobie, jaka jestem głodna. Od wczoraj ciągnęłam na kawie, adrenalinie i zapachu rozkładu. Dieta namiestnicza – dobra dla linii, fatalna dla zdrowia.

Gospodyni parsknęła krótkim śmiechem.

– Teraz już jestem ciekawa. A skoro to prywatna prośba, to stanowczo nie jesteśmy na „pani”. Savita wystarczy.

Przyjęłam to z ulgą.

– Salcia ma dziś trudny egzamin i pomyślałam, że coś dla niej ugotuję. Problem w tym, że moje doświadczenie kuchenne sprowadza się głównie do obsługi ekspresu do kawy, robienia kanapek i zalewania dań instant.

Popatrzyła na mnie z taką grozą, jakbym właśnie przyznała się do konsumpcji niemowląt.

– Mój partner gotuje – dodałam prędko. – Obojgu w sumie chcę zrobić tę niespodziankę. Sprawa mi się dziś szybko rozwiązała i okazało się, że nie muszę gonić za bandziorami, więc postanowiłam spróbować czegoś innego.

– I padło na gotowanie?

– Salcia tyle razy mówiła, że uwielbia twój słynny dahl, że pomyślałam: co mi szkodzi zapytać o przepis, jeśli to nie jest jakiś wielki rodzinny sekret.

Savita znów się zaśmiała i pokręciła głową.

– Nie sądziłam, że mój dahl ma taką reputację.

– Oj, ma – zapewniłam. – Od czasu przeprowadzki z piekła niewiele potraw zyskało tak szybko jej uznanie, a tu była miłość od pierwszej łyżki.

I w ten właśnie sposób odwołałam się do czegoś pierwotnego, co miały w sobie niektóre kobiety – dumy z bycia dobrą karmicielką.

Sięgnęła po stary, opasły notes w wodoodpornej okładce leżący na lodówce. Ułożyła go na stole z głuchym stuknięciem i przez chwilę przewracała strony zapisane czarnym atramentem, w sanskrycie. Wysunęła z notesu luźną kartkę, z kubka stojącego na lodówce wzięła długopis i podała mi jedno i drugie.

– Notuj, ale to zostaje między nami. Dziewczynki są jak siostry, więc nawet moja babcia musiałaby się zgodzić, że przepis zostaje w rodzinie – powiedziała z powagą, a ja zastanowiłam się, czy w jej kulturze proszenie o przepis na gulasz soczewicowy to wielki nietakt, czy może jednak trochę mnie wkręca.

Podyktowała mi składniki, przyprawy, proporcje. A gdy zadałam kilka podstawowych pytań, zorientowała się, że naprawdę ma do czynienia z laikiem, bo zaczęła mi tłumaczyć krok po kroku każdy etap gotowania dahlu. Co jakiś czas dodawała przestrogi w stylu: „Niech cię Sziwa broni przypalić ten czosnek” albo „Rozgrzej przyprawy na patelni, ale nie muszą brązowieć – to mit”. Znałam mnóstwo mitów, ale ani jednego o brązowiejącym kuminie.

– Masz wszystkie składniki? – zapytała, gdy skończyłam notować.

Popatrzyłam na listę. Może? Nie wiedziałam. To nie ja zwykle robiłam zakupy.

Savita pokiwała głową i do słoiczka po paście pomidorowej zaczęła odsypywać przyprawy z kilku pojemników.

– Z tym sobie poradzisz – zapewniła, a ja prawie w to uwierzyłam. Na dole kartki z przepisem zanotowała numer telefonu i dodała: – Gdybyś miała z czymś problem, dzwoń. Każdy zasługuje na przyzwoitą miseczkę dahlu.

Odprowadziła mnie do drzwi, a kiedy byłam już w progu, zawahała się i powiedziała:

– Doro, jeśli mogę coś jeszcze zasugerować…

– Jasne!

– Proponuję, żebyś między grobem a kuchnią zrobiła przystanek pod prysznicem. Zapachy potraw są równie ważne jak smak. – Uśmiechnęła się i puściła mi oczko.

Dotarło do mnie w nagłym, wstydliwym przebłysku, co robiłam przez ostatnie godziny. Mój nos całkiem przyzwyczaił się do mieszanki rozkładu i dziwnej magii, które otaczały mnie przez większą część dnia.

– Przepraszam, całkiem zapomniałam – zająknęłam się, czerwieniejąc po czubki uszu.

Zaśmiała się pod nosem.

– Mieszkam z weterynarzem i bestiarką. Bywało gorzej.

– Mieszkam z pyrem i salamandrą. Najgorsze smrodki, na jakie jestem narażona, to woń spalenizny – powiedziałam. – Więc dla równowagi mam pracę, która rzadko pachnie fiołkami. A nawet jeśli, to w tych fiołkach pewnie popełniono jakieś przestępstwo.

– Wpadnij jeszcze kiedyś, nauczę cię, jak robić ciasto brzoskwiniowe, które twoja córka uwielbia.

– Nic dziwnego, że tak chętnie was odwiedza.

