Zanim umrzesz - Magdalena Chrzanowska - ebook + książka

Zanim umrzesz ebook

Chrzanowska Magdalena

4,2

Opis

Pewnego dnia ofiary dawnych zbrodni znów zapukają do drzwi…

W dworku w Pochyliszkach, który pełni rolę gospodarstwa agroturystycznego, zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Reprezentujące cztery pokolenia właścicielki dworku stają się ofiarami bardzo nieprzyjemnych zdarzeń. Najpierw jedna z kobiet zostaje dotkliwie pogryziona przez własnego psa. Dwa dni później jej córka ulega wypadkowi samochodowemu, a wnuczka zostaje aresztowana. Natomiast nestorka rodu, po przeczytaniu anonimu, dostaje ataku serca. Wydarzenia te nie są przypadkowe. Wyraźnie widać, że ktoś się uwziął na kobiety. Czy próbuje je tylko zastraszyć, czy może pragnie ich śmierci? Jaką tajemnicę skrywają ściany dworku i okoliczny las?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (20 ocen)
9
7
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wertikal

Nie oderwiesz się od lektury

To książka, która jest przepiękną opowieścią dla wszystkich, którzy kochają wracać do czasów przed wojną, dla ludzi, którzy lubią zagadki i dla wszystkich, którzy wierzą, że wszystko jest możliwe. Ta książka porwała mnie od początku, żal było mi kończyć jej czytanie.
00
BaFilAg0714

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książki Magdaleny Chrzanowskiej,

które ukazały się w Wydawnictwie Replika:

 

I ślubuję ci…

Szukając miłości

 

 

 

Copyright © Magdalena Chrzanowska

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Joanna Podolska

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Skład i łamanie

Maciej Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2022

 

eISBN 978-83-66989-82-5

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ludzie zawsze znajdą sposób, by folgować swoim żądzom.

Jeśli nie mogą tego zrobić legalnie, gotowi są naruszyć prawo.

 

Tom Rob Smith, Farma

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W duszną, lipcową noc nad Pochyliszki nasunęły się ciężkie, szaro-granatowe chmury. Zachodni wiatr giął drzewa niemalże do ziemi, a niebo co chwilę przecinały oświetlające wieś błyskawice. Każda z nich zwiastowała słyszalne kilka sekund później dudnienie, powodujące w starszych chałupach niebezpieczne drżenie szyb. Od dawna nie było tu deszczu, więc wysuszona ziemia łaknęła go jak kania dżdżu. Jednak te nieliczne krople, które spadły po kilku uderzeniach pioruna, nie zaspokoiły jej pragnienia. Na rozgrzanym asfalcie drogi prowadzącej do pochyliskiego dworku po chwili nie było już po nich śladu.

Narastający hałas musiał przerwać sen mieszkańcom dworku i oficyny, bo w kilku oknach pojawiło się światło. Konie w stajni też były zaniepokojone tym, co się działo na zewnątrz. Pomruki zbliżającej się burzy mieszały się z ich rżeniem i niespokojnym stukaniem kopytami o betonowe podłoże. W pewnym momencie piorun uderzył wyjątkowo mocno, jakby chciał rozłupać ziemię. I nagle cała wieś, włącznie z zabudowaniami dworskimi, pogrążyła się w ciemnościach. Deszcz jednak wciąż nie padał.

Po chwili zrobiło się prawie jasno, a to za sprawą teraz już raz po raz pojawiających się błyskawic. Ich światło ukazało jakby przyklejoną do ściany dworskiej stajni ciemną postać trzymającą w ręku coś w rodzaju długiego kija. Na chwilę postać utonęła w mroku, ale kiedy na niebie pojawiły się kolejne błyski, można było dostrzec, jak odrywa się od ściany i biegnie w kierunku kojca, gdzie niespokojnie kręcił się wielki kundel, szczekając i wyjąc na przemian. Gdy znalazła się niedaleko, rozległo się głośne warknięcie, a zaraz potem wściekłe ujadanie. Pies nie mógł jednak konkurować z burzą, która rozpanoszyła się już nad Pochyliszkami i była głośniejsza niż to jego szczekanie. Pioruny waliły teraz jeden po drugim, aż wszystko wokół drżało. Przez ten hałas przedzierał się szum rzęsistego deszczu, który wreszcie zdecydował się spaść.

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jadwiga Pochylicka mimo swoich siedemdziesięciu sześciu lat dziarsko maszerowała przez podwórko, trzymając przed sobą w obu dłoniach niebieski garnuszek wypełniony kawałkami surowego mięsa. Ranek był piękny, słoneczny, a ziemia ostudzona nocną burzą i zlana obficie deszczem nasycała powietrze intensywnym zapachem natury, w którym najbardziej wyczuwalny był aromat sosnowej żywicy z pobliskiego lasu.

Pochylicka bardzo lubiła takie poranki, a że codziennie wstawała o świcie, miała możliwość zachwycania się ich urokiem. Ta drobna kobieta z ciemnym koczkiem na karku gęsto poprzetykanym srebrnymi niteczkami skrzącymi się w porannym słońcu codziennie rano przemierzała trasę z dworku do kojca zajmowanego przez dużego, czarnego kundla z pyskiem i łapami w kolorze beżu, wabiącego się z angielska Eliot. Ale nie tylko pies nosił w tym gospodarstwie obco brzmiące imię. W stajni stały dwie klacze o wdzięcznych imionach Daisy i Margo oraz kucyk płci żeńskiej – Lady.

Był to znak czasu. Wraz z upadkiem muru berlińskiego przed ośmioma laty do Polski nachalnie zaczął się wlewać Zachód, a Polacy przyjęli go z otwartymi ramionami, spragnieni tego, co wcześniej było zabronione lub co najmniej źle widziane przez władze. Dla mieszkanek dworku w Pochyliszkach angielskie imiona zwierząt stanowiły wyraz otwarcia się na Zachód i wpuszczenia do ich gospodarstwa nieco wielkiego świata. Dworek leżał we wschodniej Polsce, więc tym bardziej trzeba było pokazać, że nie jest jakimś zacofanym zaściankiem, gdzie nie dociera europejska cywilizacja.

