Miasto gasnących świateł. Susza - Aleksandra Świderska - ebook + książka
NOWOŚĆ

Miasto gasnących świateł. Susza ebook

Świderska Aleksandra

0,0

104 osoby interesują się tą książką

Opis

Co się stanie, gdy wszystkie sekrety wyjdą na jaw?

Podobno o religii nie wypada mówić w towarzystwie. A o tajemnicach Kościoła wcale.

Tego właśnie domaga się Prokuratorka Okręgowa, kiedy wciąga Adama Aleksandrowicza, śledczego wrocławskiej dochodzeniówki, w sprawę samobójstwa jednego z wyżej postawionych duchownych. Komisarz i jego partnerka, podinspektor Elżbieta Soyta, dostają trzy dni na potwierdzenie tego, że biskup rzeczywiście odebrał sobie życie.

Jednak im bardziej zagłębiają się w śledztwo, tym wyraźniej widzą, że śmierć księdza to tylko część większego planu. Planu, który ma ujawnić brudy od lat zamiatane pod dywan przez dolnośląskie władze archidiecezjalne. By rozwikłać tę sprawę i nie stać się kolejną ofiarą intryg, Adam musi zwrócić się po pomoc do kogoś, kto nie boi się przekraczać granic.

Konrad Gronczewski zna przestępcze podziemie Wrocławia jak nikt inny – i to z nim Aleksandrowicz ponownie połączy siły. Problem w tym, że związek z tym mężczyzną jest największym sekretem policjanta. A w mieście, gdzie każdy skrywa swoje grzechy, przeciągająca się susza może spalić wszystko do gołej ziemi…

Nikt nie pamiętał o ofiarach, bo nikt nadal o nich nie wiedział. Zadbała o to władza i inni duchowni, którzy na pokaz wystrzegali się siedmiu grzechów głównych, aby oddawać się im w kuluarach.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 687

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksandra Świderska

Miasto gasnących świateł

Susza

Dla wszystkich czarownic,

które nadal płoną na stosach.

Rozdział 1

Przymknęła oczy i spróbowała odciąć się od otaczających ją dźwięków, przywołując miłe myśli o urlopie spędzonym na południu Włoch dwa lata temu. Teoretycznie pomieszczenie zostało wygłuszone, ale w praktyce nadal dochodziły do niej echa porannego życia tego miejsca. Teraz na przykład słyszała charakterystyczny szczęk otwierających się automatycznie kilkudziesięciu pancernych drzwi, sugerujący, że wybiła siódma piętnaście. Zaraz po tym doszło do niej szuranie krzeseł, dudnienie ciężkich kroków, pojękiwania niezadowolenia i głośne ziewanie.

Te odgłosy mieszały się z kakofonią miasta wpadającą do wnętrza pokoju przez uchylone okno. W końcu grube kraty służące powstrzymaniu przestępców przed wydostaniem się stąd na zewnątrz nie potrafiły zatrzymać fal dźwiękowych. Stukotu tramwaju pędzącego po nierównym torowisku biegnącym wzdłuż budynku. Trąbienia klaksonów nerwowo wciskanych przez zniecierpliwionych kierowców. Warkotu silników. Pokrzykiwań przechodniów. Ich śmiechów. I w końcu śpiewu ptaków pobudzonych o poranku przez chwilowo niższą temperaturę.

Ich radosne popiskiwanie musiało stanowić torturę dla zamkniętych za tymi murami ludzi. One w końcu pozostawały na wolności. Nie tylko mogły w każdej chwili odfrunąć z tego miejsca, ale też nie podlegały panującym tutaj zasadom. Nikt nie określał, kiedy mają kłaść się spać i kiedy muszą wstawać. Nie wydzielano im godziny na spacer po czterometrowym osiatkowanym wybiegu. Nie dyktowano im, co mają jeść każdego dnia. Nie rewidowano ich rzeczy. Nie ograniczano widzeń z bliskimi. Nie obdzierano z prywatności. Nikt ich tutaj nie przetrzymywał. A mimo to wracały. Wciskały się pomiędzy szybę a okratowanie okna i ćwierkały, zadowolone z siebie.

Tak jak teraz, bo nadal widziała je, gdy otworzyła powoli oczy i zawiesiła wzrok na mlecznej powierzchni, na której kładły się cienie świata zewnętrznego. Drobne sylwetki wróbli podskakujących na parapecie malowały się negatywem na zbrojonym szkle wraz z drgającymi na lekkim wietrze liśćmi drzew porastających nabrzeże fosy. Nieśmiałe podmuchy forsowały też wnętrze pokoju. Niosły ze sobą zapach miasta powoli wysychającego na słońcu. Trawionego przez nieustający od prawie pięciu tygodni upał, którego smak mogła niemal poczuć w ustach. Przedostawał się przez szczelinę uchylonego okna wraz z pyłem spowijającym Wrocław.

Poprzedniego dnia w radiu słyszała, że przywiał go południowy wiatr znad Sahary. Przebył więc tysiące kilometrów, żeby trafić aż tutaj. Zupełnie jak osoba, z którą zaraz będę rozmawiać – pomyślała i skrzywiła się, bo nadal nie do końca rozumiała, jaką rolę pełniła w tym przedstawieniu.

– Elka, czego ona od ciebie chce? – wypowiedziała pytanie na głos w pustkę pomieszczenia Soyta, próbując ponownie domyślić się powodu tych spotkań.

Wciąż nie wiedziała, dlaczego najbardziej nieuchwytna seryjna morderczyni, jaką widział ten kraj, wybrała właśnie ją, pomimo tego, że to ona przecież pokrzyżowała plany tej kobiety. A może i o tym zadecydował zwykły przypadek?

W końcu tamtego pamiętnego dnia w czerwcu również tylko dzięki łutowi szczęścia Elce udało się powstrzymać osławioną Iwonę Gronczewską. Zwykła chęć wyjaśnienia nieścisłości, która pojawiła się podczas klasyfikowania dowodów, sprawiła, że policjantka napisała wiadomość do swojego partnera. Ten jednak na nią nie odpowiedział i tak skłonił ją, żeby zamiast wrócić do domu, skierowała się do niego. Inny przypadek zdecydował o tym, że kobieta nie zaanonsowała swojego przybycia przez domofon. Użyła kodu. Chciała zaskoczyć Adama. Zrobić jemu i Konradowi głupi dowcip. A skończyło się na tym, że kiedy rozsunęły się przed nią drzwi windy, to ona poczuła się tak, jakby ktoś próbował wkręcić ją w niezbyt śmieszny żart.

Wszystko po tym rozegrało się w sekundy, a mimo to Elka dokładnie pamiętała każdą z nich. Nawet teraz potrafiła przywołać najdrobniejsze szczegóły tamtej chwili. Stojącą w progu wychudzoną Iwonę, która wyglądała, jakby wypełzała z czeluści piekieł. Wiszącą na niej czerwoną sukienkę. Uniesioną trochę za wysoko dwudziestkę dwójkę, mimo że Gronczewska, trzymając ją w drżącej dłoni, próbowała mierzyć w Adama i Konrada. Nieznaczne drgnięcie, gdy zobaczyła drobną zmianę we wzroku obu mężczyzn, kiedy ci spostrzegli policjantkę. Szczere zaskoczenie malujące się grymasem na jej twarzy po tym, jak zerknęła przez ramię i zorientowała się, że zdobyła niechcianego świadka. I w końcu jej zdecydowanie. Dziką determinację, która musiała towarzyszyć tej kobiecie od początku istnienia, pomagając przetrwać w domu przypominającym czyściec. Znosić kolejne tortury. Gwałty. Bezduszność najbliższych.

Ten upór, który także prowadził jej dłoń, gdy Gronczewska odwróciła się znów ku mężczyznom. Dodał jej pewności, by wreszcie nacisnąć spust. Wystrzelić. Spróbować dokończyć to, co zaczęła pół roku temu, w listopadzie. Spróbować unicestwić Adama. Usunąć ostatnią przeszkodę, która według niej stała na drodze ku jej szczęściu.

Tyle że ta determinacja nie pomogła Iwonie przewidzieć kilku rzeczy. Na przykład siły uczucia Konrada, który w tamtym momencie ostatecznie udowodnił, że potrafi zrobić absolutnie wszystko, żeby chronić Aleksandrowicza. Nawet osłonić go własnym ciałem. Albo tego, że Elka od wydarzeń związanych z ich ostatnią sprawą nie rozstawała się z bronią i była równie szybka co seryjna morderczyni.

Dopiero po tym, jak Soyta również strzeliła, reszta wydarzeń zbijała się w jej wspomnieniach w plątaninę zamazanych i nieskładnych mgnień. Policjantka nawet nie do końca pamiętała słowa gorączkowo wypowiadane do telefonu, kiedy wzywała karetkę i wsparcie. Nie potrafiła przywołać chwili, gdy skuła Iwonę czy niedbale zawiązała jej opatrunek na ramieniu. Nie wiedziała, czy Adam krzyczał, czy może cicho i czule powtarzał imię swojego chłopaka, pośpiesznie próbując ratować mu życie. Gubiła się w tym, co nastąpiło po pojawieniu się ratowników, a później innych funkcjonariuszy. Przez kilkanaście kwadransów unosiła się na mętnych wodach dziwnego miejsca pomiędzy podświadomością a jaźnią, jakby jej mózg stworzył dla niej bezpieczną przestrzeń, żeby ją osłonić.

Ona też nie starała się sobie tego przypominać. Nawet w czasie składania zeznań brzmiała tak, jakby recytowała wyuczone kwestie. Wymieniała tylko najważniejsze punkty. Odarte z uczuć fakty. I jedynym, nad czym zastanawiała się wtedy, ale także i teraz, było to, czy gdyby tamtego dnia zrobiła choć jedną rzecz inaczej, zdążyłaby powstrzymać Iwonę? Czy gdyby nie zignorowała budzika i wstała wcześniej, pojawiłaby się na czas? Czy gdyby pojechała przez Most Uniwersytecki, nie stanęłaby w korku i nie spóźniła się na spotkanie z Wernerem, odkryłaby pomyłkę wcześniej? Czy wzięłaby się za dokumentację szybciej? W ogóle napisała do Aleksandrowicza wiadomość? A co, jeśli zamiast posłużyć się kodem do drzwi, zadzwoniłaby domofonem, zaalarmowała Iwonę i sprowokowała ją do szybszej reakcji? Czy Elka straciłaby wtedy najlepszego przyjaciela?