– Lakshmi kocha to, że u was zamawia się pizzę. Mąż nie lubi „przereklamowanych włoskich placków, które nie są nawet w jednej dziesiątej tak pyszne jak ćapati”. – Jej akcent stał się wyraźniejszy, kiedy cytowała męża.

Wracałam do domu podekscytowana, ściskając w dłoni kartkę z przepisem, jakby to był alchemiczny wzór na zamianę węgla w złoto. Oby tylko przy realizacji nie doszło do zwęglenia. Zwłaszcza czosnku, bo to, zdaniem Savati Ravaati, był kamień nagrobny porządnego dahlu. Zamierzałam pilnować tego czosnku jak najcenniejszego skarbu.

*

Ku mojemu niedowierzaniu dahl wyszedł obłędnie smaczny. Poradziłam sobie nawet bez telefonu do mamy Lakshmi, co uważałam za nie mniejsze osiągnięcie niż zdanie egzaminu przez Salcię.

Kiedy Miron i nasza mała dotarli do domu, byli roześmiani i rozpierała ich energia. I już wiedziałam, że Salci poszło dokładnie tak dobrze, jak się spodziewałam. Zamurowało ich na progu.

– Tato, czy ja mam halucynacje węchowe, czy w naszym mieszkaniu naprawdę pachnie jedzeniem? – zawołała Salomea.

– Jeśli to zwidy, to mamy je oboje. Może z głodu i niedożywienia? – odparł mój partner.

Para błaznów. Kochałam ich nad życie.

Podczas posiłku (którego nie mogli się nachwalić, więc albo dopisywało mi szczęście początkującego, albo bardzo nie chcieli zranić moich uczuć) opowiadali mi o egzaminie.

– Nadal uważam, że Nissim przesadził, rzucając w ciebie tymi piłeczkami tenisowymi – upierał się Miron.

– Ale nawet wtedy płomienie nie podskoczyły! – Salcia uniosła ręce w geście zwycięstwa, a wnętrza jej dłoni rozżarzyły się płomykami. Miron zrobił to samo. Nazywali to zniczami zwycięstwa. Humor pyrów.

– A jak tam demon? – zapytałam Mirona, gdy już skończyli szczegółową relację.

– Ululany jak dziecko zasnął w zaułku za Otchłanią. As już go odtransportował. Portale pozamykane, chyba wszystko, co przelazło, zostało znalezione i odesłane… Szybko i sprawnie. A twoja sprawa?

– Stara i w sumie nie bardzo moja. – Obiecałam sobie nie wchodzić w drastyczne szczegóły podczas jedzenia. – To już problem bardziej Romana niż mój.

– Czyż to nie jest doskonały dzień? Wszystko dziś nam tak dobrze poszło, że aż się chce w nagrodę sięgnąć do zamrażarki po lody… O ile w zamrażarce są jakieś lody – zagaiła Salcia.

Zmarkotniałam. Po drodze do domu zrobiłam szybkie zakupy, bo byłam niemal pewna, że nie mamy czerwonej soczewicy, ale o lodach w ogóle nie pomyślałam.

– Są. Słony karmel i orzechy makadamia – powiedział Miron.

– No i to ja rozumiem! – Salcia znów zrobiła znicze zwycięstwa.

*

Siedzieliśmy rozwaleni na kanapie i kończyliśmy Podpalaczkę na podstawie książki Kinga, jeden z ulubionych ognistych filmów naszej córki, kiedy rozdzwoniła się moja komórka, którą zostawiłam na stole w kuchni. Musiałam wyplątać się z koca i kończyn Mirona oraz Salci, więc ledwie zdążyłam odebrać.

– Zbadałam próbki i coś mi się nie zgadzało – powiedziała Bogna na powitanie.

– Mówisz o próbkach ziemi? Z koca i grobu?

– Taaa. Znalazłam tłuszcz trupi w próbkach spod ciała chłopaka.

– Nie rozumiem.

– No ja też nie rozumiałam. Bo nie powinno go tu być, skoro ciało, zmumifikowane, przeniesiono z innego miejsca. Nie mogło się tu rozkładać, prawda? A jednak tłuszczowosk nie kłamie. Pojechałam to sprawdzić.

– Jesteś na budowie? O tej porze? – Wystraszyłam się nie na żarty.

– Spokojnie, Roman zostawił tu strażników i teraz mnie pilnują, jak przyzwoitki. Ale nie o tym chciałam… Pamiętasz tego mema o zakopywaniu trupa?

– Tego, że należy posadzić nad zwłokami rośliny zagrożonych gatunków?

– Nie, tego, że należy nad zwłokami zakopać szczątki zwierzęcia, żeby, jeśli pies wywącha zapach rozkładu lub ktoś zacznie kopać, zostały uznane za jedyne źródło smrodu. Bartek mi to kiedyś pokazał z pytaniem, czy to by przeszło. No więc mogę mu powiedzieć, że owszem. Do czasu, aż sprawdziłabym próbki ziemi.

– Ta rytualna ofiara była odpowiednikiem psa?

– Nie inaczej.

– I znalazłaś coś więcej?