Pochylicka otworzyła kojec, weszła do środka i wyciągnęła rękę z karmą w kierunku miski kundla. Eliot, który na jej widok machnął przyjaźnie ogonem, nagle odsłonił kły, groźnie warknął i nieoczekiwanie na nią natarł. Jadwiga była tak zaskoczona, że nie zdążyła uciec. Krzyknęła tylko nieludzko, kiedy pies wbił zęby w jej udo. Przykucnęła, osłaniając rękami twarz. Skuliła się i przyciągnęła głowę do kolan. Na jej szarych spodniach pojawiła się czerwona plama, która zaczęła się powiększać.

Kobieta była przerażona.

– Ratunku! – krzyknęła, ale tylko raz, bo pies natychmiast zareagował groźnym warknięciem. Nie była pewna, czy ktokolwiek ją usłyszał, kojec Eliota znajdował się obok stajni, a więc dość daleko od głównych zabudowań. W tej chwili tylko stajenny, Waldek Cichy, mógł być gdzieś w pobliżu, ale nie pojawił się mimo jej krzyku.

Pewnie jeszcze je śniadanie, a ten pies mnie zaraz zagryzie, pomyślała przerażona. Nie mając nadziei na szybką pomoc, zaczęła delikatnie przemawiać do psa:

– Cicho, Eliot, cicho. Dobry piesek.

Kundel jednak tylko warknął, a kiedy się lekko poruszyła, bo pozycja, którą przyjęła, była dość niewygodna, chwycił zębami jej ramię. Jadwiga zawyła z bólu, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Znów odsłonił kły, a z jego gardła wydobył się groźny pomruk, jakby ostrzegał: a spróbuj jeszcze raz się ruszyć!

W tym momencie z oficyny wyszła wysoka, szczupła kobieta. Miała na sobie bryczesy i jasną koszulkę polo. Wyglądała jak dżokejka. Młodzieńcza sylwetka i sprężyste ruchy mogły sugerować młody wiek, ale twarz wskazywała, że czterdzieste urodziny kobieta miała już za sobą. Szła energicznie w kierunku stajni, ale myślami była jakby gdzieś indziej.

– Ela! – zawołała półgłosem Pochylicka, obawiając się, że głośny krzyk znów sprowokuje Eliota do agresji.

Maszerująca kobieta spojrzała w prawo, na kojec, i natychmiast się zatrzymała. Na jej twarzy pojawiło się najpierw przerażenie, a po chwili skupienie, na co wskazywały przecinające czoło dwie pionowe zmarszczki biegnące w górę od nasady nosa. Trwało to zaledwie dwie, najwyżej trzy sekundy. Kobieta rozejrzała się, zatrzymała wzrok na widłach opartych o ścianę stajni i natychmiast ruszyła w tamtą stronę. Chwyciła je i zawróciła w kierunku kojca. Kiedy się do niego zbliżyła, zachowanie psa nagle się zmieniło. Eliot na jej widok zamerdał przyjaźnie ogonem i nie zwracając już uwagi na Jadwigę, która wciąż trwała w tej samej pozycji, bojąc się poruszyć, podszedł do ogrodzenia.

Dżokejka, trzymając widły przygotowane do ataku, weszła do kojca.

– Spokój, Eliot. Spokojnie piesku. Dobry Eliot – mówiła łagodnie, patrząc na psa. – Mamo, spróbuj powoli przesunąć się do wyjścia – zwróciła się do skulonej Jadwigi, nie spuszczając wzroku ze zwierzęcia. – Dobry Eliot. Cicho piesku, cicho – kontynuowała monolog skierowany do kundla, który patrzył na nią z oddaniem, merdając przy tym przyjaźnie ogonem.

Jadwiga resztką sił, bo już była bliska omdlenia z bólu i strachu, zaczęła w pozycji kucznej przesuwać się w kierunku drzwiczek kojca.

Nagle pies odwrócił łeb w jej stronę i warknął.

– Spokój, Eliot! – krzyknęła kobieta uzbrojona w widły. – Siad!

Pies natychmiast wykonał jej polecenie. Tymczasem Pochylicka dotarła do wyjścia. Stał tam już szczupły mężczyzna średniego wzrostu w bryczesach i podniszczonych oficerkach.

Stajenny Waldemar Cichy po śniadaniu wracał do pracy przy koniach, kiedy zobaczył dantejską scenę rozgrywającą się w kojcu Eliota. Jego pracodawczyni, Elżbieta Majewska, stała przed psem z widłami gotowa do ataku, a jej matka z zakrwawioną lewą ręką i lewą nogą przesuwała się powoli w kierunku wyjścia. Cichy natychmiast podbiegł do drzwiczek i kiedy tylko Pochylicka się zbliżyła, chwycił ją oburącz. W samą porę, bo w tym momencie straciła przytomność.

– Niech ktoś wezwie pogotowie! – krzyknął w kierunku grupki ludzi, którzy w międzyczasie zgromadzili się przy kojcu.

– Już zadzwoniłem – odezwał się młody człowiek w okrągłych okularach. – Zaraz będzie.

Tymczasem Majewska powoli się wycofała, dokładnie zaryglowała za sobą drzwi i ruszyła za stajennym do oficyny. Zebrani ludzie patrzyli za nimi w milczeniu. Po chwili ciszę przerwał sygnał pogotowia.

Kiedy karetka odjechała, zabierając Pochylicką do szpitala, Waldemar zwrócił się do Majewskiej:

– Elu, dlaczego on to zrobił? Przecież nigdy się tak nie zachowywał. To trochę dziwne, nie uważasz?

Kobieta spojrzała na niego z roztargnieniem.

– Czasem tak się zdarza, że pies zaatakuje swojego pana. Może ma kleszcze albo coś go ugryzło, że tak się wściekł. Sama już nie wiem. Zadzwoń po weterynarza, niech go obejrzy, bo ja muszę jechać do szpitala. Tylko torebkę wezmę. – Skierowała się do drzwi oficyny. – A! Przyślę Huberta po towar, bo sama nie dam rady dzisiaj dowieźć. Otworzysz mu magazynek. Chodź, dam ci klucz.

