Post Scriptum - Milena Wójtowicz - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Post Scriptum ebook i audiobook

Milena Wójtowicz

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

95 osób interesuje się tą książką

Opis

„PS Professional Business Consulting” otwiera swoje drzwi przed nienormatywnymi! Wampiry, wiły, strzygi, wilkołaki – one przecież także potrzebują psychoterapii czy odpowiedniego BHP w miejscu zatrudnienia!

Właśnie taki zakres usług można znaleźć pod skrzydłami pewnej niecodziennej pary, która toną słodyczy i medytacjami relaksacyjnymi hamuje swoje krwiożercze instynkty. Piotr Strzelecki, psycholog, coach, doradca post mortem, oraz Sabina Piechota, specjalistka do spraw BHP, doskonale wiedzą, jak poradzić sobie z pouczającą wszystkich zza grobu głową rodziny czy z nadmiarem srebra w miejscu pracy. W końcu sami nie są zbyt normatywni…

W Brzegu rozpoczyna się śledztwo pełne ostrych zębów, absurdalnego humoru i zwrotów akcji swobodnie przekraczających granicę życia i śmierci. Rekomendujemy przygotowanie zapasu ciastek – bo lektura aż kipi od smakowitości, a szkoda ją przerywać na wycieczki do kuchni!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 15 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kamil Pruban

Oceny
4,7 (44 oceny)
34
8
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Milka826

Nie oderwiesz się od lektury

Wydawnictwo SQN wypuściło wznowienie „Post Scriptum” Mileny Wójtowicz. Nie miałam okazji przeczytać wcześniej, więc szybciutko trzeba było nadgonić :) I po raz kolejny to piszę – uwielbiam Milenę i jej książki <3 Uwielbiam Sabinkę i całe to brzeskie towarzystwo! Dawno się tak nie uśmiałam. I choć znam już dalsze przygody Sabiny, dobrze było w końcu sięgnąć do początków… Piotr Strzelecki, psycholog, coach i doradca post mortem, wraz z Sabiną Piechotą, specjalistką ds. BHP prowadzi firmę PS Consulting. Docelowymi klientami firmy są "osoby nienormatywne": wampiry, wiły, wilkołaki, obłocznik i inni, tym podobni. Piotr i Sabina też są nie do końca normatywni, a radzą sobie z tym każde na swój sposób. Ona nadmiernym spożyciem wyrobów cukierniczych (nie jest to książka dla osób na diecie. Chociaż... może właśnie jest? Ja się czułam przesłodzona za każdym pojawieniem się Sabiny z kolejnym batonikiem w garści), on medytacją, wdychaniem lawendy i noszeniem odzieży z organicznego lnu. Przypadkiem...
10
FROSIA

Dobrze spędzony czas

Lepsza od pierwszej części , polecam
00
AnnaProtas

Dobrze spędzony czas

kolejne przygody Sabiny (służby BHP). Czekam na ciąg dalszy.
00
jolantagmi

Nie oderwiesz się od lektury

Z niecierpliwością czekam na dalsze książki Pani Mileny.
00
renatajakuc

Nie oderwiesz się od lektury

Zabawna, energetyczna komedia FANTASTYCZNA ;)
00



1. Środa

– Nie możesz wrzucić zakupu DVD ze wszystkimi sezonami Supernaturala w koszty uzyskania przychodu – jęknął Piotr. W lewej ręce trzymał plik faktur przyniesionych przez Sabinę, prawą zaczynał rwać sobie włosy z głowy.

Jego wspólniczka była zajęta nadawaniem swoim paznokciom idealnie migdałowego kształtu za pomocą szklanego pilniczka. Gdy przebrzmiało to bolesne narzekanie, oderwała się od zabiegów kosmetycznych, przechyliła głowę lekko na bok i zmierzyła Piotra krytycznym spojrzeniem, od odzianych w brązowe mokasyny stóp aż po rozczochrany czubek głowy.

– Jak sobie tak zmierzwisz czuprynę, to wyglądasz jak wczesny Małaszyński z lekką nutką buntownika. Ale taką lekką, wiesz, kupuję mleko trzy i dwa procent, a nie zerówkę, i czuję ostre YOLO. Nie idź tą drogą, nie pasuje do ciebie.

Gdyby wzrok mógł zabijać, Piotr miałby już dawno Sabinę na sumieniu. Może, ale tylko może, byłoby mu nawet trochę przykro. Troszeczkę.

– Wyluzuj. – Rozparła się wygodnie w fotelu i dmuchnięciem oczyściła paznokcie z pyłu. – Pani Zofia mi to uzna. Ona jest „Team Dean”. Poza tym to jest risercz, czyli starannie prowadzone badania.

Piotr policzył w duchu do dziesięciu. Nie próbował już zabić Sabiny wzrokiem, skupił się na przeszklonej ramce z dyplomem z jakiegoś szkolenia. Widział w niej swoje odbicie i faktycznie, jeśli Małaszyński zagrał za młodu znękanego psychologa z obłędem w oczach, to można by przyjąć, że aktor ma zaginionego brata bliźniaka, który tu, w Brzegu, w biurze na piętrze budynku dworca PKP, właśnie traci zmysły.

– Jaki risercz? – zapytał, w zamierzeniu łagodnie. Średnio mu to wyszło, zgrzytanie zębami psuło efekt. – I nie mów mi, że pani Zofia fantazjuje zza grobu o Deanie. Ona nie ma ciała! Gruczołów nie ma!

Sabina uniosła starannie wymodelowane brwi w wyrazie głębokiej dezaprobaty. Piotr poczuł się lekko zawstydzony. Nie miał nic, absolutnie nic, ale to nic przeciwko nieżywemu stanowi skupienia pani Zofii. Wręcz przeciwnie, sam ją wspierał w procesie stawiania sobie celów pośmiertnych i realizowania tychże. I jako że duchy pieniędzmi nie dysponowały, to teraz pani Zofia odpłacała mu w naturze. W bardzo przyzwoitej naturze, wypadałoby dodać, albowiem pani Zofia przez czterdzieści trzy lata swojego sześćdziesięciopięcioletniego życia pracowała w księgowości.

– Nie żałuj pani Zofii rozrywek, bo się obrazi i będziemy musieli znaleźć nową księgową – skarciła go wspólniczka.

– Nie żałuję, no ale to jest serial o dwóch facetach polujących na po… istoty nienormatywne. Jakby spotkali panią Zofię, toby ją wyegzorcyzmowali! I jaki risercz ty zamierzasz na tym serialu robić? Przecież nie jak zabijać po… istoty nienormatywne.

– Potwory – podsunęła życzliwie Sabina. – Ja rozumiem, że ty musisz swoim pacjentom wciskać te wszystkie pozytywne afirmacje, ale wiesz, że ja wolę nazywać rzeczy po imieniu. Plus nie jestem pewna, czy samoocenę obniżoną przez fałszywe przekonania dystrybuowane w popkulturze mogę uznać za czynnik psychofizyczny…

– Co?

– Robię ocenę ryzyka zawodowego – wyjaśniła wspólniczka. – Łowcy potworów to jest bardzo istotny czynnik biologiczny mogący zagrozić, ekhm, istotom nienormatywnym zatrudnionym na stanowiskach, gdzie mają kontakt z normatywnymi. Na przykład nam.

Piotr niemalże zobaczył, jak w ścianie obwieszonej dyplomami otwierają się przed nim przysłowiowe wrota niebios, a za oknem, wraz z sygnałem pociągu, zabrzmiały mu pienia anielskie. Wszystko nagle stało się jasne, sensowne i akceptowalne. Sabina robiła dokładnie to, co robić powinna – pracowała.

Pięć lat wcześniej spotkali się przypadkiem na lokalnym festynie podczas konkursu jedzenia chałwy na czas. Sabina Piechota brała udział, a Piotr Strzelecki z chorą fascynacją i lekkimi mdłościami obserwował z boku, jak szczupła, blada brunetka w pięć minut pochłonęła kilogramowy blok. Potem jeszcze oblizała palce.

Złożył jej później gratulacje, wymienili parę frazesów, zaczęli ostrożnie gadać o życiu, aż skończyło się na założeniu razem firmy. Oboje byli… nienormatywni. Piotr miał magisterkę z psychologii, smętnie przeglądał ogłoszenia w internecie i próbował nieskładnie odpowiedzieć sobie na pytanie, jak wiedzę teoretyczną przyłożyć do prawdziwego życia, zwłaszcza jeśli nie jest się tak po prostu człowiekiem. Sabina miała tytuł technika BHP, foch na rzeczywistość i aktualnie sprzedawała truskawki spod parasola przed dyskontem. Z poprzedniej pracy wyleciała z hukiem za nieortodoksyjne podejście do zabezpieczania stanowisk pracy. Kierownik nieżyczliwie podszedł do posrebrzania klamek w celu uchronienia nocnej zmiany przed wampirami. Piotr w sumie mu się nie dziwił, w Brzegu wampirów nie było, a jeśli jakiś by się przejazdem zaplątał, to raczej poszedłby do klubu albo na stację benzynową, a nie na halę produkcyjną.

Kiedy rozmowa zeszła już na te klamki, zaczęli gadać o tym, jak czasem trudno jest się odnaleźć w życiu i w pracy, że miasto, rynek, ba, rzeczywistość nie jest dopasowana do potrzeb nieczłowieka, i naprawdę, ale to naprawdę trudno mieć te dwadzieścia parę lat i cały świat – podobno – u stóp. I że ktoś powinien coś z tym zrobić. To było na jakimś koncercie w Herbaciarni, desperadosy obficie przybywały do stolika, aż w pewnej chwili, Piotr pamiętał to jak przez delikatną alkoholowo-hałaśliwą mgiełkę, Sabina uniosła brwi, czknęła i oznajmiła: „Nie licz na to, frajerze”. A on, bogaty w wiedzę o motywacji, świeżo po lekturze którejś książki dającej odpowiedź na pytanie, jak w pięciu prostych krokach zostać bogatym, szczęśliwym i spełnionym, poderwał się i zakrzyknął, że nie będzie na nikogo liczył i sam z tym coś zrobi.

Miesiąc później Sabina pisała już do Urzędu Pracy wniosek o dotację, a jeszcze zanim rok się skończył, mieli swoje własne przedsiębiorstwo doradczo-konsultingowo-szkoleniowo-behapowsko-coachingowe, celujące z usługami w bardzo specyficzną grupę demograficzną. Piotrowi dwa lata zajęło otrząśnięcie się z szoku, że naprawdę to zrobili, a potem minęły jeszcze cztery, nim przyjął do wiadomości, że odnieśli oszałamiający sukces.