– Taaaa. Oceniam, że mają niecałe pół roku. Strażnicy twierdzą, że będzie lepiej, jeśli to ty powiesz o tym Romanowi, bo rano znów miały ruszyć prace.

Westchnęłam.

– Zadzwonię do niego. I za pół godziny będę u ciebie.

Zerknęłam na zegarek. Było siedemnaście minut po północy. Najwyraźniej dzień, który zaczynał się trupem, musiał się nim zamknąć. Znicze zwycięstwa też kiedyś się dopalają.

Wybrałam numer Romana i założyłam glany. Może byłam złośliwa, a na pewno psułam mu miły wieczór, ale skoro mój dobry dzień właśnie się skończył…

*

Po drodze na budowę zabrałam księcia wampirów spod jego gniazda. Chciał wziąć swoje auto, ale uznałam, że lepiej będzie, jeśli to ja poprowadzę. Był wkurwiony i gotów z miejsca jechać do siedziby wiedźm. Wolałam mieć na niego oko, zanim rozpęta trzecią wojnę światową.

Krążył przed wejściem z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie płaszcza, pochylony i mroczny jak burzowa chmura. Wskoczył do auta, zanim na dobre zaparkowałam.

– Nogi im z dup powyrywam – warknął na powitanie.

– Nie zrobisz tego – powiedziałam spokojnie. A gdy fuknął na mnie gniewnie, dodałam: – Załatwimy to jak należy. Z wiedźmami jest jak z muchami: wyrwiesz skrzydełka jednej, przyleci cała chmara.

– Mówisz to jako wiedźma? – burknął.

– Ja jestem jedna i niezrzeszona. Wspomniałeś, że to sabat. Z nimi zawsze jest więcej kłopotów. Sabaty są liczne, powiązane z innymi sabatami przez krew i magię, mają potomstwo i spore rodziny. Nie dasz rady wybić wszystkich.

Milczał posępnie.

– To nie było wyzwanie i nie wątpię, że gdybyś podszedł do tego z odpowiednim entuzjazmem, miałbyś na tym polu spore sukcesy. Ale zanim się obejrzysz, zacznie się wojna. Zaangażuje się Katarzyna. I pewnie Gardiasz, tylko po to, by móc naszczać na twoje podwórko. Nie chcesz w tej historii być tym złym – wyjaśniłam.

Chwilę trawił to, co powiedziałam, po czym westchnął.

– Przemyślałaś to.

– No przecież. To magiczne podstawy. Możesz zadrzeć z pojedynczą wiedźmą, ale jeśli zamierzasz zadrzeć z całym sabatem, lepiej przygotuj się do bitwy jak należy.

– To niepokojące – oświadczył.

– Co dokładnie? Kolejny trup na twojej budowie?

Machnął ręką.

– To nie jest niepokojące, to jest wkurwiające. Mówię o twojej przemianie. Kobieta, którą znałem kilka lat temu, najpierw rzucała się do gardła, a potem kombinowała, jak wybrnąć z kłopotów, w jakie wpakowała się przez własną porywczość. Spójrz na siebie teraz. Jesteś taka… strategiczna.

Parsknęłam śmiechem.

– Kiedy mnie poznałeś, byłam samotnym wilkiem. Teraz mam stado, rodzinę, przyjaciół, dom. Nie chcę tego stracić przez pochopne decyzje. Więc jeśli to wiedźmy stoją za tymi trupami, masz moje słowo, że zajmiemy się nimi, ale tak, jak należy. Metodycznie, bezwzględnie, ale zgodnie z prawem.

– Gdy się nad tym zastanawiam, tamta Dora Wilk była mniej przerażająca.

– Pamiętaj, ja już zaliczyłam jedną wojnę międzygatunkową, z Brunonem. Pochowaliśmy wtedy zbyt wiele osób, a mało brakowało, byśmy stracili ich jeszcze więcej. Tylko dureń popełnia dwukrotnie ten sam błąd. Więc jak, mogę na ciebie liczyć? – zapytałam, bo w zasięgu reflektorów widziałam już ogrodzenie wokół budowy.

– Liczyć na to, że nie rozszarpię tych zdradzieckich suk bez uprzedzenia? – zapytał ze zdumiewającym spokojem.

– Mniej więcej to miałam na myśli – przyznałam.

– Dobrze, rób to po swojemu. Dopóki będziesz skuteczna, nie musisz się obawiać rzezi – powiedział. Na więcej, najwyraźniej, nie mogłam liczyć.

Zaparkowałam pod bramą, szeroko otwartą, tuż obok masywnego auta Bogny. Dwa mniejsze samochody stały dalej – pewnie należały do strażników.

Na straży placu budowy stali jeden z wilków Borysa i wysoki, blady wampir, którego znałam z widzenia, ale który zwykle unikał mnie jak diabeł święconej wody, więc nigdy nie mieliśmy okazji się bliżej poznać. Teraz wyprostował się jak struna, widząc Romana, ale nie podszedł.