 

Niewielki murowany dworek położony był na skraju wsi. Na lewo od bramy wjazdowej, w pewnej odległości od dworu, ciągnął się aż po horyzont młody las, głównie sosnowy. Z prawej znajdował się duży ogród warzywny. Przylegał on do podobnego ogrodu na sąsiedniej posesji, gdzie na wysokim podpiwniczeniu stał nowy piętrowy dom typu klocek, pomalowany na jaskrawożółty kolor, pokryty ceglastą dachówką. „Klocek” pysznił się swoimi gabarytami i kolorystyką, zwracając na siebie uwagę, podczas gdy niewielki dworek z pobielonymi ścianami i dachem w kolorze gorzkiej czekolady oraz drzwiami i futrynami okien w tym samym kolorze skromnie przykucnął na polu pod lasem, doskonale wkomponowując się w otoczenie.

Te stojące w niewielkiej odległości od siebie budynki tworzyły kontrast. Zderzenie dwóch zupełnie różnych epok i stylów. Wrażliwego estetę ten widok mógłby drażnić, ale mieszkańcy „klocka” do estetów nie należeli, a panie z dworku starały się raczej nie patrzeć w tamtym kierunku. I nie tylko z tego powodu, że im się dom sąsiadów wizualnie nie podobał.

Klasycystyczny parterowy dwór z poddaszem należał od wieków do rodziny Pochylickich. Obecnie jego właścicielką była Jadwiga, która wraz z córką, Elżbietą Majewską, korzystając ze zmian, jakie w ostatnim czasie nastąpiły w Polsce, rozpoczęła działalność agroturystyczną, zakładając gospodarstwo o nazwie Pochyłek. Turystów do jego odwiedzenia miały zachęcić bliskość Bugu i Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego, lasy bogate w jagody i grzyby, kuchnia regionalna, lekcje jazdy konnej, no i cisza przerywana tylko świergotem ptaków (oczywiście pod warunkiem, że córka sąsiadów nie włączyła radia na całą moc lub syn nie wyruszył na przejażdżkę motocyklem bez tłumika). A i samo gospodarstwo było atrakcyjne, bo panie zadbały o to, żeby dobrze wyglądało.

Od bramy wykutej przez znanego w okolicy kowala wiodła do dworku kamienna ścieżka obsadzona różnokolorowymi petuniami, która kończyła się u podnóża schodów. Dalej kilka niewysokich stopni prowadziło na ganek utworzony przez dwie toskańskie kolumny, zwieńczony daszkiem w kształcie trójkątnego tympanonu. Za brązowymi, solidnymi drzwiami, zdobnymi w metalowe okucia, znajdowała się sień. Można było z niej wejść do jadalni, saloniku albo jednego z pokoi gościnnych, wspiąć się po drewnianych, lekko skrzypiących schodach na poddasze lub też wyjść na taras znajdujący się na tyłach budynku. Stamtąd wysypana kamykami ścieżka prowadziła do oczka wodnego obsadzonego szafirową kocimiętką. Z prawej strony rosły pomarańczowe, pokryte bordowymi kropkami lilie zwane potocznie smolinosami, a nad kępkami wydłużonych, ostro zakończonych liści jukki ogrodowej wznosiły się wysokie pędy kremowobiałych kwiatów. Kontynuację bieli stanowiły imponujące kwiatostany krzewów hortensji ciągnących się aż do altanki, gdzie goście mogli skryć się przed słońcem, poczytać książkę lub gazetę albo po prostu wypić kawę.

Dwór, zgodnie ze staropolskim zwyczajem, ustawiony był na jedenastą godzinę. W ten sposób wszystkie jego strony o pewnej porze dnia były oświetlone, bo od frontu słońce pojawiało się już od rana, a o tył zahaczało, kiedy zachodziło. Na lewo stał długi budynek, usytuowany prostopadle, zwany oficyną. Od biegnącego wzdłuż lasu ogrodzenia z metalowych przęseł oddzielał go niewielki park z bardzo starymi drzewami. Ogrodzenie było nowe, solidne, ale dawało możliwość wyjścia przez furtkę na ścieżkę prowadzącą w prawo wzdłuż lasu, do niewielkiego stawu, a w lewo do asfaltowej drogi. Za oficyną, w miejscu, gdzie kończył się park, znajdowała się stajnia, a za nią maneż. Z prawej strony przylegał on do pola Iwaniuków, właścicieli „klocka”, o których mieszkanki dworu nie mogłyby powiedzieć: dobrzy sąsiedzi. Iwaniukowie również nie mieli dobrego zdania o „ślachciankach”, jak je we wsi nazywano.

 

Pochylicka leżała na szpitalnym łóżku z owiniętymi bandażem udem i ramieniem. Obok, na stołku, siedziała jej córka.

– Myślisz, że to może być sprawka Iwaniuków? – zapytała starsza z kobiet.

– Nie wiem. Może jest jakiś chory – wysnuła przypuszczenie młodsza. – Waldek wezwie weterynarza. Bo co sąsiedzi mogą mieć z tym wspólnego?

– To dlaczego Eliot zachowywał się agresywnie? Musieli mu coś podrzucić.

– Ale tylko wobec ciebie. Przecież mnie nie zaatakował. – Majewska do tej koncepcji wyjaśnienia zachowania psa podeszła sceptycznie. – Chociaż… – zamyśliła się przez chwilę. – Mógł zdenerwować go jakiś zapach, który źle mu się kojarzy. Psy długo to pamiętają. Nie używałaś jakichś nowych perfum czy dezodorantu?

– Nie. Przecież od lat kupujesz mi tę samą wodę kolońską. Eliot jest do niej przyzwyczajony. A dezodorantu nie uznaję. Myć się trzeba, a nie pryskać jakimiś diabelskimi wynalazkami. – Pochylicka była wyraźnie zniesmaczona pomysłem córki. – Już oni coś wymyślili. Jestem tego pewna. Ci Iwaniukowie to z samym diabłem są w komitywie.

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Maria Krukacka siedziała w drewnianym bujanym fotelu w cieniu rosnącej między dworem a oficyną starej lipy. Na głowie miała słomkowy kapelusz ozdobiony błękitną wstążką a na dłoniach białe, koronkowe rękawiczki. Starsza pani lubiła rano posiedzieć na słoneczku. Goście po śniadaniu opuszczali dworek, więc czasem można było z kimś parę słów zamienić, a pani Maria bardzo potrzebowała kontaktu z ludźmi. Często pojawiał się też listonosz, który zazwyczaj wkładał listy do skrzynki przy bramie wjazdowej, ale gdy zauważył siedzącą pod lipą drobną, wciśniętą w bujany fotel staruszkę, podchodził do niej, żeby chwilę porozmawiać. Pan Janek był jedynym źródłem informacji o tym, co się dzieje we wsi, a Krukacka wszystkiego była ciekawa.