– …No i z łowcami sprawa jest prosta: czynnik biologiczny, jak w pysk strzelił, makroorganizm. Czynniki psychofizyczne i znaczący wzrost stresu są do dupy, ale przynajmniej łatwe do zakwalifikowania. Oberwanie kołkiem osikowym to oczywiście czynnik fizyczny. Mam tylko problem ze srebrem i z czosnkiem – mówiła dalej Sabina, absolutnie obojętna na wrota niebios i olśnienia Piotra. Taka już niestety była, przyziemna i praktyczna aż do bólu. – Endeescha i endeespe nie mam jak policzyć.

– Endeescha?

– En De Es Ce Ha. Największe dopuszczalne stężenie chwilowe. I największe dopuszczalne stężenie pułapowe. No wiesz, po ilu kostkach czekolady się uśmiechniesz, po ilu ząbkach czosnku wampira szlag trafi – wyjaśniła, wyrzucając pilniczek do kosza. Zużył się raz-dwa, jak zwykle, ale Piotr nigdy nie miał serca jej zaproponować, żeby zamiast do drogerii chodziła do marketu budowlanego po pilniki do metalu. – Żaden z tych bladych dupków nie był skłonny się poświęcić dla nauki, a przecież badań na zwierzętach przeprowadzić się nie da!

– Badania na zwierzętach są ogólnie do kitu. – Wspólnik uznał, że dobrze jej o tym przypomnieć. Tak na wszelki wypadek. Sabina miała bardzo… liniowy tok myślenia.

– A to swoją drogą – zgodziła się Piechota. – Poza tym zwykła świnka morska i tak by nie wystarczała. Trzeba by ją zmienić w wampira. Świnki morskie nie są chyba podatne, króliki i szczury raczej też nie… Wyobrażasz sobie, co by było, jakby się je dało zmienić w wampiry? Gryzoniokalipsa brzmi jak tytuł naprawdę kiepskiego filmu. I w tym filmie te gryzonie na pewno by się rzucały na roznegliżowane panny, a nie siedziały w klatkach i były poddawane badaniom w celu ustalenia norm! – dodała, wyraźnie sfrustrowana i rozczarowana współczesną sztuką kinematografii i brakiem filmowych odniesień do szarej, brutalnej i nienormatywnej rzeczywistości.

– A co innego mogłabyś zrobić, żeby zdobyć tę informację? – Zanim Piotr zdołał się opanować, odezwała się w nim wrodzona empatia połączona z nawykami zawodu wykonywanego. Nie zdążył ugryźć się w język i zaraz tego pożałował.

Sabina w zamyśleniu okręciła wokół palca kosmyk ciemnych włosów.

– Mogłabym złapać jakiegoś wampira i sama poeksperymentować. Oczywiście to nie byłaby próbka miarodajna. Ewentualnie namówić klienta na zrobienie pomiarów, on wygląda na takiego, co ma jakieś szemrane interesy, może zamiast nogi w cement to twarz w czosnek…?

– Nogi w cement? – powtórzył nieco osłabiony jej tokiem myślenia Piotr.

– No wiesz, jak to w mafii.

Wziął głęboki wdech, przysunął sobie krzesło obite turkusową tkaniną i usiadł dokładnie na wprost swojej wspólniczki. Ujął jej dłonie.

– Sabino… – powiedział delikatnie, ale stanowczo, patrząc jej prosto w oczy. – Nie.

– Piotrze – westchnęła.

Przysunęła się bliżej, tak że ich twarze dzieliło tylko kilka centymetrów. Też spojrzała mu w oczy; całą sobą promieniowała powagą, skupieniem i dawała do zrozumienia, że to jest właśnie to, ta chwila, ten moment, a nawet Moment. A potem mrugnęła wewnętrzną powieką.

Piotr wydał z siebie pisk wysokiej częstotliwości, niegodny sobowtóra amanta polskiego kina, i zleciał z krzesła, o włos mijając doniczkę z kalateą. Na szczęście siedzieli w jego gabinecie, gdzie na podłodze rozłożony był miękki, puchaty dywan, który miał dawać odwiedzającym poczucie bezpieczeństwa, komfortu i beztroskiej radości. Aktualnie pełnił funkcję warstwy amortyzacyjnej pomiędzy podłogą a kością ogonową Piotra i trzeba było przyznać, że sprawdzał się w tej roli znakomicie.

Sabina półleżała w fotelu i śmiała się tak bardzo, że aż wymachiwała w powietrzu chudymi nogami.

– Zawsze się na to nabierasz, no normalnie zawsze!!!

– Zrób ocenę ryzyka zawodowego na moje stanowisko i wpisz tam samą siebie jako czynnik biologiczny – zaproponował, nie po raz pierwszy zresztą.

– Zatrudnij się najpierw u kogoś – odparowała. – Przedsiębiorca może się narażać do woli na własne ryzyko, a ty, mój drogi, jesteś rekinem lokalnego biznesu.

– Byłbym ci niesamowicie wdzięczny, gdybyś mi o tym przypominała w inny sposób. – Piotr podniósł się z dywanu i krytycznie ocenił stan spodni i koszuli. Nie pomięły się specjalnie, spokojnie mógł w nich iść na spotkanie z klientem.

– Nie musisz dziękować, nie ma to jak dawka motywacji na początek pracowitej nocki. – Sabina też wstała. – Zbieram się, na dwudziestą drugą muszę być we Wrocławiu.

– To szkolenie dla kultystów? – przypomniał sobie Piotr. Specjaliści od ofiar i rytuałów byli dziwnie niechętni terminom ustalanym w godzinach dziennych.

– Dbałość o narzędzia – przytaknęła Sabina. – Zarąbiście płacą. Jeśli ich jacyś lokalni Winchesterowie nie wybiją, to zrobię im jeszcze cykl na temat oświetlenia stanowiska pracy. Jakby jeszcze ze dwa kulty się gdzieś w okolicy pojawiły, tobym mogła nadpłacić kredyt. A ty co, na cmentarz?

Nietrudno było zgadnąć, bo Piotr miał już w niebieskiej torbie z ikei swój tradycyjny cmentarny ekwipunek: składany fotel, parasolkę, na wypadek gdyby padało, sól, na wypadek gdyby klient był awanturujący się, i gaz pieprzowy, na wypadek napotkania przypadkowych ekshibicjonistów i hien cmentarnych.

– Mam sesję z Rybalczewskim.

– Myślałam, że z nim już skończyłeś.

– Ja też, ale zamiast przejść na tamtą stronę, znowu zaczął straszyć żonę. – Piotr rozmasował sobie skronie. Miał niekiedy wrażenie, że Rybalczewskiemu przydałby się nie coach, tylko właśnie jeden z braci Winchesterów. Oczywiście nigdy, ale to nigdy nie powiedziałby tego głośno.

Mina Sabiny świadczyła o tym, że nie musiał.

– Pani Zofia mi te DVD w koszty wrzuci. A ja ci pierwszy sezon zostawię na później. Obejrzyj sobie, jak wrócisz. Wiesz, tak dla rozluźnienia i odreagowania. Tymczasem!

Odwróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia. Słyszał, jak postukuje czarnymi szpilkami po panelach w korytarzu łączącym ich pokoje. Panele były kompromisem. Piotr chciał wykładziny w kojącym kolorze, Sabina optowała za łatwo zmywalnym gumoleum. W końcu zgodzili się oboje na sosenkę w promocji.

Psycholog zerknął na zegarek. Miał jeszcze co najmniej półtorej godziny, zanim ściemni się na tyle, żeby jego obecność na cmentarzu nie wzbudzała niezdrowego zainteresowania normatywnych. Sabina zgodnie z zapowiedzią zostawiła mu na biurku pudełko z serialem, ale uznał, że oglądanie ludzi zawodowo wybijających takich jak on i takich jak jego irytujący klient nie wprawi go w odpowiedni nastrój.

W szufladzie biurka miał ostatnio nabyty kryminał. Schował go, żeby Piechota nie miała okazji nabijać się z jego zamiłowania do powieści detektywistycznych. Akcja książki działa się w Opolu i okolicach i Piotra przeszywał miły dreszczyk lokalnego patriotyzmu za każdym razem, gdy rozpoznawał opisane miejsca. Przez chwilę się wahał – dreszczyk przyjemności był absolutnie pozytywny, ale kryminał zaliczał się do brutalnych. Taka lektura mogła nie sprzyjać osiągnięciu duchowej równowagi, zwłaszcza w przypadku kogoś, kto miał jej niejako z definicji niedostatek.

Ostatecznie zdecydował się na napar ze swojej autorskiej mieszanki ziół, opartej na melisie i tarczycy bajkalskiej, którego wątpliwym smakiem rozkoszował się przy akompaniamencie przejeżdżającego tuż za oknami Intercity. Korzystając z nieobecności Sabiny, odpalił jeszcze lawendowe tealighty z Lidla. Kobieta miała węch jak trzy psy tropiące i twierdziła, że lawenda wzbudza w niej agresję, a świeczki odpalane w biurze ranią jej duszę behapowca. Piotr był absolutnie pewien, że Sabina duszy co prawda nie ma, ale agresję owszem, i to w nadmiarze, więc w najniższej szufladzie biurka, pod teczką z artykułami z psychologii pozytywnej, trzymał swoje zakazane przyjemności zamknięte szczelnie w pudełku śniadaniowym i wyciągał je tylko wtedy, gdy był sam.

Kiedy pociąg odjechał, żegnając się donośnym sygnałem, Piotr włączył jeszcze nagranie mongolskiego śpiewu gardłowego w wykonaniu jakiegoś pasjonata spod Krapkowic. Jego matka od lat była bez reszty zaangażowana w kwestie duchowości, mistycyzmu i nie wiadomo czego jeszcze (nie słuchał zbyt uważnie, ale był skłonny obstawiać kontakt z naturą albo ze swoim wewnętrznym przewodnikiem – w końcu znał własną matkę nie od dziś). Wręczyła mu płytę po ostatniej czwartkowej kolacji. Strzelecki był pewien, że jeśli chodzi o muzykę relaksacyjno-medytacyjną, to jego rodzicielka zaopatrywała w nią cały powiat, a może i całe województwo. W letnie wtorki urządzała w ogródku wieczorki relaksacyjne, podczas których aktywne seniorki, natchnione pracownice biurowe i znękane matki małych dzieci rozkoszowały się puszczoną na full z głośników medytacyjną listą przebojów. Piotr podejrzewał, że samouk z Krapkowic miał na niej zapewnione pierwsze miejsce, przynajmniej dopóki zgnębieni sąsiedzi nie poproszą o zmianę repertuaru.