Wilk zwany Ryśkiem z racji rudej czupryny i intensywnie zielonych oczu (matka nazwała go Tobiaszem, ale musiałam przyznać, że faktycznie bardziej wyglądał na Ryśka), stał tuż przy dole, przytrzymując jeden z przemysłowych reflektorów tak, by doświetlić Bognie wnętrze wykopu. Z posępną miną skinął mi głową. Czyli ładnie nie było.

Wilki miały sporą tolerancję na zwłoki i makabrę. Jeśli coś je odrzucało lub niepokoiło, to zwykle magia. Zwłaszcza wilki ze wschodu, które przybyły z Borysem i Ksenią, podchodziły do niej z ostrożnością i miały o niej nieco lepsze pojęcie niż na przykład te ze stada Olafa, które stykały się z nią rzadziej.

Kucnęłam na krawędzi dołu i przyglądałam się Bognie, metodycznie, jak archeolog, odkopującej zwłoki ukryte pod starymi szczątkami. Sporo już odsłoniła. Nie były zakopane głęboko, może trzydzieści centymetrów poniżej poziomu poprzedniego wykopu. Dość płytko, by tłuszczowosk przesiąkł i skaził próbki.

– Co tam mamy? – zapytałam cicho.

Bogna uniosła głowę i spojrzała na mnie zza okularów ochronnych. W grubych rękawicach, gumowcach i kombinezonie wyglądała jak ludzik Michelina, który odkrył w sobie nowe powołanie i postanowił kopać groby.

– Jedno ciało. Przynajmniej na razie – powiedziała.

– Spodziewasz się, że będzie więcej?

– Po ostatniej akcji? Niewykluczone. Jak wyciągnę tego, sprawdzę, czy pod nim nie ma kolejnych.

– Długo tu leży? – zapytałam, choć domyślałam się odpowiedzi. Odsłonięta już głowa nosiła głębokie ślady rozkładu, poczerniała, spuchnięta i prawie nierozpoznawalna.

– Tu akurat będzie prościej niż z tamtym, żadnego magicznego kamuflażu – powiedziała z zadowoleniem. – Znalazłam sporą aktywność owadów, co znaczy, że pochowano go tu przed zimą. Pół roku, może więcej. Ustalę dokładniej, gdy go przewiozę i zbadam, ale na tę chwilę tak to szacuję.

– Kiedy Jędrek wraca?

– Jutro… właściwie dziś, bo już po północy. Ale nie będę na niego czekać. I nie, nie musisz wskakiwać mi tu z pomocą, tylko byś mi wszystko zadeptała – powiedziała, wracając do odkrywania ciała.

Było ubrane i prawie na pewno męskie, sądząc po ciuchach. Z rysów twarzy niewiele zostało, na odciski też raczej nie mogłam liczyć. Wyciągnęłam latarkę i poświeciłam w głąb dołu. Coś przykuło moją uwagę.

– Bogna, czy możesz otrzepać z ziemi to, co ma na szyi? – poprosiłam.

Sapnęła, ale posłusznie odrzuciła grudki ziemi, spod których w świetle latarki błysnęło srebro. Medalionik – nieduży, okrągły, z jakimś nieregularnym niebieskim kamykiem w środku..

Roman kucnął obok mnie i nachylił się z zaciekawieniem.

– Czy na medalionie są gwiazdki, wokół kamyka? – zapytał.

Bogna rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie, ale starła ziemię palcem, odsłaniając grawerunek.

– Gwiazdki, a jakże – stwierdziła.

– Znasz ten medalion? – zapytałam.

– Możliwe – przyznał, ale nie powiedział nic więcej.

Bogna popatrzyła na niego spod zmarszczonych brwi. Mimo to nie naciskała.

– Za jakąś godzinę będzie można go wyciągnąć i przewieźć do domu pogrzebowego – powiedziała tylko.

Wróciła do odkopywania ciała i gromadzenia próbek. Przestała zwracać na nas uwagę, kompletnie pochłonięta pracą.

Wyprostowałam się, aż strzyknęło mi w kolanie.

– Trzeba zadzwonić do Kamala. Mam nadzieję, że po tej akcji z przedpołudnia nadal będzie odbierał telefony – powiedziałam do Romana, chcąc odwrócić jego uwagę. Wpatrywał się w ciało w grobie z morderczym mrokiem w oczach.

– Odbierze. A kiedy Bogna dostanie swoją kostnicę, będzie łkał po nocach za utraconym dochodem – stwierdził zaskakująco spokojnie.

Wyprostował się i odszedł kilka kroków od grobu, zamyślony.

– Coś ci nie daje spokoju – zauważyłam.

– Jestem prawie pewien, że to Marian Leszczyński. Facet, który sprzedał mi ziemię. Pod sześćdziesiątkę, mieszkał w Tucholi, jakieś dziesięć kilometrów stąd w stronę Hexenwaldu.

– Wiedziałeś, że zaginął?

Pokręcił głową.

– Spisaliśmy umowę kupna dwa i pół roku temu. Potem już go nie widziałem. Rozmawialiśmy kilka razy, dzwonił, skarżył się na wiedźmy. Nachodziły go. Zakładałem, że ruszył w długą wydać forsę, którą zarobił na tej ziemi.