Mieszkanki dworku nie były z miejscowymi w zażyłych stosunkach. Nikt ich nie odwiedzał, nie miały też we wsi bliższych znajomych. Właściwie to same stroniły od ludzi. Uważały, że mieszkańcy wsi ich nie lubią, głównie z zazdrości. Same kobiety, a zawsze świetnie dawały sobie radę. Niemcy za okupacji dworu nie spalili, komuniści po wyzwoleniu majątku nie rozparcelowali, a jak upadła komuna, panie z dworu potrafiły odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Po wojnie, kiedy przeprowadzano reformę rolną, Krukacka przez moment miała obawy, czy nie zabiorą majątku jej córce. Już nawet kombinowała, jakby tu sprawę załatwić, żeby zostawili przynajmniej dworek i część ziemi, ale okazało się, że niepotrzebnie się martwiła, bo majątek nie przekraczał pięćdziesięciu hektarów użytków rolnych, a więc nie podlegał parcelacji. Komunistom jednak nie można było ufać. Krukacka o tym wiedziała, bo pochodziła z Kresów, a tam bolszewicy dali się ludziom we znaki, więc trzymała rękę na pulsie. Ale jeśli poradziły sobie w czasie okupacji, to i władza ludowa nie była im straszna, chociaż czasem nieźle się musiały natrudzić, żeby nie stracić Pochyliszek. Pewnie poczuły się dopiero, kiedy upadła PRL i władzę przejęli ludzie związani z „Solidarnością”. Teraz co prawda prezydentem po Wałęsie został człowiek lewicy, ale świat już się zmienił. Dawne nie wróci. Dworu i ziemi nikt im nie odbierze, tego były pewne. A stworzone przez Elżbietę gospodarstwo agroturystyczne zapewni im wszystkim dostatnie życie. Marii już niewiele czasu zostało, była tego świadoma, ale przynajmniej córka, wnuczka i prawnuczka biedy nie zaznają.

Krukacka była dumna z wnuczki, która silnym charakterem przypominała ją samą sprzed kilkudziesięciu lat. Maria wcześnie owdowiała, została sama z malutkim dzieckiem, a czasy były ciężkie. A jednak dała sobie radę i zapewniła Jadzi odpowiednią pozycję materialną i społeczną. A z kolei córka Jadwigi, Elżbieta, rozwiodła się i sama wychowywała swoją Magdę. Ale nie narzekała i miała bardzo ambitne plany dotyczące gospodarstwa. Maria wiedziała, że co wnuczka zaplanuje, to osiągnie. Jej krew.

Można powiedzieć, że dworek w Pochyliszkach to dom kobiet. I to kobiet silnych i niezależnych. Miały to w genach, bo geny dziedziczyły z pokolenia na pokolenie dobre; nawet choroby się ich za bardzo nie imały. Krukacka mimo swoich dziewięćdziesięciu pięciu lat umysłowo wciąż była sprawna i pamięć miała dobrą, chociaż ciało już czasem odmawiało posłuszeństwa. No i słuch trochę szwankował, więc musiała nosić aparat. Ale liczyła na to, że do setki dociągnie. Tak jak jej matka, babka i prababka, bo kobiety w jej rodzinie od strony matki dożywały bardzo późnej starości. W przeciwieństwie do mężczyzn, którzy najczęściej życie tracili na wojnach.

Mąż Marii, ziemianin Józef Widowicz, nie służył w wojsku, więc na wojnie nie zginął, ale nie miał odporności; zapalenie płuc za wcześnie zabrało go z tego świata. Zostawił młodziutką żonę z małym dzieckiem. A czasy były ciężkie, Polska po latach niewoli dopiero stawała na nogi. Młode państwo borykało się z mnóstwem problemów, nie radziło sobie z nękającymi je kryzysami. Maria też nie potrafiła sobie poradzić z popadającym w ruinę gospodarstwem gdzieś na Kresach, więc zostawiła majątek męża pod opieką zarządcy i wyjechała do Warszawy, do ciotki, która niezwłocznie wyswatała ją z zamożnym urzędnikiem państwowym. Ten również był słabego zdrowia i po dwóch latach małżeństwa Maria znów została wdową. Tym razem jednak z pięknym mieszkaniem przy Marszałkowskiej i sporą sumką. Pieniądze jednak szybko się rozeszły, bo dość młoda jeszcze wdówka musiała bywać i przyjmować gości u siebie, żeby znaleźć kolejnego kandydata na męża. Niestety, zanim się to stało, przyszło jej sprzedać mieszkanie. W międzyczasie dowiedziała się, że majątek na Kresach rozgrabili wierzyciele i nie mają z Jadzią do czego wracać. Znalazła jednak wyjście z trudnej sytuacji, bo głowę miała nie od parady. W niedługim czasie zamieszkały obie najpierw u krewnych jej pierwszego męża w Berniowie, a kilka miesięcy później w Pochyliszkach.

To już blisko sześćdziesiąt lat, Krukacka w zamyśleniu pokiwała głową. Jak to szybko przeleciało. Zazwyczaj siedziała w tym swoim fotelu jak jakaś królowa na tronie, dumnym spojrzeniem ogarniając dworek i jego otoczenie, ale tego lipcowego dnia nie była tak wyniosła jak zwykle. Dopadła ją jakaś nostalgia. Wypadek, który zdarzył się Jadwidze, bardzo ją przybił. Wróciła myślami do dawnych czasów, do dzieciństwa Jadzi. Była taką śliczną, radosną dziewczynką… Maria uśmiechnęła się do swoich myśli.

– Jadę do szpitala. – Rozmyślania przerwała jej wnuczka. Elżbieta Majewska właśnie wyszła z oficyny i skierowała się do stojącego przed budynkiem samochodu. – Myślę, że pozwolą mi już dzisiaj zabrać mamę do domu. – Energicznie otworzyła drzwiczki sportowego auta.