– Czy może wszystko potoczyłoby się dokładnie tak samo? – wypowiedziała bardzo cicho w pustkę pomieszczenia.

Nie zdążyła odpowiedzieć sobie na to pytanie, bo ktoś zwolnił zamek drzwi prowadzących do pokoju przesłuchań i już po chwili w ich progu stanęła rosła blondynka o tak jasnoniebieskich tęczówkach, że mogłyby należeć do zwierzęcia, a nie do człowieka.

Iwona Gronczewska, przybrana siostra Konrada Gronczewskiego – przez wielu stróżów prawa nadal tytułowanego księciem wrocławskiego półświatka – za wszelką cenę starała się wyglądać jak jej brat. Policjantka nawet jej w tym pomogła, bo jakieś dwa tygodnie temu za zgodą naczelnika aresztu dostarczyła kobiecie farbę do włosów. Sama nie wiedziała, dlaczego to zrobiła, ale w jakiś dziwny sposób fascynowała ją każda desperacka próba upodobnienia się Iwony do mężczyzny, który był jej genetycznie całkiem obcy.

Ta fiksacja na punkcie Konrada doprowadziła Gronczewską do tego miejsca, a Elka chciała zobaczyć, czy pomagając kobiecie ją pielęgnować, zdobędzie chociaż odrobinę jej zaufania. I dowiem się, co takiego sprawiało, że ta pozornie wyzuta z uczuć osoba potrafi mimo wszystko przywiązać się do jakiegoś człowieka – pomyślała policjantka, obserwując, jak Iwona siada na krześle naprzeciwko niej.

Teraz obok seryjnej morderczyni zajął miejsce inny mężczyzna – mecenas Filip Orłowski. Szpakowaty, drobny prawnik milczał tak jak Soyta, ale w przeciwieństwie do niej z większym zainteresowaniem przyglądał się parze strażników, którzy w wyuczonych, rutynowych ruchach uziemiali Gronczewską, tak żeby nie stanowiła zagrożenia dla otoczenia i siebie samej. Sprawdzał, czy nie stosują wobec jego klientki nieuzasadnionej przemocy. Czy nie popychają jej zbyt brutalnie, nie zaciskają kajdanek za mocno lub zbytecznie ograniczają jej ruchy.

Elka wiedziała, że gdyby tylko mężczyzna zauważył najmniejsze naruszenie, użyłby tego w jakiś sposób do obrony Iwony. Strażnicy też zdawali sobie z tego sprawę, dlatego jak co tydzień postępowali ostrożnie. Mimo to już po chwili nogi Gronczewskiej zostały przymocowane łańcuchem do specjalnego gniazda znajdującego się w podłodze, a jej dłonie unieruchomiono kajdankami przytwierdzonymi do powierzchni dzielącego je stołu.

Kobieta zdawała się nie zwracać na to uwagi. Pozostawała jak zwykle statyczna. Milcząc, wpatrywała się nieustannie w okno, bardziej zainteresowana wróblami niż tym, co dzieje się z jej ciałem. Wydawało się, że nie przeszkadzał jej upał, szturmujący od tygodni grube mury aresztu, nawet jeśli miała na sobie wcale nie tak cienki, szary więzienny dres. Standardowo nie poświęcała też za wiele uwagi swojemu obrońcy. Nie skupiała się jakoś mocno na Elce. W czasie ostatnich pięciu spotkań ani razu nie odpowiedziała na pytania policjantki, a odezwała się tylko wtedy, kiedy wyczuwała, że wyznaczone dla nich dwie godziny mijały i tylko po to, żeby spytać, co dzieje się z Konradem.

A co naprawdę działo się z jej przybranym bratem? Kula przeznaczona dla Adama niefortunnie sięgnęła Gronczewskiego. Uderzyła w jego lewy bark, roztrzaskując łopatkę mężczyzny. Fragmenty kości wbiły się w płuco, powodując odmę. I tylko dzięki temu, że Aleksandrowicz w całym tym chaosie nadal trzeźwo myślał, a karetka znajdowała się blisko, Konrad wyszedł z tego cało. Co prawda spędził następne trzy tygodnie w szpitalu, ale przeżył. Miał przed sobą przyszłość z Adamem, kiedy Iwonę czekało dożywocie za kratami.

Elka oczywiście nie przekazywała tych informacji zatrzymanej, choć jasnym stawał się fakt, że kobieta tylko dla nich zgodziła się z nimi współpracować. Zaledwie dzień po tym, jak trafiła do aresztu, z komendą skontaktował się mecenas Orłowski, żeby przekazać im, że Gronczewska wyjawi wszystko, czego się dopuściła, tylko Soycie. Sąd zaskakująco szybko wydał zgodę na te spotkania. Potrzebowali informacji, bo śledczy wyznaczeni do badania tego zajścia, nadal nie potrafili znaleźć reszty ciała policyjnego psychiatry, którego głowę Iwona przyniosła ze sobą na spotkanie z Adamem i Konradem. Poza tym podejrzewali, że kobieta, ukrywając się przed wymiarem sprawiedliwości, zamordowała o wiele więcej osób niż wstępnie zakładali. Wskazywały na to dowody znalezione w jej aucie zaparkowanym pod mieszkaniem jej przybranego brata. Upiorne trofea w postaci zdjęć umieszczonych w skoroszycie. Skrupulatnie posegregowane, zostały opisane przez Gronczewską według tylko jej znanego systemu, który między innymi podsumowywał charakterystyczny dla niej proceder – zawierał nazwy środków anestezjologicznych i ich dawki podawane ofiarom.

Skoro więc Iwonie tak bardzo zależało tylko na jej przybranym bracie, Soyta uznała informację o nim za zbyt cenną, żeby tak zwyczajnie ją wyjawić. Stanowiła ich kartę przetargową. I to jednorazowego użytku. Policjantka musiała posługiwać się nią z rozwagą, ale to nie oznaczało, że nic więcej nie pozostawało w jej arsenale narzędzi, którymi mogła się posługiwać w czasie przesłuchania. Dlatego dzisiaj zdecydowała, że obierze nieco inną strategię, i powoli skierowała wzrok na wpatrującego się w nią bez emocji prawnika.

– Jak się panu dzisiaj spało? – zapytała, udając znudzenie.

Rozsiadła się też wygodniej, nonszalancko opadając na oparcie krzesła. I nawet uśmiechnęła się lekko, zadowolona z efektu, jaki wywołało jej pytanie, bo mężczyzna z kolei poruszył się niespokojnie. Zaskoczony tym, że to na nim skupiła się uwaga śledczej, wahał się chwilę, ale w końcu powoli odparł:

– Całkiem nieźle, dziękuję.

– Wow, zazdroszczę – westchnęła Elka i siląc się na obojętny ton, dopytała: – Używa Pan jakichś środków nasennych, czy coś?

Usłyszawszy to, prawnik wyprostował się, wyraźnie okazując swoje zdenerwowanie.

– Co za pytanie… – burknął.

– Zbyt personalne? – zagadnęła Soyta i posyłając mu miły uśmiech, nagle przysunęła się bliżej. Pochyliwszy się nad blatem stołu w jego stronę, powiedziała: – Po prostu zastanawiam się, jak ktoś, kto broni morderców, słucha ich jak najwierniejszy powiernik i do tego ma wgląd w to, czego się dopuścili, może całkiem nieźle sypiać.

– Kwestia wprawy – mruknął Orłowski, mierząc Elkę gniewnym wzrokiem.

– Wiem, wiem – kontynuowała lekkim tonem kobieta – jest pan specjalistą od bronienia niezłych popaprańców.

– Proszę nie stosować takich epitetów pod adresem mojej klientki – zareagował od razu prawnik. – Oboje dobrze wiemy, że została poważnie skrzywdzona i boryka się z realnymi problemami psychicznymi, a obrażając ją, dokłada jej pani… – chciał jeszcze na koniec dodać, ale policjantka przerwała mu, rzucając:

– Nie mówiłam o Iwonie.

Elka nie byłaby sobą, gdyby przed przystąpieniem do spotkań nie dowiedziała się wszystkiego, czego tylko mogła, na temat mecenasa Orłowskiego. Miała na to dużo czasu. Podczas ostatniej akcji – tej, w której lekko ponad sześć tygodni temu ona i Adam wraz ze wsparciem Gronczewskiego rozbili odnogę rosyjskiej mafii i odkryli spisek polityczny – nie tylko użyła broni, ale i zabiła dwie osoby. Dlatego trwało przeciwko niej wewnętrzne postępowanie i Werner nie chciał dać jej nowej sprawy. Gdy jej koledzy po fachu z Biura Spraw Wewnętrznych debatowali nad prawidłowością podjętych przez nią działań, ona pracowała za biurkiem, a więc mogła całkowicie poświęcić się tym spotkaniom oraz rozpracowywaniu Iwony.

Stąd wiedziała, że lubujący się w gimnastyce artystycznej, którą tak jak on w przeszłości, teraz uprawiały jego dzieci, pochodzący z niewielkiej miejscowości pod Wrocławiem czterdziestodwuletni prawnik ukończył z wyróżnieniem Uniwersytet Jagielloński, ale nie podjął aplikatury w swoim rodzimym województwie czy mieście, w którym znajdowała się jego Alma Mater. Krótko po studiach przeprowadził się do Warszawy, gdzie zaczepił się w najlepszej stołecznej kancelarii. Szybko piął się po prawniczych szczeblach kariery i w zaledwie dziesięć lat stał się partnerem, a dwa lata temu zaczął zarządzać oddziałem tej samej spółki we Wrocławiu.

Oczywiście żadna z tych informacji nie stanowiła dla Elki wielkiego zaskoczenia. Dorobek wielu prawników w tym kraju wyglądał podobnie. I jasne, mogła z nich nakreślić podstawowy profil tego mężczyzny, ale bazując na suchych faktach i tak uczyniłaby go mało konkretnym. Przecież każdy, kto nie posiadał zaplecza finansowego i wsparcia tatusia mecenasa, a zaszedł w praktykowaniu tej dyscypliny tak daleko jak Orłowski, musiał cechować się niebywałą determinacją, ambicją i właściwym poziomem bezduszności.

Policjantkę o wiele bardziej ciekawiły sprawy, nad jakimi prawnik zwykł pracować, bo będąc naprawdę dobrym karnistą, często reprezentował tak zwane „trudne przypadki”. Brał na siebie morderców, oszustów, mafijnych bossów i ludzi trzęsących półświatkiem. Bronił ich, tak jak przysięgał – przyczyniając się ze wszystkich sił do ochrony praw i wolności obywatelskiej – wydostając ich na wolność, zbijając lata ich odsiadki do minimum lub załatwiając orzeczenie o niepoczytalności, które zapewniało im o wiele przyjemniejszy od więzienia pobyt w szpitalu psychiatrycznym.

Każda z tych spraw przynosiła Orłowskiemu i jego kancelarii rozgłos. A Elka, prześledziwszy je wnikliwie, zauważyła nawet pewnego rodzaju powtarzającą się regułę – za każdym razem, gdy tylko firma Filipa spadała w rankingach czy przyćmiewała ją konkurencja, on pojawiał się w mediach u boku nowego zwyrodnialca. Stąd zaczynała mieć podejrzenia, że może i nawet sam Orłowski odezwał się do Iwony z propozycją jej reprezentowania. A jeśli rzeczywiście tak się stało, to te przesłuchania dotyczyły tak samo jego, jak i jego klientki, dlatego Soyta znów go zaatakowała, pytając:

– A tak w ogóle, to dlaczego zgodził się pan reprezentować panią Gronczewską?

Mężczyzna nie powstrzymał się i spojrzał na policjantkę z jawną dezaprobatą.

– Zadaje pani same niedorzeczne pytania – odparł gburowato.

– Niedorzeczne? – podchwyciła Soyta i wzruszając ramionami, mruknęła: – Po prostu jestem ciekawa.

Mówiąc to, zerknęła też na Iwonę, która – o dziwo – przestała już jakiś czas temu obserwować dynamiczny spektakl, jaki wystawiały nadal wróble za oknem, i zaczęła przypatrywać się im ze szczerym zainteresowaniem.

Prawnik za to zdawał się tego nie zauważać i w końcu powiedział:

– To nie ja jestem przedmiotem tego przesłuchania.

– Ale wydaje się pan interesującą postacią – zauważyła Soyta. – I skoro i tak co tydzień spędzamy ze sobą dwie godziny, zamknięci w tym gorącym, małym pokoju, pomyślałam, że może jakoś spożytkujemy ten czas – dodała Elka i mrugnęła do niego porozumiewawczo.

Orłowski aż cofnął się, widząc ten gest.

– Czy muszę pani mówić – zaczął wzburzony – jak bardzo to, co pani teraz robi, jest niestosowne w tej sytuacji?

– A gdybyśmy znajdowali się w innej sytuacji? – zapytała bez cienia wahania, uśmiechając się nieznacznie.

– Czy to jakaś prowokacja?

Soyta zaśmiała się dźwięcznie, kręcąc przecząco głową.

– Nie – odparła, posyłając mężczyźnie całkiem szczery uśmiech. – Powiedziałam już wcześniej, że jestem zwyczajnie pana ciekawa.

– A ja jestem szczęśliwie żonaty – wycedził przez zęby prawnik. – I mam dzieci.

– Wiem, wiem, dwójkę zaadoptowanych maluchów – potwierdziła Soyta.

Oburzony już na dobre Orłowski nabrał głęboko powietrza, żeby pewnie postawić policjantkę do pionu, ale nagle po pomieszczeniu poniósł się spokojny głos drugiej kobiety.

– A ty? – zapytała Iwona, obserwując uważnie Elkę. – Chcesz mieć dzieci?

Soyta spojrzała na nią gwałtownie i momentalnie przestała się uśmiechać, ale w duchu pogratulowała sobie tego, jak rozegrała tę rundę. W końcu znalazła zaczepienie, którego szukała przez wszystkie te tygodnie. Wiedziała jednak, że nie powinna cieszyć się z tego za szybko, bo każde, nawet pozornie niewinne słowo mogło sprawić, że Gronczewska znów wycofa się za swój obronny mur. Elka musiała więc postępować z delikatnością i ponad wszystko pozostawać szczerą, bo doświadczenie nauczyło ją, jak bardzo osoby pokroju Iwony bywały wrażliwe na najmniejszy przejaw fałszu, a Soyta przecież nadal pracowała na jej zaufanie. Dlatego dała sobie chwilę i dopiero kiedy przez twarz przesłuchiwanej przemknął bardzo łagodny, niemal niezauważalny cień zadowolenia powodowanego pewnie tym, że udało jej się zaskoczyć policjantkę, Elka powiedziała:

– Teraz jest już za późno, żebym mogła mieć dzieci, ale też nigdy mieć ich nie chciałam.

– Dlaczego? – drążyła wyraźnie zaintrygowana Iwona.

Soyta głośno wypuściła powietrze i udając, że się zastanawia, przez chwilę zapatrzyła się na swoje dłonie ułożone na blacie metalowego stołu. Wiedziała, że musi się jeszcze bardziej odsłonić, bo tylko tak zbliży się do Gronczewskiej, ale mimo to następne słowa wypowiedziała z trudem.

– Nie odczuwam miłości tak, jak większość osób – zaczęła powoli, nadal nie patrząc na drugą kobietę – i o ile seks nie jest dla mnie problemem, to stworzenie tej typowej dla innych uczuciowej więzi już tak, więc uznałam, że taki związek nie byłby dobrym fundamentem do tworzenia domu, w którym mogłyby wychowywać się dzieci.

– Żałujesz, że podjęłaś taką decyzję? – zapytała już ciszej i bardziej z rozmysłem Gronczewska.

Elka znów udała, że się zastanawia. Podniosła wzrok, ale zanim spojrzała na swoją rozmówczynię, zerknęła jeszcze na Orłowskiego. Prawnik wydawał się szczerze zszokowany, ale policjantka nie potrafiła określić, czy jej wyznaniem, czy może tym, że tak swobodnie rozmawiała z jego klientką. Iwona jednak nadal czekała na odpowiedź, więc Soyta powróciła wzrokiem do jej twarzy i powiedziała:

– Nie, bo lubię to, czym się zajmuję, a dzieci na pewno by mi w tym przeszkadzały.

– Rozumiem – oznajmiła Gronczewska i nagle ciszej wyznała: – Ja bardzo chciałam mieć dzieci.

– Co stanęło ci na przeszkodzie? – zapytała Soyta, ryzykując.

Przez chwilę wydawało jej się, że Iwona nie odpowie, bo odsunęła się od niej odrobinę i znów zamilkła, ale w końcu wyszeptała:

– Mój ojciec kazał lekarzom nie tylko zabić moje dziecko, ale też usunąć mi macicę.

Elka nie powstrzymała się od reakcji i zachłysnęła się powietrzem. Przez jej głowę przetoczyła się lawina przekleństw, bo kolejny raz okazywało się, że miała rację – Iwona była ofiarą starego Gronczewskiego, swojego przybranego ojca, który biorąc ślub z jej matką, przecież teoretycznie przysięgał, że otoczy opieką także i dzieci. A jednak tak się nie stało. Mężczyzna najpierw przez lata je lekceważył, pozwalając bratu krzywdzić siostrę w ten najbardziej bestialski sposób – gwałcąc ją wielokrotnie, rujnując jej wszystkie mury obronne i jakąkolwiek zdolność odczuwania. A później zwyczajnie pozbył się owocu swojej własnej ignorancji, niszcząc tym bezbronną dziewczynę do reszty. Jak więc Gronczewska mogła nie zmienić się w potwora, za którego teraz tak wielu ją brało? – pomyślała Elka, a na głos powiedziała:

– Jest mi przykro, że tego wszystkiego doświadczyłaś.

– Pomyślałby kto – mruknął Orłowski.

Policjantka jednak go zignorowała i nie odwracając wzroku od twarzy Iwony, dodała spokojnie:

– Nikt nie powinien doświadczyć tego, co spotkało ciebie.

– Rozumiesz więc, dlaczego musiałam to wszystko zrobić? – zapytała nagle bardziej ożywiona Gronczewska.

Soyta uśmiechnęła się słabo, ale przytaknęła.

– Rozumiem, ale nie pochwalam.

– Dlaczego?

– Bo zrobiłaś krzywdę bardzo bliskiej mi osobie – odpowiedziała szybko Elka.

Druga kobieta zawahała się. Powoli odsunęła się od policjantki i opadła na oparcie krzesła na tyle, na ile pozwalały jej na to kajdanki. Przez chwilę nawet wydawała się zmieszana. Zwłaszcza gdy zwiesiła głowę i nagle przeobrażając się jakby w nastolatkę, oskarżycielko wyznała:

– To on skrzywdził mnie pierwszy.

– Jak? – drążyła Elka.

– Nie musisz na to odpowiadać – wtrącił się nagle Orłowski, upominając Iwonę.

Ale ta wyraźnie chciała to z siebie wyrzucić, bo szybko powiedziała:

– Odebrał mi Konrada.

– Odebrał ci ja… – zaczęła Soyta, ale Gronczewska nie dała jej dokończyć, wchodząc jej w słowo:

– Było nam razem tak dobrze, ale kiedy on się pojawił, Konrad przestał się mną interesować.

Elka przytaknęła powoli, w myślach upominając się, żeby wrócić do tego tematu. Teraz musiała zmienić tor przesłuchania, żeby w końcu dowiedzieć się czegoś o ostatnich ofiarach Iwony, dlatego zapytała:

– A Marczak?

– Marczak? – dopytała kobieta, ściągając brwi, jakby czegoś nie rozumiała.

– Ten psychiatra, którego głowę przyniosłaś ze sobą do mieszkania Konrada – naprowadziła ją policjantka. – Jak on cię skrzywdził?

– Nie mnie – westchnęła trochę zniecierpliwiona Gronczewska. – Groził Konradowi i Antkowi. Chciał zrobić mu straszne rze… – zaczęła wyjaśniać, ale Soyta nie mogła się powstrzymać i wyszeptała z niechcianym strachem:

– Wiesz, kim jest Antek?

Iwona przytaknęła raz i pewnie, ale to nie zaszokowało Elkę tak bardzo, jak nagły, szczery uśmiech, który pojawił się na ustach kobiety. Wydawał się policjantce groteskowy, tak jak następne słowa Gronczewskiej, gdy z namaszczeniem zapytała:

– Wygląda zupełnie jakby był moim synkiem, prawda?

Soyta tym razem jej nie przytaknęła. Gorączkowo zastanawiała się nad tym, o co może teraz zapytać, żeby nie spaprać tego przesłuchania, ale niespodziewanie okazało się, że momentum, które zbudowała, rozprysnęło się nie z jej winy – w pomieszczeniu rozbrzmiał odległy dźwięk wibracji telefonu. Ktoś do niej dzwonił. Nie pierwszy raz, bo dwie poprzednie próby z automatu zostawały odesłane na pocztę głosową.

Elka nie miała zamiaru odbierać, ale przerwała kontakt wzrokowy z Gronczewską, a to z kolei spowodowało, że kobieta rzuciła:

– Jestem zmęczona. Chcę wrócić do siebie.

Niech cię szlag – pomyślała tylko Soyta, zmuszona wcisnąć przycisk wzywający strażników. Już po chwili, nadal rozdrażniona, obserwowała, jak dwójka postawnych mężczyzn wykonuje swoje zadania tym razem w odwrotnej kolejności, by w końcu wyprowadzić z pomieszczenia Iwonę i jej prawnika, który wyglądał na niezwykle usatysfakcjonowanego. A gdy zerknęła w końcu na wyświetlacz telefonu, ze złości przez chwilę straciła zdolność widzenia, bo na ekranie widniała wiadomość od Rafała o treści: „Monika chce nas natychmiast widzieć”.

Rozdział 2

Wyszedł z przyjemnie chłodnej przestrzeni audi wprost na ponad trzydziestostopniowy upał, czując, jak ta zmiana temperatur odbija się realnym bólem w jego ciele. Mimo to odważnie założył, że poczeka poza autem. Chciał pozostawać widocznym, żeby zwiększyć efekt niespodzianki. Oparł się więc o bok samochodu i licząc na to, że nie oparzy sobie tyłka o nagrzewającą się blachę, zapatrzył się na główne wejście.

– No dobrze, Adam – powiedział do siebie cicho, palcem wskazującym nasuwając okulary słoneczne głębiej na nos. – Teraz musisz tylko uzbroić się w cierpliwość.

Ostatnio nie za bardzo mógł poszczycić się posiadaniem akurat tej cnoty, a to miejsce jeszcze potęgowało w nim uczucie niepokoju. Niestety znał osławiony szpital na Borowskiej aż za dobrze. W tamtym roku spędził w nim parę tygodni, po tym jak pojechał na bardzo bliskie spotkanie z przybraną siostrą człowieka, na którego właśnie czekał. Wtedy nie podejrzewał, że tak szybko przyjdzie mu tutaj wrócić. A jednak, zaledwie po dziewięciu miesiącach od listopadowych wydarzeń ponownie zawitał w te progi. I mimo że tym razem jemu udało się wywinąć śmierci, która nawiedziła go ubrana w czerwoną sukienkę, dzierżąc walthera P22, to i tak wydawało mu się, że jego świat zatrzymał się na parę godzin, gdy Konrad walczył o życie na stole operacyjnym.

Tamtego dnia Aleksandrowicz dowiedział się o sobie wielu nowych rzeczy, bo czekając w przygnębiającej szpitalnej poczekalni, zrozumiał, ile jest zdolny wybaczyć i zapomnieć, byle tylko pozostać przy ukochanej osobie i zbudować z nią przyszłość. W pełni zdając sobie sprawę z tego, co poczuł do Konrada, zdecydował, że dla ich wspólnego dobra przestanie dociekać chociażby tego, jak Gronczewski wraz z pomocą Elki przekonał Marczaka, żeby ten zatrzymał go przy biurku. Obiecał też sobie, że nie będzie szukał wyjaśnień na temat tego, czego gangster dopuścił się, kiedy wraz z Antkiem przemierzał Europę w wariackiej pogoni za Iwoną. Praktycznie zawarł ze sobą pakt, że jeśli Konrad przeżyje, on da wszystkiemu spokój. Szczególnie że w tamtej chwili w jego wnętrzu zabrakło nawet miejsca na związane z tym wyrzuty i żale, bo przepełniał go bezbrzeżny strach. Te uczucia wydawały mu się błahe w obliczu bólu, jakiego wtedy doświadczał. Dlatego zepchnął je na dalekie krańce pamięci i starał się o nich nie myśleć. Chciał za to wystartować na nowo, gdy tylko Gronczewski znów wróci do świata żywych.

A jednak, mimo upływu czasu cienie tamtego lęku nadal w nim pozostały i właśnie dlatego wolał czekać tutaj, choć przecież wiedział, gdzie znajdował się gabinet lekarza, u którego jego chłopak odbywał właśnie wizytę. W środku wszystko przypominało mu o tamtym momencie. O obezwładniającym poczuciu niemocy. Tej specyficznej bezsilności wywołującej równą sobie wściekłość i rozpacz. O wszystkich tych uczuciach, które przecież dobrze znał, bo teoretycznie oswoił się z nimi, gdy stracił także z rąk Iwony całą swoją rodzinę. A jednak nadal potrafiły przejąć nad nim kontrolę jeszcze długo po tym, jak Konrad w końcu odzyskał przytomność. Podczas dni wypełnionych czekaniem, gdy siedział przy łóżku drugiego mężczyzny, obserwując, jak ten mozolnie wraca do zdrowia.

Nie pomagało mu też to, że kiedy trzy tygodnie temu skończył mu się urlop, jego wniosek o wzięcie kolejnych wolnych dni został odrzucony, a on zamiast dostać nową sprawę, otrzymał rozkaz wyjazdu do Szczytna. I tak, przez zatarg z prokuratorką okręgową, która nadal mściła się na nim i na Elce za ich ostatnią niesubordynację, nie tylko przegapił moment wyjścia Gronczewskiego ze szpitala, ale też stracił szansę na odwdzięczenie mu się za miesiące opieki, którą ten na początku roku nad nim roztaczał. W miejsce tego przez ostatnie dni szkolił przyszłych policjantów z technik profilowania.

– Przeklęta Monika – mruknął do siebie, mrużąc oczy, żeby lepiej przyjrzeć się ludziom wychodzącym ze szpitala.

Wśród nich nadal nie widział jedynego człowieka, który go interesował. Mimo panującego upału wkoło wejścia jak zawsze kręciło się sporo osób. W drzwiach personel śpieszący do pracy lub kończący zmianę mieszał się z pacjentami niecierpliwymi porannego papierosa i pierwszymi odwiedzającymi, którzy pewnie nie mogli doczekać się zobaczenia bliskich. Wszyscy, gdy tylko wydostawali się na zewnątrz z klimatyzowanych korytarzy, widocznie okazywali swój dyskomfort. Nawet palacze, przyzwyczajeni przecież do niesprzyjających warunków, usilnie starali się znaleźć skrawek cienia, a gdy tylko im się to udawało, zaspokajali swój nałóg pośpiesznie, jakby w strachu, że się roztopią.

Po burzy, która sześć tygodni temu zalała Wrocław strugami deszczu i przywiodła ze sobą samą Iwonę, nie było teraz śladu. Nie dała nawet ukojenia, bo miasto znów nękały upały. Tym razem podsycało je gorące powietrze napływające wraz z silnym wiatrem z południa. Wydawało się, że gdy hulał po alejach, pędził przez ulice i wciskał się we wszystkie kąty, wywiewał ze stolicy Dolnego Śląska całą życiodajną wilgoć, zostawiając za sobą jedynie jałową suchość. I jasne, Adam nie powinien narzekać, bo podczas pobytu w Szczytnie mógł odpocząć od wysokich temperatur, ale i tak bez wahania zamieniłby każdy mazurski deszczowy dzień na chociażby minutę tego wrocławskiego żaru, jeśli mógłby ją spędzić z Konradem.

To właśnie z tego powodu tak gorączkowo szukał zastępstwa i kiedy wczoraj późnym wieczorem okazało się, że znalazł osobę mogącą za niego dokończyć szkolenie, natychmiast zdecydował się wrócić do Wrocławia. Jeszcze tylko z pomocą Antona przed wyjazdem uknuł plan mający na celu zaskoczyć Gronczewskiego i ruszył w drogę. Przez noc – robiąc przystanki tylko po to, żeby zatankować motocykl i dać odpocząć nadal nie do końca sprawnemu ramieniu – przemierzył prawie całą Polskę. Wszystko po to, żeby po ośmiu godzinach, kilka minut po ósmej, wpaść do mieszkania, wziąć szybki prysznic i w końcu zastąpić Paczulisa w jego dzisiejszej roli szofera.

Aleksandrowicz liczył na to, że po prawie trzytygodniowej nieobecności, Konrad co najmniej doceni fakt, że to właśnie on przyjechał go odebrać z kontrolnej wizyty u ortopedy. I chyba miał rację, bo gdy w końcu ruchome drzwi ustąpiły przed ponadprzeciętnie wysokim blondynem, Adam mógł zobaczyć, jak jego szczupłą, ale nadal przystojną twarz nagle rozświetla szczery uśmiech.

– Proszę, proszę… – zaczął już z daleka mężczyzna –mój chłopak marnotrawny niespodziewanie powrócił, a ja nie zdążyłem pozbyć się wszystkich młodych chłoptasiów.

– Marnotrawny? – zapytał pośpiesznie Aleksandrowicz, zdejmując okulary, żeby zaczepić je o dekolt koszulki.

Odpowiedzi nie zdążył już dostać, bo Gronczewski w dwóch długich krokach wreszcie pokonał dzielącą ich odległość i natychmiast zagarnął go ku sobie. Lewy bark i rękę mężczyzny nadal więziła orteza, ale to nie przeszkadzało mu ciasno objąć Adama wolnym ramieniem, pochylić się nad nim ze słyszalnym westchnieniem przyjemności i schować twarz w rozgrzane słońcem włosy.

Gwałtowność tego gestu i szczere, niepohamowane zadowolenie, którym Konrad emanował równie mocno, co ciepłem przebijającym się przez warstwy materiałów ich koszulek, sprawiły, że Aleksandrowicz zapomniał na moment, gdzie są i czy zwracają na siebie uwagę. On też się od razu odprężył. Cały aż osiadł w ramionach drugiego mężczyzny, spragniony bliskości, której nie potrafiły im zastąpić nawet godziny wideorozmów czy całodzienne wymiany wiadomości. Zresztą, Gronczewski chyba też tego łaknął, bo przysunął Adama jeszcze bliżej siebie, szepcząc wprost do jego ucha:

– Na serio zwróciłeś uwagę tylko na tę część tego, co właśnie powiedziałem?

Policjant uśmiechnął się lekko i tchnąc gorącym powietrzem w spoconą skórę szyi mężczyzny, cicho wymówił:

– Bo reszta to majaki od upału.

Nie powstrzymał się też przed odwzajemnieniem gestu. Jego ręce właściwie uniosły się same, żeby objąć gangstera w pasie. Możliwe, że usłyszał, jak w tym momencie plastikowe oprawki jego okularów uwięzione pomiędzy ich ciałami pękają, ale nie dbał o to, bo nic nie równało się uldze i przyjemności, która właśnie wlała się w jego świadomość w miejsce opuszczającej go tęsknoty.

– Powiedz mi, że nie wracasz tam po weekendzie – poprosił Konrad, jakby czytał mu w myślach, i w końcu odsunął się odrobinę, dodając: – I że nie będę musiał przez to mordować prokuratorki okręgowej, bo jednak chciałbym się trochę pocieszyć odzyskanym życiem.

Aleksandrowicz zaśmiał się krótko, ale nie tyle z rozbawienia, co z zadowolenia.

– Nie muszę tam wracać – wyjawił.

– Nareszcie jakieś dobre wieści – podsumował to Gronczewski.

Swoim zwyczajem w dyskretnej pieszczocie delikatnie powiódł samymi opuszkami palców przez ramię policjanta, ale nie przerwał dotyku, a ułożył swoją dużą, rozgrzaną dłoń w zgięciu szyi Adama, kciukiem lekko muskając jego szorstki od zarostu podbródek i policzek. Gest był szybki i w tych okolicznościach dość nieoczekiwany, bo mężczyzna w ten sposób niemo dał znać Aleksandrowiczowi, że chce go pocałować. Nawet zbliżył się odrobinę, pokonując połowę drogi, ale wtedy detektyw w końcu oprzytomniał i odsunął się gwałtownie, przerywając ich kontakt.

– Nie tutaj – powiedział cicho, ale stanowczo, rozglądając się niepewnie dokoła.

– Adam… – zaczął zniecierpliwiony Gronczewski, ale ten wszedł mu w słowo, przypominając:

– Umawialiśmy się, że nie będziesz naciskał.

– W sytuacjach, kiedy ktoś może nas rozpoznać – zaznaczył Konrad i spróbował się znów zbliżyć, dodając: – A tutaj jest pełno ludzi, którzy mają nas w dupie, bo są zajęci swoimi problemami.

Aleksandrowicz jednak znów był szybszy, bo oparł dłoń o pierś drugiego mężczyzny, zatrzymując go na wyciągnięcie ręki.

– Mówiłem ci, że policjanci z głównej często tutaj bywają – przypomniał gwoli wyjaśnienia. – Zwłaszcza kiedy mają do przesłuchania sporo niedoszłych ofiar pożarów.

– Ale nie przeszkadzało ci to przed chwilą się ze mną obmacywać – wygarnął mu Gronczewski.

– To co innego – powiedział Adam, próbując się wytłumaczyć ze swojej chwili słabości również przed sobą, gdy dodał: – Bo przecież ci ludzie mogli pomyśleć, że jesteśmy braćmi albo szwagrami, którzy dawno się nie widzieli.

– Szwagrami? – dopytał Konrad, a jego kąciki ust drgnęły. – Którzy dawno się nie widzieli?

– No co? – bąknął w odpowiedzi Aleksandrowicz. – Niektórzy ludzie tak się wit… – chciał jeszcze dodać, ale drugi mężczyzna przerwał mu, wybuchając śmiechem.

I wciąż nie przestając się szczerze śmiać, powtórzył bezgłośnie to, co policjant przed chwilą powiedział, gdy w końcu odsunął się od niego na dobre i przeszedł na drugą stronę auta, żeby stanąć przy drzwiach pasażera i spojrzeć na Adama z rozbawieniem.

– Twoja naiwność mnie rozczula – oznajmił w końcu, kręcąc z niedowierzaniem głową.

– Wal się – burknął detektyw.

Gronczewski znów parsknął śmiechem, ale po chwili spoważniał i przechylił się przez dach audi w jego stronę, mrucząc poufale:

– Skarbie, wolałbym, żebyś ty mi to zrobił, dlatego proszę cię, wsiądź w końcu do tego cholernego samochodu i jedźmy do domu, co?

Aleksandrowicz poczuł jak wraz z tymi słowami po jego ciele mimowolnie rozpływa się przyjemne gorąco, bynajmniej niespowodowane upałem, ale mimo to nie poddał mu się. Nawet jeśli przez ostatnie miesiące przebywał z Konradem krócej niż trwała ich rozłąka, to potrafił już dobrze czytać każdy z drobnych gestów, manier i nawet szczególnych słów, których ten mężczyzna zwykł używać, jak strategicznie odpalanej broni. Stąd też zaczynał podejrzewać, że wszystko to, co Gronczewski zrobił i powiedział do tej pory, stanowiło zasłonę dymną.

– Nie myśl tylko sobie – zaczął, więc kiedy otworzywszy drzwi auta, wśliznął się na miejsce kierowcy – że tymi słodkimi słówkami i niemoralnymi propozycjami tak zamącisz mi w głowie, że zapomnę zapytać, co powiedział ci lekarz – zakończył, gdy Konrad z westchnieniem zniecierpliwienia zajął miejsce obok niego.

– Cholera, a tak dobrze mi szło – mruknął gangster.

– Serio uważasz, że tak łatwo mnie zwieść?

Gronczewski zmarszczył nos i uśmiechnął się krzywo, zanim odparł:

– Chciałem przynajmniej spróbować.

– No i? – dopytał Adam. – Co ci powiedział?

– Kto mi co powiedział?

Tym razem to Aleksandrowicz westchnął, czując, że traci cierpliwość.

– Konrad – zaczął stanowczo – zachowujesz się jak dwunastoletnie dziecko.

Mężczyzna wypuścił ciężko powietrze, ale nadal nie zdradził szczegółów wizyty, a tylko usiadł głębiej na swoim miejscu. Pozwoliwszy swojej głowie opaść na zagłówek, przymknął oczy, gdy mruknął pod nosem:

– Chryste, wolałem, kiedy w swoich przesłuchaniach stosowałeś bardziej seksowne metody.

– One są zarezerwowane dla dorosłych.

Gronczewski otworzył jedno oko i zerknął na niego, znów uśmiechając się z przekorą.

– W takim razie wystarczy, że zacznę zachowywać się jak osiemnastolatek – stwierdził.

Adam zwiesił głowę, kręcąc nią z rezygnacją. Po chwili obrócił się jednak na swoim miejscu, tak żeby lepiej widzieć swojego chłopaka, i spoglądając na niego z przejęciem, ostrożnie wyjawił:

– Ja się po prostu o ciebie martwię.

– A ja niejednokrotnie wspominałem, że robisz to niepotrzebnie.

– Konrad… – zaczął znów Aleksandrowicz, ale mężczyzna nie dał mu dokończyć, bo szybko powiedział:

– Przestań traktować mnie jak kalekę.

– Nigdy cię tak nie traktowałem – upomniał go natychmiast Adam i nie dając sobie tym razem przerwać, na jednym oddechu stanowczo dodał: – Ale nie chcę znów znaleźć się w sytuacji, gdy myślę, że wszystko jest już w porządku, a ty nagle zaczynasz praktycznie umierać na moich oczach, bo okazuje się, że zrobił ci się jakiś cholerny zator.

Wzrok gangstera momentalnie złagodniał, gdy tylko ostre słowa Aleksandrowicza przebrzmiały już w kompletnie cichej przestrzeni samochodu. Gronczewski od razu chciał coś też mu odpowiedzieć, ale zanim zdołał się odezwać, przeszkodził mu dźwięk nadchodzącego połączenia – ktoś dzwonił do Adama.

Mężczyzna natychmiast wydobył telefon z tylnej kieszeni jeansów i skrzywił się, gdy zobaczył nazwisko pulsujące na wyświetlaczu.

– To Monika – rzucił pośpiesznie.

– A ta czego znów chce? – mruknął Konrad. – Możesz nie odbierać?

Aleksandrowicz tylko zaprzeczył szybkim ruchem głowy i zaakceptował połączenie.

– Co jest? – powiedział do słuchawki i od razu dodał: – Właśnie mam przerwę w zajęciach, więc nie mam dużo czasu.

Gronczewski, słysząc to, spojrzał gwałtownie na swojego chłopaka, zaskoczony tym jawnym kłamstwem, na które prokuratorka okręgowa niestety nie dała się nabrać, bo odezwała się po drugiej stronie:

– W ten sposób możesz wkręcać Wernera, ale nie mnie.

– Sama dobrze wiesz, że jestem w Szczy… – ciągnął policjant, ale kobieta weszła mu w słowo, mówiąc:

– Przestań pierdolić, tylko rusz tyłek, bo chcę cię widzieć u siebie za pięć minut. – I równie raptownie, jak mu przerwała, również się rozłączyła.

– Wow – podsumował to Konrad, który ewidentnie dosłyszał podniesiony głos Wierzbickiej. – Widzę, że pani prokurator nadal jest na was zła za to, że trochę przetrzebiliście szeregi jej ulubionej partii.

– Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo – westchnął Adam i w końcu sięgnął po swoje zapomniane okulary słoneczne.

Niestety, gdy wziął je do ręki, rzeczywiście okazało się, że ich oprawa pękła i jej część została za jego koszulką. Zniecierpliwiony Aleksandrowicz wydobył ją spod materiału i całość gniewnie rzucił na samochodową półkę, po czym w końcu nacisnął przycisk zapalający silnik. Audi miło zamruczało do wtóru cicho wypowiedzianych słów Gronczewskiego, który rzucił:

– Nie martw się, kupię ci nowe.

– Ty już mi lepiej nic nie kupuj, motor mi wystarczy – mruknął detektyw, ale nadal nie przełączył automatycznej skrzyni biegów na tryb jazdy, a tylko zerknął niepewnie w stronę Konrada i spytał: – Podjedziesz ze mną na komendę czy najpierw podrzucić cię do domu?

– Jedź na komendę – odparł bez wahania drugi mężczyzna.

Policjant skinął głową w niemej zgodzie i wreszcie przesunął wajchę, ale zanim zdążył ruszyć, poczuł delikatny dotyk na swoim policzku. Zaskoczony odwrócił się ku Gronczewskiemu dokładnie w tym samym momencie, kiedy ten cofnął dłoń, ale też pochylił się w jego stronę i łagodnie pochwycił w swoje wargi usta Adama.

Pocałunek był szybki, ale wystarczył, żeby trochę uspokoić Aleksandrowicza. Konrad po swojemu dawał mu w ten sposób znać, że między nimi jest nadal wszystko w porządku. Jak zawsze ponad słowa wybierał gesty. Obdarzał Adama tą jego szorstką czułością, której nigdy mu nie szczędził, a która również przebrzmiała w jego głosie, gdy miękko wyszeptał:

– Powiedz mi tylko jedno słowo, a się jej pozbędę.

– Przestań tak żartować, bo jeszcze ktoś pomyśli, że z tym nie skończyłeś – upomniał go detektyw, ale bez cienia przygany w głosie.

– A kto powiedział, że żartuję? – mruknął gangster, uśmiechając się przekornie i w końcu się odsunął, dając drugiemu mężczyźnie w spokoju wyjechać samochodem z parkingu.

***

Zerknął kolejny raz na policjanta, zaskoczony jego nagłym milczeniem. Wydawało mu się, że mężczyzna nie odpuści mu tak szybko i dalej będzie wypytywał o wizytę u lekarza, ale Adam musiał skupić się na jeździe, bo gnał ulicami Wrocławia jak opętany. Zmieniał pas, lawirując pomiędzy innymi samochodami, żeby jak najszybciej przebić się przez poranne zakorkowane miasto. Kilka razy wymusił pierwszeństwo. Prawie każde skrzyżowanie przejechał na pomarańczowym świetle. Ogólnie zachowywał się tak, jakby jechał na sygnale. Tyle że Aleksandrowicz – na szczęście – nie zamontował jeszcze koguta w samochodzie Antona, choć Konrad podejrzewał, że narwany pan detektyw teraz żałował, że nie przekonał Paczulisa do tego pomysłu wcześniej.

Od kilku tygodni obaj mężczyźni pozostawali ze sobą w aż za dobrej komitywie, co w efekcie uprzykrzało mu życie. Przez to, że parę lat temu wpadł na durny pomysł, żeby mianować najlepszego przyjaciela na szefa swojej ochrony, teraz stracił jakąkolwiek prywatność, bo Anton za jego plecami i – jak utrzymywał – także dla jego dobra, zdawał raport policjantowi ze wszystkiego, co działo się podczas jego nieobecności. Adam wiedział nawet to, że parę dni temu Gronczewski nie wytrzymał i wziął dwa machnięcia papierosa, zanim Paczulis mu go zabrał. Zdrajca – pomyślał i znów popatrzył na drugiego mężczyznę.

Aleksandrowicz pozostawał całkowicie zaabsorbowany jazdą, prowadząc samochód pewnie i płynnie, mimo licznych manewrów i prędkości. Wydawał się przy tym opanowany, ale jego zdenerwowanie zdradzało to, jak przygryzał dolną wargę, pewnie powstrzymując się przed puszczeniem litanii stworzonej z niewybrednych epitetów, za każdym razem, gdy jakiś kierowca nie chciał go wpuścić przed siebie na drugi pas albo gdy łapało ich czerwone światło. Teraz też przeklął cicho pod nosem i zacisnął zęby tak mocno, że mięśnie żuchwy zagrały pod skórą jego policzków, gdy obejrzał się parę razy za siebie i znów spojrzał w lusterko, żeby upewnić się, czy ma w końcu wolną drogę. A Gronczewski zastanawiał się, jak to się działo, że nawet w takim momencie ten mężczyzna nadal wyglądał tak bezczelnie pięknie. Kruczoczarne włosy Adama wiły się na jego czole i potylicy, wilgotne od potu. Rosa pokrywała także jego opaloną skórę, gdy ciało zareagowało na zmianę temperatury, bo powietrze w samochodzie drastycznie ochłodziło się przez klimatyzację. Policzki gorały od rumieńca, spływającego czerwienią aż na szyję i dalej na pierś, aby schować się za głębokim wycięciem standardowo powyciąganej koszulki. Jej błękit kontrastował z karnacją Aleksandrowicza, podkreślając opaleniznę, a oczy czyniąc w barwie jeszcze bardziej szarymi.

Tak, Adam jak zwykle przedstawiał sobą obraz perfekcji. Przynajmniej dla Konrada. Nawet wtedy, kiedy był cały spocony i wyraźnie zmęczony, bo przecież, żeby pojawić się pod szpitalem z samego rana, musiał w nocy pokonać ponad pięćset kilometrów na motocyklu. I już tylko przez to, kiedy Gronczewski zobaczył go czekającego w tym upale, chciał zabrać policjanta do domu, zamknąć go w czterech ścianach sypialni i dać upust budującej się w nim od prawie trzech tygodni tęsknocie. Tyle że wtedy zobaczył swoje odbicie w przyciemnianej szybie samochodu i przypomniał sobie, jak mało obecnie miał do zaoferowania Aleksandrowiczowi.

Konrad zerknął w dół, na ortezę okalającą jego ciało, i zniecierpliwiony głośno wypuścił powietrze przez nos. To ustrojstwo stało się jego więzieniem, od kiedy wyszedł ze szpitala. Sztywny, utwardzony materiał dodatkowo wyłożony warstwami miękkiego wyścielenia sprawiał, że i on cały spływał potem. Czuł, jak jego własna koszulka klei się mu do skóry wszędzie tam, gdzie sięgał stelaż. To był jednak minimalny dyskomfort w porównaniu z tym, z czym od paru tygodni musiał mierzyć się na co dzień i jak bardzo czuł się przez to ograniczony. Nawet gdy chciał się dokładnie umyć, potrzebował pomocy. On – do cholery! – ten, który jeszcze niedawno potrafił w przeciągu minuty zneutralizować trzy bardzo groźne osoby, teraz potrzebował asysty przy myciu włosów. Pieprzona Iwona – pomyślał, a na głos, dla zajęcia swoich myśli, zapytał:

– Od kiedy to tak bierzesz do siebie polecenia Moniki i lecisz jak wariat na każde jej skinienie?

Adam zerknął na niego, zanim wziął kolejny ostry zakręt i wreszcie wjechał na plac Muzealny.

– Po prostu nie chcę jej dawać kolejnego powodu do tego, żeby dalej się na nas wyżywała – odparł w końcu, kiedy skręcił w ulicę wiodącą wprost do budynku prokuratury okręgowej.

– Aha – szepnął Konrad ni to zgadzając się z drugim mężczyzną, ni to myśląc nad tym, co powiedział, ale zaraz nagle dopytał: – To dlatego nie powiedziałeś jej, że zerwałeś się ze Szczytna i olałeś tę wspaniałą fuchę, którą ci tak wspaniałomyślnie załatwiła?

Policjant znów na niego spojrzał, chociaż tym razem jego wzrok zatrzymał się na twarzy Gronczewskiego na trochę dłużej. Mimo to nie odpowiedział na pytanie. Dopiero gdy zaparkował przed sąsiadującą z prokuraturą komendą główną i wyłączył silnik, obrócił się do drugiego mężczyzny i skinął w jego kierunku brodą, rzucając:

– Kto tu jest detektywem, co?

– Tyle z tobą przebywam, że mi się udziela – mruknął gangster, kontynuując podejrzliwie: – i po prostu dziwię się, że komuś, kto ostatnio traktuje ciebie i twoją partnerkę jak gówno, tak bardzo próbujesz wejść w tyłek.

Wyraźnie zniecierpliwiony Aleksandrowicz westchnął głęboko, wypuszczając drżąco powietrze. Konrad wiedział, dlaczego jego chłopak tak reagował na te pytania. To nie był pierwszy raz, gdy odbywali podobną rozmowę. Trzy tygodnie temu też próbował przekonać Adama, że ten wcale nie musi spełniać „prośby” wielkiej pani prokurator, która zaprzedała swoją duszę partii trzymającej władzę w tym pożal się Boże kraju i przez to myślała, że może każdemu rozkazywać. W końcu to nie ona była szefem wydziału. Z prawnego i organizacyjnego punktu widzenia też nie miała żadnego wpływu na to, jak przełożeni policjanta gospodarowali jego czasem. A przecież Gronczewski trochę na prawie się znał. Posiadał dyplom magistra tej dziedziny z dwóch renomowanych europejskich uczelni, więc doskonale wiedział, że prokuratorka nie mogła nakazać jakiemukolwiek funkcjonariuszowi wyjazdu do odległej jednostki szkoleniowej, żeby ten przez miesiąc szkolił kolejne pokolenia psów. I to nadprogramowo. Tylko dla chętnych. Poza uczelnianym sylabusem i w czasie wakacji.

A jednak, z zupełnie nieznanych Konradowi powodów, obecnie najlepszy śledczy, jakiego widział ten kraj, bez jednego słowa sprzeciwu i pomimo ich pierwszej poważnej kłótni, wyjechał z Wrocławia, tak jakby od podjęcia się tego zadania zależało jego całe życie. A Gronczewski nadal próbował zrozumieć, dlaczego ten do tej pory nieugięty i tak niesamowicie odważny mężczyzna, który zawsze dążył do prawdy i niemal chorobliwie respektował prawo, teraz kajał się przed kimś, komu nie podlegał. I nawet w tej chwili widział, jak Aleksandrowicz waha się przed udzieleniem mu odpowiedzi, dlatego dodał miękko:

– Chcę ci tylko pomóc.

– I już zapomniałeś, jak się umawialiśmy? – zagadnął go łagodniej Adam. – Obiecałeś mi, że przynajmniej na jakiś czas przestaniesz zgrywać bohatera i w końcu skupisz się na tym, żeby w pełni odzyskać siły.

– To nie dotyczyło pomocy prawnej – wspomniał Gronczewski. – Której już udzielam Elce.

– Co nadal mnie ogromnie dziwi – powiedział policjant, parskając krótkim śmiechem. – A nawet czasami przeraża.

– Ty mi kradniesz Antona, więc muszę znaleźć sobie zastępstwo – zauważył Konrad, udając niepocieszonego.

– Masz swoją Francescę, której nawet jeszcze nie poznałem – upomniał go Aleksandrowicz. – A o Antku nie wspomnę.

– Antek cię ubóstwia – zauważył szybko gangster i zamarudził: – Niewdzięcznik.

– A ty próbujesz mnie zagadać.

Drugi mężczyzna prychnął, zgrywając oburzonego, ale gdy Aleksandrowicz rzucił mu karcące spojrzenie, ten tylko uśmiechnął się przepraszająco.

– Tak, wiem – dodał. – Pani prokurator Monice Wierzbickiej nie można niczego odmawiać.

– Jeśli chcę mieć jakąś przyszłość w policji – dopowiedział Adam.

W końcu zaczął też zbierać się do wyjścia z auta, chwytając swój telefon i portfel z samochodowej półki, ale zanim otworzył drzwi, obrócił się jeszcze do Gronczewskiego i powiedział:

– To pewnie nie potrwa długo i góra za godzinę będziemy w domu.

Konrad przytaknął i szepnął:

– Powodzenia.

Miał nadzieję, że może Adam przez to zreflektuje się i w końcu sam z siebie go pocałuje, ale po chwili po mężczyźnie we wnętrzu samochodu nie został nawet zapach jego perfum. Za to mała przestrzeń po brzegi wypełniła się jego własną frustracją.

Gronczewski był dobry w wielu rzeczach. Dzięki inteligencji – z pewnością odziedziczonej po matce – i nabytemu sprytowi podczas trzydziestu czterech lat wcale nie tak łatwego życia, potrafił niezwykle szybko przyswajać wiedzę i analizować informacje. Do tego posiadał szczególnie wyczulony instynkt. To coś, co stanowiło mieszankę zdobytego doświadczenia, umiejętności przewidywania i zdolności czytania zachowań ludzi, nie tylko przyczyniło się do tego, że przetrwał domowe piekło, a późnej pięcioletni kontrakt w Legii Cudzoziemskiej, ale pomogło mu też zbudować w krótkim czasie wcale nie tak małe imperium deweloperskie. Do tego operował wszystkimi dziedzinami prawa tak sprawnie, że do tej pory unikał odpowiedzialności za szereg wykroczeń i występków, których dopuścił się na przestrzeni lat i które na pewno jeszcze popełni, jeśli w tym kraju chciał wspiąć się ze swoim interesem na szczyt. Potrafił też manipulować. Szantażować. Zastraszać. Mścić się. Inwestować pieniądze. Zwłaszcza nie swoje. No i był świetny w łóżku.

Jednak istniała jedna rzecz, której nie umiał robić. Nie potrafił czekać. A ostatnio miał wrażenie, że robił tylko to. Na przykład czekał, aż w końcu wyjdzie z intensywnej terapii, bo przez cholerny zator trafił tam na o wiele dłużej, niż przewidywał to jego lekarz. Czekał na pielęgniarki, żeby pomogły mu wstać i iść rano do toalety. Na obchód. Na zmianę opatrunków. Na ściągnięcie szwów. Na rehabilitanta. Na śniadanie. Obiad. Kolację. A najczęściej na samego Adama. Wręcz wypatrywał go każdego poranka, bo tak bardzo uzależnił się od jego towarzystwa. On – ten, który jeszcze do niedawna utrzymywał, że nie potrafi do nikogo nic czuć oprócz zwykłego, jałowego pożądania.

I nie chodziło o to, że Konrad narzekał. W tej wymianie z losem, w której na szali postawił swoje życie, otrzymał w zamian dokładnie to, co chciał. Dostał Aleksandrowicza. Tego wręcz wyzywająco pięknego i cholernie inteligentnego mężczyznę, którego do tej pory nikt nie potrafił zdobyć. I już sama ta myśl wywoływała w nim miłe mrowienie gdzieś w okolicach żołądka. Odpowiadała jego prymitywnej potrzebie posiadania tego, czego nikt nie mógł i już nigdy nie będzie mieć. A przecież dodatkowo okazało się, że uszły mu płazem wszystkie kłamstwa i mataczenia, których się dopuścił, żeby po swojemu chronić policjanta. Dzięki Iwonie – która chociaż raz się do czegoś przydała, eliminując wątpliwego, przekupnego psychiatrę – Adam nie miał teraz nawet skąd dowiedzieć się o tym, że Gronczewski szantażował lekarza, żeby ten nie dopuścił Aleksandrowicza do pracy w terenie. Okej, może wiedział o tym jeszcze Antek. I Elka. Tyle że oni nigdy nie pisnęliby o tym Adamowi nawet słowem, bo biorąc udział w tym niechlubnym przedsięwzięciu, również naraziliby się na zdemaskowanie.

Konrad więc w sumie wiele zyskał dzięki temu postrzałowi. I może nawet powinien być Iwonie za niego bardziej wdzięczny. Zwłaszcza że Aleksandrowicz też się zmienił przez tę sytuację. Mężczyzna wydawał się wreszcie akceptować to, kim był, więc stał się również bardziej wylewny w okazywaniu uczuć i wyrażaniu swoich pragnień, czemu dawał upust w licznych sprośnych wiadomościach, które wysyłał Gronczewskiemu podczas pobytu w Szczytnie.

– Dlaczego w takim razie jestem na wszystko cały czas wkurwiony? – zapytał sam siebie, wypuszczając kolejny długi oddech, gdy przeczesał drżącą ręką opadające mu na czoło włosy i spojrzał na budynek aresztu.

W nim siedziała bezpiecznie zamknięta jego przybrana siostra. Bezpiecznie, bo grube mury, kraty i strażnicy chronili ją przed nim. Gdyby nie to, już dawno dorwałby ją i w końcu unicestwił. Pozbył się jednego ze swoich demonów, który nadal majaczył na granicy jego świadomości. I sprawiał, że czasami Konrad jeszcze bardziej niewygodnie czuł się w swoim obecnym ciele. Tak jakby w pewien sposób nie należało do mnie – pomyślał i stwierdził, że teraz równie łatwo zabiłby za papierosa. Może nie był zdolny oddać tego, co miał z Adamem, czy poświęcić firmy lub Babilonu za fajkę, ale zdecydowanie mógłby kogoś za nią zabić. Pech chciał, że Aleksandrowicz zaparkował obok bocznego wejścia do komendy, gdzie o tej porze nie kręciło się za dużo osób.

– Szczęściarze – mruknął Gronczewski, krzywiąc się z niesmakiem.

Wiedział, że te myśli wywołała przepełniająca go frustracja – uczucie, które kiedyś nazwałby strachem, a teraz potrafił je w końcu określić jako złość. Budowała się w nim powoli, ale sukcesywnie. Może dlatego, że wcześniej nigdy na nikogo nie musiał czekać. To jego wypatrywano. To o niego się starano. To on decydował o tym, czy zaszczycić kogoś swoją obecnością, czy nie. A teraz nagle stał się zależny od innych, gdy jednocześnie dla tych najważniejszych dla niego osób był zupełnie nieprzydatny. Nagle każda z jego umiejętności straciła znaczenie. Jego firmą obecnie zawiadywała Francesca, którą ściągnął z Londynu, gdy tylko odzyskał świadomość, więc nie miał gdzie spożytkować swojej wiedzy i sprytu. Zresztą, kobieta z pomocą Antona w zaledwie cztery tygodnie wdrożyła się w biznes na tyle, że wcale nie potrzebowała pomocy w manipulacjach, szantażach czy zastraszaniu.

Gronczewski wmawiał sobie, że dzięki temu wywinął się z nudnego przymusu zarządzania swoim interesem i przynajmniej mógł w spokoju wydawać zarobione pieniądze oraz zadbać o Babilon. Tyle że po nabyciu nowego motocykla dla Adama i zamówieniu najnowszych kolekcji włoskich i francuskich projektantów, znudził się zakupami. A o jego klub świetnie dbał Anton. Paczulis, w czasie gdy Konrad przemierzał Europę tropiąc Iwonę, przywykł do rozwiązywania wszystkich bieżących spraw dotyczących tego przybytku rozpusty. Nie było więc sensu, żeby Gronczewski przejmował się i tym. Na razie też nie chciał się tam pokazywać, bo za nic nie dopuściłby do tego, żeby jego goście, którzy widzieli w nim niemal gejowskiego superbohatera, zobaczyli go w takim stanie. A to oznaczało, że wyładowanie się na parkiecie poprzez taniec do białego rana i stawianie wszystkim drinków też nie wchodziło w grę.

Jasne, zostawały mu jeszcze drobne robótki prawne. Chociażby takie jak ta, w której pomagał Elce w jej zmaganiach z wewnętrznymi, ale to zajęcie zabierało mu tygodniowo zaledwie dwie lub trzy godziny. I tak, ostatnie dni po wyjściu ze szpitala znów spędzał na czekaniu. Zamknięty w czterech ścianach swojego luksusowego mieszkania naszprycowanego systemami bezpieczeństwa odliczał dni, godziny, nawet minuty do tego, aż Adam wróci i nie tylko ponownie wypełni jego czas swoją obecnością, ale również pozwoli mu się wreszcie rozładować. Tyle że aby policjant był do tego skory, absolutnie nie mógł się dowiedzieć, co dzisiaj powiedział Konradowi lekarz w czasie kontrolnej wizyty.

Gronczewski poruszył się niespokojnie na swoim miejscu, przypominając sobie litanię zakazów i nakazów, którą wygłosił mu równie sfrustrowany nim ortopeda. Przy tym ruchu jego unieruchomiony bark nagle aż cały zdrętwiał od niespodziewanego rwącego bólu. Nieprzyjemne uczucie rozniosło się pieczeniem po skórze mężczyzny. Promieniowało też dalej, pod pachę i na plecy, gdzie znajdowała się nadal bardzo świeża plątanina pooperacyjnych blizn.

– Niech to szlag! – syknął, pochylając się do przodu.

Czołem dotknął deski rozdzielczej samochodu, ale zamiast spodziewanego chłodu poczuł nieprzyjemne gorąco plastiku, dlatego nagle zdecydował, że wysiądzie z rozgrzanego już auta. Próbując ignorować ból, od razu przeszedł na przód pojazdu i przysiadł na masce w miejscu, gdzie sięgał zbawienny cień budynku komendy. A gdy poczuł, jak owiewa go ciepły, ale nadal przyjemny wiatr, pozwolił sobie przymknąć oczy. Powoli też, licząc do czterech, zaczerpnął powietrze. Utrzymawszy je w obolałych płucach przez kolejne siedem sekund, w końcu zaczął je głośno wypuszczać przez usta, tym razem w myślach odliczając do ośmiu.

Wiedział, że dzięki temu ból nie odpuści. Na to mogły zadziałać jedynie leki, których starał się za wszelką cenę unikać. Jednak skupienie się na oddechu pomagało mu przynajmniej zapanować nad budującą się w nim paniką i pojawiającą się zaraz za nią kolejną falą złości. Dlatego znów nabrał powietrza i już miał zacząć odliczać upływające sekundy, gdy nagle za plecami usłyszał znajomy głos.

– No proszę, jednak się do mnie pofatygowałeś – stwierdził nie kto inny, jak Adrian Werner.

Gronczewski, słysząc pobrzmiewającą satysfakcję w głosie mężczyzny, prychnął cicho, zanim się niechętnie odwrócił.

– A nie chciałem wierzyć Elce… – wypowiedział też w końcu, jakby do siebie.

Nie podniósł się ze swojego miejsca. Poczekał, aż Werner do niego podejdzie, słusznie podejrzewając, że policjant poczuje się zaintrygowany tym, co Konrad powiedział.

I po chwili Adrian rzeczywiście stanął przed nim, ubrany jak zwykle w jedną ze swoich zbroi – stalowy, doskonale skrojony garnitur, nie na kieszeń stróża prawa pracującego nawet na jego stanowisku. Może znów ma bogatą kochankę – pomyślał gangster, z przekornym uśmiechem obserwując, jak mężczyzna wyraźnie go wyczekuje i w końcu łamie się, pytając:

– W co nie chciałeś jej uwierzyć?

– W to, że wydaje ci się, że wszystko obraca się dokoła twojej osoby.

– A tak nie jest? – zapytał Werner, udając zaskoczenie.

Konrad ponownie prychnął, kręcąc głową z niedowierzaniem.

– Nie chcę niszczyć twojego wyraźnie nadmuchanego ego, ale nie – powiedział też dobitnie. – Nie jest.

– To co tutaj robisz, skoro nie czekasz na mnie? – dopytał policjant, nagle uśmiechając się cwanie.

Pewnie wydawało mu się, że podszedł Gronczewskiego. Odwrócił jego uwagę jednym, niewinnym pytaniem, żeby zaatakować następnym. Takim, na które naprawdę chciał znać odpowiedź. Konrad jednak pozostawał przy tym mężczyźnie czujny, choć sam nie wiedział, dlaczego tak na niego reagował. W końcu Adrian nic mu nie zrobił. Nie zaszkodził też Adamowi. Nawet nie bruździł Elce, do której wyraźnie czuł jakieś dziwne echa fascynacji pozostałe po ich związku. I w sumie okazał się zaskakującym sprzymierzeńcem podczas ostatniej sprawy, którą prowadziła dwójka policjantów. Jasne, teraz egoistycznie spijał śmietankę tego sukcesu, ale w trakcie trwania dochodzenia zachował się całkiem fair, stając po ich stronie w potyczkach ze swoimi przełożonymi i w obronie przed Wierzbicką. Nawet teraz wstawiał się za Soytą w czasie jej zmagań z wewnętrznymi. A jednak Gronczewski starał się przy Wernerze zawsze trzymać gardę, bo Adrian trochę przypominał mu jego samego. Też wyznawał zasadę „cel uświęca środki”, więc skoro był człowiekiem, który nie zawaha się przed niczym, żeby wdrapać się na swój wymarzony szczyt, pewnie umiał doskonale wykorzystywać ludzi i pozbywać się ich, gdy stawali się niewygodni. Właśnie dlatego Konrad wyśmiał go, gdy Adrian kilka dni temu pojawił się u niego w biurze z ofertą współpracy, a teraz gładko skłamał:

– Mam do załatwienia pewne sprawy w prokuraturze związane z Elką.

– Ubrany w krótkie spodenki i T-shirt? – dopytał nieprzekonany Werner, swoją aktówką wskazując na luźny strój gangstera.

– A ty co? – rzucił Konrad, śmiejąc się. – Dorabiasz jako policja modowa?

– Po prostu dziwię się, że ktoś, kogo nazywają Versace i kto ma rzekomo kasy jak lodu, paraduje po prokuraturze w ciuchach z H&M – wyjaśnił Adrian, wzruszając ramionami.

– Jest prawie trzydzieści pięć stopni – zauważył Gronczewski i dobitnie dodał: – A spodenki są od Toma Forda.

– Uuu… – gwizdnął policjant i pochylając się lekko ku mężczyźnie, dodał: – Czyżbym cię uraził?

Konrad parsknął mało wesołym śmiechem i rzucił:

– Niezbyt.

Miał też zamiar zignorować Wernera i wrócić do samochodu, ale nagle zreflektował się i powiedział:

– Jeśli uważasz, że takim zachowaniem przekonasz mnie do siebie i zgodzę się na tę twoją marną propozycję, to jesteś większym idiotą, niż sądziłem.

Te słowa miały kolejny raz zranić delikatne ego Adriana, ale mężczyzna roześmiał się niespodziewanie na głos. Jego baryton poniósł się po cichej okolicy, płosząc wróble kryjące się w cieniu pobliskich krzaków. Rozbawienie nadal też grało w słowach, które niemal czule wypowiedział:

– Zaczynam lubić te nasze potyczki.

– Elka nie wspominała, że jesteś masochistą – mruknął Gronczewski.

– Elka nie wie o mnie wielu rzeczy – odparł od razu Werner, znacząco unosząc brew.

Konrad odsunął się od niego odrobinę, udając zdumionego. Przyciskając rękę do piersi, wydusił tonem wypełnionym fałszywym oburzeniem:

– Panie nadinspektorze, jak pan może w biały dzień składać drugiemu mężczyźnie takie propozycje?

– Adam może składa ci inne? – odbił natychmiast pytanie Adrian.

To zaskoczyło Gronczewskiego, ale zdołał się szybko opanować. Miał za sobą lata praktyki w reagowaniu na tego typu prowokacje. Doświadczał ich w domu. W Legii. W czasie pracy w londyńskiej kancelarii. Nie przestał się więc uśmiechać. Wręcz przeciwnie, rozciągnął jeszcze szerzej usta w szczerym zadowoleniu i w końcu podniósł się ze swojego miejsca, by zrównać się z Wernerem.

Policjant był potężnie zbudowanym mężczyzną, ale Konrad i tak nad nim górował. Kiedy więc postąpił ku niemu jeszcze jeden krok, musiał lekko nachylić głowę, żeby sięgnąć ucha Adriana. Mimo to jego usta delikatnie musnęły rozgrzany płatek, gdy powoli powiedział:

– Musisz być bardziej zdesperowany niż mi się wydawało, skoro uciekasz się do takich sztuczek, więc chyba przyjmę tę twoją propozycję.

Werner drgnął wyraźnie, ale się nie odsunął. Wydawało mu się, że wreszcie osiągnął swój cel.

– Tak dla jasności – zaczął wyraźnie usatysfakcjonowany i dopytał: – Rozumiem, że godzisz się odbudować swój narkotykowy biznes i wciągniesz w niego nowych ludzi, żeby nam ich sprzedawać, tak?

– Nie – odparł Gronczewski, pozostając nadal blisko.

Adrian tym razem cofnął się zaskoczony, postępując krok do tyłu.

– Jak to nie?

– Po prostu.

– Powiedziałeś, że przyjmujesz moją propozycję – warknął policjant, zniecierpliwiony.

Konrad znów się uśmiechnął w pełni i nagle sięgnął ku mężczyźnie. Niespodziewanie, gorącą dłonią poklepał Wernera po świeżo ogolonym policzku, tłumacząc:

– Propozycję przeorania twojego tyłka tak, że nie będziesz zdolny usiąść przez najbliższy tydzień.

– Myślisz, że możesz sobie ze mną tak po… – zaczął Adrian, na dobre rozdrażniony, ale Gronczewski wszedł mu w słowo:

– To ty rzuciłeś tę propozycję, a ja zwyczajnie z niej korzystam.

Na te słowa Werner głośno wypuścił powietrze przez nos, a na jego ustach budowało się jakieś przekleństwo, ale nie zdążył go wypowiedzieć, jak również odsunąć się od drugiego mężczyzny, bo nagle gdzieś zza jego pleców doszło ich zdziwione:

– Adrian?

Delikatny głos należał do niewysokiej i bardzo zgrabnej blondynki, którą Konrad dojrzał, gdy policjant gwałtownie od niego odskoczył. Kobieta miała na sobie jasną, drogo wyglądającą garsonkę, ciasno opinającą jej ciało i uwydatniającą obfity biust. No i zdecydowanie wydawała się w typie kogoś takiego jak Werner.

– Ach – westchnął Gronczewski i mimochodem rzucił: – Bogata kochanka?

– Skarbie? – zagadnęła Wernera nieznajoma, potwierdzając domysły. – Co ty tutaj robisz? Nie mieliśmy spotkać się w moim biurze?

Adrian przez chwilę wyglądał na rozdartego, tak jakby chciał się wytłumaczyć z sytuacji, w której przyłapała ich kobieta, ale w końcu zrezygnował i tylko syknął do Gronczewskiego:

– Wrócimy do tego tematu.

– Wątpię – odparł gangster bardziej do siebie niż do niego.

Złapał się na tym, że z zaciekawieniem obserwuje, jak drugi mężczyzna szybko doskakuje do łudząco przypominającej Elkę nieznajomej i karmi ją kłamstwami o tym, jak to nie mógł się doczekać ich spotkania i wyszedł jej naprzeciw.

– Pieprzeni hetero – mruknął do siebie jeszcze, kręcąc z niedowierzaniem głową.

I pomyślał, że nie może się doczekać, kiedy o tej dziwnej próbie szantażu pomieszanej z jeszcze dziwniejszym przekupstwem opowie Soycie. Nie Adamowi. Jego chłopak nie mógł się o tym dowiedzieć. Przede wszystkim dlatego, że zacząłby świrować, kiedy usłyszałby, czego domyśla się Werner – pomyślał Konrad, spoglądając na zegarek i orientując się, że minęła prawie godzina, odkąd Aleksandrowicz poszedł na spotkanie z Wierzbicką.

– To nie wróży nic dobrego – wyszeptał do siebie, wpatrując się z obawą w okna budynku prokuratury okręgowej.