– Zgłaszał te szykany komuś poza tobą? – zapytałam zaciekawiona.

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Z Tucholi miał równie blisko do Thornu jak do Hexenwaldu.

– Sprawdzę to – zapewniłam.

– Zastanawia mnie, o co właściwie im chodzi. Czemu aż tak nie chcą, bym budował tu domy? – powiedział, splatając ramiona na piersi.

– Słuchaj, może opowiesz mi całą historię od początku? Łatwiej będzie poukładać kawałki na swoim miejscu – zaproponowałam.

– Niekoniecznie tu – odparł.

Zmrużyłam oczy.

– Myślisz, że mają z tą ziemią związek wystarczający, by usłyszeć więcej, niż powinny?

– Nie wiem. Trzysta lat temu liczyłbym się z tym. Tak samo jak z ryzykiem, że nad ciałem ofiary morderstwa powiem coś, czego nie powinien usłyszeć sprawca.

– Jaką one dokładnie władają magią? – zapytałam podejrzliwie.

– Cholera je wie. Oficjalnie: zieloną i ziemi. Ale o ilu trupach z ręki wiedźm ziemi słyszałaś?

Punkt dla niego.

Poczekaliśmy na budowie, aż Bogna będzie gotowa do transportu zwłok. Furgonetka z domu pogrzebowego już czekała. Roman przejął od Bogny ciało opatulone w worek jak w śpiwór i wydostał na powierzchnię. A potem wyciągnął z wykopu naszą patolożkę. W innych okolicznościach protestowałaby, ale dziś pozwoliła sobie pomóc. Była zmordowana. Gdy zdjęła okulary ochronne i kombinezon, uderzyła mnie jej bladość i sztywne ruchy. Nie skarżyła się, ale widziałam, że jedzie na oparach. Od mojego telefonu, który ściągnął ją z bieżni do Thornu, minęły dwadzieścia dwie godziny. Ja w międzyczasie gotowałam i spędziłam miło czas, ona pracowała, badała próbki i wykopywała szczątki. Nie mówiąc już o tym, że poobijało ją zaklęcie cholerniczników.

– Wszystko dobrze? – zapytałam.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

– Zmęczenie. I głód. Nic, czemu nie sprosta parę godzin snu i solidne śniadanie – powiedziała i uśmiechnęła się blado.

Zawieźliśmy ciało do domu pogrzebowego. Kamal nie wyglądał na wybudzonego ze snu, choć dochodziła trzecia. Jak zawsze był perfekcyjnie ubrany i powściągliwy.

– Czy zaczniesz sekcję od razu? – zapytał uprzejmie.

Bogna pokręciła głową.

– Musi poczekać do rana. Jestem na ostatnich nogach.

– Czy pozwolisz, że zabezpieczę ciało w specjalnej chłodni?

– Jak specjalnej? – zapytała podejrzliwie.

– Tak specjalnej, żeby nie wybuchło jak poprzednie – odparł, a powieka mu lekko drgnęła, jakby wspomnienie ostatniego wypadku wciąż nie dawało mu spokoju.

– Ale nie zostawi na ciele dodatkowych śladów magii? – upewniła się.

– Nie, to bardziej jak krąg ochronny – wyjaśnił.

Zgodziła się więc skinieniem głowy. Próbki w dziesiątkach słoiczków odstawiła do lodówki, którą specjalnie w tym celu zainstalowała w udostępnionym jej pomieszczeniu sekcyjnym. Przeciągnęła się, masując dłońmi podstawę pleców.

– Powiedziałaś „dodatkowych śladów magii”? Wyczuwasz na nim jakiś magiczny osad? – zapytałam, bo ja nie wyłapywałam żadnego zapachu.

Kiwnęła głową.

– Jego sygnatura jest zakłócona – powiedziała. – Prześpię się i wrócę do niego. Teraz mogłabym coś przegapić.

– Jasne. Nikt nie może wymagać, byś pracowała non stop. Odwieźć cię do domu czy dasz radę prowadzić? – upewniłam się jeszcze.

– Dam radę, ale dziękuję za propozycję. Przyjdź koło dziesiątej. – Zerknęła na zegarek na przegubie. Wskazywał kwadrans po trzeciej. – Dobra, bliżej południa.

Wyszliśmy z domu pogrzebowego. Odprowadzałam ją spojrzeniem, gdy wsiadała do auta i odjeżdżała w stronę bramy, by wrócić do realnej części miasta, do swojego mieszkania.

– Jest warta swojej wagi w złocie – powiedziałam do Romana.

– Gdyby tylko przyjęła te sześćdziesiąt osiem kilo złota, już by tu była na stałe – mruknął.

Nie pytałam, czy to szacunkowa ocena jej wagi, czy jakimś cudem zważył ją, wyciągając z grobu. Jeśli miał taki talent, wolałam nie drążyć tematu – wcześniej to mnie wyciągał z tego samego dołu.