Majewska lubiła szybkie samochody. Drugą jej pasją były konie. Stać ją było na to. Zanim rozpoczęła działalność agroturystyczną, po ukończeniu studiów na akademii rolniczej zajmowała się uprawą nowalijek w tunelach foliowych. To były dobre czasy dla badylarzy. Zarobiły na tym z matką duże pieniądze. Wzięły wtedy trochę kredytu i odremontowały dworek, w którym dotychczas mieszkały, przystosowując go do działalności agroturystycznej. Same przeniosły się do oficyny, którą również nieco odświeżyły. W pierwszy roku działalności kupiły dwie klacze, bo co to za dwór, w którym nie ma koni, a później dokupiły jeszcze kucyka, żeby zachęcić do przyjazdu rodziny z dziećmi. Opiekę nad zwierzętami sprawował stajenny.

– Dzień dobry paniom! – Do Elżbiety podszedł niezbyt wysoki, szczupły brunet. Twarz miał dokładnie ogoloną, włosy profesjonalnie przystrzyżone, ale jego ubranie psuło ten wizerunek zadbanego mężczyzny. Miał na sobie jasne, szerokie spodnie do połowy łydek i trochę przydługi T-shirt, a na nogach chińskie trampki z bazaru. – Przepraszam, że zatrzymuję. Pani się chyba gdzieś wybiera, ale chciałem tylko spytać, co z psem. Wiem, że był weterynarz. Czy z Eliotem wszystko w porządku? Nie stanowi jakiegoś zagrożenia? – dopytywał się z niepokojem.

– Niech pan będzie spokojny, panie Dariuszu. Eliot jest zdrowy. W każdym razie tak twierdzi weterynarz. Nic mu nie jest i nikomu nie zagraża. – Majewska wsiadła do samochodu.

Kiedy odjechała, z dworku wyszła drobna, blada blondynka z opadającymi na ramiona prostymi włosami. Lato było w pełni, ale jej twarz jakby jeszcze nie widziała słońca. Kobieta nie miała więcej niż trzydzieści lat.

– Pani Majewska to ma żelazne nerwy – odezwała się dziewczęcym głosem. – Podziwiam jej opanowanie w tej tragicznej sytuacji. Wciąż się trzęsę na samą myśl o tym, co się wydarzyło – mówiła z przejęciem. – Pani Jadwiga omalże zawału nie dostała.

– Dobrze, że jej nie zagryzł. Przecież to wielkie bydlę. – Dariusz się wzdrygnął. – Niech pani, Ewelinko, nie zbliża się do tego kojca. Lepiej go nie prowokować.

– Ja i tak zazwyczaj siedzę w bibliotece – uspokoiła rozmówcę blondynka. – Seba, a ty znów na łowy?! – zawołała z pretensją w kierunku tyczkowatego, młodego mężczyzny w lenonkach, który właśnie wychodził z dworku. Przez ramię miał przewieszony aparat fotograficzny, a w dłoni trzymał lornetkę. – Przecież mieliśmy pojechać do miasta. Myślałam, że się szykujesz do wyjazdu.

– Rzeczywiście, zapomniałem. To jedziemy, bo na obserwowanie ptaków i tak już za późno. Trochę za długo spałem. – Zawrócił do dworku, a blondynka podążyła za nim.

Dariusz odwrócił się na pięcie i zawołał w stronę siedzącej pod lipą staruszki:

– A ja idę do lasu na spacer, pani Mario!

Krukacka patrzyła za nim przez chwilę, a kiedy zniknął z jej pola widzenia, skierowała wzrok na mocującego się z wędkarskim sprzętem nieco otyłego mężczyznę, który właśnie wyszedł z budynku.

– Pan na ryby, panie Michale?

– Dzień dobry, pani Mario. A tak, na ryby. Tylko trochę za późno. – Michał Górski nerwowo próbował umieścić w dłoniach wszystkie akcesoria wędkarskie: dwie wędki, podbierak, wiaderko, i jeszcze jakiś pojemniczek. Kiedy już udało mu się wszystko rozlokować, podniósł głowę i spojrzał na staruszkę. – Powinienem wcześniej wstać. Ryby najlepiej biorą o świcie. Ale idę, najwyżej niczego nie złowię.

Nagle od strony zabudowań gospodarczych dobiegł krzyk.

– Z Eliotem coś się dzieje! Otruli go! Otruli! – W kierunku Marii biegła niemłoda już kobieta przepasana kuchennym fartuchem. – Poszłam zanieść mu coś do jedzenia. – Ciężko sapała, zatrzymując się przed Krukacką. – Patrzę, a on leży i się nie rusza. Wołam go, a on nic.

– Spokojnie, pani Danuto. Może ma mocny sen – próbował uspokoić ją Górski. – Ja też dzisiaj zaspałem. Jak nigdy.

– Co też pan! – zawołała kobieta z oburzeniem. – Pies, który zaspał! Żarty się pana trzymają w takiej sytuacji? Lecę po panią Elżbietę!

– Elżunia pojechała do szpitala. – Maria ją zatrzymała. – Do Waldka niech pani biegnie, do stajni.

W tym momencie z dworku wyszła szczupła kobieta średniego wzrostu, nieco po trzydziestce. Miała krótko ostrzyżone, ciemne włosy, a na nosie nieduże okulary przeciwsłoneczne w białych, plastikowych oprawkach. W ręku trzymała torbę plażową, z której wystawała karimata. Mimo że ubrana była w krótkie spodenki i koszulkę na ramiączkach, a na nogach miała płaskie, płócienne buty, poruszała się jak dama w krynolinie.

– Stało się coś? – zapytała spokojnie, patrząc na panią Marię. – Kucharka narobiła takiego krzyku, jakby pies znów kogoś zaatakował.

– Eliot nikogo nie zaatakuje, pani Agato, bo chyba nie żyje. Ktoś go otruł – powiedziała drżącym głosem staruszka, próbując się podnieść z fotela. – Tak mówi kucharka – dodała po chwili.

Agata spojrzała na objuczonego Górskiego i widocznie stwierdziła, że on nie pomoże starszej pani, bo podeszła do Marii i podała jej rękę.

– Przecież był weterynarz – kontynuowała Krukacka, próbując wyprostować zaokrąglone przez starość plecy. – Niczego złego nie zauważył. To po co go było truć? – Popatrzyła na gości ze zdziwionym wyrazem twarzy, jakby szukała u nich odpowiedzi.

