Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
283 osoby interesują się tą książką
Przyjdź do mnie, Cesarzowo…
Dwudziestoletnia Selene Bowers za wszelką cenę chce dostać się do Kręgu Henbane – akademii dla młodych czarownic. Jednym z wymagań rekrutacyjnych jest połączenie się z własną mocą podczas samotnej wyprawy w dzicz. Dlatego Selene rezerwuje wycieczkę do Ameryki Południowej. Gdy jednak złowroga, nadprzyrodzona siła próbuje strącić jej samolot z nieba, magia dziewczyny ratuje jej życie – ale ma to swoją cenę. Każde użycie mocy pochłania jej wspomnienia, jedno po drugim.
Co gorsza, przemierzając dżunglę i odkrywając źródło ataku, czarownica nieświadomie budzi do życia starożytne zło – Memnona Przeklętego, żywiącego przekonanie, że Selene to jego dawno zaginiona żona. Żona, która go zdradziła.
Dziewczynie udaje się uciec i rozpocząć naukę w Henbane, ale gdy Memnon niespodziewanie pojawia się w akademii, a w zgromadzeniu zaczynają dziać się niepokojące rzeczy, czarownica zostaje wplątana w niebezpieczną intrygę. Aby odkryć prawdę, ocalić zgromadzenie i udowodnić swoją niewinność, musi zaufać Memnonowi – a jego plany wobec niej zmienią wszystko.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 503
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Bewitched
Copyright © Laura Thalassa 2023
Copyright ©for Polish edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redaktorka prowadząca: Sandra Pętecka
Redakcja: Marta Grandke
Korekta: Katarzyna Chybińska, Natalia Szoppa, Wiktoria Garczewska
Skład i łamanie: Paulina Romanek
Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka
Projekt okładki: Story Wrappers by K.D. Ritchie
Ilustracje na okładce: YAYImages/depositphotos; THPStock/depositphotos
ISBN 978-83-8418-262-8 · Wydawnictwo Nowe Strony · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
PROLOG
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26
ROZDZIAŁ 27
ROZDZIAŁ 28
ROZDZIAŁ 29
ROZDZIAŁ 30
ROZDZIAŁ 31
ROZDZIAŁ 32
ROZDZIAŁ 33
ROZDZIAŁ 34
ROZDZIAŁ 35
ROZDZIAŁ 36
ROZDZIAŁ 37
ROZDZIAŁ 38
ROZDZIAŁ 39
ROZDZIAŁ 40
ROZDZIAŁ 41
ROZDZIAŁ 42
ROZDZIAŁ 43
ROZDZIAŁ 44
ROZDZIAŁ 45
ROZDZIAŁ 46
NOTATKA OD AUTORKI
PODZIĘKOWANIA
O AUTORCE
PRZYPISY
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Dla Astrid, która przyrządza eliksiry, tańczy ze szkieletami i wyje do księżyca. Masz w swojej krwi magię, kochana.
Prawo Trójności
Magia, z której korzystasz,
Mądra, prawdziwa być musi.
Gdy dobro innym uczynisz,
Potrójnie tobie się zwróci.
Lecz jeśli ręka złą wolą się ruszy,
A smutek zostanie w śladach twej duszy,
Potrójnie wróci ci siła przeklęta,
Potrójna klątwa twa duszę spęta.
MEMNON
Jestem uwięziony.
Już od bardzo, bardzo dawna. Moje ciało i umysł są związane zaklęciami, które jednocześnie mnie uciskają i pocieszają. Nie mogę im uciec, nieważne, jak bardzo bym nie próbował.
A próbowałem.
To nie tak powinno być. Wiem to. Pamiętam.
Ktoś mi to zrobił.
Ktoś… Ale kto?
Odpowiedź mi umyka.
Moje myśli stały się… fragmentaryczne. Są złamanymi kawałkami, rozrzuconymi przez te same zaklęcia ochronne, które mnie tu przetrzymują.
Wiem, że żyłem, nim to życie zamieniło się w egzystencję. Czasem wspomnienia błyskają mi w umyśle. Widok słońca, ciężar miecza w dłoni, ciało kobiety – mojej kobiety – leżącej pode mną.
Chociaż nie mogę w pełni przypomnieć sobie, jak wygląda, widzę linię jej ramienia i wargi wykrzywione w uśmiechu, a także figlarność rozświetlającą mocno niebieskie oczy.
Jej widok… Rani mnie głębiej niż nóż.
Potrzebuję jej.
Mojej królowej. Mojej żony.
Roxilany.
Muszę opuścić to miejsce. Muszę ją znaleźć.
Chyba że…
Co, jeśli… Co, jeśli ona naprawdę odeszła?
Jeśli straciłem ją na zawsze?
Przerażenie przesłania mi tęsknotę i oczyszcza mgłę z mojego umysłu. Uwalniam tyle magii, ile się da, przesyłając ją tymi nielicznymi dziurami, jakie znalazłem w barierach.
Roxilana nie może być martwa. Dopóki ja istnieję, ona też musi. Zadałem sobie wiele… trudu, by tak się stało.
Rozluźniam się.
Odnajdzie mnie.
Pewnego dnia.
Pewnego dnia.
Więc ją wołam, tak jak zawsze wołałem.
I czekam.
Selene
To właśnie dziś Krąg Henbane mnie do siebie przyjmie.
Wypuszczam powietrze, gdy wpatruję się w porozrzucane gotyckie budynki, stanowiące kampus zgromadzenia czarownic. Posiadłość mieści się na wzgórzach przy wybrzeżu na północ od San Francisco i otoczona jest ze wszystkich stron lasem Everwoods, gęstym borem, pełnym wiecznie zielonych drzew.
Nie ma żadnego znaku, który oznajmia, że stoję już na ziemi należącej do zgromadzenia, ale to miejsce i tak go nie potrzebuje. Jeśli ktoś spędzi tu chwilę, zacznie zauważać nadzwyczajne rzeczy – jak na przykład krąg czarownic siedzących na trawniku naprzeciw mnie.
Ich włosy i ubrania lewitują w każdy możliwy sposób, jakby grawitacja przestała na nie oddziaływać, a smugi mocy sprawiają, że powietrze wokół się zagęszcza. Odcienie ich indywidualnej magii się różnią – od jasnozielonych przez cukierkowy róż aż po turkus – ale gdy się im przyglądam, barwy mieszają się i tworzą dziwnego rodzaju tęczę.
Przepływa przeze mnie fala tęsknoty i szybko muszę zdusić w sobie spanikowane, desperackie uczucie, które jej towarzyszy.
Spoglądam w dół na otwarty w moich rękach notatnik.
Wtorek, 29 sierpnia
10:00 – spotkanie w biurze rekrutacji Kręgu Henbane w Auli Morgana.
* Wyjdź dwadzieścia minut wcześniej. Masz zły nawyk spóźniania się.
Krzywię się przez tę notatkę, po czym patrzę na telefon:
9:57.
Cholera.
Zaczynam iść w kierunku kamiennych budynków wyniszczonych przez pogodę, a moje oczy znów spoglądają na notatnik.
Pod bazgrołami znajduje się rysunek herbu z kwiatami wyrastającymi z kotła umieszczonego na dwóch skrzyżowanych miotłach. Obok niego przykleiłam polaroidowe zdjęcie jednej ze stojących przede mną budowli, a pod nim dodałam opis: Aula Morgana. Na samym dole strony napisałam czerwonym tuszem:
Spotkanie odbędzie się w Pokoju Przyjęć – drugie drzwi na prawo.
Wchodzę na kamienne schody Auli Morgana, czując, jak przez kłębiące się we mnie uczucia powietrze ucieka mi z płuc. Od stu pięćdziesięciu lat każda szanująca się czarownica zostawała członkinią oficjalnego zgromadzenia.
A dzisiaj jestem zdeterminowana, by dołączyć do tej listy.
Nie stało się tak w zeszłym roku ani na początku tego, gdy ponownie ubiegałaś się o miejsce. Może oni po prostu cię nie chcą.
Biorę głęboki wdech i wyrzucam z głowy tę podstępną myśl. Tym razem jest inaczej. Znajduję się na oficjalnej liście oczekujących, a dzisiejsze spotkanie zaplanowali w zeszłym tygodniu. Muszą brać moje podanie na serio, a ja potrzebuję tylko jednego – szansy, by udowodnić im, że się nadaję.
Otwieram skrzydło masywnych drzwi wejściowych i wchodzę do środka.
Pierwsza rzecz, jaką widzę w głównym holu, to wspaniała rzeźba potrójnej bogini. Jej trzy formy stoją obok siebie – panna z kwiatami wplecionymi we włosy, matka z dłońmi gładzącymi ciążowy brzuch oraz starucha z koroną z kości na głowie, wsparta o laskę.
Na ścianach wokół wiszą portrety byłych członkiń zgromadzenia, z których wiele ma dziko rozwiane włosy i jeszcze bardziej dzikie oczy. Pomiędzy nimi wiszą różdżki i miotły, a także obramowane fragmenty znanych ksiąg czarów.
Przez chwilę pochłaniam ten widok. W powietrzu słyszę łagodne brzęczenie magii i czuję się jak w domu.
Na pewno się dostanę.
Maszeruję wzdłuż korytarza, czując, jak moja determinacja odżywa. Kiedy docieram do drugich drzwi po prawej stronie, pukam i czekam.
Czarownica o delikatnych rysach i miłym uśmiechu otwiera mi drzwi.
– Selene Bowers? – pyta.
Potakuję.
– Zapraszam.
Podążam za nią do środka. Większość miejsca w pomieszczeniu zajmuje potężny, półokrągły stół, a przy nim cierpliwie siedzi sześć czarownic. Naprzeciwko nich stoi puste krzesło.
Jedna z kobiet je wskazuje i czuję, że pomimo wszystkich moich motywujących myśli serce wali mi w piersi.
Siadam na właściwym miejscu, składając ręce na nogach, by przestały drżeć, podczas gdy nieznajoma, która otworzyła mi drzwi, zajmuje fotel po drugiej stronie stołu.
Zaraz obok mnie jest czarownica o kruczoczarnych włosach, wąskich, opadniętych ustach i bystrych oczach. Wydaje mi się, że kiedyś już z nią rozmawiałam, w rysach jej twarzy jest coś znajomego, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć, skąd ją kojarzę…
Unosi wzrok znad swoich notatek i mruży oczy na mój widok. Po kilku chwilach jej grymas się pogłębia.
– Znowu ty?
Wraz z tym pytaniem atmosfera w pomieszczeniu zmienia się z zachęcającej w napiętą.
Przełykam delikatnie ślinę.
– Tak, ja – odpowiadam ochryple przed odchrząknięciem. Boję się, że wynik tej rozmowy został przesądzony, nim w ogóle się ona rozpoczęła.
Czarownica znów przenosi spojrzenie na dokumenty leżące przed nią na stole. Zwilża palce językiem i przekartkowuje zapiski.
– Byłam przekonana, że dziś rozmawiamy z inną kandydatką – mówi.
Co mam na to powiedzieć? Przepraszam, że nie jestem kimś innym?
Jeśli nie uda mi się zmienić w inną osobę, wątpię, że dam radę ją jakkolwiek zadowolić.
Nagle odzywa się spokojnie inna czarownica, z haczykowatym nosem i gęstymi, siwymi włosami.
– Selene Bowers, miło mi cię poznać. Może powiesz nam coś o sobie i wyjaśnisz, dlaczego chciałabyś dołączyć do Kręgu Henbane?
Właśnie nadeszła. Moja szansa.
Biorę głęboki wdech i zaczynam mówić.
Przez trzydzieści minut odpowiadam na różne pytania dotyczące moich zdolności, przeszłości i magicznych zainteresowań. Większość kobiet kiwa zachęcająco głowami. Jedynym wyraźnym wyjątkiem jest czarownica o orlim spojrzeniu, która patrzy na mnie, jakbym była wynikiem nieudanego zaklęcia. Tylko odpowiadanie innym ratuje mnie przed nią – ewidentnie chce, abym zamilkła.
– Marzyłam o dołączeniu do Kręgu Henbane, odkąd tylko pamiętam.
– A ile DOKŁADNIE pamiętasz? – docieka czarownica przede mną.
Zaciskam razem dłonie i przepływa pomiędzy nimi smuga bladopomarańczowej magii. Udzielałam wymijających odpowiedzi na poprzednie pytania, nie bardzo wiedząc, jak zacząć ten temat.
– To… zależy – odpowiadam. – Ale pamięć zupełnie nie wpływa na moją determinację i zdolności.
– Ale będzie – ciągnie temat czarownica. – To wpłynie na twoje zdolności. Rzucanie zaklęć kosztuje cię utraty pamięci, prawda?
No i już wszystko jasne, nic nie zostało do ukrycia.
Zaciskam szczęki.
– Tak, ale…
Kobieta przegląda papiery leżące na stole, aż w końcu wyciąga jeden z dokumentów i kładzie go na wierzchu.
– W przekazanej przez ciebie dokumentacji medycznej napisano, że, cytuję, „Uważa się, że utrata pamięci u pacjentki jest chorobą o podłożu magicznym, która nie ma znanego odpowiednika i nie odkryto na nią lekarstwa. Wydaje się, że to schorzenie postępujące. Rokowanie: choroba terminalna”.
Cisza, która rozbrzmiewa po jej słowach, jest bardzo, bardzo głośna. Słyszę, jak mój oddech opuszcza płuca. Wypływa ze mnie więcej magii, unosi się ona z dłoni jak smuga dymu.
– Więc – kontynuuje ona – każde drobne wykorzystanie mocy wpływa na twój umysł, mam rację?
Po chwili wahania kiwam niepewnie głową.
– I z każdym użyciem magii sprawność mózgu się pogarsza.
– Wcale się nie POGARSZA – protestuję, zirytowana jej słowami. Ja tracę wspomnienia, a nie funkcje mózgowe.
Teraz twarz czarownicy łagodnieje, ale tylko przez współczucie. Nienawidzę tego bardziej niż czegokolwiek innego. Nienawidzę tego tak mocno, że aż ciężko mi się oddycha.
– W Kręgu Henbane – odzywa się – nie tylko akceptujemy wszelkie rodzaje niepełnosprawności, ale szczególnie mocno szanujemy członkinie dotknięte nimi.
Nie kłamie. Nie bez powodu wiele z najpotężniejszych czarownic mierzyło się ze ślepotą, a pierwszy lot na miotle – Hildegardy Von Goethe – był spowodowany jej ograniczoną mobilnością.
– Ale w Kręgu Henbane – kontynuuje – będziesz czynić potężne czary. Jeśli twoja moc jest bezpośrednio połączona z utratą pamięci, to przebywanie tu bez wątpienia przyspieszy ten… proces. W jaki sposób możemy, z czystym sumieniem, cię o to prosić?
Przełykam ślinę. To pytanie ma sens. Sprawia, że panikuję i wypełnia mnie desperacja, niemniej jest uzasadnione.
Spoglądam w dół na dłonie. Musiałam to przemyśleć już tyle razy. Czy odrzucę czarowanie tylko dlatego, że pewnego dnia może mnie ono zabić?
Unoszę wzrok na kobietę naprzeciwko.
– Żyję z uciekającą pamięcią od trzech lat – przyznaję. – Od Rozbudzenia moich mocy. I tak, rzucanie zaklęć kradnie mi wspomnienia, a to sprawia, że życie jest bardzo skomplikowane. Ale nie mogę istnieć bez magii. Na pewno potraficie to zrozumieć – mówię, przeskakując wzrokiem po wszystkich zebranych. – A ja składam się z wielu rzeczy, nie tylko z uciekających wspomnień. – Jak na przykład z tego, że jestem świetnie zorganizowana. Na Boginię, jestem tak zorganizowana, że mogłyby je głowy rozboleć. – Chciałabym dostać szansę, by pokazać to w Henbane. Mam wiele do zaoferowania.
Gdy kończę, moja magia osnuwa mnie niczym delikatny blask zachodu słońca. Ukazuję wszystkie emocje i to sprawia, że czuję się niezręcznie, jakbym była naga.
Główna czarownica wpatruje się we mnie kilka sekund. W końcu uderza lekko rękami o stół i wstaje.
– Dziękujemy za poświęcony nam czas – mówi. Wszystko w jej wyrazie twarzy i postawie wydaje się poważne i powściągliwe.
Kurwa.
Ten dzień miał być mój. Tak wiele miesięcy spędziłam na szykowaniu się na to spotkanie. Nie mam żadnego planu awaryjnego poza ponownym złożeniem papierów za cztery miesiące.
Chcę wstać, ale mój tyłek wydaje się zrośnięty z krzesłem.
– Selene? – odzywa się czarownica. – Dziękujemy za poświęcony czas.
Sam sposób, w jaki to mówi, ma mi dać do zrozumienia, że chce, bym już wyszła. Kolejna kandydatka może już czekać na korytarzu.
Czuję rosnącą z emocji gulę w gardle, a ręce zaciskam tak mocno, że mnie bolą.
– Nie zgadzam się z odmową – rzucam, patrząc prosto na czarownicę.
Przez chwilę zachowuje milczenie, po czym wydaje z siebie niedowierzający śmiech.
– Więc stałaś się teraz jasnowidzką? Zajrzałaś w przyszłość i ujrzałaś rezultat rozmowy?
Nie musiałam, bo jej zgorzkniała odpowiedź mi to zdradziła.
Nim pozwalam jej słowom mnie dobić, prostuję plecy.
– Kwestionuję waszą decyzję – ciągnę.
Czarownica kręci głową.
– To tak nie działa.
Teraz już wstaję i kładę ręce na stole.
– Może nie mam najlepszej pamięci, ale potrafię być uparta, więc mogę obiecać jedno: złożę PONOWNIE podanie i wciąż będę tu wracać, aż nie przemyślicie swojej decyzji.
Moją wielką wadą jest to, że nie wiem, kiedy się poddać.
– Jeśli mogę przerwać – wtrąca się jedna z kobiet, ta z siwymi włosami. – Pewnie nie pamiętasz, ale jestem Constance Sternfallow. – Obrzuca mnie szerokim uśmiechem. – Myślę, że jesteś świetną kandydatką – kontynuuje – ale twoje zgłoszenie ma kilka wad. Musisz odbyć lepszą magiczną wyprawę niż ta, którą nam przedstawiłaś. I potrzebujesz chowańca. Wiem, że to w teorii opcjonalne, ale, prawdę mówiąc, w większości przypadków tego wymagamy.
Constance zerka na inne czarownice siedzące przy stole. Jedna z nich potwierdza jej słowa skinięciem głowy. Następnie wzrok kobiety wraca do mnie.
– Jeśli uda ci się osiągnąć te dwie rzeczy…
– CONSTANCE – ostrzega czarownica na środku.
– …wtedy, Selene Bowers – nie przerywa, ignorując ją – będziesz formalnie przyjęta do Kręgu Henbane.
Każda magia ma jakąś cenę.
Dla czarnoksiężników jest nią sumienie. Dla zmiennokształtnych wilkołaków koszt to fizyczna postać. Dla mnie – pamięć.
Jestem czymś w rodzaju odmieńca w świecie czarownic. Większości z nich składniki i zaklęcia wystarczają, by spłacić używanie mocy. A jeśli nie, resztę pobiera się z odnawiających się sił witalnych. Tymczasem moja magia podlega tym samym zasadom, jednak zabiera ze sobą dodatkowo kilka wspomnień.
Nie zawsze tak było. Miałam normalne dzieciństwo – cóż, tak normalne, jak się da, gdy twoją matką jest czarownica, a ojcem mag – ale odkąd weszłam w okres dojrzewania i moja magia się Rozbudziła, wszystko się zmieniło.
Wychodzę z Auli Morgana i wpatruję się w zachmurzone niebo, a podekscytowanie i okrutny niepokój wykręcają moje wnętrzności.
Wyciągam notatnik i otwieram go na pierwszej pustej stronie. Tak szybko, jak potrafię, zapisuję na niej ważne informacje:
29 sierpnia
Już po rozmowie. Czarownica o imieniu Constance Sternfallow powiedziała, że dostaniesz się do Henbane, jeśli uda ci się osiągnąć dwie rzeczy:
1. Odbyć jakąś zajebistą wyprawę magiczną
2. Zdobyć chowańca
Próbuję nie zwymiotować, patrząc na te dwa prawie niemożliwe do spełnienia wymogi. Wyprawy magiczne są bardzo subiektywne; ocena, czy okazała się ona wystarczająco wspaniała, będzie zależeć od osoby, która ją przeanalizuje. A odnalezienie chowańca – magicznego, zwierzęcego towarzysza czarownicy i zarazem odpowiednika jej duszy – jest dużo trudniejsze, niż się wydaje.
Biorę głęboki wdech.
Będzie dobrze. Zawsze wszystko kończy się dobrze. Jestem bystra i kreatywna, a w dodatku cholernie przebiegła. Wymanifestuję sobie te gówniane wymagania.
Wciskam notatnik do torby. Rzucam okiem na inny ciemny, gotycki budynek po mojej lewej. To akademik dla czarownic uczęszczających do szkoły i aktualne miejsce zamieszkania mojej najlepszej przyjaciółki.
Przecinam trawnik i idę w tamtą stronę.
Gdy się zbliżam, przechodzę obok dwóch masywnych lamassu – kamiennych posągów przypominających sfinksa, o kobiecej głowie i lwim cielsku – które stoją po obu stronach wejścia tak, jakby te hybrydowe stwory miały je chronić.
Nagle drzwi się otwierają i wylewa się przez nie grupa pogrążonych w rozmowie czarownic. Podchodzę szybko, nim skrzydło się zatrzaśnie, i wślizguję się do środka.
Dzisiaj akademik pachnie miętą i świeżo upieczonym chlebem. Zauważam czerwono-pomarańczowe smugi magii unoszące się z kuchni po lewej, gdzie jedna z czarownic ze zgromadzenia musi dosłownie piec coś magicznego.
Wszystkie nadprzyrodzone istoty mają jakąś charakterystyczną cechę swojej mocy – kolor, zapach, teksturę. Wyróżnik ten zależy od tego, kim jesteś. Czarownice i magowie są w szczególności znani z kolorowej magii, a ich barwy ponoć się nie powtarzają. I tylko czarownice i magowie – oraz kilka innych, wybranych istot nadprzyrodzonych – dostrzegają te magiczne różnice.
Niemal zaczynam kręcić się po akademiku, przyciągnięta widokiem magii i przytulną atmosferą tego miejsca. Tak wiele czasu minęło, odkąd mieszkałam z innymi czarownicami, i tęsknię za tym, jak ich moc woła moją własną.
Zamiast zwiedzania przecinam foyer aż do klatki schodowej i podążam do góry. Sybil mieszka w jednym z wielu pokojów na drugim piętrze. Gdy docieram do drzwi, wykrzykuję:
– Sybil, to ja!
Następnie od razu wchodzę do środka.
Pierwsze, co widzę, to zieleń. Dostępna przestrzeń jest zastawiona roślinami, półka za półką wypełniają ją gatunki, na punkcie których Sybil aktualnie ma obsesję. Pnącza rozciągają się po całym pomieszczeniu, zawijając się wokół ramek na zdjęcia i lamp. To z pewnością musi stanowić zagrożenie pożarowe, ale sądząc po delikatnym, bladofioletowym błysku magii nad moją głową, przyjaciółka pewnie już się przed tym zabezpieczyła.
Siedzi przy biurku, a na jej ramieniu zauważam sowę płomykówkę – Merlina. Na dźwięk mojego głosu dziewczyna gwałtownie odwraca się na krześle, sprawiając, że chowaniec zaczyna trzepotać skrzydłami, lecz po chwili się uspokaja.
– Selene! – woła. – Cholera, już po rozmowie? Jak poszło?
Rzucam torbę na podłogę i kręcę głową.
– Nie wiem.
Entuzjazm na twarzy Sybil nieco znika.
– W sensie „nie wiem, bo nie pamiętam” czy „nie wiem, bo nie rozumiem, co mam po niej czuć”?
– To drugie – wyjaśniam.
Spoglądam przez okno i dokładnie widzę kawałek budynku Auli Morgana.
Zgromadzenie to specyficzne miejsce – przypomina uniwersytet dla czarownic, ale oferuje także pracę i inne zajęcia dla absolwentek. Znajduje się tu również baza noclegowa dla tych, które wolą założyć własny biznes, a nawet cmentarz dla czarownic pragnących pozostać blisko zgromadzenia nawet po śmierci.
Prawda jest taka, że gdy dołączasz do takiego miejsca jak Henbane, zyskujesz nowe siostry, które cię wspierają i towarzyszą ci przez resztę życia. Kto by tego nie chciał? Przyjaźni, przynależności, edukacji i egzystencji, która kręci się wokół magii. Pragnęłam tego, odkąd tylko pamiętam.
– Dostaniesz się – mówi Sybil, wyciągając mnie z zamyślenia.
Uśmiecham się do niej smutno.
– Powiedziały, że w zgłoszeniu brakowało dwóch wymogów: wyprawy magicznej…
– Ale przecież odbyłaś już jedną. – Jej brwi się marszczą, a ja w odpowiedzi wzruszam ramionami.
– Chyba nie odebrały mojego kempingu w Yosemite jako wystarczającego.
Sybil wyrzuca z siebie poirytowane westchnienie.
– Czego chcą więcej? Moja własna była jedną z tych, które oferował Klub Czarownic jeszcze w Akademii Peel – mówi, przypominając mi tym nasze licealne czasy w szkole z internatem dla nadprzyrodzonych. – To chyba najsmutniejszy rodzaj wyprawy magicznej.
Mija chwila ciszy, po czym Sybil znów się odzywa:
– Więc wymagają innej ekspedycji. Okej, to da się łatwo załatwić. Co jeszcze?
– Chcą, bym znalazła chowańca.
– Co? – Teraz zaczyna już wyglądać na wkurzoną. – Ale to nawet nie jest wymóg. Znam osobiście PIĘĆ czarownic, które go nie mają. Do tego potrzeba czasu.
Chowaniec Sybil odchyla głowę do tyłu, jakby sam nie mógł uwierzyć w moje słowa.
Zaciskam wargi w cienką linię, bo nie ma sensu mówić na głos tego, co oczywiste.
Zgromadzenie zmusza mnie do wznoszenia się na te wyżyny, ponieważ, koniec końców, nie wierzą, że mam to coś.
Sybil chwyta mnie za rękę i ją ściska.
– Pieprzyć to. Uda ci się, Selene, wiem, że tak. Jesteś czarownicą, możesz dosłownie przywołać magię. Więc wróć do domu. Poużalaj się chwilę nad sobą. A potem zastanów się, jak spełnisz te wymogi.
Wracam do mojego mieszkania w San Francisco, czyli tak właściwie do piwnicy przekształconej w kawalerkę. Mimo to jest to mój własny kawałek nieba.
Zamykam drzwi i opieram się o nie przez chwilę, gdy rozważam, czy faktycznie nie poużalać się nad sobą, jak zasugerowała Sybil.
Coś szeleści pod moimi plecami, więc się odwracam i zauważam przyczepioną karteczkę.
Oddzwoń do Kyli i bardzo ją przeproś (wciąż jest zła, że zapomniałaś o jej urodzinach). Musisz też iść na zakupy.
Cholera. Kiedy wyciągam z torby wielki planer, kilka fiolek z jakąś substancją dzwoni na jej dnie.
Notes wypchany jest dodatkowymi kartkami, a z jego boków wystaje mnóstwo karteczek samoprzylepnych. Otwieram go na pustej stronie, ściągam wiadomość z drzwi i wklejam do zapisków.
Zajmę się tobą później.
Teraz muszę spełnić wymogi rekrutacyjne.
Przechodzę obok biblioteczki, która wypełniona jest notatnikami i samodzielnie wykonanymi planerami. Strasznie szybko kończy mi się w nich miejsce. Te dzienniki są moją pamięcią, a każdy z nich dokładnie opisałam.
Po drugiej stronie pokoju mam jeszcze jedną półkę z ręcznie przygotowanymi księgami zaklęć, które poukładałam zgodnie z tematami.
Stoły i blaty pokryte są tysiącem karteczek, na ścianie wisi powiększona mapa Bay Area, na której zaznaczam i opisuję wszystkie najważniejsze miejsca – w tym moje mieszkanie, miejsce pracy oraz Krąg Henbane.
Nie żartowałam, gdy mówiłam, że mogę być dla zgromadzenia wartościowym nabytkiem.
Magia to moje powołanie. Chcę się o tym uczyć. Chcę być w tym świetna. Chcę stać się częścią tego świata, robić wielkie rzeczy. I tak będzie, z pomocą zgromadzenia albo bez niej. Pocieszam się. Ale to nie zmienia faktu, że bardzo chciałabym się tam dostać.
Podchodzę do biurka i rzucam na podłogę torbę, po czym kieruję się do kuchni.
Muszę się napić herbaty, nim zacznę pracę.
Na moje nieszczęście, gdy spoglądam na szafkę, zauważam na niej karteczkę samoprzylepną z napisem:
Kup więcej herbaty – lubisz te wymyślne ziołowe mieszanki.
Cóż, cholera.
I tak otwieram szafkę, i – jak można było się spodziewać – nie ma w niej tego, czego szukam. Stoi za to butelka wina.
Na niej też jest notatka, tym razem jednak nie została wykonana moim pismem.
Prezent od wróżki procentuszki!
<3 Sybil
Do diaska, kocham tę moją przebiegłą przyjaciółkę. Biorę wino, dziękując Bogini, że ma nakrętkę. Odkręcam ją i wracam do laptopa, popijając trunek prosto z butelki.
Pewnie to nie najlepszy nawyk, pić samotnie, ale mam to gdzieś. Uznam to za opijanie mojego sukcesu, bo wywalczyłam dla siebie szansę i postawiłam na swoim.
Odstawiam butelkę i wyciągam notatnik, po czym czytam bazgroły, które zapisałam w Henbane.
Od tego drugiego wymogu dostanę chyba wysypki.
Zdobyć chowańca.
Wypijam połowę wina, a mój mózg działa na wysokich obrotach, próbując wymyślić, jak, do jasnej cholery, mam to zrobić. To nie tak, że już nie próbowałam. Rzecz w tym, że chowaniec to nie jest zwykłe zwierzę. To wyjątkowe stworzenie, którego dusza rezonuje z twoją własną. Gdy dana istota zostaje nim, na zawsze łączysz z nią swój los. Ponoć to chowańce mają znajdować swoje czarownice. Mnie się to jeszcze nie przytrafiło i czuję się coraz bardziej sceptyczna wobec tego, że wydarzy się to w niedalekiej przyszłości.
Dobra, pieprzyć teraz wymóg numer dwa. Biorę kolejny łyk alkoholu, czując w sobie pierwsze zawirowania upojenia. Skupiam się na pierwszym punkcie – magicznej wyprawie.
Każda czarownica musi wziąć w takiej udział. Chodzi o to, by pobyć chwilę na łonie natury, połączyć się ze swoją magią na głębokim, duchowym poziomie i opisać to doświadczenie. W teorii wydarzenie to miało zmieniać życie, ale odkąd stało się obowiązkowe, by zostać członkiem zgromadzenia, znaczenie wyprawy się spłyciło. Nie są one już tak niesamowite jak kiedyś.
Ale cóż, zgromadzenie chce, bym przedstawiła im coś ekscytującego?
Niech im będzie.
Otwieram stronę linii lotniczych, rozmyślając, dokąd powinnam lecieć. Jestem pewna, że komisja rekrutacyjna wierzy, że najlepsza wyprawa rozpoczyna się od nietypowej destynacji.
Syberia? Pustynia Kalahari? Pustynia Gobi? Mogłabym udać się na Biegun Północny, popłynąć na narwalu i na tym skończyć.
Jest tylko jeden problem – gdy przeglądam zagraniczne loty, wszystkie okazują się cholernie drogie. Na Boginię. Musiałabym sprzedać nerkę, by było mnie stać na jeden bilet.
Och, chwila. Tutaj są jakieś wyprzedaże i okazje specjalne.
Klikam w zakładkę.
Oklahoma City – to… hmmm. Czy to wystarczy?
Ech, pewnie nie.
Ustawiam filtry, by strona pokazywała tylko loty zagraniczne, i patrzę raz jeszcze.
Reykjavík – czy nie mają tam przypadkiem naturalnych gorących źródeł? To brzmi przyjemnie.
Wenecja – nie wiem. Wydaje się magiczna, ale nie w ten dziki, naturalny sposób.
Londyn. Paryż. Ateny.
Pocieram głowę. Wszystko to odległe kierunki, ale żaden z nich nie pasuje.
Biorę następny łyk wina. Może to nie jest odpowiedni dzień na podejmowanie tej decyzji.
Prześpię się z tym i mam nadzieję, że jutro na coś wpadnę.
– Na lewy cycek Wspaniałej Bogini.
Wpatruję się w potwierdzenie płatności za bezzwrotny bilet lotniczy oraz za bezzwrotny rejs, który zarezerwowałam na Galapagos.
Znaczy, gratuluję, pijana Selene, że wybrałaś miejsce, które naprawdę chciałabym odwiedzić.
Ale z drugiej strony, co do kurwy nędzy, pijana Selene?
Rejs? W jaki sposób za to zapłaciłam?
Wystarcza jedno spojrzenie na ostrzeżenia z karty kredytowej i już wiem, że faktycznie nie stać mnie na tę wyprawę. Pijana Selene musiała założyć, że Selene z przyszłości wymyśli jakieś rozwiązanie.
Spędzam dziesięć minut na powstrzymywaniu ataku paniki.
Jeśli od teraz aż do końca świata będę brać nadgodziny w pracy, to może uda mi się to spłacić. A może powinnam znaleźć bardziej magiczne, dziwne zajęcia. One pomogły mi spłacić rachunki w zeszłym roku, gdy miałam niewiele pieniędzy ze swojej restauracji.
Spoglądam znów na plan podróży.
To właśnie się dzieje, gdy pozwalam sobie samej „pod wpływem” na rezerwowanie wyprawy magicznej.
Ale wszystko będzie okej – polecę do Ekwadoru, wejdę na statek, wybawię się na rejsie, desperacko postaram się nawiązać więź z jakimś stworzeniem – jakimkolwiekstworzeniem – które zwróci na mnie uwagę, po czym wrócę do Stanów, gdzie zaprezentuję zgromadzeniu wyprawę i nowego chowańca. Rachu-ciachu i po strachu.
Zapisuję wszystkie te informacje w dzienniku i wypuszczam powietrze.
Ameryko Południowa, oto nadchodzę.
Wyglądam przez okienko samolotu, próbując nacieszyć się widokiem gęstych obłoków, które rozciągają się aż po horyzont. Teraz, gdy już jestem w powietrzu i rozpoczęłam podróż, moja ekscytacja tylko rośnie.
Lecę na Wyspy Żółwie. Odsuwając na bok wydatki oraz magiczną wyprawę, te w większości niezamieszkane rejony od dawna mnie pociągały.
Kiedy widok chmur i kolejnych chmur, i och, interesujące, jeszcze innych chmur zaczyna mnie już nudzić, pozwalam umysłowi cofnąć się do chwili, gdy zostałam czarownicą.
Ponad trzy lata temu, zaraz po tym, jak zaczęłam uczęszczać do Akademii Peel, szkoły z internatem dla nadprzyrodzonych, jak każdy inny uczeń musiałam przejść przez ceremonię wywołującą: Rozbudzenie. Dla takich jak ja to stara jak świat tradycja, dzięki której manifestuje się nasza uśpiona moc.
Dostajemy łyk słodko-gorzkiego napoju, który przywraca do życia nasze paranormalne aspekty. To właśnie wtedy po raz pierwszy poczułam w sobie magię i wtedy też dowiedziałam się, jak wielką cenę będę musiała zapłacić za jej używanie.
Z powrotem skupiam się na książce na moich kolanach – Wielofunkcyjna magia: Składniki i rymy używane do codziennego rzucania czarów. Ponieważ nie zawsze mogę ufać umysłowi, mam coś, co lubię nazywać magią adaptacyjną. To po prostu wyszukana nazwa na „zrobię to na wyczucie i jakoś sobie poradzę”. Nie chcę się chwalić, ale odnoszę sukces w około sześćdziesięciu dwóch procentach sytuacji.
I szczerze mówiąc, lepsze to niż nic.
Ale mam nadzieję, że im więcej się nauczę i przeanalizuję, tym bardziej będę w stanie odciążyć wrodzone zdolności i wykorzystać takie rzeczy, jak fazy księżyca, kryształy, składniki zaklęć i inkantacje. Muszę wierzyć w to, że gdy zgromadzę odpowiednio dużo wiedzy w moim umyśle, moc nie da rady zupełnie go wyczyścić.
Cesarzowo…
Przerywam i wykrzywiam kąciki ust.
Czy ja właśnie coś słyszałam?
Szept magii muska moją skórę, przyprawiając mnie o ciarki.
Przyjdź… Do… Mnie…
Odkładam długopis.
Okej, co tu się odpieprza?
Rozglądam się wokół, sprawdzając, czy ktoś inny to zauważył. Większość pasażerów śpi lub ogląda coś na swoim prywatnym telewizorku. Zauważam jednak w przejściu smugę magii w kolorze indygo.
Czy ktoś rzuca zaklęcie…?
CESARZOWO!
Samolot szarpie, a ciemnoniebieska magia sięga teraz w moją stronę. Jej delikatne wstęgi wspinają mi się po nogach i owijają wokół talii. Połykam krzyk, gdy smugi rozciągają się coraz wyżej, zasłaniając dolną część ciała.
Szybko patrzę na ludzi wokół, ale choć kilku pasażerów się rozgląda, zdają się nie zauważać magii, która powoduje turbulencje, oraz tego, że przyczepiła się tylko do mnie.
Próbuję ją od siebie oderwać, ale moc jest tak efemeryczna jak dym, więc moje dłonie tylko się w niej zatapiają. Mężczyzna siedzący obok patrzy na mnie kątem oka. Zwykli ludzie nie potrafią dostrzec energii tak jak czarownice. Mam pewność, że wyglądam idiotycznie, machając bez sensu rękami.
Nim mogę wyjaśnić swoje zachowanie, napierająca magia ciągnie w dół, mocno, w wyniku czego samolot ponownie opada. Naprawdę mam wrażenie, jakby coś chciało wyrwać mnie prosto z nieba.
Maszyna obraca się w prawo, a książka spada mi z kolan. Nie wiem, gdzie upadła; zabarwiona na niebiesko magia mi ją zasłania.
Nade mną rozświetla się symbol oznaczający zapięcie pasów i rozbrzmiewa głos z głośnika.
– Witajcie, pasażerowie… – zaczyna stewardesa.
Przyjdź do mnie!
Chwytam się za głowę, gdy niesamowity męski głos zagłusza komunikaty. Nie potrafię stwierdzić, czy pochodzi on ze mnie, czy nie, ale wydaje się być wszędzie, a ja mam dziwną chęć poddać się jego żądaniom. W międzyczasie ta wyjątkowa niebieska magia wciąż się wspina, sięga już mojej piersi.
Światełko od góry błyska, a żołądek mi się wykręca, gdy nagle obniżamy lot. Kilka osób krzyczy.
– To tylko turbulencje – kontynuuje stewardesa i tłumaczy te słowa na hiszpański i portugalski, podczas gdy niebo zaczyna się ściemniać. – Proszę pozostać na swoich miejscach. Ktoś niedługo przyjdzie, by zebrać zamówienia na napoje.
Wyglądam znów przez okno, ale już nie widzę chmur. Zamiast tego zauważam gęste smugi magii w kolorze indygo, napierające od zewnątrz na samolot.
Cesarzowo, usłysz moje wezwanie!
Może to panika, a może dziwny wpływ mocy, ale zanim w pełni zdaję sobie sprawę z tego, co robię, odpinam pas bezpieczeństwa i wstaję. Przeciskam się obok pasażerów w stronę przejścia, a kłębiąca się moc mnie prowadzi.
Przez wentylację wpływa na pokład więcej ciemnoniebieskiej magii, sączy się także przez ściany, powoli wypełniając całą przestrzeń.
– Hej! – Stewardesa nieopodal zauważa mnie i woła w moim kierunku. – Wracaj na swoje…
Moja królowo!
Biorę gwałtownie wdech, przykładając rękę do głowy, gdy samolot leci w dół. Opadam na pobliskie siedzenie, pomimo tego że zauważam na ciele kolejne owijające je pnącza magii.
Zamieram, serce dalej galopuje, a wtedy uderza we mnie prawda.
To atak magiczny.
Wzrokiem przelatuję po wnętrzu samolotu i pasażerach, nawet gdy ta jedna stewardesa krzyczy, bym siedziała spokojnie. Nie wiem, czy atakujący jest na pokładzie, czy gdzieś na lądzie, ale wątpię, bym miała czas, by znaleźć winowajcę i się nim zająć.
Maszyna nadal nie ustabilizowała lotu; wciąż się ponownie obniża. Czuję mdłości.
Czyniąca szkody magia wniknęła już wszędzie i z każdą chwilą staje się coraz mocniejsza. Wygląda jak chmura w kolorze indygo, a wspaniałe smugi zaciemniają wnętrze samolotu. Nikt inny chyba tego nie widzi, co oznacza, że jestem jedyną istotą nadprzyrodzoną na pokładzie i zapewne też jedyną osobą, która może zrobić cokolwiek, by to powstrzymać.
Ignoruję wciąż nawołującą stewardesę i skupiam się na własnej mocy, pozwalając wypłynąć jej na powierzchnię. Naciska od wewnątrz na moją skórę, przełykam ślinę, a serce mi bije nerwowo. Kocham magię, rozkoszuję się wolnością i siłą, jaką mi daje, ale wciąż doświadczam ukłucia przerażenia, wiedząc, że każde jej użycie powoduje zanik moich wspomnień – a ja nie mogę wybrać których.
Nie mam żadnych magicznych składników, które zastąpiłyby ten koszt – nic, tylko same zaklęcia. A z jakiegoś powodu one lubią schludne rymy.
– BY ZWALCZYĆ INTRUZA, SWOJĄ MOC PRZYWOŁUJĘ – wypowiadam, obserwując rosnącą siłę. – ODPYCHAM ZŁEGO WROGA, JEGO MAGIĘ ODWOŁUJĘ.
Otwieram oczy, gdy przepływa przeze mnie energia. Jej blady, pomarańczowy odcień sprawia, że otoczenie przypomina niebo o zachodzie słońca. Gdy spotyka on ciemnoniebieskie smugi, wszystko staje się jeszcze piękniejsze, a dwie przeciwne moce wyglądają, jakby dzień ustępował miejsca nocy.
Moja magia usuwa tę obcą, która mnie otulała, i powoli, ale pewnie wypycha ją z samolotu. Patrzę, jak ostatnie niebieskie smugi wracają do wentylacji, po czym wypływają na zewnątrz, gdzie kradnie je wiatr.
Gdy nie pozostaje po nich żaden ślad, biorę drżący wdech. Wstaję, nogi mi się uginają, gdy samolot wyrównuje lot, a pasażerowie wokół mnie wyraźnie się rozluźniają. Wtedy zaciskam zęby, bo czuję w głowie specyficzne pociągnięcie. Jedyna oznaka tego, że wspomnienie odeszło.
– Powiedziałam, wracaj na swoje miejsce! – Głos stewardesy staje się piskliwy. Palcem wskazuje w moją stronę, a wyraz jej twarzy powinien mnie chyba przestraszyć.
Za późno. Już jestem przerażona.
Nad głowami rozlegają się słowa w głośniku.
– Przepraszam was. – Kapitan się śmieje. – To tylko jakieś lokalne turbulencje. Wydaje mi się, że...
Moja królowo... Poczułem cię...
Moc przywołana przeze mnie unosi się w powietrzu, delikatnie migocząc. Nagle te zdradzieckie, niebieskie pasma znów wkradają się na pokład.
– NIE – szepczę.
Kiedy smugi muskają moją magię, dotyk jest łagodny.
Dam sobie rękę uciąć, że właśnie słyszałam w oddali śmiech.
Tak. Moja królowo, tutaj jesteś.
W przeciągu kilku sekund niebieska magia łączy się z pomarańczową, mieszając się, aż w powietrzu unoszą się smugi, które kolorem przypominają siniaki.
Ileż ja ciebie szukałem.
Co to za pieprzony głos?
Teraz odpowiedz na moje wołanie, Cesarzowo, i PRZYJDŹ DO MNIE.
Samolotem ponownie trzęsie, po czym zaczyna spadać. To nie wygląda na lekkie turbulencje; raczej sprawia wrażenie, jakby piloci zupełnie stracili panowanie nad sterowaniem.
Ludzie znów zaczynają panikować, a stewardesa odwraca ode mnie spojrzenie, by przypomnieć pasażerom zasady protokołu bezpieczeństwa.
Gdy kobieta nie skupia na mnie uwagi, biegnę wzdłuż przejścia, przewracając się na fotele po obu stronach, gdy samolot podskakuje i się kołysze. Nie do końca przemyślałam, co zamierzam zrobić, ale plan krystalizuje mi się w głowie, gdy wpadam do części samolotu z miejscami dla pierwszej klasy.
Z kimkolwiek mam do czynienia, jego magia okazała się silniejsza od mojej. Nie mam żadnych szans powstrzymać jego ataku. Najlepsze, co mogę zrobić, to go złagodzić. Jeśli ktoś naprawdę próbuje ściągnąć ten samolot na ziemię, to pomogę maszynie bezpiecznie wylądować.
Poddaj się temu... nam...
Obca magia owija się wokół mnie i mam wrażenie, jakby chciała mnie wchłonąć. Jakby pragnęła, bym nią oddychała, bym znalazła się najbliżej, jak się da. To doświadczenie jest tak kurewsko zniechęcające, a jednak jakiś element tej magii zauroczył moje zmysły.
Kolejne stewardesy podnoszą głosy i rozkazują, bym się cofnęła i wróciła na miejsce. Do tej pory nie próbowały zmusić mnie do tego siłą, bo ich uwaga podzieliła się między mnie, innych pasażerów i okropne warunki do poruszania się, jakie panują na pokładzie. Jednak im bardziej zbliżam się do przodu samolotu, tym bardziej gorączkowe stają się ich nawoływania. Gdy docieram do kokpitu, jeden steward w końcu wstaje i zasłania mi drogę. Mam wrażenie, że chce mnie zwyczajnie powalić.
– Choć próbujesz mnie powstrzymać, nie osiągniesz celu. – Unoszę rękę w stronę mężczyzny. – Moja moc cię odeprze siłą ludzi wielu.
Błyskawicznie posyłam w jego stronę energię. Steward potyka się nagle i upada na kolana jednego z pasażerów. Czuję na plecach przerażone spojrzenia i wiem, że kilka osób wstaje, myśląc, że mam złe zamiary.
Wypuszczam więcej magii, powstrzymując tych zagubionych bohaterów.
Trzeba walczyć z dużo silniejszą i straszniejszą rzeczą niż młoda czarownica.
Chodź, mała wiedźmo. Nigdy nie mieliśmy się rozstać.
Głos przypomina aksamit i ciągle mnie namawia. Wytrąca mi każdy oddech z płuc.
Zmuszam się, by iść dalej, w stronę zamkniętego wejścia do kokpitu.
Wyciągam dłoń i nawet nie zawracam sobie głowy wymyślaniem kolejnego zaklęcia.
– OTWÓRZ.
Moc wypływa ze mnie, sprawiając, że zamek stukocze, po czym drzwi się szeroko otwierają.
Przyjdź do mnie, Cesarzowo.
Niemal wpadam na deskę z przyciskami i włącznikami, gdy niebieska magia znów podrzuca ostro samolotem.
Pilotka spogląda w moją stronę. Potem patrzy jeszcze raz.
– Co do…
– Wracaj na miejsce. JUŻ – warczy drugi pilot. Za sobą wciąż słyszę głosy kilku osób, które powtarzają ten sam rozkaz.
Odpycham się od deski i kieruję dłoń na drzwi.
– ZAMKNIJ.
One zatrzaskują się, a zamek znów szczęka, odcinając nas od reszty pasażerów.
Pilot przeskakuje wzrokiem pomiędzy mną a wejściem, które jest oddalone o kilka metrów i właśnie samo się zamknęło. W jego oczach pojawia się niedowierzanie, a także cień lęku.
– Ktoś próbuje ściągnąć nas na ziemię – mówię, jakby to miało wyjaśnić sprawę magii.
Jakby na potwierdzenie tych słów samolot znów traci stabilność, posyłając mnie do przodu. Ledwo udaje mi się przytrzymać foteli załogi i próbuję się nie przewrócić.
– Jestem tu, by pomóc wam wylądować.
Kobieta się śmieje, a w tym dźwięku wyraźnie czuć sceptycyzm.. Prawdę mówiąc, pewnie sama bym tak zareagowała, jakby jakiś gówniarz, który wpadł do mojego kokpitu, oferował pomoc.
Przyjdź do mnie… Cesarzowo…
Upiorny głos szepcze mi do ucha, rozpoznaję go na skórze. Włosy na ramionach mi się jeżą. Jest coś przekornie kuszącego w tym szepcie.
– Dobra, nie wiem, jak wiele doświadczenia macie, ale walczycie z mocami poza waszym postrzeganiem świata i nie wylądujecie bez mojej pomocy.
Chciałabym powiedzieć, że te słowa ich poruszyły, ale prawda jest taka, że oboje skupiają się na kierowaniu maszyną. Kobieta wyjaśnia współpracownikowi jakiś plan, który ma rzekomo zadziałać.
Jasne.
Zamykam oczy i biorę uspokajający wdech, skupiając się na sobie.
– UŻYWAM SWEJ MOCY. MÓJ BÓL IGNORUJĘ. NIECH WRAZ Z TYM ZAKLĘCIEM SAMOLOT WYLĄDUJE – wyrzucam rymy w kółko i w kółko. Moc we mnie rośnie, po czym wydostaje się na zewnątrz.
Gdy otwieram oczy, widzę, że odpędza ciemnoniebieską magię, która zasłoniła przednią szybę. Teraz, gdy dostrzegam już otoczenie, próbuję nie krzyczeć. Z przodu piętrzą się góry, pod nami lśni morze, a każde z nich coraz bardziej się zbliża.
Bogini, zaraz umrzemy.
Biorę kolejny głęboki wdech i wyrzucam z głowy tę zdradziecką myśl.
Muszę tylko pomóc im wylądować. To możliwe. Skupiam się ponownie na magii, pozwalam jej rozwijać się we mnie i wciąż powtarzam zaklęcie.
Energia emanuje i przepływa na spód samolotu. Nie widzę, co robi, ale czuję delikatnie, jak przyciska się do gładkiego metalu maszyny. A potem orientuję się, że faluje, jakby stawała się własnym prądem powietrznym. No cóż, może właśnie tak się dzieje.
Moc wysila się, próbując nachylić kąt lotu samolotu.
To nie wystarczy! Nie wystarczy!
Zaciskam zęby, a głowa pulsuje mi z wyczerpania.
– PRZYWOŁUJĘ MAGIĘ TAK TAJEMNICZĄ! URATUJ TYCH LUDZI PRZED KATASTROFĄ LOTNICZĄ! – Mój głos zamienia się w krzyk, ponieważ praca turbin i wrzaski ludzi stają się coraz głośniejsze.
Z każdym powtórzeniem posyłam w świat więcej magii. Obca moc nadal jest obecna, ale zamiast walczyć o dominację, zdaje się łączyć z moją.
A gdy się tak dzieje, widzę, że przód samolotu unosi się lekko w górę. A potem jeszcze trochę.
Piloci rzucają szybkie rozkazy – albo do siebie nawzajem, albo do kogoś, z kim się komunikują przez słuchawki. Może wszystko będzie dobrze, może…
– Mayday! Mayday! Mayday! Spadamy!
Kurwa.
Drzewa za oknami stają się coraz większe.
Wciąż uwalniam z siebie magię, wysilając się, by wyrównać pozycję maszyny. Teraz, gdy ta druga moc pomaga, zaklęcie zaczyna działać. Nie jestem tylko pewna, czy wystarczająco szybko.
Jęczę, a następnie wzdycham z wyczerpania.
Cesarzowo, wyczuwam, że się zbliżasz.
Powoli, powoli przód samolotu zaczyna się wznosić.
– Och! – rzuca pilot, spoglądając w dół na ster, z którego na chwilę zsuwają się jego dłonie. Chociaż nic nie robi, maszyna nadal się wzbija. – Co do kurwy nędzy?
Spogląda na mnie, ale jestem zbyt zajęta powtarzaniem zaklęcia i przesyłaniem magii, by odwzajemnić spojrzenie.
– Matt, chwytaj za to i pomóż mi wylądować! – nakazuje pilotka.
Łapie za ster, a roślinność pod nami coraz bardziej się zbliża. Widzę, jak liście drzew lśnią od deszczu.
Wszystko dzieje się bardzo szybko. Dociera do mnie wtedy, że nie jestem zapięta – nie siedzę nawet w fotelu. Nie ma nic, co powstrzymałoby mnie przed przeleceniem przez kokpit i rozbiciem szyby. W odpowiedzi na tę myśl magia owija się wokół ciała, przytwierdzając mnie do miejsca, gdzie stoję. Nie mam nawet pewności, czy sama musiałam się ochronić, ponieważ chwilę później pojawia się ta obca, podstępna moc i otacza mnie całą. Odnoszę dziwne wrażenie ochrony.
Wiem, że zaraz wylądujemy. Stwierdzam to jasno po tym, co widzę przez szyby, ale i tak posyłam więcej magii, by spróbować nas uratować. Wydaje mi się, że głowa pęka mi na pół z wycieńczenia i nie pozwalam sobie myśleć o tym, jak wiele wspomnień musiało mi to zabrać.
Stado ptaków odlatuje z drzew pod nami, rozpierzchając się, gdy zbliżamy się coraz bliżej do zamglonej dżungli.
– Uwaga! – krzyczy pilot.
Samolot uderza o pierwsze gałęzie. Słychać okropny dźwięk, a potem…
TRZASK, TRZASK, TRZASK…
Spód maszyny wbija się w korony drzew. Drewno łamie się, a metal piszczy. Podskakujemy, a w miejscu przytrzymuje mnie tylko moja i obca magia.
Przód samolotu się opuszcza, a potem…
HUK!
Pomimo utrzymującej mnie mocy siła uderzenia posyła moje ciało wzdłuż tego cholernego kokpitu, a potem wszystko staje się czarne.
– …ALE MYŚLAŁAM, ŻE SIŁĄ DOSTAŁA SIĘ DO KOKPITU…
– …NA BOGA, POMOGŁA MI KIEROWAĆ SAMOLOTEM…
– …NIE MIAŁA ŻADNYCH PASÓW…
– NIE WYGLĄDA NA RANNĄ…
Otwieram lekko oczy i mrugam. Nade mną wiszą twarze kilku stroskanych osób, choć nie rozpoznaję żadnej z nich. Jedna nosi strój pilota. Inne muszą być stewardami i stewardesami.
Piloci? Stewardesy? O co chodzi?
Krzywię się, gdy przeskakuję wzrokiem z jednej osoby na drugą. Z oddali dociera do mnie dźwięk kapiącego deszczu i szmer rozmów.
Biorę głęboki wdech, co sprawia, że głowa zaczyna mi mocno pulsować. Znam to uczucie – i znam towarzyszące mu zamieszanie.
Cholera. Musiałam użyć magii, i to sporo, jeśli sugerować się intensywnością bólu głowy.
Ponownie wciągam głęboko powietrze i recytuję w myślach listę podstawowych informacji.
Nazywam się Selene Bowers.
Mam dwadzieścia lat.
Dorastałam w Santa Cruz w Kalifornii.
Moi rodzice to Olivia i Benjamin Bowers.
Żyję. Mam się dobrze.
Ludzie zebrani wokół mnie zadają jakieś pytania. Próbuję skupić się na nich.
– Co? – dopytuję, otępiała.
– Czy coś ci się stało?
Znów się krzywię, po czym dotykam skroni.
– Moja głowa – odpowiadam ochryple. Bolą mnie mięśnie, a ubranie mam totalnie przemoczone od czegoś, co znajduje się pode mną, ale to tylko drobne nieprzyjemności. Nawet ból czoła w końcu minie. – Co się dzieje? – mamroczę.
– Uczestniczyłaś w katastrofie samolotowej – wyjaśnia jedna z kobiet.
– CO? – Siadam zbyt szybko i muszę przyłożyć rękę do czoła, aż nie przepłynie przeze mnie fala mdlących zawrotów.
Doszło do magicznego ataku – coś ściągało nasz samolot na ziemię – próbowałam temu zapobiec.
Biorę ostry wdech, gdy wszystko niewyraźnie do mnie wraca. Ale te postrzępione wspomnienia zdają się być bardziej snem niż czymś, co faktycznie przeżyłam. Kiedy próbuję przypomnieć sobie jakieś szczegóły, obrazy zaczynają się jeszcze bardziej rozjeżdżać.
Mrugam, wodząc spojrzeniem po zebranym wokół tłumie; potem skupiam swoją uwagę na tym, co znajduje się za ludźmi.
Wydobywam z siebie cichy dźwięk, gdy dostrzegam masywny samolot spoczywający na połamanych, poprzewracanych drzewach. Części boków maszyny poodpadały, a końcówka jednego ze skrzydeł zupełnie się oderwała.
– Ja… To przeżyłam? – dukam.
– My WSZYSCY to przeżyliśmy – poprawia mnie pilot. Patrzy w taki sposób, jakby chciał coś przekazać pomiędzy wierszami. – Każdy z nas.
Wciąż wpatruję się w rozrzuconą kupę złomu, z trudnością ogarniam całą sytuację swoim rozumem.
Nasz samolot się rozwalił. Dosłownie rozwalił. I my wszyscy przeżyliśmy.
Musiałam jakoś pomóc. Moje zmieszanie i pulsujący ból w skroniach to wystarczające dowody.
Niestety nie pamiętam za wiele z tego doświadczenia. Oprócz… Oprócz…
Cesarzowo…
Wstrzymuję oddech.
Przypominam sobie ten perswazyjny, męski głos. Ja… Ja słyszałam go w samolocie. Tak mi się wydaje. Nie mogę jednak powiedzieć, jakie miał znaczenie. Próba ułożenia sobie tego wszystkiego w głowie kończy się tylko jej mocniejszym pulsowaniem. Przyciskam palce do skroni, próbując załagodzić cierpienie.
– Na pokładzie był lekarz, gdzieś tu krąży. Na pewno do ciebie przyjdzie – mówi pilot, przywołując mnie tym z powrotem do rzeczywistości. – Poczekasz tu na niego chwilę?
Przełykam ślinę i potakuję.
Tamten klepie mnie po nodze i wstaje, po czym odchodzi, by – nie wiem – zająć się tym, co piloci zwykle robią po awaryjnym lądowaniu. Rzuca przez ramię jeszcze jedno spojrzenie w moją stronę i widzę w nim jakieś pytanie. Musiał coś zobaczyć albo usłyszeć, coś, czego nie potrafi wyjaśnić i chciałby o to zapytać.
Jestem wdzięczna, że nie pamiętam tego co on. Nie mam pojęcia, jak miałabym wyjaśnić użycie magii.
Gdy próbuję dokładniej się zorientować, co właściwie się dzieje, jedna ze stewardes podaje mi aspirynę i małą butelkę z wodą. Ona też ma specyficzny wyraz twarzy, ale jej spojrzenie wydaje mi się mniej ciekawskie, a bardziej… dręczące. Mam wrażenie, że doszło między nami do jakiegoś niemiłego incydentu. To sprawia, że zastanawiam się, co dokładnie stało się w tym samolocie, nim się rozbiliśmy.
Biorę lek i powtarzam, że naprawdę nic mi nie jest, po czym ona i inne stewardesy zostawiają mnie samą. Przyglądam się im, gdy podchodzą do innych siedzących czy też leżących ludzi. Dostrzegam ich dziesiątki, jeśli nie więcej. Jedni płaczą, inni przytulają się do siebie, a pozostali po prostu wpatrują się w horyzont.
Rozglądam się po otaczającym nas lesie. Drzewa, gęsto porastające teren, górują nad nami, zasłaniają też większość światła słonecznego. Krzewy porastają ziemię, wciskają się w każdą wolną szczelinę. Gleba i rośliny są mokre, a stale kapiący deszcz powoduje, że nawet powietrze przesyca tutaj wilgoć.
W oddali rozbrzmiewa dziwne, głośne nawoływanie. Oprócz niego słychać ptasie odgłosy i cichsze dźwięki, które muszą należeć do żab, owadów lub czegoś innego, co zamieszkuje to miejsce.
A więc rozbiliśmy się w środku lasu deszczowego. To trochę niepokojące, ponieważ dociera do mnie, że pewnie otaczają nas setki kilometrów dzikiej przyrody.
Jak długo zajmie znalezienie rozbitków?
Wokół mnie dżungla wydaje się dosłownie ściemniać pod wpływem tych myśli. Dotykam swojej głowy i zastanawiam się, czy poza utratą pamięci nie doznałam żadnego urazu. Dopiero, gdy zauważam smugę ciemnoniebieskiej magii zawijającej się wokół pni, rozumiem, że wcale sobie niczego nie wymyślam.
Widok mocy w środku dżungli powinien mnie przestraszyć; zdecydowanie wygląda upiornie, gdy tak skrada się pomiędzy drzewami. Ale ona coś we mnie porusza, co znajduje się w moim wnętrzu, na samym skraju umysłu…
Cesarzowo…
Dostaję gęsiej skórki. Znów ten głos!
Przyjdź do mnie…
Wstaję bez zastanowienia. Słyszałam o syrenach, które wołają ludzi, by ich zabić. Chyba tak właśnie musieli się oni czuć. Moja krew się gotuje, gdy słyszę ten ton. Nie wiem, czego ode mnie chce ani czy nie zamierza wyrządzić krzywdy innym pasażerom, ale rodzi się we mnie naglące pragnienie, by się zbliżyć do tego, kto mnie wzywa.
I tak robię. Nim lekarz czy ktokolwiek inny sprawdza, jak się czuję, wskakuję do lasu deszczowego, pozwalając drzewom i cieniom mnie pochłonąć.
Nie wiem, jak daleko już odeszłam oraz jak długo wędruję. Jestem otumaniona, podążam za sporadycznym brzmieniem tego głosu i wstęgą ciemnoniebieskiej magii, która wydaje się mnie prowadzić przez las.
Część mnie pozostaje niemal boleśnie świadoma, że podążanie za dziwnymi głosami i nieznanymi mocami to zły pomysł, a jednak reszta świadomości zupełnie poddała się tej wzywającej magii.
Przejeżdżam palcami po woskowatych liściach, uchylam się przed pnączami jakiejś wijącej się rośliny, odganiam insekty, które wokół mnie krążą. Nie spędziłam jeszcze nawet jednego dnia w tej dżungli, a już wiem, że mieszkają tu najdziwniejsze robale na świecie i mam na to dowody. Widziałam co najmniej jednego pająka wielkości miski na sałatkę, a pięć minut temu przeleciał obok żuk rozmiarów mojej dłoni.
Ocieram pot z czoła.
Może i wycieczka nie idzie zgodnie z planem, ale hej, to zdecydowanie bardzo ciekawa wyprawa magiczna.
Spoglądam przez ramię, zastanawiając się po raz kolejny, jakim cudem znajdę drogę powrotną do miejsca, gdzie się rozbiliśmy. Bez wątpienia będę musiała użyć do tego magii. Założyłam, że źródło tej obcej mocy leży dość blisko, ale się pomyliłam.
Ten długi spacer jednak daje mi czas na myślenie, szczególnie o świeżo utraconych wspomnieniach. Nie sprawdzę teraz, które utraciłam przy rzucaniu zaklęcia. Ta niewiedza mnie dręczy – ponieważ mogło zniknąć coś znaczącego, wspaniałego lub ważnego i nigdy się o tym nie dowiem. Z drugiej strony, jeśli nie wiem, co odeszło, nie muszę tego opłakiwać.
Czuję na skórze dreszcz mocy wyciągającej mnie z zamyślenia. Na początku wydaje mi się, że to ta sama magia co wcześniej, tylko stała się, cóż, głośniejsza.
Ale ta jest inna, czuję to w swoim wnętrzu. Zatrzymuję się, gdy ją zauważam. Zachowuje się odmiennie od ciemnoniebieskiej mocy, za którą szłam. Tamta nawet teraz wiruje nade mną. Ta druga z kolei błyszczy, jakby w powietrzu unosiły się migoczące drobinki kurzu. Gdy się w nią wpatruję, wyraźnie łączy się i gęstnieje wokół mnie.
Moja królowo…
Naglący głos niemal sprawia, że ruszam, ale nie mogę odwrócić wzroku od kłębiącej się przede mną magii. Zauważam kątem oka jakiś ruch i podnoszę wzrok. Spomiędzy drzew wylatuje jakiś cień, skacze prosto na mnie.
Nie mam czasu, by się odsunąć czy krzyknąć. Istota uderza w moją pierś, powala mnie na ziemię i przytrzymuje na niej swoim ciężarem.
Nie mogę oddychać.
Na piersi dostrzegam parę wielkich, czarnych łap. Podążam wzrokiem dalej, skanując jedwabiste ciemne futro, pokrywające przednie kończyny i tułów zwierzęcia. Zatrzymuję się na chwilę, gdy docieram do przerażających, ostrych kłów, po czym spoglądam jeszcze wyżej, prosto w bursztynowo-zielone oczy pantery.
O pieprzona Bogini na wysokościach.
Ta dziwna magia doprowadziła mnie do pantery. Powtarzam, pantery.
Krzyknęłabym, ale moje gardło chyba nie działa.
Zostanę zjedzona i potem wysrana przez tego okrutnego kocura i nikt się nie dowie, co się ze mną stało.
Zbierz się do kupy, Selene. Przywołujesz magię skinięciem palca. Żaden przerośnięty pchlarz cię nie wykończy, nieważne, jak strasznie by nie wyglądał.
Pantera otwiera delikatnie paszczę – wystarczająco, bym zaciągnęła się wonią jej oddechu, co brzmi dokładnie tak źle, jak śmierdzi.
Drapieżnik pochyla się, przysuwa głowę bliżej mojej twarzy. Przez cały czas się we mnie wpatruje.
Wtedy coś w sobie czuję. To zbiera się wewnątrz mojego ciała. Chwilę zajmuje mi zrozumienie, że to należąca do mnie magia. Coś tkwi w powietrzu – albo może w moich kościach – i wzywa to stworzenie. Mam wrażenie, że to coś wiecznego, tak jak moc.
Im dłużej patrzę, tym bardziej dostrzegam jakąś część siebie za tymi oczami. Strach zniknął, zastąpiło go instynktowne poczucie znajomości.
Magia wibruje we mnie na tę myśl, poruszając się w ciele i przepływając do kończyn. Pragnienie dotknięcia zwierzęcia, pogłaskania go staje się niemal obezwładniające.
Niepewnie unoszę rękę i doznaję mocy zbierającej się na dłoni. Mój wewnętrzny sceptyk nadal uważa, że zaraz umrę, ale intuicja mówi mi coś zupełnie innego, a jej ufam najbardziej.
Zebrana magia się wije, poruszana jakimś pradawnym, czarodziejskim instynktem. Sprawia, że kłuje mnie skóra, a palce drgają.
Pantera przybliża się, zmniejszając dzielącą nas odległość, i przykłada pysk do mojej wyciągniętej ręki, jakby była zdesperowana i potrzebowała dotyku tej energii.
I dokładnie to dostaje.
Moc wystrzeliwuje z dłoni, gdy tylko styka się z futrem zwierzęcia, a powietrze wokół nas mieni się bladym pomarańczem. Przepływa na wielkiego kota z łatwością, która towarzyszy oddychaniu, i czuję, że się z nim łączy. Coś głęboko we mnie wskakuje na swoje miejsce, magicznie wiążąc mnie z tym stworzeniem.
Patrzę na panterę, a ona odwzajemnia to spojrzenie z pyskiem nadal przytulonym do mojej dłoni.
Po chwili odsuwa się od ręki i pochyla, jakby musiała spojrzeć mi głębiej w oczy. Wtem nagle oblizuje mi policzek i mam wrażenie, że jej język zdrapał mi warstwę skóry lub dwie.
Sięgam w górę i w oszołomieniu głaszczę ją drżącą dłonią, podczas gdy wewnątrz… wewnątrz wyczuwam naszą nowo utworzoną więź.
Jasna cholera, chyba właśnie zdobyłam chowańca.
Patrzę na wielkiego kocura po raz kolejny, po czym wstaję i otrzepuję swoje ubrania.
Zgromadzenie się zesra, gdy go zobaczą.
Ze. Sra.
Właściwie to nawet uśmiecham się na tę myśl. Powiedzenie „uważaj, czego sobie życzysz” w końcu wzięło się od czarownic.
Pantera – mojapantera – jest ogromna. Nigdy w pełni nie doceniłam tego w tych wspaniałych kotach, aż do teraz, gdy stoję obok jednego z nich.
Ze wszystkich zwierząt, z jakimi mogłam się związać, dostałam właśnie jego. On – i tak, pantera to zdecydowanie samiec – okazuje się dużo bardziej dumny i straszny niż chowaniec, jakiego sobie wcześniej wyobrażałam. Prawdę mówiąc, sądziłam, że raczej ze mnie jest taka szynszyla.
Widocznie nie.
Nawet teraz rejestruję delikatne wibracje mojej więzi z drapieżnikiem. To dziwne wrażenie być przywiązanym do innej istoty, i to w dodatku do zwierzęcia. To jak odkrycie, że ma się dodatkową kończynę, tylko żyje ona własnym życiem.
Zamykam oczy i próbuję się skupić na ogarniającym mnie odczuciu. Im dłużej się koncentruję na połączeniu, tym większą mam chęć dać się mu porwać.
Więc tak robię.
W jednej chwili wychwytuję magiczną więź, w drugiej wskakuję do umysłu pantery.
Nie mam dostępu do większości myśli stworzenia, ale czuję jego delikatny głód i dostrzegam, że poza tym jest naprawdę zdrowy. Siła lśni zaraz pod powierzchnią skóry, a w środku staję się mocniejsza i bardziej wysportowana.
Biorę wdech i przez cudzy nos rozpoznaję dziesiątki nowych zapachów, każdy z delikatnie innym znaczeniem. Najbardziej szokujące okazuje się jednak to, że kiedy mrugam i świat się wyostrza, widzęsiebie oczami zwierzęcia.
Ale odjechane.
Poruszam głową pantery, obserwując otoczenie. Ten wzrok jest ostrzejszy, lecz mniej żywy i widzę wszystkie rzeczy, kryjące się w mroku dżungli.
Wracam do własnego umysłu i dziwi mnie łatwość, z jaką to się dzieje. Jakbym przechodziła z jednego pokoju do drugiego – bez użycia mocy, bez tracenia wspomnień.
Muszę wesprzeć się o pobliskie drzewo, by złapać oddech.
– Ty jesteś… To jest… – Niemożliwe. Niezwykłe.
A przede wszystkim nieoczekiwane.
Naprawdę, naprawdę nieoczekiwane.
Pomimo tego, że desperacko pragnęłam znaleźć chowańca, nigdy w pełni nie wierzyłam, że uda mi się to osiągnąć podczas tej podróży.
Ostrożnie podchodzę do pantery i przejeżdżam dłonią po jej futrze, wciąż podświadomie oczekując, że odgryzie mi rękę. Ale kot pozwala mi się pogłaskać i nawet przybliża się, bym mogła to zrobić lepiej.
– Jak powinnam cię nazwać? – pytam go.
Wielki drapieżnik nie reaguje, tylko wciąż się o mnie ociera.
– Zjawa? – wysuwam pierwszą propozycję. W końcu naprawdę jest straszny.
Zero reakcji. Biorę to za odpowiedź przeczącą.
Na Boginię, próbuję odczytać myśli dzikiego kocura.
– Onyks? – To dość dosłowne.
Nadal brak reakcji.
– Ebenezer? – proponuję.
Teraz chowaniec na mnie spogląda, a jego mina nie wydaje się zbyt przyjemna.
– Spoko, ŻARTUJĘ – wyjaśniam. Znów przyglądam się panterze. – Hmmm… Jesteś bardzo poważnym jegomościem.
Wystarczająco poważnym, by zasłużyć na potężne imię należące do jakiegoś władcy. Z odmętów swojej pamięci wyciągam jedno z nich.
– Neron.
Kocur odwraca głowę i liże mi dłoń tym swoim szorstkim językiem.
– Podoba ci się?
Pantera trąca moją rękę głową i myślę, że to oznacza potwierdzenie. Głaszczę ją po futrze.
– Cóż, pewnie podoba ci się skojarzenie z bezlitosnym cesarzem rzymskim.
Prostuję się, gdy rejestruję nad sobą jakiś ruch. Patrzę w górę i widzę smugę magii w kolorze indygo wijącą się w powietrzu. Prześlizguje się pomiędzy drzewami w stronę czegoś, co wygląda jak zbiornik wodny.
Moja królowo… Znajdź mnie… Zdobądź mnie… Uratuj mnie…
Ciemnoniebieska magia sięga do mojego ramienia, owija się wokół nadgarstka, chwytając go niczym prawdziwa dłoń, i zaczyna ciągnąć mnie do przodu.
Wpatruję się w nią, zszokowana. Chyba założyłam, że znalezienie Nerona było mocą, która doprowadziła do rozbicia samolotu i powodem magicznej wyprawy. Oczywiście tak nie jest. Tak właściwie to chowańce nie wytwarzają żadnej magii; po prostu ją zwielokrotniają i przewodzą. Ten głos i nagląca siła prowadząca mnie w stronę mętnej wody przed nami to coś zupełnie innego.
Magia znów szarpie mnie za rękę i po raz kolejny dociera do mnie, że muszę znaleźć jej źródło.
Cesarzowo…
– Lepiej nie bądź jakimś bagiennym potworem, który chce mnie zabić – krzyczę – ponieważ mam teraz zajebistego chowańca, co pewnie takie stwory jada na śniadanie!
Spoglądam na Nerona, a on w ogóle nie wygląda, jakby podobał mu się plan spożywania takich istot.
– Oczywiście blefuję – szepczę. – Po prostu udawaj.
Kocur ospale się przeciąga, po czym skrada się za niebieską magią, ocierając się ogonem o mój bok.
Idę za nim, rozkoszując się delikatnym brzęczeniem naszej więzi. Choć nie widzę cienkiej, magicznej nici, która nas łączy, potrafię wyczuć chowańca po jej drugiej stronie.
To takie szalone.
Neron cicho wskakuje pomiędzy drzewa, poruszając się niczym cień w gęstwinie dżungli.
Nie uszliśmy daleko, nim roślinność zaczęła ustępować miejsca szerokiej rzece.
Czy to ta Amazonka? Ponieważ to by było naprawdę zajebiście wspaniałe. Przypadkowe, ale wspaniałe.
Stoję tam z rękoma na biodrach, moje trapery pokrywa błoto, a skórę oblewa pot. Zauważam, jak bawi mnie absurdalna ironia tej sytuacji. To się doczekałam wyprawy magicznej, choć nie miałam na nią kasy. Cóż, teoretycznie nie było mnie też stać na tę, którą wybrałam, ale kto by na to patrzył?
Wstęga niebieskiej magii przecina rzekę, znikając za drzewami po drugiej stronie. Wzdycham, po czym odwracam się do Nerona.
– Nie wiesz przypadkiem, czy jest tu jakiś most?