Odwiozłam Romana do jego gniazda. Nie byłam aż tak zmordowana jak Bogna, mimo to musiałam się przespać, więc umówiliśmy się, że wpadnę do niego koło dziesiątej, pogadamy, a potem razem pojedziemy na sekcję.

Nie kłócił się. Może faktycznie przekonałam go do metodycznego podejścia. A może, gdy ja będę spać, on zakradnie się do siedziby sabatu i zrobi rzeź? Nie miałam siły o tym myśleć. Ten dzień i tak był za długi.

Dotarłam do domu i zanim położyłam się do łóżka, wzięłam prysznic. Nie chciałam wnosić do snów – moich i Mirona – zapachu śmierci.

*

Kiedy się obudziłam, Miron i Salcia szykowali się do wyjścia, starając się robić jak najmniej hałasu. Ranek przyszedł za szybko i przez dłuższą chwilę leżałam w pościeli, próbując wykrzesać z siebie entuzjazm do życia. Wreszcie powlokłam się do kuchni, licząc, że co się nie objawiło samo z siebie, objawi się po kawie.

– Aż tak źle? – zagadnął Miron, przytulając mnie na powitanie.

– No, kiepsko. Może uda się uniknąć wojny między gniazdem wampirów a sabatem wiedźm, ale nie postawiłabym na to miesięcznej wypłaty – odpowiedziałam, z wdzięcznością przyjmując kubek mocnej, słodkiej kawy. Mleka było akurat tyle, bym nie miała wyrzutów sumienia, że wypalam sobie wrzody w żołądku.

– Typowy dzień Namiestniczki. Skop im tyłki, mamo! – zawołała Salcia, wojowniczo wbijając widelec w stos naleśników z konfiturą, zwiniętych w ciasne ruloniki. Na talerzu piętrzyło się ich co najmniej pięćdziesiąt.

– Ktoś tu się zerwał o świcie z nadmiarem energii – rzuciłam, sięgając po talerzyk dla siebie.

– Idziemy trenować! Zdałam egzamin, więc w nagrodę możemy przejść na wyższy poziom treningowy! – Aż kipiała entuzjazmem. To właśnie było moje dziecko: w nagrodę za to, że opanowało materiał do egzaminu, życzyło sobie więcej nauki.

– Na podwórku? – zapytałam.

Salcia pokręciła głową.

– Wchodzimy na poziom czwarty – powiedziała, jakby to miało wszystko tłumaczyć.

Zerknęłam na Mirona, bo to on w tym domu był specjalistą od ognia i magii pyrów.

– Lepiej poćwiczymy u Luca, przynajmniej do czasu, aż wybuchy będą kontrolowane – wyjaśnił. – Nasz sąsiad zaopatrzył się w profesjonalny wąż strażacki i jakimś cudem podłączył go do swojego kranu.

– To są szykany – mruknęłam, bo walka trwała nieustannie, odkąd młoda z Mironem zbudowali krąg treningowy na podwórku, zgodny z wszelkimi normami bezpieczeństwa. Salcia nigdy nie ćwiczyła sama, a Miron miał pełną kontrolę nad ogniem.

– W końcu przywyknie… albo poszuka sobie innego lokum – stwierdził Miron filozoficznie. – A ty co masz w planach?

– Och, to, co zwykle: rozbrajanie wściekłości Romana, sekcja z Bogną, potem śledztwo, potencjalne szarpanie sabatu za ogon. Nic nadzwyczajnego.

– Bywało lepiej, co?

– Jeśli wierzyć moim snom, od apokalipsy dzielą nas dwa, może trzy dni – powiedziałam, bo wciąż miałam w głowie strzępy wyśnionych obrazów.

– Ale żadnych wkurzonych bogiń czy klęsk żywiołowych? – upewnił się.

– Nic na to nie wskazuje, przynajmniej na razie.

– Możemy zostać w odwodzie, gdybyś nas potrzebowała – zaproponował, a Salcia przytaknęła, choć wiedziałam, jak bardzo cieszyła się na dzisiejszy trening.

– Dajcie spokój, robaczki, idźcie podpalać piekło, ja sobie tu ze wszystkim poradzę. Jeśli coś będzie na mnie ostrzyło pazury, postraszę to wściekłym wampirem. Tylko idiota zadzierałby z naszą dwójką na raz.

Przyjęli tę argumentację. Piłam kawę, słuchając wyjaśnień Salci, na czym dokładnie polega poziom czwarty, i z każdą minutą coraz bardziej pochwalałam pomysł, by na początek zamelinowali się w piekle. Choć trochę żałowałam, że nie zobaczę, jak moja córka wyczarowuje wokół siebie perfekcyjną kulę ognia, wielką jak te plastikowe zorby, w których dla rozrywki ludzie turlali się z pagórków.

– I jeśli to opanuję, nie będę musiała stać w miejscu! Będę szła, a ona będzie się przemieszczała wokół mnie! – wykrzyknęła podekscytowana.

No zorba, ognista, piekielnie niebezpieczna zorba.

Kiedy wyszli, ubrałam się i przygotowałam do wyjścia. Odruchowo zabrałam broń i miecz – nie wiadomo, z czym przyjdzie mi się dziś mierzyć.