Agata tylko wzruszyła ramionami. Przez furtkę wydostała się na asfaltową drogę i poszła w stronę niewielkiego zagajnika. Górski ruszył za nią, ale po jakimś czasie skręcił w prawo i ścieżką biegnącą wzdłuż ogrodzenia udał się nad staw.

Maria chciała już wrócić do swojego pokoju, ale nie czuła się na siłach, więc rozejrzała się za kimś, kto mógłby jej pomóc.

– Dzień dobry, pani Urszulo! – zwróciła się do ubranej w popielatą, bardzo skromną sukienkę kobiety, która zmierzała właśnie w jej kierunku. – Pomoże mi pani dojść do oficyny? Muszę się położyć, bo jakoś dzisiaj nie najlepiej się czuję.

– Pewnie to z powodu tych strasznych przeżyć. – Kobieta podeszła do staruszki i wzięła ją pod rękę. – A może ten upał tak na panią działa – zasugerowała. – Do południa jeszcze daleko, a z nieba żar się leje. – Podeszły do drzwi. – Wejdę z panią, bo akurat wybierałam się do biblioteki. Wezmę coś do czytania i posiedzę sobie w altance. Tam jest trochę chłodniej. I piękne kwiaty wokół. Szczególnie hortensje mi się podobają.

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Majewska źle spała tej nocy. Bała się o matkę. Poprzedniego dnia nie mogła zabrać jej ze szpitala, bo po tym wydarzeniu z Eliotem Jadwidze mocno podskoczyło ciśnienie i z sercem zaczęło się coś dziać. Pojawiła się nawet gorączka. Lekarz powiedział, że trzeba pacjentkę ustabilizować, dopiero wtedy będzie mógł ją wypisać. Wścieklizny nie musiały się obawiać, bo pies był zaszczepiony.

Eliot przebywał u weterynarza. Okazało się, że nikt go nie otruł; prawdopodobnie dostał dość silny środek nasenny. Doktor Wieliczko nie mógł zabrać go od razu po ataku na matkę Elżbiety, ponieważ miał pilny wyjazd. Kazał go tylko obserwować i nie wchodzić do kojca. Ale gdy pies już się obudził, wziął go do izolatki, żeby poddać badaniom i obserwować.

Ale kto się przyczepił do tego psa? I dlaczego? – zastanawiała się Elżbieta, nie mogąc zasnąć. Pomyślała, że matka mogła mieć rację, że to sprawka Iwaniuków. Być może chcieli go otruć, tylko dali mu za małą dawkę. Oprócz Górskiego tylko im ten pies przeszkadzał. A pan Michał nie trułby psa z powodu szczekania. Najwyżej skróciłby pobyt u nich i zażądał zwrotu pieniędzy.

Nieobecność Eliota źle na nią wpływała. Przyzwyczaiła się do jego nocnego poszczekiwania, a teraz ta cisza, przerywana co jakiś czas dalekim ujadaniem psów we wsi, budziła w niej niepokój. Leżała i wsłuchiwała się w każdy szmer czy stuknięcie za oknem. A tam jakby się coś działo. Przez dłuższy czas miała wrażenie, że ktoś się kręci przy oficynie. Nawet wyjrzała przez okno, ale i tak niczego nie zobaczyła, bo chmury akurat przysłoniły księżyc.

Eliot ostrzegłby przed niebezpieczeństwem. Znała jego szczekanie i wiedziała, czy odstrasza jakieś zwierzę, czy też odpowiada na dalekie odgłosy psów ze wsi. Gdyby pojawił się ktoś obcy, na pewno wszystkich mieszkańców postawiłby na nogi. Tak zareagował kiedyś na syna sąsiadów, kiedy ten nocą zbliżył się do stajni. Eliot wściekle ujadał, aż wyciągnął z łóżek nie tylko gospodynie, ale też gości, którzy jeden po drugim wybiegali na dziedziniec, pytając, co się stało. Taki zwykły kundel, a jaki czujny, pomyślała wtedy z podziwem.

Wydawało jej się, że dopiero zasnęła, kiedy obudził ją telefon. Dzwonił jak oszalały w gabinecie, do którego przylegała jej sypialnia. Włączyła lampkę i spojrzała na zegarek. Było piętnaście po pierwszej. Zaniepokojona zerwała się z łóżka. Może to ze szpitala, przeszło jej przez myśl. Być może z mamą dzieje się coś złego.

Podniosła słuchawkę.

– Dzwonię ze szpitala. Proszę zaraz przyjechać – potwierdził jej przypuszczenie męski głos.

– Stało się coś? Halo! Halo! – krzyczała do telefonu, ale już nikt się nie odezwał. Coś musiało się stać, teraz była już tego pewna.

Zaczęła się nerwowo ubierać. Dżinsy, kraciasta koszula, tweedowa marynarka. To, co było pod ręką. Chwyciła jeszcze skórzaną torebkę przypominającą torbę konduktora i wybiegła na zewnątrz. Chmury wciąż zasłaniały księżyc, a lampa nad wejściem się nie świeciła. Znów spalona żarówka, zdenerwowała się.

Samochód zostawiła bliżej stajni, żeby nie zajmować niepotrzebnie miejsca na dziedzińcu, gdzie znajdował się parking dla gości. Przy świetle lampy dotarłaby bez problemów, a tak musiała przesuwać się po omacku wzdłuż ściany. Kiedy jej wzrok wreszcie się przyzwyczaił do ciemności, była już przy aucie. Włączyła silnik i ruszyła.

O tej porze droga prowadząca do Wiłowa była pusta, ale Elżbieta wlokła się, jakby jechała na ośle. Jej samochód miał duże możliwości, lecz nie na polskie drogi gdzieś na prowincji. Dziura na dziurze i dziurą pogania, tak mogłaby opisać to, po czym poruszało się jej auto. Czemu nie kupiłam sobie terenówki zamiast tego cacka, denerwowała się. Matka może w szpitalu umiera, a ja zaraz utknę na tych wertepach.

Zobaczyła znak „niebezpieczny zakręt w lewo” i nacisnęła delikatnie pedał hamulca, ale auto nie zareagowało. Przycisnęła mocniej, ale reakcji nadal nie było.

 

Werę obudził jakiś hałas. Ktoś mocno stukał do drzwi. Za chwilę rozległ się dzwonek i znów stukanie. Dziewczyna potrzebowała chwili, żeby zorientować się, gdzie się znajduje.