Po godzinie spędzonej w oparach marketowej lawendy musiał własnej matce przyznać, że była najlepszą w regionie dilerką muzyki specyficznej. Miał nieśmiałą nadzieję, że to było wszystko, czym dilowała. Miejscowi kryminalni chyba podzielali jego naiwną wiarę, albo mieli głęboką awersję do mongolskich śpiewów gardłowych, bo dotąd Brzezina nie pojawiła się na paskach informacyjnych wiadomości i Piotr liczył na to, że tak zostanie.

Wyłączył muzykę, zgasił świeczki, wywietrzył biuro i umył kubek po ziółkach. Za oknem stukotał osobowy do Wrocławia. Najwyższy czas iść na cmentarz.

Na szczęście Rybalczewskiego pochowano na cmentarzu komunalnym przy Makarskiego. Teren był rozległy, na skraju miasta, z parkingiem – komfort prowadzenia sesji z klientem był o wiele większy niż na starym cmentarzu przy Ofiar Katynia. Tam nie dość, że nekropolię wciśnięto między zabudowania mieszkalne (a doprawdy nic tak nie psuło atmosfery zrozumienia, zaufania i terapeutycznych postępów jak czatujący w oknie sąsiad z lornetką), to jeszcze często wizytowała ją lokalna żulernia, bo sklep całodobowy znajdował się nieopodal głównej bramy. No i z parkowaniem też nie było łatwo, a zasuwanie przez pół miasta, nawet tak niewielkiego jak Brzeg, z wypchaną torbą z Ikei nie stanowiło może dla Piotra wyzwania kondycyjnego, ale bagaż był nieporęczny i zwracał niepotrzebną uwagę. O wiele lepiej wrzucić go do bagażnika renóweczki i zajechać na miejsce komfortowo, jak na rekina lokalnego biznesu przystało.

Nieopodal nowszego cmentarza też znajdowały się osiedla, a na wprost, po drugiej stronie ulicy, ogródki działkowe, ale w godzinach późnowieczornych mało kto kręcił się w okolicy. Parking przy ogródkach działkowych był pusty, do tego słabo oświetlony, więc renóweczka nie rzucała się specjalnie w oczy. Oczywiście cmentarną bramę spięto łańcuchem, lecz dla Piotra nie stanowiło to problemu – mógł przez nią spokojnie przeleźć w tę i z powrotem dziesięć razy, nawet by się nie zdyszał, ale ponieważ był nieczłowiekiem cywilizowanym, już dawno dorobił sobie klucz. Co prawda pewne utrudnienie stanowił fakt, że aktualny dozorca nie trawił go wręcz organicznie; nie to co poprzedni, niestety już od ponad roku przebywający na zasłużonej emeryturze. Strzelecki z lekkim rozrzewnieniem wspominał dawne czasy, kiedy na początku swojej drogi sam szukał klientów. Sabina wyczytała u Pratchetta o zombie wygłaszającym płomienne przemowy na nekropoliach w nadziei, że jego wpółmartwi postanowią powstać, i uznała, że to supersposób promocji. Piotr miał pewne obawy, czy literatura fantastyczna jest dobrym źródłem technik marketingowych, ale ponieważ i tak cały czas odnosił wrażenie, że porywają się z motyką na słońce, księżyc, gwiazdy i nawet Drogę Mleczną, zgadzał się na wszystko. W końcu gorzej być nie mogło, a lepiej robić cokolwiek, niż siedzieć na tyłku i czekać, aż samo się zacznie dziać.

Laminowane wizytówki w przyjaznym, lawendowym kolorze zachęcały zagubionych do odnalezienia nowej drogi razem z magistrem Strzeleckim, psychologiem, coachem, trenerem nienormatywności i doradcą post mortem. Aż żal było je wciskać w szczeliny nagrobków, ale Sabina miała już przygotowaną mapę z zaznaczonymi wszystkimi cmentarzami w promieniu pięćdziesięciu kilometrów i pełny bak w swoim starym tico.

Po trzech miesiącach Piotr musiał przyznać, że Pratchett był geniuszem marketingu. Dzięki wizytówkom młody psycholog zyskał dziesięciu klientów – w tym trzech, ku swojemu szczeremu zaskoczeniu, normatywnych. Nawet teraz, mimo że od marketingowej akcji cmentarnej minęło prawie sześć lat, zdarzał się ktoś, komu w ręce wpadła wypłowiała wizytówka i kto chciał znaleźć swoją drogę razem z magistrem Strzeleckim.

A sam magister zdążył przez te lata zamienić jeansy i T-shirt na eleganckie spodnie i koszulę obowiązkowo w jasnym, pastelowym kolorze, rozdeptane vansy na mokasyny, a łatwego w utrzymaniu jeżyka na fryzurę, którą Sabina określiła mianem średnio wczesnego Beckhama.

Całym sobą emanował poczuciem bezpieczeństwa, spokoju, obiektywizmu, akceptacji i neutralności. I odczuwał niesamowitą satysfakcję za każdym razem, gdy spoglądał w lustro. Lubił sobie wyobrażać, że taką samą satysfakcję poczułby, gdyby któregoś dnia spotkał własnego ojca i spojrzał mu prosto w oczy, rzucając niewerbalne: „Zobacz, jak daleko zaszedłem, zobacz, jaki jestem inny niż ty”, ale poczucie realizmu kazało mu przyznać, że gdyby do tego spotkania faktycznie kiedykolwiek doszło, to Piotr zmykałby, aż by się kurzyło, żeby schować się za plecami Sabiny.

Starannie zamknął za sobą kłódkę na bramie cmentarza – łańcuch spinający oba skrzydła nie zniechęcał amatorów nocnej konsumpcji wspomagaczy alternatywnej rzeczywistości ani pospolitych złodziei wieńcowo-zniczowych, ale otwarta brama mogła zaalarmować kogoś z porządniejszych mieszkańców wracających z drugiej zmiany albo skłonić nowego stróża, żeby w końcu zrobił coś racjonalnego – na przykład wymienił zamek.

O tej godzinie cmentarz były cichy i ciemny, nie licząc pojedynczych zniczy tlących się na grobach. Strzelecki przeszedł alejkami w stronę nowszej części. Rybalczewski opuścił ziemski padół trzy lata temu i rodzina szarpnęła się na solidny, porządny nagrobek. Taki, że kolejne pokolenia, gdyby zabrakło innych powodów do rodowej dumy, zawsze mogły ją czerpać z tego, że przodek leży pod prawie toną upiornie drogiego granitu. Oczywiście odkąd niedoszły senior rodu pojawił się w swojej dopiero co zmarłej osobie na stypie w restauracji, by skrytykować rodzaj czcionki na szarfach pożegnalnych, rodowa duma jakby sklęsła i już nikt o niej nie wspominał. A kiedy nieboszczyk wygłosił tyradę na temat swoich oczekiwań w kwestii absencji brokatowych zniczy i rodzaju napisu na płycie nagrobnej, jeszcze zanim stypa się skończyła, to świeża wdowa już ściskała w spoconej dłoni lawendową wizytówkę podrzuconą jej przez doświadczonego życiem kelnera. Zadzwoniła, gdy świętej pamięci mąż zajrzał dwie noce później i obsobaczył ją za brak ulubionej mielonki w lodówce.

Doradzanie umarłym zawsze łączyło się dla Piotra z pewnym dylematem etycznym. Z jednej strony sponsorem całego przedsięwzięcia była zwykle pogrążona w żalu rodzina, której cel często dawało się zamknąć w pięciu słowach: „Niech nas zostawi w spokoju”. Niejednokrotnie dochodziły słowa szóste i siódme, zwykle niecenzuralne. Z drugiej strony klientem i pacjentem był zwykle duch, próbujący się odnaleźć w pozbawionym gruczołów, hormonów i celów doczesnych po-życiu.

W przypadku Rybalczewskiego konflikt rysował się bardzo wyraźnie: wdowa miała nadzieję na długie lata zasłużonego spokoju, a zeszły z tego świata mąż czuł potrzebę zatroszczenia się o pozostawioną rodzinę, rzecz jasna w sposób, który sam uznawał za stosowny. Rodzina marzyła, żeby szanowny nieboszczyk zatroszczył się o siebie samego, najlepiej na innym poziomie egzystencji duchowej.

Teściowa Rybalczewskiego, zażywna dziewięćdziesięciolatka, wyznała wręcz, że co prawda odkładała już na pogrzeb, ale zmieniła zdanie. Ma zamiar żyć jeszcze z dziesięć lat albo i dłużej, bo perspektywa zejścia z tego świata i utknięcia w charakterze ducha w towarzystwie ukochanego zięcia przeraża ją niemożebnie. Dziesięć lat wydało jej się w miarę rozsądnym terminem na to, by ten sympatyczny młody człowiek, jak nazywała Piotra, przekonał drogiego Aleksandra do podążenia za światłem.

Na wieść o dziesięciu latach jej córka dostała obłędu w oczach i zaczęła szukać egzorcystów. W trzy miesiące nauczyła się obsługiwać wyszukiwarkę internetową na mistrzowskim poziomie, w oknach powiesiła łapacze snów, pod parapetem wysypywała sól, a do tego, zgodnie z zasadami feng shui, w kącikach miłości, rodziny i rozwoju duchowego ustawiła suche kwiaty w nadziei, że informacje wyszukane w sieci są prawdziwe i martwe roślinki umieszczone we właściwych miejscach szkodzą relacjom małżeńskim. Przy okazji zdemaskowała trzech szarlatanów i w wydatny sposób przyczyniła się do rozbicia piramidy finansowej działającej pod przykrywką stowarzyszenia rozwoju duchowego. Opolska komenda policji wręczyła jej nawet dyplom, a na fejsbuku pogratulował jej sam burmistrz.

Tylko cóż z tego, skoro jej mąż nadal regularnie ją wizytował, by wtrącić swoje trzy grosze.

Sympatyczny młody człowiek, w którym pokładała swoją ostatnią nadzieję, właśnie rozstawiał krzesełko turystyczne obok nagrobka rodziny Rybalczewskich. Noc była ciepła i przyjemna; z jednej strony cmentarza dochodził szum silników aut przejeżdżających po obwodnicy, po drugiej stronie miasto już zasypiało.

Strzelecki najchętniej poczytałby książkę albo chociaż posłuchał muzyki, ale odpalanie latarki na cmentarzu nie było najlepszym pomysłem. Nakładanie słuchawek z kolei wydawało mu się nietaktem wobec oczekiwanego klienta. Pozostawało mu tylko siedzieć, oddychać głęboko i powoli, rozmyślać o niczym i czekać, aż Aleksander Rybalczewski raczy się objawić w całej swojej pośmiertnej krasie.

*

Pierwsze, co zrobiła Sabina, kiedy ich radosne, spontaniczne i nieprzemyślane przedsięwzięcie zaczęło w końcu przynosić zyski, to wymiana auta. Jak tylko było ją stać, sprzedała tico i kupiła stare, bo stare, ale bmw.

Pasowało do jej osobowości, a poza tym nikt się po niej nie spodziewał używania kierunkowskazów – i dobrze, zawsze miała problem z odróżnianiem lewej strony od prawej. Właściwie ze świateł to najchętniej używałaby tylko długich, żeby poganiać na autostradzie ospałych kierowców, nie dość szybko zjeżdżających z lewego pasa.

Bmw obowiązkowo wyposażone zostało w system nagłaśniający i odpowiedni odtwarzacz. W drodze do Wrocławia towarzyszył jej na ten przykład Phil Collins, który jak zwykle stanowił podkład muzyczny do jej ulubionej fantazji. Wyobrażała sobie, że są na koncercie Phila, ona i on. Z głośników leci Something Happened on the Way to Heaven, a Jacek patrzy jej prosto w oczy i swoim cudownym, głębokim, radiowym głosem zapewnia ją, że chociaż mieli swoje problemy, głównie księgowe, to on jest po jej stronie, zawsze i wszędzie.

Piosenka się skończyła, zabrzmiała perkusja i Phil zaczął Dance Into the Light. W tym momencie fantazja Sabiny boleśnie się urywała. Piechota za nic nie potrafiła sobie wyobrazić, jak Jacek Majewski tańczy. W głębi duszy podejrzewała, że pracownicy skarbówki w ogóle nie są zdolni do zachowań tak wyluzowanych. Oczywiście nigdy nie miała okazji się o tym przekonać – mieli już dwie kontrole, ale Piotr zaraz przy pierwszej załapał, co się święci, i twardo nie zostawiał jej samej z inspektorem. Podobno dla dobra firmy i jej osobistego też. Sabina, niezrażona, sypała aluzjami i coraz mniej zawoalowanymi sugestiami, ale Majewski albo był tępy jak bania, albo absolutnie niezainteresowany. Tak czy inaczej, złamał jej serce.

W ramach zemsty na Piotrze, który jej niczego nie ułatwiał, a wręcz utrudniał, przez tydzień puszczała zapętlone What Becomes of the Brokenhearted w wykonaniu tego gościa z Gry o tron. Strzelecki Gry nie trawił, jak zresztą wszystkiego obficie okraszonego seksem i przemocą, więc w mniemaniu Sabiny zemsta była podwójna.

Przy dźwiękach Easy Lover (puszczała to w swoim gabinecie podczas obu kontroli, a Majewski twardo nie łapał podtekstu!) dojechała do centrum Wrocławia. O tej porze korków już nie było, za to miejsc do parkowania pod dostatkiem. Sabina zawsze, jeśli tylko mogła, wybierała parkingi podziemne – był to jej hołd dla wszelkich horrorów, thrillerów i kryminałów, w których w takich właśnie miejscach kogoś mordowano albo chociaż porywano. Nigdy jeszcze nie miała przyjemności być świadkiem takiej sytuacji, ale dziewczyna mogła sobie pomarzyć, prawda?

Poza tym kiedy szła w szpilach przez puste, podziemne przestrzenie, echo było po prostu obłędne.

Tym razem stanęła pod Narodowym Forum Muzyki, wyciągnęła z bagażnika torbę z materiałami na szkolenie i postukując obcasami przy każdym stanowczym kroku, ruszyła w stronę ulicy Świętego Antoniego.

Portier w pasażu od jakiegoś czasu nie dziwił się już, że ktoś wynajmuje sale konferencyjne o takiej porze. Kiedyś, gdy zamaszyście podpisywała odbiór kluczy na hasło „Piechota, PS Professional Business Consulting”, zapytał ją o nietypową godzinę. Sprzedała mu gadkę o zalatanych yuppie i hippie i rzuciła, że tak jak hipermarkety i siłownie, firmy szkoleniowe też muszą się w dzisiejszych zabieganych czasach przestawić na dwudziestoczterogodzinną gotowość do pracy. Pokiwał głową z szacunkiem i orzekł, że z niej jest prawdziwa kobieta pracująca.

Sabina bardzo lubiła szacunek, więc pasaż stał się jej ulubioną miejscówką na szkolenia. Miała tam wszystko, co zapewniło jej dobry humor już od wejścia: podziemny parking jak z horroru, uprzejmego portiera i salę pełną spragnionych wiedzy owieczek w czarnych ciuchach. Niektórzy mieli nawet brody, a jeden pentagram wytatuowany na czole. Wszyscy patrzyli na nią spode łba, gdy postukując szpilkami, przemierzała salę. Istnieli szkoleniowcy, którzy hołdowali zasadzie pojawiania się na kursach przed czasem, Sabina jednak do nich nie należała – za bardzo lubiła efektowne wejścia. Ona też ubrała się na czarno – czarny garnitur był w sam raz na takie szkolenia, oczywiście zestawiony z bluzką w jaskrawym kolorze. Sabina, blada i ciemnowłosa, odziana tylko w czerń, mogłaby uchodzić za klona Morticii Addams. A to nie był dobry look dla profesjonalistki w jej branży.

Postawiła na biurku torbę tak energicznie, że zawartość aż podskoczyła i zabrzęczała.

– Witam wszystkich – powiedziała i uśmiechnęła się promiennie. – Nazywam się Sabina Piechota i będę dziś państwa szkolić z zakresu bezpieczeństwa i higieny pracy przy rytuałach okultystycznych i pokrewnych.

*

Było już koło północy, gdy Aleksander Rybalczewski objawił się, prezentując szyk pozagrobowy w postaci klapek Kubota, białych skarpetek i krótkich spodenek, znad których wylewał się pokaźny bandzioch. Pochodzenie tej imponującej opony zdradzało przynajmniej częściowo logo kompanii piwowarskiej na przyciasnej koszulce.

Strzelecki miał absolutną pewność, że rodzina na pewno nie pochowała nieboszczyka w takim odzieniu, ale projekcje astralno-duchowe mało zwracały uwagę na to, jak postrzegali je inni, za to bardzo mocno były przywiązane do swojego własnego mentalnego wizerunku.

Kiedyś Piotr całkiem poważnie zastanawiał się, w jakiej postaci on sam by się pojawił, gdyby był duchem, ale jego rozterki ukróciła Sabina, z którą nieopatrznie się nimi podzielił.

– Byłbyś pingwinem – wyjaśniła mu dobitnie. – Astralnym pingwinem zen z zezem zbieżnym.

Wizja własnej pośmiertnej osoby jako uduchowionego pingwina wstrząsnęła Strzeleckim do tego stopnia, że na zawsze porzucił takie rozważania.

Chociaż, jak nieprofesjonalnie przyznawał sam przed sobą, lepszy pingwin niż rozdeptane klapki z bazaru.

– Dobry wieczór, panie Aleksandrze! – przywitał się, po czym uśmiechnął szeroko i profesjonalnie do ducha.

Rybalczewski zerknął na niego spode łba.

– Znowu ty.

– Jak zawsze jestem tu, gdy mnie pan potrzebuje. – Na cmentarzu pełno było podsłuchujących pośmiertnie uszu i dla dobra interesu lepiej rzucić jednym czy dwoma sloganami.

Niestety, z racji tychże licznych świadków wrzaśnięcie na Rybalczewskiego: „Współpracuj, kretynie, bo żona cię wyegzorcyzmuje!” absolutnie nie wchodziło w grę. Piotr wziął głęboki wdech i wyobraził sobie, jak złość i irytacja uchodzą z niego basowym chrząknięciem, niczym muzyka z gardła mongolskiego śpiewaka.

– Ja cię nie potrzebuję. Ja potrzebuję, żeby się mnie wszyscy, do cholery, zaczęli słuchać – oznajmił urażony Rybalczewski, pocierając nerwowo wąsa.

– Czy dobrze rozumiem, że chciałby pan być dla innych autorytetem?

– Tak! A oni wszyscy w ogóle nie chcą mnie słuchać!

Piotr dyskretnie zmienił pozycję, rozsiadając się na krzesełku. Zapowiadała się długa, zapewne kompletnie nieproduktywna noc.

– Kiedy mówi pan wszyscy, kogo ma pan na myśli?

– No wszystkich! – warknął wyraźnie sfrustrowany Rybalczewski. – Bożena, Tadzio i Natalka, matka Bożeny, nawet Zygmunt, panie, ile ja z Zygmuntem browców na rybach obaliłem! A teraz on na mój widok piska jak, kurka, zdechnięta dętka od roweru i zapitala, aż mu się sadło trzęsie. A zapuścił się, panie, kiedyś to był chłop, baby się za nim oglądały, a teraz ta jego Jadźka go zostawiła, pojechała na opiekę do Niemiec i sobie tam kogoś innego znalazła. Poszłem go wesprzeć, jak dobry kolega, a ten mi tu piska i nogi prawie mu z dupy powypadają, tak nimi przebiera…

Strzelecki przechylił głowę na bok i uniósł brwi z zainteresowaniem. Rybalczewski się rozkręcał, a Piotr wynotowywał sobie listę tematów, do których warto byłoby jeszcze wrócić. Już dawno pogodził się z tym, że klient nie tylko jest „niecoachowalny”, lecz także nie nadaje się na terapię (Sabina twierdziła, że osobniki bez gruczołów z definicji są „nieterapizowalne”, ale straciła wszelką wiarygodność przy astralnych pingwinach). Piotr podejrzewał bardzo mocno, że żona i teściowa, główne sponsorki tych uroczych spotkań, też o tym wiedziały, a wiarę w potęgę psychologii symulowały tylko dlatego, żeby po pierwsze Rybalczewski wylewał swoje żale, frustracje i niezadowolenie na terapeutę, po drugie dlatego, żeby móc w spokoju szukać porządnego egzorcysty.

Etyka zawodowa trochę kłuła Strzeleckiego w sumienie, ale ugiął się pod siłą argumentów dwóch zdesperowanych klientek i pani Zofii, która jeszcze z czasów swojego życia pamiętała Rybalczewską jako miłą i przyjazną dziewczynę, oraz własnej wspólniczki, która uważała, że dobrze jest mieć sojusznika w agencie ubezpieczeniowym.

I teraz Piotr, dławiąc swe sumienie, popiskujące niczym uciekający Zygmunt wędkarz, słuchał wynurzeń nieboszczyka Aleksandra, bo Sabina miała zaszczepioną kulturowo postsocjalistyczną skłonność do załatwiania wszystkiego po znajomości i uważała, że jeśli rzuci go na żer Rybalczewskiemu, to będzie miała lepsze warunki w polisie. I nie dość, że on sam dobrowolnie uległ jej naciskom, to tę cholerną polisę firmową rzeczywiście mieli tip-top do kwadratu…

– Panie Aleksandrze, porozmawiajmy o pana emocjach. Jak pan się czuł, kiedy żona nazwała pana „siłą nieczystą”?

*

Sabina była w swoim żywiole. Już na samym początku szkolenia obstawiała, że knypek z pentagramem okaże się „klasowym błaznem”, który wątpliwej jakości żartami będzie próbował rozwalić cały kurs, i się nie pomyliła. Mogła sobie w duchu pogratulować lat doświadczeń, które w połączeniu z niezawodnym instynktem pozwalały jej rozpoznawać osobników problematycznych. Ten nie był nawet trójką w pięciostopniowej skali, w której jedynkę stanowiło: „Niech ktoś mu da chusteczkę, żeby przestał cały czas pociągać nosem, zabierze gumę do żucia i powie, żeby te ciastka ciamkał na przerwie, najlepiej z zamkniętą gębą”, a piątkę: „Przynieście mi na tacy jego głowę, a zwłoki rozjedźcie walcem, żebym mogła na nich wykonać autorską interpretację Jeziora Łabędziego, roboczo zatytułowaną Jezioro Stepujących Sępów”.

Po czwartym żarciku i następujących po nim heheszkach Sabina uśmiechnęła się słodko i przejechała paznokciem po tablicy. Kursanci wpierw się wzdrygnęli, słysząc niemiły dźwięk, a potem po raz drugi, widząc gładko wyżłobioną szramę.

Kierownictwo pasażu niekiedy zgłaszało pretensje o zniszczone mienie, ale ostatnio spokojniej niż na początku. W administracji już wiedzieli, że ubezpieczenie PS Professional Business Consulting pokrywa takie zniszczenia, i chociaż co jakiś czas przebąkiwali, że tablice magnetyczne byłyby praktyczniejsze, Sabinie zawsze udawało się zażegnać to niebezpieczeństwo ładnie skomponowanym przez Piotra mailem o tym, jak ceni sobie tradycyjną, klasyczną atmosferę pasażowych sal konferencyjnych i jak zachwyceni są nimi uczestnicy jej szkoleń.

– Użycie autoklawu gwarantuje higieniczne przygotowanie noża do następnego rytuału ofiarnego – perorowała Sabina, rozkoszując się stuprocentową uwagą struchlałej w odpowiednim stopniu widowni. – Usunięcie pozostałości biologicznych jest równie ważne, co pozbycie się osadów ektoplazmatycznych i spirytualistycznych…

– I to wszystko zapewni mi ten autoklaw? – upewnił się łysy kultysta z pierwszego rzędu. Kursant wszystkonotujący, spragniony wiedzy. Takich Sabina lubiła.

– Nie. Autoklaw służy tylko do dezynfekcji fizycznej, a do odymiania pozostałości spirytystycznych odpowiednio dobrana mieszanka ziół – przypomniała cierpliwie. – Przepis wraz z proporcjami znajdziecie państwo na piętnastej stronie materiałów. Oczywiście istnieją też wyspecjalizowane firmy zajmujące się sprzedażą gotowych mieszanek, jeśli ktoś z państwa chciałby namiary, proszę napisać do mnie maila po szkoleniu.

Omówiła jeszcze podstawowe postępowanie w przypadku zaczadzenia dymem z kadzideł, właściwe przechowywanie poświęconej kredy i zagrożenie wynikające z umieszczania flaszek z krwią niewiadomego pochodzenia w lodówkach z produktami spożywczymi. Na sam koniec zaanonsowała nadchodzące warsztaty z właściwego oświetlenia ołtarzy rytualnych. Nie znosiła szkoleń warsztatowych, ale cóż, rynek się ich domagał. Poza tym kursy praktyczne dla kultystów miały ten plus, że najbardziej przeszkadzającego kursanta można było na ochotnika obsadzić w roli ofiary rytuału. Zawsze istniała ta urocza możliwość, że któryś z pozostałych się zapędzi i zamiast symulować, dziabnie go starannie oczyszczonym i okadzonym sztyletem ofiarnym średnica fi dwadzieścia pięć, długość sześć i sześćdziesiąt sześć dziesiątych cala (ręczna robota kowala spod Lubartowa, gdyby kogoś interesował kontakt do niego, zawsze mógł napisać po szkoleniu maila do Sabiny). Do tej pory nie doszło jeszcze do zapędzenia się w dziabaniu, ale Piechota była cierpliwa. Czerpała też niesamowitą radość z samego oczekiwania na to, że kiedyś dojść do tego w końcu musi. Strzelecki byłby z niej dumny – tyle swego czasu jej ględził o psychologii pozytywnej, czerpaniu radości z małych rzeczy, dostrzeganiu pozytywów, i proszę! Była w tym lepsza od niego.

Kiedy ostatni kursant opuścił salę, Sabina pozbierała swoje rzeczy, zamknęła drzwi i odniosła kluczyk portierowi.

– Pan powie dyrekcji, że tablica znowu poszła. Tam już mają wszystkie dane z naszej polisy.

– Znowu? – zdziwił się starszy pan. To chyba już piąta. Co też oni na tych szkoleniach wyprawiali…

– Wie pan, be ha pe. Brutalny sport.

Sabina mrugnęła do niego zalotnie i wyszła, lekko wymachując skórzaną, wypchaną torbą, bardziej pasującą dziewiętnastowiecznemu medykowi niż współczesnej kobiecie sukcesu.

Cóż, wintydż był na czasie. Plus miała sentyment do tego gadżetu – cioteczna prababcia wyżarła pierwotnemu właścicielowi flaki za stodołą sąsiada. Mało wdzięcznie, biorąc pod uwagę, że wcześniej młodociany medyk pracowicie orędował przeciw przesądom i wykluczaniu niebogi ze społeczności na podstawie jakichś zabobonów. Pewnie żałował swojej pracowitości w tym względzie, gdy ten zabobon we własnej osobie go dopadł i zjadł. A we wsi faktycznie, przestali potem w cioteczną prababcię kamieniami rzucać. Nawet można by rzec, że im się całkiem w drugą stronę odmieniło – kłaniali się z daleka, obchodzili szerokim łukiem i dyskretnie podrzucali na próg co lepsze kąski, wychodząc widocznie z założenia, że złe podobne jest kotu i tam, gdzie żre, nieczystych działań czynić nie będzie.

Świat pełen był naiwnych, skonstatowała Sabina, wychodząc na dziedziniec. Kilka kroków dalej znalazła się już na jednej z głównych arterii Wrocławia. O szóstej rano było tu wręcz ironicznie pustawo. Jacyś nieliczni przechodnie, jakieś zabłąkane samochody. Piechota nabrała w płuca porannego, aczkolwiek niezbyt świeżego – jak na aglomerację przystało – powietrza. To było jej miejsce, to było miasto dla niej.

Jeszcze kilka lat i może wreszcie będzie mogła sobie pozwolić na kupno mieszkania we Wrocławiu. Albo jeszcze lepiej – domku na Biskupinie. W dzielnicy na tyle kameralnej, że osoby potrzebujące spokoju i dyskrecji czuły się tam idealnie. Wtedy mogliby też otworzyć biuro tu, na miejscu. Może nawet z własną salą szkoleniową…

Sabina lubiła marzyć, a jeszcze bardziej lubiła marzyć realnie. Nic tak nie poprawiało samopoczucia, jak wyjść na skąpane w nieśmiałym, porannym blasku słońca ulice miasta i wiedzieć, że cel jest już prawie w zasięgu. Jeszcze tylko kilka lat…

Uśmiechnęła się do siebie i sprężystym krokiem podążyła w stronę parkingu podziemnego. W pobliżu nie było żadnych radiowozów, więc tej nocy znowu nikogo tam nie zamordowano. Ale cóż, jak już powiedziano, Sabina lubiła marzyć.

2. Czwartek

Phil Collins, niezależnie od tego, jak wielkim uczuciem Sabina go darzyła, nie nadawał się na poranną jazdę. Phil był na piękne wieczory i gwiaździste noce. Przed siódmą najlepiej sprawdzało się coś żwawego. Na przykład latino. Ewka, jej najlepsza przyjaciółka, ostatnio słuchała tego non stop i Sabina, początkowo oporna, zaczęła się do tej muzyki przekonywać. O zgrozo, miała już nawet swoje ulubione kawałki.

Ricky Martin mógł sobie wyśpiewywać peany na cześć gorących plaż albo przepis na deser czekoladowy swojej babci, Sabinie było wszystko jedno, bo i tak nie znała hiszpańskiego. Najważniejsze, że dobrze się jej przy tym prowadziło. Raz-dwa znalazła się na wysokości znaków sygnalizujących zjazd z autostrady na Brzeg. Normalnie skręciłaby za bramkami w lewo i przejechała przez Owczary, żeby później Wrocławską dojechać do swojego już prawie spłaconego mieszkania przy Wileńskiej, ale miała ochotę na coś słodkiego. Skręciła więc w prawo, na drogę przez Żłobiznę. W ten sposób przejeżdżała obok cmentarza na Makarskiego, a potem trafiała na 1 Maja, gdzie była piekarnia czynna od siódmej. Co prawda sezon na jagodzianki – jedyny pozytyw tak głupiej pory roku jak lato – już się skończył, ale mieli babeczki ze śliwkami.

Sabina uwielbiała śliwki w każdej postaci.

Kiedy wjechała do Brzegu, jej uwagę zwróciły dwa radiowozy stojące na parkingu naprzeciwko cmentarza. Jak nic ktoś przyuważył w nocy Piotra. Nie pierwszy i nie ostatni raz, ale cieć cmentarny przez jakiś tydzień-dwa będzie latał z pianą na pysku i na zwiększonych obrotach. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że sesja terapeutyczna trwała na tyle długo, że Rybalczewski zdążył wylać swoje żale i na te dwa tygodnie da rodzinie spokój.

*

Droga do chwały, stwierdził filozoficznie posterunkowy Wojciech Antczak, usłana była wandalami. Licznymi, głośnymi, problematycznymi i oburzająco wręcz anonimowymi.

Brzeg zajmował czternaście kilometrów kwadratowych. Tylko. I albo miał nienaturalnie wysokie stężenie chuligaństwa na kilometr kwadratowy, albo ci z gminy Skarbimierz podrzucali swoich wandali na tę stronę obwodnicy. Istniała też trzecia możliwość – Antczaka dopadało zwątpienie i wypalenie zawodowe, ale tę opcję stanowczo wypierał. Był na to za młody, za ambitny, za inteligentny i w ogóle za.

Miał być jak Tommy Lee Jones w Ściganym, jak Hotch z Zabójczych umysłów, nawet jak wielbiony przez jego matkę Columbo, miał być czempionem, którego status potwierdza pieśnią sam Freddie Mercury, a tymczasem już na początku zmiany wylądował na cmentarzu w towarzystwie upiornego stróża.

Oczywiście zawód policjanta sprzyjał spotykaniu naprawdę, ekhm, oryginalnych obywateli. Bardziej odjechane historie mogli opowiedzieć chyba tylko ratownicy medyczni. Ale stać w czwartek o godzinie siódmej rano na cmentarzu komunalnym i słuchać, jak wiekowy sobowtór Festera Addamsa wspomina pogrzeb każdego z nieboszczyków spoczywających w grobach, które mijali, to było coś. Stary miał fenomenalną pamięć, trzeba mu to przyznać. Zdecydowanie nie miał za to zdolności oratorskich, chyba że w dziewiętnastym wieku, kiedy zapewne uczęszczał do podstawówki, a „yyy”, „eee” i „takżetentego” uchodziły za szczyt krasomówstwa.

Na szczęście z każdym kolejnym nagrobkiem zbliżali się do powodu wezwania. Już tylko trzydzieści metrów i jakieś pięćset milionów drętwych historyjek dzieliło Antczaka od nagrobka Aleksandra Rybalczewskiego.

Właściwie to brakuje tylko choinki, uznał posterunkowy w lekkim oszołomieniu.

Jeden jedyny grób równiutko jak od linijki obsypany był bielusieńkim śniegiem. Ledwo widać było tablicę z nazwiskiem i datami. Na wierzch zaspy ktoś położył wieniec świąteczny, taki do wieszania na drzwiach. Dołożyć iglaka i już można wyczekiwać Świętego Mikołaja.

– Że też to się nie topi… – zdziwił się Antczak. Co prawda wrześniowe poranki gorącem nie grzeszyły, ale temperatury były jeszcze na szczęście zdecydowanie dodatnie.

– Eee… Co ma się topić? – zdumiał się stróż. – To jest tenżetego sól.

Posterunkowy zerknął nieufnie najpierw na łysego stróża, potem na zaspę.

– Skąd pan wie?

– Spróbowałem. – Drugi Fester Addams wzruszył kościstymi ramionami.

Antczak poczuł przemożoną ochotę, by nader nieprofesjonalnie podrapać się po głowie. A poza tym wszyscy zdrowi? – miał ochotę zapytać. Jasne, pierwsza rzecz, jaką się robi, zobaczywszy nagrobek obsypany śnie… niezidentyfikowaną białą substancją, to kosztowanie jej. Chłopaki z narkotykowego toby na miejscu chyba padli, jakby o tym usłyszeli.

Z westchnieniem wyciągnął notatnik. Ktoś obsypał nagrobek górą soli. A potem jeszcze dołożył wianuszek. Strasznie pracowity wandal, do tego paker jak nic. Policjant mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy któryś z chłopaków spotykanych na siłowni nie ma dziwnych strongmeńskich zapędów. Nosić opony w polu czy pchać taczki z solą na cmentarzu… wagowo żadna różnica…

Pstryknął kilka zdjęć komórką. Chłopaki na komendzie nie uwierzą, jak im pokaże. Właściwie to dziwne, że nie było jeszcze żadnego dzieciaka ze smartfonem czy innym tabletem. Zwykle ledwie radiowóz nadjechał, w internecie już była pełna relacja fotograficzna. Ale może domorośli reporterzy śledczy albo jeszcze spali, szczęściarze, albo właśnie szli do szkoły.

Na wszelki wypadek pobrał próbkę niezidentyfikowanego białego proszku do analizy, a wianek spakował w plastikową torbę. Nikt się nie będzie bawił w badania, ale zawsze to wyglądało profesjonalnie i dawało społeczeństwu poczucie, że władza wykonawcza działa.

Już miał oznajmiać, że można ten cały bałagan posprzątać, kiedy coś przykuło jego wzrok w śnieżnej bieli. Czubkiem buta rozgarnął sól i podniósł wymiętą, sztywną karteczkę w majtkowofioletowym kolorze.

Znajdźmy razem nową drogę! – zachęcała ozdobna kursywa. Pod spodem, już bardziej znośną czcionką, podpisany był niejaki magister Piotr Strzelecki, psycholog, coach, trener nienormatywności i doradca post mortem.

– Yyy, to ten tentego zbok – rzekł stróż, strzelając w stronę wizytówki spojrzeniem tak pełnym nienawiści, że aż dziwne, że nie spłonęła z miejsca na popiół. – Pęta się po cmentarzach od paru lat, yyy. Stary Józef go wpuszczał, głupi dziadyga.

– Wpuszczał?

– Taaa. Na cmentarz. Yyyyy, na Starobrzeską też. Po okolicy też jeździł, tentego, nawet w Nysie bywał!

Dla Antczaka przejechanie tych pięćdziesięciu kilometrów nie nosiło znamion wielkiego wyczynu, ale wyglądało na to, że zdaniem stróża Nysa to co najmniej inna strefa czasowa.

– A nie wie pan, po co? – podpytywał dalej.

– Pewno, że wiem – nadął się rozmówca. – Ja, panie, tentego, wszystko tu wiem, co się dzieje. Rozkładał sobie leżak. Yyyyy, siedział. Yyy, gadał do siebie czasami.

– Na cmentarzu?!

– Toż mówię, że zbok – oznajmił z godnością stróż. – A teraz, tentego, jeszcze chuligan.

Posterunkowy zastanowił się przelotnie, czy coach, trener i czym się tam jeszcze Strzelecki mienił, chodzi na siłownię. Albo chociaż może taczkę ma…

Obrócił wizytówkę. Po drugiej stronie wypisany był adres:

PS Professional Business Consulting, plac Dworcowy 1, Brzeg

Firemka krzak wpisała sobie adres dworca jako swój. No przekrętem to pachniało, jak nic.

– Może pan już zacząć sprzątać – poinformował stróża. – Do rodziny ktoś dzwonił? Lepiej chyba, żeby zarząd cmentarza to zrobił niż policja.

Addams coś tam pomruczał potakująco, a potem się oddalił, być może w poszukiwaniu miotły. Albo łopaty. Albo taczki.

Antczak pogapił się jeszcze chwilę na solną zaspę. Dla niego wciąż wyglądała, jakby czekała, aż ktoś na niej bałwanka postawi. Policjant wziął głęboki wdech, wyprostował się na całe swoje metr osiemdziesiąt dziewięć i sztucznie sprężystym krokiem wrócił do radiowozu. Siódma, kurka, rano. I czwartek. Nie lubił czwartków. I jeszcze dzisiaj sam jeździł, bo braki kadrowe, urlopy, chorobowe, coś tam, coś tam, budżet za mały, miasto za duże.

Ale przynajmniej, pocieszył się w duchu, nikt mu nie będzie truł nad uchem, jak sobie przejedzie przez plac Dworcowy. Tak na wszelki wypadek. Porządna policyjna robota polegała wszak na sprawdzaniu najdrobniejszych nawet poszlak.

*

Na ulubiony zestaw śniadaniowy Sabiny składał się kubek ze świeżo zaparzonym rooibosem i coś słodkiego, w tym wypadku dwie babeczki ze śliwkami i kruszonką.

Siedziała przy oknie w kuchni, wyglądając na Mały Rynek – pusty o tej porze dnia tak samo jak o każdej innej – i grzebała plastikowym widelczykiem w kruszonce.

Piotr pewnie odsypiał nocną terapię; jeśli tylko mógł, spał, o zgrozo, do dziewiątej. Sybaryta jeden. Sabina nie miała zamiaru mu pobłażać – była ciekawa, co się stało na cmentarzu. Jeśli jej wspólnik chciał sobie dłużej pospać, to mógł jej chociaż esemesa wysłać i wspomnieć, co zaszło.

Telefon leżał na stole obok talerza. Przesunęła palcem po ekranie, szukając numeru Piotra. Włączyła głośnik – nie znosiła rozmawiać z telefonem przy uchu, a tak miała wręcz wrażenie, że je śniadanie w towarzystwie – bez konieczności faktycznego przyjmowania gości.

Piotr odebrał dopiero, jak zadzwoniła trzeci raz z rzędu.

– Spałem – zaprotestował dramatycznie i z urazą.

– No słyszę – powiedziała Sabina, przeżuwając kruszonkę. Przełknęła. – A ja się tu martwię, czy nie gnijesz gdzieś na dołku.

– Właśnie słyszę – odparował sarkastycznie Piotr. – Czy ty zawsze musisz coś jeść?

– Hołd mojemu supermetabolizmowi będziemy oddawać kiedy indziej. – Sabina wbiła widelec w połówkę zapieczonej śliwki. – Gadaj, co się działo w nocy. I nie chrzań mi tu o etyce zawodowej i poufności, nie pytam, z czego ci się ten stary borsuk zwierzał.

Po drugiej stronie linii Piotr westchnął głęboko i sądząc po odgłosach, zaczął wygrzebywać się z łóżka.

– Zrobiliśmy pewne postępy – orzekł wreszcie z niechęcią. Sabina przetłumaczyła to sobie na „przez najbliższe dwa czy trzy tygodnie Bożena Rybalczewska będzie miała trochę spokoju”.

– Iiiii?

– I nic poza tym? – odparł zdezorientowany Strzelecki. – Już ci tyle razy mówiłem: wszystko, co klient powie podczas sesji…

– Nic a nic mnie nie obchodzi, co Rybalczewski gada podczas sesji – wpadła mu w słowo Sabina. – Potem, co było potem, opowiadaj! Wielka ucieczka? Czołganie się zakosami?

– Potem zebrałem swoje rzeczy, poszedłem na parking, wróciłem do domu, wziąłem prysznic i położyłem się spać. A później telefon zaczął dzwonić, upierdliwie jak nie wiem, co kazało mi przypuszczać, że dzwoni albo moja wspólniczka, albo matka, i może coś się stało, więc popełniłem błąd i odebrałem. Naszą rozmowę też mam ci zreferować?

Po stronie Sabiny zapanowała cisza, nawet przeżuwania nie było słychać i Piotr już, już zaczynał przeklinać w myślach swój cholerny temperament, który ujawniał się zwłaszcza w chwilach niewyspania, kiedy Piechota wreszcie się odezwała.

– Stróż cię nie gonił? Glin nie wezwał?

– Nie, w ogóle go nie było! Cisza, spokój, normalna noc na cmentarzu.

– Radiowóz rano widziałam – wyjaśniła wreszcie Sabina. – Myślałam, że miałeś jakieś przygody. – W jej głosie nie było troski ani ulgi, raczej lekkie rozczarowanie, że z sensacji nici.

– To nie po mnie! – zarzekł się stanowczo już całkiem przytomny Strzelecki. – Ale jak znowu jacyś wandale coś zmajstrowali, to się tam nie będę mógł przez parę tygodni pokazać. Będę musiał Rybalczewską uprzedzić…

– Bywa – skwitowała Piechota, sięgając po swojego rooibosa. – Idę spać, do zobaczenia później w biurze. – Rozłączyła się, zanim Piotr zdążył jej sarkastycznie życzyć spokojnego snu.

*

Na ścianie budynku dworca kolejowego, przy mniejszych drzwiach na prawo od głównego wejścia, przymocowana była niewielka, ale porządnie wykonana tabliczka. Grafitowy kolor nie wyróżniał się zbytnio na tle starych, ceglanych murów. Wklęsłe, białe litery obwieszczały światu, że tu właśnie, na pierwszym piętrze, mieści się PS Professional Business Consulting.

Posterunkowy Antczak musiał przyznać, że tego się nie spodziewał. Był przekonany, że tak idiotyczny adres – w końcu przy placu Dworcowym mieściły się tylko dwa dworce, kolejowy i autobusowy, sklep spożywczy i poczta – to musi być ściema. Zajechał tu i przeszedł się wzdłuż budynku tylko w ramach sprawdzenia poszlaki, no i wizualnego wzmocnienia poczucia obecności policji w kluczowych miejscach. A tymczasem…

Spojrzał na zegarek. Było wpół do ósmej. Firmy z consultingiem w nazwie raczej o takiej godzinie nie pracowały. Ale nic nie stało na przeszkodzie, by na wszelki wypadek sprawdzić. A nuż doradca Strzelecki stoi właśnie pod drzwiami swojego biura i wysypuje sól z butów.

Drzwi były otwarte – zaraz za nimi zabytkowa, niedawno odnowiona klatka schodowa prowadziła na piętro. Wewnątrz panował miły chłód, charakterystyczny dla starszych budynków.

Antczak wszedł na górę. Trafił do niewielkiego, wysoko sklepionego korytarza. Ściany pomalowano na szarokremowy kolor, tak jak te na klatce schodowej. Na lewo i na prawo drzwi, jedne w grafitowym kolorze, takim jak tabliczka na dole. Jakby miał jakieś wątpliwości, to znajdowała się na nich zgrabna wizytówka.

Zapukał, a kiedy nie było żadnej odpowiedzi, nacisnął klamkę. Zamknięte. Dla pewności powtórzył tę samą procedurę przy drugich drzwiach, nieopisanych. Też bez rezultatu.

Poszurał jeszcze nogą po płytkach podłogowych, licząc na to, że może zachrobocze pod nią rozsypana sól. Nic.

Cóż, mógł uznać, że dosłownie odbił się od ściany. Ale instynkt mu mówił, że znalazł trop.

*

Było już po czternastej, kiedy Piotr w końcu dowlekł się do biura, i to dosłownie. Uznał, że nie ma co przejeżdżać tego małego kawałka samochodem, w końcu szedł tak naprawdę tylko sprawdzić maile. Mógł to oczywiście zrobić w domu, ale w przeciwieństwie do Sabiny był oddanym wyznawcą teorii work-life balance. Sabina żyła pracą, co było absolutnie niezdrowe. Wytknął jej to, nieraz zresztą, posiłkując się nawet odpowiednim dziennikiem ustaw i wykładając jej szkodliwość obciążenia psychofizycznego i stresu spowodowanego pracą.

Oczywiście mógł się w ogóle nie męczyć. Wspólniczka uniosła jedną idealnie ukształtowaną brew i poinformowała go, że ona się w ogóle nie stresuje. A najgorsze było to, że miała rację. A on, niestety, został przeklęty posiadaniem w swoim życiu dwóch absolutnie wyluzowanych kobiet – własnej osobistej matki i własnej osobistej wspólniczki – od których właściwie nie mógł uciec, jeśli nie zamierzał posunąć się do działań drastycznych. A od działań drastycznych Strzelecki trzymał się daleko. Nie leżały w jego naturze, a przynajmniej pracowicie sobie wmawiał, że nie leżą.

Biorąc pod uwagę ogólną smętność prowadzonych rozważań, nie było nic dziwnego w tym, że drogę zwykle zajmującą dziesięć minut pokonał w piętnaście. Gdyby się dało, szedłby dwadzieścia, ale wtedy już by musiał ostentacyjnie przystawać po drodze. Aż takim emo nie był, nieważne, co sugerowała Sabina.

Był już prawie przy wejściu na ich klatkę schodową, kiedy nagle na ramiona spadł mu ogromny, przygniatający wręcz ciężar.

– Piotrek! – zahuczał tuż przy uchu przyjemny baryton, a na szyi Strzelecki poczuł obcy, ciepły oddech. – Co tak nogami powłóczysz?

Piotr z trudem wyprostował się pod ciężarem przyjacielskiego, umięśnionego ramienia spoczywającego na jego barkach, jakby był podpórką na lokalnej siłowni, i odwrócił się lekko. Szeroka, roześmiana twarz Andrieja znajdowała się zdecydowanie za blisko, ale czegóż mógł się spodziewać? Dla Jędrka zacieśnianie więzów towarzyskich było tożsame ze zmniejszaniem dystansu fizycznego. A Strzeleckiego już od dawna darzył szczerą i głęboką przyjaźnią, chociaż Piotrek nie dal mu ku temu żadnego specjalnego powodu Przypuszczał, że miała z tym coś wspólnego jego wspólniczka.

Weszli razem po schodach, Strzelecki wciąż niewyspany i ogólnie oszołomiony, jego kompan wręcz przeciwnie, radosny i pełen życia.

– Wczoraj przyjechałem – opowiadał z werwą. – Korki na granicy niemożebne. Myślałem, że jeszcze mi się uda po południu zajrzeć, ale za późno zajechaliśmy.

Ledwie weszli na piętro, a drzwi do biura otworzyły się gwałtownie.

– Jędruś!!! – wykrzyknęła Sabina i jednym skokiem znalazła się w ramionach wysokiego, barczystego szatyna. Piotr melancholijnie zauważył, że Andriej, kulturysta cholerny, nawet się nie zachwiał.

– Sabinka! – Wyszczerzył zęby. – Chałwę ci przywiozłem!

Piechota wydała z siebie pisk bardziej pasujący do nastolatki na koncercie jakiegoś Biebera niż do poważnej, dwudziestosiedmioletniej profesjonalistki. Chociaż kobiety profesjonalne raczej nie rzucają się radośnie w ramiona swoich byłych w miejscu pracy.

Piotr z westchnieniem wyminął dyskutującą zawzięcie parę. Andriej opowiadał ze szczegółami o podróży na Ukrainę i z powrotem, a Sabina, wciąż podtrzymywana w pasie jego ramieniem i majtająca w powietrzu nogami, niczym dobrze wyszkolona publiczność wydawała okrzyki i westchnienia we wszystkich właściwych momentach. Nie po raz pierwszy Strzeleckiemu przyszło do głowy, że ta dwójka działa jak dobrze naoliwiony mechanizm. I nie po raz pierwszy się zdziwił, że im nie wyszło.

Andriej i Sabina przez pół roku tworzyli wesołą, zwariowaną parę, póki nie doszli do wniosku, że mogą obżerać się chałwą i chodzić razem na koncerty bez całego tego emocjonalnego bagna, jakim są związki. Piotr i cała jego psychologiczna wiedza patrzyli w oszołomieniu, jak z soboty na niedzielę ta dwójka przeszła ze stadium miłości partnerskiej do radosnej, bezwarunkowej przyjaźni. Czekał, aż ten wątpliwy konstrukt emocjonalny tąpnie, ale mijały miesiące, a nawet lata, a Sabinka i Jędrek kochali się nadal miłością wspaniałą, platoniczną i przyjacielską.

Teraz Andriej miał swoją prawie normatywną Kasię we Wrocławiu, a Sabina swoje robione ukradkiem nagrania z głosem Jacka Majewskiego i wszystko wskazywało na to, że tak już zostanie. Oczywiście Jędrek dalej przywoził Sabinie jej ulubioną chałwę w ilościach hurtowych i regularnie po koncertach, na które wspólnie chodzili, zasypiał na kanapie w jej mieszkaniu. Kasia była zdaniem Piotra wyjątkowo tolerancyjna. Jacek Majewski z kolei był (być może na swoje szczęście) absolutnie nieświadomy fetyszystycznej fascynacji Sabiny i było mu wszystko jedno, kto u niej na jakim meblu sypia.

– Psi u was były – oznajmił nagle Andriej, przekraczając próg z Sabiną nadal pod pachą. Lewą ręką podtrzymywał plecak, z którym przyszedł.

– Słucham? – zdziwił się Strzelecki.

– Psi. Policja. Węszyli pod drzwiami – wyjaśnił gość.

Piotr zmarszczył brwi. Nie wątpił, że Jędrek ma rację. Nie był całkiem nienormatywny, ale miał w sobie tyle krwi doli, opiekuna ludzi i domów, że wyczuwał tych, co naruszali mir domostwa. Co prawda biuro PS Professional Business Consulting to nie domostwo, a Sabina nie była oficjalnie podopieczną Andrieja, ale ze względu na bliskość, która ich kiedyś łączyła, instynktownie brał pod opiekę i jej mieszkanie, i ukochane miejsce pracy.

– A mówiłeś, że cię w nocy na cmentarzu nikt nie widział – wytknęła Piechota, zwinnie wyślizgując się z ramion Jędrka.

Jej wspólnik serdecznie pożałował, że w ogóle zwlókł się z pachnącej lawendowym płynem do płukania pościeli i przyszedł do biura. Źle spał, jak zawsze po mało konstruktywnej i nieefektywnej sesji. Opadł na jeden z kremowych foteli o nowoczesnym dizajnie, które Sabina ustawiła w ich recepcjopoczekalni, i potarł palcami skronie.

– Na pewno nikogo żywego tam nie było – powiedział po chwili. – Wyczułbym. Ale jeśli ktoś faktycznie coś na cmentarzu zdemolował, czy cokolwiek się tam stało, to dam sobie rękę uciąć, że stróż mnie rzuci glinom na żer. Nienawidzi mnie.

– A mogliśmy cię okadzić ziółkami od twojej matki. – Sabina usiadła naprzeciwko. – Chronią od złego, od policji może też.

– Nie będę się okadzał ziółkami chroniącymi od złego, wtedy nie mógłbym się cieszyć twoim uroczym towarzystwem – odburknął Piotr. Nie lubił przypominać sobie o botanicznym hobby własnej rodzicielki. Jeszcze bardziej nie lubił przypominać sobie o tym, że dwie najważniejsze osoby w jego życiu komunikowały się ze sobą za jego plecami, a nawet miały jakieś swoje własne sprawy. I wcale przesadnie się z tym nie kryły, to raczej on wolał tego starannie nie zauważać. – Poza tym sama wiesz, że jak zaczniemy kadzić w biurze, to nie będzie się tu dało oddychać. A okien lepiej wtedy nie otwierać. Ostatnio kioskarka z dworca wzywała straż pożarną! Twoje szczęście, że mam zapas świeczek z Ikei, uwierzyli, że nimi tak nakopciliśmy. Tylko nam tu ekipy z antynarkotykowego brakowało!

– U was to zawsze coś ciekawego się dzieje! – ucieszył się Andriej, z trudem mieszcząc swoje mierzące prawie dwa metry ciało na jednym z foteli. – Nudzić się nie można!

– No niestety… – mruknął Strzelecki.

– No ba! – Sabina rozsiadła się wygodniej. – Daj tę chałwę, ja ci wszystko opowiem! A dzisiaj jest koncert w Herbaciarni!

– Niech to – zmartwił się Jędrek, już otwierając plecak, by wyciągnąć słodkości. – A ja jutro pierwszą zmianę mam.

– Tylko do dwudziestej drugiej zostaniemy – pocieszyła go natychmiast Piechota, sięgając po chałwowe cegiełki. – A potem przenocujesz u mnie. Do Kasi dzwoniłeś już, że jesteś?

– Ta, jutro po zmianie do Wrocławia jadę. Na cały weekend. – Rozpromienił się jak słoneczko.

– No to sam widzisz, dziś jesteś mój – podsumowała radośnie Sabina, wymachując w powietrzu palcem wskazującym. Jednocześnie próbowała jedną ręką otworzyć paczkę ze słodyczami. – I słuchaj, ja ci zaraz opowiem…

Piotr westchnął, poświęcił jeszcze jedną myśl hipertolerancyjnej prawie normatywnej Kasi – serio, z nią musiało być coś nie tak – i bez słowa zostawił ich samych w poczekalni. Nawet nie zwrócili uwagi, że poszedł do swojego gabinetu, już pogrążeni w rozmowie i zajęci kończeniem nawzajem swoich zdań.

Odpalił komputer. Notatki z sesji wolał ręcznie przepisywać do zeszytu, ale wcześniej musiał jeszcze dopełnić formalności. Wystawił fakturę i wysłał ją mailem do Bożeny Rybalczewskiej, informując o odbyciu sesji (bez żadnych szczegółów) i o nieprzewidzianych okolicznościach, które zaistniały na cmentarzu po zakończeniu spotkania, a które to okoliczności mogły oznaczać, że sesje trzeba będzie na jakieś dwa tygodnie zawiesić. Spotkał się kilka razy z panią Rybalczewską osobiście i mógł sobie teraz wyobrazić, jak czytając jego maila, zgrzyta zębami tak, że aż iskry idą. Bruksizm. Paskudztwo. Też to miał. Wydał fortunę na szyny relaksacyjne, odwiedzając w sumie z dziesięciu dentystów – głupio mu było chodzić średnio co miesiąc do tego samego po nową nakładkę, a niestety zużywał je w tempie straszliwym. No, właściwie nie tyle zużywał, ile dziurawił. Kłami. Przez sen. Mało istotny drobiazg. Ważne, że na dentystów, w liczbie mnogiej, było go stać.

Dopiero kiedy z poczekalni dobiegło go gromkie: „Trzymaj się, Pietrek!”, a za Sabiną i Jędrkiem zamknęły się drzwi, otworzył szufladę i wyciągnął swoje tealighty. Łatwiej mu się było skupić przy ich aromacie i dokończyć notatki na temat postępów (a raczej braku postępów) Aleksandra Rybalczewskiego.

Była już prawie siedemnasta, kiedy usłyszał szuranie ołówka po papierze i znajome postukiwanie kalkulatora. Piotr zamknął zeszyt z notatkami i przeciągnął się na krześle. Miał jeszcze godzinę do obowiązkowej coczwartkowej kolacji u matki. Na dojście na Nysańską potrzebował dziesięciu minut, maksymalnie dwudziestu na dojazd do Brzeziny. Właściwie to mógł się już zbierać, ale chciał wyjaśnić jeszcze jedną sprawę.

Przeszedł do poczekalni, gdzie pani Zofia, w całej swojej surowej krasie, unosiła się przy stoliku, jakby siedziała na niewidzialnym krześle (gardziła ich fotelami, były absolutnie nie w jej guście), i wypełniała ich księgi. Przed sobą miała rozłożone w równych kupkach faktury, staranie pozbierane przez nich oboje (nawet Sabina nie ważyła się oddać pani Zofii pomiętego czy, o zgrozo, podartego rachunku), i swoim morderczo zaostrzonym ołówkiem uzupełniała deklaracje.

PS Professional Business Consulting nigdy nie wysyłało rozliczeń przez internet. Deklaracje podatkowe zawsze trafiały do urzędu skarbowego pocztą i Piotr miał podejrzenie, że przynajmniej kilku starszych stażem urzędników rozpoznaje staranne pismo wypełniającej je księgowej.

Nie żeby uchroniło to ich firmę przed kontrolami, gdzie tam. Tyle że zawsze mieli kontrolujących z Opola – podobno przez jakiś konflikt interesów. Strzelecki podejrzewał, że to było eufemistyczne określenie na „boimy się, że pani Zofia zacznie straszyć na korytarzach urzędu skarbowego w godzinach pracy, jeśli się przyczepimy do jej rozliczeń”. Też by się bał na ich miejscu, a przecież z duchami miał do czynienia nie raz.

Zwykle pozwalał księgowej pracować w spokoju, ale od poprzedniego dnia jedna sprawa nie dawała mu żyć.

– Dzień dobry – powiedział grzecznie, dając znać, że tym razem nie będą się wzajemnie ignorować.

Księgowa odwróciła się do niego, jakby siedziała na obrotowym krześle. Jak zawsze miała na sobie porządną, bawełnianą spódnicę i szary sweterek, znad którego wystawał koronkowy kołnierzyk białej bluzki. Siwiejące włosy zebrane były w wysoki kok. Na nosie miała okulary w solidnych, ciemnych oprawkach, zabezpieczone porządnym łańcuszkiem. Klasyka rachunkowości, jeśli ktoś by Piotra pytał.

– Pani Zofio, serio jej pani tego Supernaturala rozliczy, czy Sabina znowu się stara o kontrolę? – zapytał.

Księgowa uniosła lewą brew w sposób zdecydowanie wieloznaczny, a potem bez słowa wróciła do wypełniania dokumentów. Piotr westchnął, po raz setny chyba tego dnia – zaczynał się czuć jak jakiś bohater romantyczny – wrócił do biura wyłączyć komputer i pożegnawszy się grzecznie z wciąż milczącą panią Zofią, wyszedł z biura, gasząc światło. Duchy go nie potrzebowały, a u matki pewnie już coś buzowało w tadżinie, gjuweczu czy najnowszym elektrycznym parowaczu – nie był pewien, co jest w tym tygodniu modne i na czasie w kręgach wellnessowo-relaksacyjnych.

3. Piątek rano

W normalne dni – a w każdym razie w te dni, o których Piotr lubił myśleć jak o normalnych dniach pracy – Strzelecki zwykle wstawał o szóstej trzydzieści, przyodziewał profesjonalną odzież sportową i przez godzinę spokojnym tempem przebiegał miasto do parku Wolności i z powrotem. Niezależnie od pogody i pory roku. Bez telefonu, bez słuchawek, tylko człowiek i natura (i, jak by mu zaraz wytknęła Sabina, osiągnięcia techniki tekstylnej). Po powrocie brał prysznic, zjadał owsiankę z owocami i o dziewiątej był w biurze. On nazywał to unormowanym trybem życia, jego wspólniczka używała słowa „nuuuuda”. Koniecznie przez cztery „u”.

Tego poranka zdążył pokonać zaledwie połowę swojej trasy i właśnie zaczynał obiegać parkowe stawy, kiedy nagle ciszę przerwał ryk silnika i od strony stadionu z absolutnie nieprzepisową prędkością wjechało do parku bmw. Droga dla aut teoretycznie kończyła się przy leśniczówce, ale Piotr nie miał wątpliwości, że gdyby akurat jakimś trafem nie było go po tej stronie stawu, Sabina objechałaby cały park chodnikiem. Nie używając kierunkowskazów, pewne jak bum cyk cyk.

Zauważyła go i zahamowała z piskiem opon na wysokości budynku leśnictwa, a potem przechyliła się przez siedzenie pasażera i otworzyła drzwi od środka. Machając ręką, dawała mu znaki, żeby podszedł. Nie krzyczała tylko dlatego, że w zębach trzymała pierniczek w czekoladzie.

Piotr nie miał najmniejszego zamiaru rzucać się w jej kierunku; utrzymał równe tempo i lekkim truchtem dobiegł do auta. W tym czasie Piechota zdążyła zjeść pierniczek.

– No wsiadaj, wsiadaj – ponagliła, plując okruszkami. – Jędrek dzwonił, mieli zdarzenie potencjalnie wypadkowe w pracy, muszę jechać.

Piotr zmarszczył brwi. Jędrek pracował po drugiej stronie Odry, więc jadąc z Wileńskiej, Sabina nijak nie miała parku po drodze.

– Mogłaś mi zostawić wiadomość na poczcie albo esemesa wysłać.

– Nie mogłam, nie mogłam. – Sabina zgarnęła opakowanie pierniczków z siedzenia pasażera i wsadziła je do kieszeni przy drzwiach kierowcy. – Wsiadaj, jedziesz ze mną.

– Po co…?

– Wsparcie psychologiczne. Tam są normatywni, nie wiedzą, co jest grane. Trzeba im będzie wmówić, że omamy mieli.

– Omamy?

– Jędrek mówił, że gitterboksy prawie naszego przygniotły. Nic mu nie jest, bo jest nienormatywny i zdążył zwiać, ale ktoś rabanu narobił i dzwonił na pogotowie. Zaraz tam będą ratownicy, policja zacznie zabezpieczać ślady i pewnie jakiś ziutek z telefonem będzie robić zdjęcia do internetu.

– Po co policja? – zdziwił się Piotr, wsiadając posłusznie do auta.

Sabina ruszyła, ledwo drzwi zaczął zamykać, nie czekała nawet, aż zapnie pasy.

– Zabezpieczać ślady, przecież mówiłam. Gdyby faktycznie go przygniotło, to byłby potencjalnie ciężki wypadek, te kosze ważą po osiemdziesiąt kilo, są z metalu, jakby normatywnego przygniotły, to mógłby nie przeżyć. Nawet nienormatywnym by zaszkodziły! A wtedy to już prokurator, sąd, telewizja śledcza, nagrody Darwina… Sam wiesz.

– Ale nic się nie stało? – upewnił się Piotr.