Zaparkowałam pod siedzibą gniazda tuż przed dziesiątą. Lokaj siedzący za kontuarem nie próbował mnie zatrzymywać, widocznie uprzedzony o mojej wizycie, więc wdrapałam się po schodach na piętro Romana. Nadal omijałam windę – metalową klatkę zatrzymującą się na absolutnie każdym piętrze. Ryzyko, że zobaczę przez kraty więcej, niż chciałabym widzieć, było za duże.

Roman czekał, wpatrzony w okno, w pozornie swobodnej pozie, choć znałam go na tyle, by zauważyć napięcie w jego ciele. Ciemnoszare flanelowe spodnie i grafitowy sweter leżały na nim świetnie, a włosy wciąż miał wilgotne po prysznicu, ale kiedy odwrócił się w moją stronę, domyśliłam się, że nie zmrużył oka. Wampiry nie miewają cieni pod oczami – przynajmniej u Romana nigdy takowych nie widziałam – kiedy jednak był najedzony i wyspany, jego spojrzenie błyszczało młodością i zdrowiem, których dziś nie mogłam dostrzec.

– Kawy? – zapytał.

– Już piłam, więc chętnie – odpowiedziałam, a on tylko skinął głową i poszedł do kuchni.

Po chwili wrócił z dwiema filiżankami. Zwykle wolał herbatę, więc może i na niego kofeina jakoś tam działała.

– Jak ci minęła reszta nocy? Chyba nie błąkałeś się po okolicy, szukając zaczepki z sabatem? – zapytałam lekkim tonem.

Prychnął pogardliwie, jakby mu taka myśl nawet nie przeszła przez głowę.

Usiadłam na kanapie, zostawiając mu jego ulubiony fotel.

– Dobra, po kolei. Opowiedz mi o tej ziemi: czemu jest taka wyjątkowa? – zaczęłam, sięgając po filiżankę.

Zamrugał zaskoczony.

– Właśnie sęk w tym, że nie jest. Zależało mi na tej działce tylko dlatego, że kupiłem trzy sąsiednie, zresztą sporo większe, i mając tę, zyskałbym bezpośredni dostęp do drogi dojazdowej. I tak będę musiał wybudować potem drogę w głąb osiedla, ale o wiele łatwiej ruszyć z robotą, gdy ciężarówki mogą szybko dotrzeć na miejsce. Czysta logistyka.

– No dobra. Co z właścicielem? Opierał się? Robił problemy? – dopytywałam.

Wampir wzruszył ramionami.

– Niekoniecznie. Musiałem załatwić trochę formalności, bo działka była częścią spadku po ojcu i facet dziedziczył ją na spółkę z siostrą, która mieszka gdzieś na drugim końcu świata. Początkowo nie wiedział dokładnie gdzie, bo od lat nie utrzymują kontaktu. Znalezienie jej zajęło moim ludziom kilka tygodni. Nie miała nic przeciwko sprzedaży. Myślę, że miło ją zaskoczyło, że ktoś chce jej zapłacić za udział w nieużytkach, o których od dawna nawet nie myślała. To ten typ trudności, które da się pokonać, jeśli ma się środki i chęci. Oni mieli chęci, ja miałem środki. Bilet lotniczy i spotkanie u notariusza, i już byłem właścicielem. Zająłem się formalnościami w rodzaju przyłączenia mediów, pociągnięcia kanalizacji, a przede wszystkim pozwoleń na budowę. Nic ekscytującego.

– I wtedy zaczęły się problemy?

– Wiedźmy musiały zauważyć kręcących się po działkach architektów, potem robotników. Zaczęły protesty, sama zresztą wiesz: wnioski o zakaz budowy, przykuwanie do drzewa… Twierdziły, że ta ziemia jest ich dziedzictwem spirytualnym, powoływały się na jakieś zapisy z końca osiemnastego wieku, sugerujące, że praprababka Leszczyńskiego była członkinią sabatu, więc jej ziemia jest ich własnością. Sprawa trafiła do sądu. Nic nie wskórały, bo wszystko było jasne: ziemia Leszczyńskich, niezależnie od tego, czy przodkini poprzedniego właściciela była wiedźmą czy nie, nigdy nie należała do sabatu.

Pokiwałam głową.

– Może uważały ją za swoją przez zasiedzenie? – zastanawiałam się głośno.

Roman aż się pochylił, oparł łokcie o kolana.

– One tam nigdy nie mieszkały, nic tam nie było wybudowane. Właśnie to jest dziwne. Przodkowie Leszczyńskiego wypasali na tej działce owce i krowy. Dwa pokolenia wstecz przestali się trudnić rolnictwem i ziemia leżała odłogiem. Nieużytek i tyle. Nawet nikomu z rodziny nie przyszło do głowy, by się tam budować. Działka znajdowała się kawałek za miastem i nie obejmował jej plan zagospodarowania przestrzennego.

– No dobra, to rzeczywiście dziwne. Jeśli nie było tam siedliska, kaplicy czy świątyni, właściwie z miejsca upada ich argument o wartości sakralnej czy spirytualnej – powiedziałam.

Roman uderzył dłońmi o uda.

– No przecież! To samo powiedział sędzia! Ale zamiast to przyjąć do wiadomości, zaczęły mi sabotować roboty. Zniszczyły skrzynkę z bezpiecznikami, ledwie pociągnąłem tam prąd. Zaczęły się kradzieże, wandalizm… Postawiłem straże, ale i tak kilka razy wlazły na teren budowy. Zacząłem wynajmować wilki, bo wiedźmy miały jakieś zaklęcie, które usypiało mi wampiry…

– Czemu mi tego nie zgłaszałeś? Przecież to co najmniej wykroczenia.

Machnął ręką.

– Ignorowanie ich weszło mi w krew. Im bardziej mąciły, tym bardziej chciałem wybudować to osiedle – przyznał. – Poza tym, czy ja kiedykolwiek biegałem do ciebie na skargę? Sam załatwiam swoje problemy – dodał butnie.

– Kiedy pojawiają się trupy, to już nie są tylko twoje problemy – przypomniałam.

– No wiem, wiem – westchnął, jakby przepisy prawa uwierały go jak kamyk w bucie, ale łaskawie je tolerował dla dobra sprawy.

– Gdzie rezyduje ten sabat? – zapytałam. Wątpiłam, by jakiś miejscowy chciał zadzierać z Romanem.

– Obecnie? Po sąsiedzku z budową. Kupiły siedlisko, które przylega do mojej działki.

– Rany, naprawdę im odbiło – powiedziałam. – Sabaty są przywiązane do ziemi, przeprowadzka je osłabia i zwykle tego unikają. Chyba że… – zawahałam się.

– Chyba że co?

– Chyba że ziemia, którą kupiłeś, jest dla nich większym źródłem mocy niż ta, na której mieszkały. Jeśli prababka Leszczyńskiego faktycznie była częścią sabatu…

– Myślisz, że zakopały tam korzenie magii? – zapytał zaskoczony.

– Może… Jeżeli to fundament, kamień założycielski ich sabatu, nie odpuszczą.

– Czemu go sobie nie wykopią? – zapytał zrzędliwie.

– Nie wszystko się da wykopać… Po sekcji przyjrzymy się tej ziemi w świetle dnia. Co ty na to?

– Ja na to, że jeśli jeszcze raz spojrzę na plac budowy, na którym nic kompletnie się nie dzieje i maszyny stoją, mogę się wściec – zaczął zrzędzić. – Ale jeśli cię to uszczęśliwi…

*

Bogna była już na stanowisku. Chyba przyszła wcześniej, niż zapowiadała, bo na wózku koło stołu sekcyjnego zdążyła ustawić cały szereg szalek i słoiczków na próbki. Kiedy się zjawiliśmy, ciało było już nagie, a ubrania starannie przełożone na drugi stół.

Staszek wrócił z urlopu i teraz obracał i przytrzymywał zwłoki, kiedy koronerka oczyszczała je z błota.

– Staszku, jak miło cię widzieć – wyrwało się Romanowi, a wilk prychnął, doskonale wiedząc, skąd bierze się radość księcia wampirów. Nasz deweloper nie rwał się do przytrzymywania mokrego trupa.

Bogna rzuciła nam szybkie spojrzenie i oznajmiła:

– Z całą pewnością morderstwo.

– Raczej nie samobójstwo, sam się nie zakopał – mruknął Roman, a ona prychnęła pod nosem.

– Na wczesnym etapie nie wykluczamy niczego. To, że ciało jest w wykopanym na dziko grobie, ukryte pod innym ciałem, stanowi istotną przesłankę, ale nie wyklucza scenariuszy innych niż morderstwo. Denat mógł zostać wykradziony z innego grobu, jak młodzieniec nad nim, mógł być samobójcą, którego rodzina zakopała ze wstydu… Nie wszystkie scenariusze są równie prawdopodobne, ale wykluczamy je skrupulatnie, analizując ciało i dowody – poinformowała go chłodnym tonem.

Roman pokiwał głową i podszedł bliżej stołu, trzymając dłonie splecione za plecami, by nie denerwować koronerki. Bogna skończyła opłukiwać tył zwłok, a Staszek położył je płasko na stole. Ślady rozkładu były wyraźne, choć zima, gdy ziemia pozostawała zamarznięta przez kilka miesięcy, i tak spowolniła proces.

– Nie tylko zimno – powiedziała Bogna, jakby czytała mi w myślach… a może nieświadomie powiedziałam to na głos? – Znowu magia miesza. Ma na sobie dwa zaklęcia, jedno, jak sądzę, spowalnia rozkład.

Po obmyciu błota z twarzy wciąż trudno byłoby dopasować obecne rysy zmarłego do jakiejś fotografii, by potwierdzić tożsamość. Palce miał spuchnięte i poczerniałe. Wiedziałam, że istnieją nieco makabryczne metody, by mimo to zdjąć odbitki palców, ale wstępnie byłam gotowa przystać na metody identyfikacji stosowane przez Romana.