Weronika Sadowska była zatrudniona w dworku na stanowisku sprzątaczki, chociaż wolała określenie pokojowa. Pracowała tu sezonowo. Jej rodzice mieszkali z drugiej strony wsi, więc codziennie dojeżdżała rowerem. Zanim pojawili się pierwsi goście, przez dwa tygodnie przygotowywała dworek na ich przyjazd. Teraz od kilku dni wczasowicze już tu mieszkali, więc jej zadaniem było dbanie o to, żeby codziennie wszystkie pomieszczenia były posprzątane. I nadal by dojeżdżała, gdyby nie pani Krukacka, której trzeba było rano pomóc się ubrać, o odpowiedniej porze podać leki, czasem poczytać gazetę lub książkę. Kiedy nie było jeszcze gości, przy codziennych czynnościach pomagała jej wnuczka, Elżbieta, ale teraz i ona miała więcej obowiązków. Poza tym często wyjeżdżała, bo w powiatowym Wiłowie prowadziła na targowisku stoisko z chińszczyzną – dziecięce ubranka, zabawki, jakieś gadżety.

Weronika otworzyła oczy i po chwilowej dezorientacji uświadomiła sobie, że jest w oficynie. Ktoś się dobijał do drzwi, choć było chyba bardzo wcześnie. I czemu pani Elżbieta nie otwiera? Spojrzała na zegarek. Dochodziła siódma.

– O kurcze, chyba zaspałam!

Wyskoczyła z łóżka, narzuciła na nocną koszulę sweter i wybiegła na korytarz. Wieczorem odwiedził ją chłopak – dobrze, że jej pokój był na końcu, mógł wejść oknem przez nikogo niezauważony – i chyba trochę za długo zabawił. Dochodziła północ, jak od niej wyszedł.

Za drzwiami stało dwóch policjantów.

– Starszy sierżant Leszek Marecki, komenda powiatowa w Wiłowie – przedstawił się jeden z nich. – A to sierżant Nowak. – Wskazał na kolegę. – Czy pani jest kimś z rodziny Elżbiety Majewskiej?

Weronice dreszcz przeszedł po plecach.

– Nie, ja tu tylko pracuję. Jej matka jest w szpitalu, a babcia śpi.

– Proszę ją obudzić. Pani Majewska miała wypadek.

– Żyje? – zapytała Wera nieswoim głosem.

– Żyje, ale została przewieziona do szpitala.

– To straszne. – Dziewczynie głos uwiązł w gardle. – Ja sama to powiem pani Marii – zdecydowała po chwili. – Ona ma ponad dziewięćdziesiąt lat. Może tego nie wytrzymać.

– A mąż? Dzieci? – dopytywał się starszy sierżant.

– Pani Majewska jest rozwiedziona, a córka w Lublinie. Studentka. Do niej też zadzwonię.

– W porządku. Tylko proszę to zrobić jak najszybciej, bo właściwie powinniśmy zawiadomić rodzinę. A do tej córki proszę nam podać adres i numer telefonu.

– Adresu nie znam – stropiła się nieco Wera.

– To przynajmniej ten numer.

Po odjeździe policjantów Weronika postanowiła zadzwonić do córki pani Elżbiety. Magda była jej rówieśnicą, w liceum chodziły do tej samej klasy, ale później młoda Majewska wyjechała na studia do Lublina, na politologię, a Weronika została w domu, ponieważ nie dostała się na wymarzoną pedagogikę. W tym roku jej się udało. Teraz musiała tylko zarobić trochę grosza, żeby nie obciążać rodziców nowymi wydatkami.

Magda jednak nie odbierała telefonu. Na pewno jeszcze spała. Weronika uznała, że zadzwoni znów za jakiś czas, a pani Marii nie powie o wypadku, dopóki prawnuczka nie przyjedzie. Jeszcze staruszka dostanie zawału i nie daj Boże umrze. Musiała jednak z kimś porozmawiać. Ale z kim? Kucharka, Danuta Woldak, raz w tygodniu jeździła z samego rana po zaopatrzenie do Wiłowa i ten dzień wypadał akurat dziś.

Weronika wyszła na korytarz i zapukała do drzwi Cichego, ale nikt nie odpowiadał. Widocznie był w stajni. Waldemar zawsze wcześnie wstawał i od razu szedł do koni. A później jechał po świeże pieczywo do Pochyliszek.

Dzisiaj pewnie pani Danusia kupi chleb, więc Cichy gdzieś tu musi być, pomyślała Wera. Już miała iść go szukać, kiedy przez okno na korytarzu zobaczyła samochód kucharki. Zielony fiat 125p powoli podjeżdżał pod drzwi dworku znajdujące się od zachodniej strony. Po chwili z samochodu wysiadła Woldakowa i dźwigając torby z zakupami, zniknęła w domu.

Weronika pobiegła za nią.

– Pani wie, co się stało?! – zawołała, wpadając z impetem do kuchni. – Majewska miała wypadek. Ale po co ona siadała tak wcześnie za kierownicę? I dokąd jechała? Na bazarek wyjeżdża o siódmej.

Danuta podniosła głowę znad stołu, na który wykładała pieczywo, i spojrzała na dziewczynę z przerażeniem.

– Żyje chociaż?

– Żyje, ale jest w szpitalu – ciągnęła rozemocjonowana Wera. – Nie powiedzieli, w jakim jest stanie.

– Ale co się stało? Jaki wypadek? – Kucharka odłożyła bochenek, który trzymała w dłoni, i usiadła na krześle.

– Samochodowy. Tylko dokąd ona jechała tak wcześnie? Policja była już przed siódmą.

– Rzeczywiście, mijałam ich. Krukacka już wie?

– Nie. Boję się jej powiedzieć, żeby na serce nie umarła. Poczekam na Magdę.

– Dzwoniłaś do niej?

– Tak, ale nie odbiera. Pewnie jeszcze śpi, jak to Magda.

– No tak, ona lubi pospać – mruknęła kucharka. – Zadzwonisz po ósmej, może już się ocknie. Na razie leć do stajni, powiedz Waldkowi, co się stało.

Kiedy Weronika weszła po śniadaniu do jadalni, zastała tam Krukacką.

– A gdzie Elżunia? – zapytała Krukacka.

– Pewnie pojechała do Wiłowa. – Dziewczyna bardzo się starała, żeby jej głos zabrzmiał naturalnie.

I chyba tak było, bo pani Maria spokojnie wyszła, nie zadając już więcej pytań. A Weronika przecież nawet nie skłamała, bo szpital znajdował się w Wiłowie.

 

Magda nie lubiła Pochyliszek. Egzaminy miała już za sobą, ale pod pretekstem załatwiania różnych ważnych spraw nie wracała jeszcze do domu. Po prostu nie miała ochoty. Mieszkała w Lublinie z chłopakiem, o czym jej matka nie wiedziała. Majewska myślała, że córka wynajmuje stancję z koleżankami. Nawet była u niej kiedyś, ale nie zorientowała się, że wszystko zostało przez Magdę i jej koleżankę zaaranżowane, bo to była właściwie stancja Kamili i jej siostry.

Konrad też studiował politologię, choć szło mu to dość opornie. Przez pierwszy rok przebrnął, ale drugi zawalił. Nie miał czasu na naukę, bo ciągle kombinował, jak zarobić, a się nie narobić. Spotykał się z jakimiś dziwnymi typami, czymś handlował. Początkowo ukrywał wszystko przed Magdą, ale ona nie była głupia i szybko się zorientowała, że jej chłopak rozprowadza wśród studentów amfetaminę i tabletki ekstazy. Nie przeszkadzało jej to, bo sama też czasami lubiła odlecieć. Przecież wszystko jest dla ludzi, oby tylko nie przesadzić, myślała, kiedy pojawiały się jakieś wątpliwości w tej kwestii.

Dzwonek telefonu wyrwał ją z głębokiego snu. Spojrzała na zegarek. Ósma pięć. Komu przyszło do głowy, żeby ją o tej porze budzić? Normalny student przed południem nie wstaje, zwłaszcza po balandze, a takie Magdzie ostatnio dość często się zdarzały. Przecież po to idzie się na studia, żeby przedłużyć sobie młodość i dobrze się bawić, tłumaczyła Kamili, która próbowała trochę hamować te jej imprezowe zapędy. Starzy dają kasę, pracować nie trzeba. Hulaj dusza, piekła nie ma! – powtarzała zasłyszane gdzieś powiedzenie.

Z trudem podniosła głowę. Na noc wyciągnęła kabel telefonu z gniazdka, ale pewnie Konrad go wcisnął z powrotem, jak wychodził, bo miał o ósmej jakieś spotkanie. I po co on go włączył? Żeby nie dali jej spać? A może to on dzwoni? – przeszło jej przez myśl.

– Słucham! – warknęła do słuchawki, gotowa posłać chłopakowi odpowiednią wiązankę słów, niekoniecznie cenzuralnych.

– Cześć! Sorki, że cię budzę – Weronika wyczuła, że wyrwała Magdę ze snu – ale twoja mama miała wypadek. Jest w szpitalu.

– Żyje?! – krzyknęła Magda do słuchawki.

– Policjanci powiedzieli, że żyje. W każdym razie o świcie jeszcze żyła. Gdyby umarła, pewnie by ktoś zadzwonił. – Wera nie starała się być delikatna, bo po pierwsze nie lubiła Magdy, a po drugie wiedziała, że tamta nie jest jakoś szczególnie przywiązana do matki. Przez całe liceum przysparzała jej kłopotów swoim zachowaniem.

– Dobra! Dzwonię po taksówkę i jadę na dworzec! – usłyszała zdecydowany głos młodej Majewskiej. – Może złapię jakiś autobus. A jak nie, to na stopa. W Wiłowie?

– Tak.

Czasami matka wkurzała Magdę, zwłaszcza gdy wtrącała się do jej życia. Te wszystkie głupie pytania i komentarze. A masz chłopaka? Lepiej, żebyś nie miała, bo przez facetów tylko same kłopoty. A na dyskoteki chodzisz? Lepiej, żebyś nie chodziła, bo to nic dobrego. Ale papierosów, mam nadzieję, nie palisz? I z alkoholem uważaj. Studenci nieźle chlają. Wiem, co mówię. A najlepiej w każdą sobotę przyjeżdżaj do domu, żeby nie kusić losu.

No tak, matka zawsze wszystko wiedziała lepiej, a argument Magdy, że jest dorosła i wie, co robi, do niej nie docierał. Magda musiała ukrywać nawet spotkania z ojcem. A chciała się z nim spotykać, bo tata był w porządku i oprócz przyznanych jej sądownie alimentów czasem dorzucił dodatkowo parę groszy. Jako asystent na uniwersytecie dużo nie zarabiał, ale ostatnio otworzyły mu się perspektywy na dodatkowe dochody. W kraju zaczęły właśnie powstawać prywatne uczelnie i liczył na to, że dostanie zajęcia ze studentami na jednej z nich, więc obiecał jedynaczce większe kieszonkowe.

Konrad, który pochodził z niezamożnej, wielodzietnej rodziny i handlem dragami musiał sobie zarobić na studia, zazdrościł jej tego, że jest jedynaczką i oboje rodzice podtykają jej szmal pod nos. Czasem nawet nazywał ją badylarą albo panienką ze dworu, a ona przez jakiś czas nie mogła wyczuć, czy to ma być dowcipne czy złośliwe, choć ostatnio coraz bardziej skłaniała się ku temu drugiemu.

Jednak od pewnego czasu Majewska inwestowała w gospodarstwo, więc zaczęła rozliczać córkę z wydatków. Ciągle powtarzała, że robi to wszystko dla niej, ale Magda nie zamierzała utknąć na wsi. Wyrwała się do miasta i nie planowała powrotu do Pochyliszek, o czym jej matka jeszcze nie wiedziała. Były też inne powody, które wpłynęły na tę decyzję. Zamierzała kiedyś z matką o tym porozmawiać, ale to był trudny temat, więc ciągle przesuwała rozmowę na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość. Wiedziała, że to może bardzo mocno odbić się na jej relacjach nie tylko z matką, ale też z babką i prababką. Chociaż i tak się z nimi nie dogadywała. A z rodzicielką coraz częściej się kłóciła. No, ale matka to matka. Stało się nieszczęście, to trzeba jechać.

Szybko wskoczyła w dżinsy i podniosła słuchawkę telefonu, żeby zadzwonić po taksówkę. W tym momencie usłyszała dzwonek do drzwi.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej