Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie masz pojęcia, jakie rzeczy działy się w Radomiu…
A gdyby tak cofnąć się w czasie, to co moglibyśmy zobaczyć? Bojaźliwego Mojżesza (sic!), piramidy w Radomiu, potępione dusze powstańców styczniowych, alternatywną wersję własnego żywota? A co, gdybyśmy teraz rozejrzeli się dookoła – kogo moglibyśmy dostrzec? Czy przede wszystkim wiedzielibyśmy, kogo widzimy?
Czy zastanawiamy się, kim jest dystyngowany starszy pan, który nas przed chwilą minął, lub kim jest tajemniczy mężczyzna siedzący nieopodal nas w barze? Czy rozważamy, jak różnie mogłyby potoczyć się losy nastoletniego Seby, przedstawiciela młodzieży patriotycznej, gdyby znalazł się w innym możliwym świecie? Czy próbujemy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to, co nas otacza, jest do bólu zwyczajne, czy też nic nie jest takie, jak się wydaje? A może nie będziemy w stanie nigdy się tego dowiedzieć?
Pomyślał, że wyjdzie teraz z tej piekielnej maszyny, opluje ją, okazując tym samym kompletny brak szacunku dla tego urządzenia, i wróci do domu. A od jutra zastano¬wi się nad sensem palenia marihuany. Mateuszowi też tak poradzi.
Konrad Mazur (rocznik 1980) – urodziłem się w pięknym Radomiu, gdzie spędziłem swoje pierwsze i wspaniałe 24 lata życia. Miasto to kocham trudną miłością bezwarunkową. Jestem absolwentem tutejszej Politechniki, podczas studiów pracowałem w lokalnej redakcji dziennika „Echo Dnia”, gdzie zapoznawałem się z pasjonującym zawodem dziennikarza. Od 2004 roku mieszkam w irlandzkim hrabstwie Kildare, dokąd sprowadził mnie szczęśliwy los.
Wszystkie opowiadania z tej książki są efektem mojej wyobraźni, która, gdy się z nią odpowiednio popracuje, nie ma absolutnie żadnych granic. Życzę Ci, drogi Czytelniku, wielu pięknych chwil spędzonych podczas lektury tej książki. Trzymasz w ręku mój debiutancki tom - piszę właśnie dla Ciebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
Rok wydania: 2017
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Spotkałem go na dworcu. Był brudny, posiniaczony, śmierdzący, widać było, że ktoś go niedawno pobił. Zakrwawione rękawy u kurtki kontrastowały z białym golfem, który nosił dumnie na swoim wątłym korpusie. Zatrzymałem się przy nim, miałem jeszcze sporo czasu do odjazdu mojego pociągu. Ja w skrojonym gustownie u krawca garniturze, ze skórzaną teczką w dłoni, uczesany schludnie według mody panującej obecnie; on w nieczystym ubraniu przesiąkniętym potem oraz wielodniowym pyłem, z wymiętoszonym plecakiem na ramieniu, w którym trzymał swoje skarby – parę starych trampek, w których schodził całe Bieszczady, dziennik, gdzie zapisywał swoje wiersze, myśli i wydarzenia, jakaś kurtka przeciwdeszczowa oraz plastikowa butelka z domowym winem.
– Ciężko cię poznać. Zmieniłeś się trochę.
Przyjrzałem się dokładnie jego twarzy. Była szara, cerę miał ziemistą, a oczy świdrujące, które wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem.
– Ty też jesteś inny. To, co masz na sobie, musiało sporo kosztować.
To było stwierdzenie, nie pytanie. Mimo że wyglądałem przy nim wytwornie i bogato, w portfelu miałem karty płatnicze i kredytowe, a na ręku zegarek za dwadzieścia pięć tysięcy złotych, to czułem się przy tym człowieku jakoś nieswojo – biła od niego duma, charyzma i potężna siła wewnętrzna, której ja nie miałem.
– Trochę kosztowało. Muszę tak wyglądać, bo reprezentuję swoją firmę przed kontrahentami. Zresztą wygodniej się czuję w garniturze. Ale co u ciebie? Wybierasz się gdzieś? – spytałem, zerkając na plamy krwi na jego kurtce. Wyglądały na świeże. Gdybym przetarł je palcem, to na naskórku pewnie zostałby jeszcze czerwony ślad. Tak wtedy myślałem.
– Gdzieś się wybieram, może jeszcze sam nie wiem gdzie? – odparł filozoficznie.
– Gdzie mieszkasz? Tutaj? – Kiwnięciem głowy pokazałem na budynek dworca. Mówiąc „tutaj”, miałem na myśli to miasto, nie dworzec PKP.
– Pod Leskiem. Mam tam mały domek, pod samym lasem. A ty co robisz? Po twoim wyglądzie sądzę, że nieźle ci się powodzi.
W jego pytaniu nie było nawet grama zawiści, a jedynie czysta, bezinteresowna ciekawość. Moja sympatia do tego człowieka momentalnie wzrosła, w duszy uśmiechnąłem się szeroko. Wyczułbym zawiść w głosie od razu, mam wprawę w rozmowach z ludźmi. Z tymi, z którymi zadaję się na co dzień w sprawach służbowych, biznesowych czy też towarzyskich, nie podzieliłbym się nawet połową tego, co pragnąłem przekazać mu tu i teraz. Czemu tak na mnie zadziałał ten mężczyzna? Nie widziałem go przecież osiem lat. Tyle się pozmieniało od tego czasu. Tyle zła…
– Masz może chwilę? Zapraszam cię na kawę do bufetu, tutaj na miejscu. Pogadamy – spytałem.
– A tobie się nie spieszy? W takim wycackanym garniturze to chyba musisz jechać na ważne spotkanie.
– Mam czas. Pociągi kursują co pół godziny. Mną się nie przejmuj. To co? Dasz się zaprosić?
Już prawie miałem go złapać za ramię i siłą pociągnąć w stronę budynku dworca, lecz pohamowałem się. Źle by to wyglądało.
– W porządku. I tak miałem zamiar coś zjeść – odparł, patrząc mi w oczy.
– Wspaniale. Chodźmy.
Kilka minut później siedzieliśmy w kiepskim bufecie, gdzie kleiła się od brudu podłoga, a pani, która stała za ladą, wyglądała na taką, co od wczesnych lat życia była uzależniona od wina i wódki. Podeszła do nas, obdarzyła służbowym uśmiechem, odsłaniając swoje krzywe i żółte od nikotyny zęby.
– Panowie co zamawiają? – odezwała się do nas chrapliwym głosem, machinalnie przecierając stół ściereczką, którą miała za paskiem spodni.
– Ja herbatę. A ty? – zwróciłem się do swego towarzysza.
– Poproszę herbatę z cytryną, smażoną kiełbasę z ekstra chlebem, porcję flaczków i… Czy podajecie alkohol w tym lokalu? – Słowo „lokalu” zaakcentował tak, jakby to była najlepsza restauracja w, nie przymierzając, Paryżu bądź Nowym Jorku.
– Miły pan widzi tabliczkę? – Wskazała na ścianę obok drzwi: „Alkohol sprzedajemy po dwunastej w południe”.
– To jeszcze dwie godziny. W takim razie butelkę wody mineralnej, takiej gazowanej.
– Oczywiście. A czy pan sympatyczny życzy sobie coś do tej herbaty? – Tu pani bufetowa zwróciła się do mnie.
– Eee, może… – zerknąłem szybko na krótką kartę dań, leżącą na ceracie – może wezmę parówki?
– Jak pan sobie życzy. Za chwilę podam jedzenie – powiedziała, odwróciła się z gracją podmiejskiej piękności i poszła do pomieszczenia kuchennego, by przekazać kucharzowi zamówienie. Gdy otwierała drzwi, dało się zauważyć tego mistrza gastronomii: zwalisty, wielki chłop siedział przy stoliku i palił papierosa. Biały fartuch oplatał jego potężny brzuch. Zaraz też wstał z krzesła i zniknął mi z pola widzenia. Popatrzyłem na Adama. W świetle, jakie panowało w tym lokalu, jego twarz wyglądała inaczej niż na peronie, bardziej dostojnie, jakoś tak nawet elegancko. Spory siniak oraz rozcięcie przy uchu świadczyło, że tam właśnie został niedawno uderzony. Nie chciałem wiedzieć za co i od kogo. To ja potrzebowałem mówić.
– Pamiętasz, jak zakładaliśmy zespół? – spytałem Adama, który siedział sztywno i wpatrywał się w kobietę za barem. – Pamiętasz tamte czasy?
– One już nie wrócą. Oczywiście, że pamiętam. Przyciągnąłeś mnie tu, byśmy gadali o zespole?
– Może. Od wielu lat nie miałem z kim o tym mówić. Odkąd mam tę firmę, to wszystko dzieje się tak na poważnie, ci ludzie, z którymi przebywam, te sztywne biznesowe lunche, spotkania. Rzygam tym.
– Zapalisz? – spytał, wyciągając z kieszeni kurtki pomiętą paczkę papierosów. To były czerwone caro, dawno ich nie widziałem. Dawno w ogóle nie widziałem, by ktoś palił takie tanie i mocne papierosy.
– Nie, rzuciłem to. Alkoholu też nie pijam.
– Uhm. Pozwolisz więc, że ja zapalę. Wciąż sprawia mi to przyjemność.
– Pal, pal. To nie problem dla mnie.
– Co ci się nie podoba w twoim życiu? – Zaciągnął się mocno papierosem, dym wypuścił nosem, zakaszlał.
– Od razu mnie przejrzałeś. Punkt dla ciebie. Nowe życie mnie zmieniło, stałem się gnuśnym starszym panem. Zobacz, jak wyglądam, widzisz? Stary dziad w garniturze za pięć tysięcy euro, a wczoraj byłem u fryzjera tylko po to, by ten mnie uczesał. Wydałem czterysta złotych i jeszcze musiałem miesiąc wcześniej dzwonić, by się tam umówić. O zegarku nawet nie chcę mówić, ile kosztował. Za seks muszę płacić, i to sporo. Dzieci mnie nie szanują, chcą tylko mojej forsy. Od rana do wieczora tyram w mojej firmie, życie prywatne przecieka mi przez palce. Z czego mam się cieszyć? Z aktywów, jakie posiadam? Z dwóch domów?
– Masz dwa domy? – spytał Adam, do tej pory z nieukrywaną ciekawością słuchający moich żalów.
– Jeden tu, drugi nad morzem. Była żona naciskała na daczę nad Bałtykiem.
– Jak zaczynaliśmy grać, to nie mieliśmy forsy na nic. Pamiętam zbiórki pieniędzy wśród rodziny, by kupić gitarę i tę starą perkusję. – Adam zgasił papierosa w popielniczce. Pani bufetowa przyniosła nam herbatę.
– Który pan z cytryną zamawiał? – spytała, stawiając przed nami tacę z dwiema szklankami. – Paróweczki będą za momencik, kiełbaska oraz flaczki za dwa momenciki. Aha – nachyliła się Adamowi do ucha – mogę szanownemu panu zaproponować setkę gorzałki, jeśli pan nie wygada się przed wszystkimi. Nagnę nieco regulamin. – Puściła do niego oczko. – Pan, widzę to teraz wyraźniej, swój człowiek. – Dotknęła się w policzek tam, gdzie Adam miał siniaka na twarzy, i wróciła za ladę, by przelać do literatki wódkę. Sięgnąłem po szklankę z herbatą, zamieszałem fusy.
– Stare, dobre czasy – rzekłem poważnym głosem. – Śnią mi czasem, często też myślę o nich. Te trasy koncertowe, setki butelek po wypitych winach, borsuczenie po kątach z tymi chętnymi panienkami, autografy, wrzawa, muzyka i wolność. Żyliśmy tak, jakby nie miało być jutra.
– Tak było. – Adam podziękował pani za szklaneczkę z wódką i postawił ją tuż obok herbaty. Po chwili, dwoma równymi haustami, opróżnił literatkę. Zakasłał. – Szkoda, że zespół się rozpadł.
– Adam, to najpiękniejsze lata mego życia! Byliśmy młodzi, piękni, muzyczny świat stał przed nami otworem. Próby w Domu Kultury, na których tworzyliśmy nasze przeboje, to był sens mego żywota. Wiesz, że słyszałem niedawno, jak jakiś gówniarz nucił pod wąsem nasz Leżajski full?! Nawet chciałem go zatrzymać i spytać, skąd to zna, ale nie miałem siły i odwagi gonić go po ulicy. Dwa lata temu, tak z niczego, może z nadmiaru stresu, zadzwoniłem do Hery, pamiętasz go?
Adam kiwnął głową. Hera był perkusistą w naszym zespole, ja basistą, Adam gitarzystą, a na wokalach szalał Dziki. Ten zmarł śmiercią samobójczą w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku. Wyszedł przez okno z ósmego piętra akademika, w którym wtedy balangowaliśmy. W krwawej miazdze mięsa, którą znaleźliśmy potem pod budynkiem, nie sposób było poznać naszego kolegi i towarzysza z zespołu. Sekcja zwłok wykazała, że miał cztery promile alkoholu we krwi. Trzy godziny przed śmiercią darł się jeszcze do mikrofonu podczas naszego ostatniego koncertu. Ostatniego, gdy byliśmy zespołem.
– Hera jest krawcem, wiesz? Dorabia sobie do renty szyciem spódnic, bluzeczek i innych szmatek dla lokalnych matron. Wycięli mu nerkę dziesięć lat temu, amputowali nogę, mówił, że jest wrakiem człowieka. Zaproponowałem mu pomoc, pracę w mojej firmie, ale odmówił. Uniósł się honorem, tak myślę. Raz z nim gadałem, potem nie miałem jakoś odwagi, a może okazji, by zadzwonić. A ciebie spotykam dzisiaj! Jaki zbieg okoliczności!
– Tak bywa – lakonicznie odparł Adam.
Pani przyniosła mi parówki, uśmiechnęła się też do mojego towarzysza. Ten, wprawnym gestem, wskazał na pustą literatkę. Kiwnęła głową, że rozumie, i poszła do bufetu. Nie wpadliśmy sobie w ramiona z Adamem podczas tego naszego spotkania na peronie kilkanaście minut temu. Nie było łez, uścisków czy krzyków radości. A kiedyś byliśmy takimi kuplami. Dzień w dzień razem, u mnie w domu czy u niego, siedzieliśmy, graliśmy, piliśmy wina, snuliśmy plany. Razem zaliczaliśmy panienki po koncertach, nagrywaliśmy piosenki, płyty – ja pisałem teksty, on układał muzykę i nakłaniał nas do systematycznej pracy podczas prób. Jeden za drugiego wskoczyłby wtedy w ogień. A teraz? Ciężko cię poznać, mówię, bez większego entuzjazmu, do najlepszego (kiedyś) kumpla, którego nie widziałem tyle lat od ostatniego spotkania. I jakie to było spotkanie? W rzeszowskim sądzie, na rozprawie o prawa autorskie do kilku piosenek. Adam, po rozpadzie kapeli, został wolnym ptakiem, bieszczadzkim wędrowcem, którego domem były góry. Nie były dla niego ważne dobra materialne, bez walki oddał mi intelektualną wartość w postaci praw autorskich do naszych utworów. A ja, cięty na pieniądze materialista, sprzedałem je byłemu managerowi. Teraz ja mam pieniądze, a Adam ma wolność. Ja tracę zdrowie, kierując firmą w niewyobrażalnym dla moich pracowników stresie, a Adam popija sobie winko gdzieś na połoninach. Ja ląduję w szpitalu z podejrzeniem stanu przedzawałowego, a Adam jeździ sobie po wsiach i miasteczkach Podkarpacia, gdzie imprezuje ze znajomi hulakami, ciesząc się życiem i brakiem wszelkich obowiązków.
– Kiełbaska i flaczki dla pana. – Pani bufetowa postawiła przed moim kolegą dwa talerze z parującą zawartością, a obok nich literatkę z przezroczystym płynem.
– Twoje zdrowie, Krzysiu. – Adaś podniósł do ust szklaneczkę i wypił na raz całą jej zawartość. Uśmiechnął się do mnie tak, jak potrafią to robić tylko przyjaciele.
Długo jeszcze siedzieliśmy w tym lokalu. Noc nas zastała, gdy opuściliśmy teren dworca. Nie pojechałem dziś na umówione spotkania. Jutro raczej też nie pojadę. Chyba zmienię swoje życie? Dzięki ci, Adaś.
KONIEC
– Wstawaj, no, obudź się…
– Co, co?
– Ósma. Kazałeś obudzić się o ósmej.
– Eee, chyba tak? Tak.
– To wstawaj. Sławek już na dole siedzi, kanapki wcina.
– Wstaję już, podaj mi wodę, tę, co stoi na stoliku.
– Co, suszy? Powinno suszyć. Tyle win wczoraj…
– Nie gadaj tyle, tylko podaj. Na pewno idziemy tam?
– Jak było gadane wczoraj? Idziemy, postanowione. Koniec i kropka.
– To podaj wodę. Zaraz może wstanę.
*
– Siema, Sławek.
– Siemanko. Wszystko gra? Cienko wyglądasz.
– Bywało lepiej. Zaraz przyjdę, muszę tylko skorzystać z łazienki.
– Zrobiłem jajecznicę, woda w czajniku jest, to sobie herbatę czy kawę, co tam chcesz, zrobisz. Lecę nad rzekę przepłukać gacie.
– Dzięki. Za kwadrans będę gotowy.
*
– Która godzina?
– Za dziesięć. Sklep już otwarty, nie?
– Pewnie tak. Podaj ognia.
– Marta upadła w nocy, widzieliście?
– Nie…
– Ja widziałem. Położyła się na ścieżce i usnęła. Gdyby jej nie znalazł Kudłaty, to spałaby na dworze. Są tu wilki?
– Hehe, pewnie są. Dwa. Leon i Zbyszek.
– Jeszcze kilka dni i te wina wysikam razem z wątrobą. Żeby codziennie pić to świństwo?
– Stary, a gdzie jesteśmy, co? Miejsce zobowiązuje.
– Może i zobowiązuje. A co tam. Młodzi jesteśmy, piękni, ty nie, Sławek, to organizm wytrzyma to obciążenie. Daleko jeszcze?
– Przecież wiesz, kwadrans się idzie do sklepu, a my ledwo co wyszliśmy.
– Czekajcie, muszę zapalić, fajki mam w plecaku.
– Gdzie?
– W plecaku, wczoraj tam włożyłem, żebyście mi wszystkiego nie wypalili nocą.
– Sprytny facet jesteś. Ty, Sławek, wziąłeś mapę?
– No.
– Chodźta żesz szybciej, nogi mnie same niosą.
– To efekt uboczny kaca, hehe. Jeszcze się dzisiaj zmęczysz, nie szarżuj.
– O, już szosę widać. Zaraz będzie i sklep.
– A ciebie tak puściła samego wolno ta twoja panna? Z nami?
– A co miała nie puścić? Ona z Martą mają dziś do miasteczka jechać, jakieś zakupy czy coś. Babskie sprawy.
– Babskie sprawy, taa. Pewnie przygód będą szukać. Tyle się tu typów z całego kraju nazjeżdżało w to lato, że dziewczyny mają w czym wybierać. A ty jesteś nudny, brudny i smutny.
– Chcesz w ryja?
– Hehehe. Masz, zapal sobie.
– Dobra, sklep jest. Co bierzemy?
– Tak jak planowaliśmy rano. Po dwa wina na głowę, konserwy, bułki i wodę.
– Idź ty ze Sławkiem, ja siądę na ławce, coś mnie kłuje w żołądku. Masz tu moje dziesięć złotych. A, kupcie też po piwie, wypijemy sobie spokojnie teraz, przed wyjściem.
– Niegłupi pomysł. Ty, Raper, jakie to piwo?
– Zwyczajne, tutejsze.
– Zwyczajne to są obyczaje na wsi. Konkretnie mów.
– Warka.
– Siki nie piwo, ale dobra, wezmę ci warkę.
*
– Uff, dobra, skończyłem. Idziemy?
– Chwilka, skończę palić. Która godzina?
– Wpół do.
– Wczesna.
– Kto rano wstaje…
– Mnie jakoś głowa przestała teraz boleć, kolory jakieś jaśniejsze są…
– A widzisz, to po piwie. Miałem dobry pomysł.
– Idź, oddaj butelki. Pora się szykować, panowie. Przed nami długa droga.
– Co będę odnosił szkło, zostawię na ławce. On i tak tu wyłazi palić, to se sam weźmie. Uch, wstaję…
– Gotowi? Szosą do tej ścieżki, nią idziemy prosto ze dwa kilometry, potem w las, na tę górę, potem tędy, tędy i o, tu wyjdziemy. Stąd szlak prowadzi zielony, my skręcimy w lewo i tędy. Stąd powinny być jakieś dróżki do Soliny. Dobre?
– Dobre, dobre. A jak zabłądzimy? To pustkowie przecież.
– I co się martwisz? Jak zabłądzimy, to zabłądzimy. Będziemy szukać wtedy drogi. Mamy mapę, telefony, nogi zdrowe.
– Taa, i wielodniowego kaca.
– To też. On jest najważniejszy, dodaje animuszu. To co? Idziemy?
– Idziemy!
– Chodźmy.
*
– Czekajcie, muszę oddech złapać.
– Co tak co chwilę stajesz, co? A tak żeś gadał, że po górach to jak kozica biegasz, hę? Że bez zadyszki po Tatrach łazisz co rok.
– Uff. Może przerwa?
– Gdzie? Tu? W lesie? Wyjdziemy na połoninę, to tam usiądziemy. Weź się w garść i idź.
– Może się napijemy chociaż?
– Czego? Wody czy wina?
– Co jest otwarte?
– Woda. Masz, pij i nie narzekaj. Idziemy.
*
– Patrzcie na to! Ale jaja, nie?
– Co to?
– Ambona, wieśniaku. Myśliwi w niej siedzą, gdy do zwierząt strzelają. Idziemy do niej?
– A jak ktoś tam jest?
– Co ty, w dzień myśliwi nie polują. Nocami tu siedzą i wczesnym rankiem, gdy sarny i dziki na żer wychodzą.
– O, jaki umny się znalazł. Żeś się chyba urodził na ambonie, że tyle wiesz.
– Sp…aj. Wiedza nie boli. Idziemy do niej?
– Ej, a gdyby tam zrobić postój, co? Wypijemy, co mamy, zjemy, odpoczniemy?
– Ja popieram.
– Ja też. Chodźmy.
*
– Ale czad. Zobacz, ile tu wydrapanych ksywek: „Jaro ze Świdnicy”, „Misiek tu był”, „Legia Mistrz”, „Chorąży Bąk”… o, i to: „Je…ć Widzew. Bioły i Kafar 2000”. Nie pierwsi tu jesteśmy. Daj scyzoryk, też coś naskrobię.
– „Sławek, Raper, Alcybiades, VII 2002”,nieźle, nie?
– Może być. Wdrapałeś się do historii, można powiedzieć. Dobra, dawajcie te flaszki. Zatańczymy z nimi.
– Bułkę.
– Co?
– Bułkę daj.
– Masz. Zrób mi zdjęcie, jak stoję na ambonie. Ty, tę flaszkę będę trzymać jak flintę, co?
– Dobre. Mi też zrób.
– A mi kto zrobi? Każdy każdemu, sprawiedliwie będzie.
– Ale z twoją gębą…
– W ryj dać?
– Pij, nie gadaj tyle.
– Zobaczcie, jaki tu spokój, jak cicho. Szum wiatru w uszach, las, łąka. A tam w miastach, miasteczkach zapier…ją gdzieś w swych robotach, pocą się, męczą, a my tu, panowie, winko sobie popijamy i mamy na wszystko wypięte. Hep!
– Ty, upił się i gada farmazony. Ee, Raper, podaj fajki.
– Pięknie tu, taki spokój.
– Już mówiłeś, że spokój. Podaj fajki lepiej. Masz jeszcze tę bułkę słodką w plecaku?
– Mam. Chcesz?
– Daj.
– Ale miejscówka. Takie coś to rozumiem. Aż chce się tu siedzieć, nie?
– Tylko że niedługo w drogę trzeba iść. Jest już po pierwszej. A trochę jeszcze mamy trasy.
– Ile?
– A bo ja wiem? Na mapie to dwa centymetry będzie w linii prostej.
– Gdzie my jesteśmy?
– Chyba tu?
– Weź tego palucha. Gdzie?
– Tu.
– Tu?
– Tu. Teraz trzeba by iść dalej tą łąką. Musi tam być jakaś ścieżka czy coś. Myśliwi muszą tu jakoś docierać, nie?
– Chyba tak. Kiedy idziemy?
– Chwila jeszcze… Ja dopiję, co mam, ty też, Sławek się ociąga, bo ledwo połowę wypił. Za kwadrans ruszamy?
– Spoko. Idę w krzaki za potrzebą.
– Idź. Szczegóły zachowaj dla siebie.
– Czemu? A właśnie że opowiem wam po powrocie, co ze mnie wyszło, jak duże było i jaki wydzielało aromat wokół siebie, co?
– Weź idź, pędź i nie wracaj. A ty, Alcybiades, kończ szybciej ten trunek, nie patyczkuj się jak z jakimś francuskim merlotem czy innym drogim szajsem sklepowym.
– Piję, piję, nie poganiaj. Ja się delektuję w pięknych okolicznościach przyrody.
– To delektuj się prędzej.
*
– Którędy teraz?
– Czekaj… Gdzie mamy słońce? Tu. Hmmmm. Czemu tu nie ma żadnej ścieżki?
– A tam?
– Stamtąd przyszliśmy, jełopie. Za dużo wińska żeś wychlał.
– Weź się odp…
– Hej, tam jest jakaś droga, nie? Tak wygląda…
– Zobaczmy. Do dupy jest ta mapa.
– Mapa jest dobra, to ty raczej jesteś do dupy…
– Chodźmy. Ty lepiej zerwij kwiatki dla tej swojej pięknej. Zobacz, jakie tu rosną kolorowe.
– Te to maki są, nie?
– Czerwone to maki. Pamiętacie tę piosenkę?
…Oczy błądzą po ścianie
Ręce drgają bez przerwy
On kończy swoją drogę
Wrak co ma mózg i nerwy
Na polach krwawy kwiat
Dzieci zrywają maki
Ktoś dzisiaj pierwszy raz
Wejdzie na senne szlaki
– Igła i mak, KSU. No, też mi się to skojarzyło. Zerwiemy kilka?
– Co ty, głupi? Kwiatki będziesz na łące zbierać jak jakaś dziewczynka? I co potem z nimi zrobisz? Będziesz maszerował z bukietem w ręce?
– Wal się.
– Sam się wal. Idziemy. Do tej drogi, co ją Raper zobaczył.
– A jak to zła droga jest i nią nie dojdziemy do Soliny?
– Trudno. Chcesz się zgubić i błądzić tu godzinami?
– A mówiłem pod sklepem, że się zgubić możemy? Mówiłem.
– To żeś wykrakał, pierdoło. Chodźmy, nie gadajmy tyle. Zaschnie nam w gębach, a do picia tylko wody trochę zostało.
*
– Traktor tędy jechał niedawno, nie?
– Tak wygląda. Koleiny, aż strach, musiało być niezłe błoto. To co? Schodzimy na dół czy wracamy na łąkę i szukamy innej drogi?
– Na dół.
– A ty, Alcybiades?
– No.
– Co no? W dół czy nazad?
– No w dół.
– Dobra, maszerujemy, wiara. Śpiewamy coś? Będzie jak w harcerstwie. Ja druh drużynowy, wy młode druhy.
– Zuchy chyba?
– Mogą być i zuchy. Śpiewamy?
– Deszcze niespokojne potargały sad, a my na tej wojnie ładnych parę lat…
*
– Halo, gospodarzu, jak nazywa się ta wieś?
– Hee?
– Gospodarzu, dzień dobry. Gdzie jesteśmy?
– A co, zgubiliśta się, młodziaki?
– Może i tak być. To gdzie jesteśmy?
– Bedzie to Wydrne. We Wydrnach jesteśta.
– Dziękujemy. Miłego dnia.
– Ha.
– Co on powiedział?
– Że w jakiś Wydrach jesteśmy. Sprawdź na mapie.
– O kurna. Kawał drogi żeśmy przeszli. Tu jesteśmy.
– Do Soliny daleko. Ale prawie w dobrą stronę szliśmy, nie?
– No, prawie. Ale wycieczka udana, co?
– Ano. Napiłbym się czegoś. O, jest źródło.
– Można tak pić z ziemi?
– To najzdrowsza woda. Źródlana.
– A jak tam same gówna płyną, z robakami?
– Sam żeś gówno z robakami. Widzisz, że czysta? Ja tam piję. Ty rób, jak chcesz.
– Ciekawe, czy jest tu przystanek w tej wiosce. Nie chce mi się z buta wracać do kwatery.
– Mi też nie. Chodźmy zobaczyć.
*
– Poproszę sześć piw, tych, o tam. Do tego tę kiełbasę, trzy bułki, marsy czerwone i gumę do żucia.
– Proszę. Skąd idziecie, kawalery?
– Z Hoszowa.
– Uu, to kawałek drogi. A czemu, jeśli można pytać, idziecie aż z Hoszowa?
– Bo my, proszę szanownej pani, chcieliśmy do Soliny dotrzeć, tam, gdzie Czarna do niej wpływa. Wczoraj na taki pomysł wpadliśmy, gdy mapę studiowaliśmy.
– No to stąd jakieś dwa kilometry będą, ale to takie zarośla i wertepy tam, że to nie dla was. To trzeba by traktorem jechać.
– Nie, my to już tu skończymy wyprawę. Za czterdzieści minut mamy pekaes do Ustrzyk.
– Uważajcie, chłopcy, na siebie. To dzika okolica.
– Dziękujemy. Do widzenia.
– Do widzenia wam, do widzenia.
– Miła ta babka, nie?
– Co, lubisz starsze?
– Jak cię walnę w ten parchaty ryj…
– Podaj lepiej piwo, obywatelu, nie wydzieraj się na Sławka. My kulturalni ludzie.
– Masz. Otwórz no papierosy, ja nie mam cierpliwości do tej folii.
– Częstuj.
– Ale nam dobrze, panowie. Piwko, fajeczka, cień, zaraz autobus przyjedzie…
– Nie jest źle, to fakt.
– Ciekawe, co dziewczyny porabiają?
– Ciekawski taki jesteś? Jeszcze będziesz żałował. Może spotkały jakichś kawalerów z fantazją i gotówką, a teraz płyną gdzieś.
– Weź, lepiej byś milczał, niż gadał takie głupoty.
– Pij piwo, mniej gadaj. Sławek dobrze mówi.
– Zamknę oczy na chwilę, tak mi tu dobrze. Obudźcie mnie, jak pekaes nadjedzie.
– Dobrze, królewiczu.
– Wal się.
– Ale fajna wycieczka.
– No.
KONIEC
Zaczęło się w Radomiu
Wydanie pierwsze, ISBN 978-83-8083-624-2
© Konrad Mazur i Wydawnictwo Novae Res 2017
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Hoły-Łuczaj
KOREKTA: Katarzyna Kusojć
OKŁADKA: Michał Duława | MDesign
ZDJĘCIA NA OKŁADCE: zephyr_p, bennyartist, hikolaj2 | Fotolia.com, Konrad Mazur
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:InkPad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem
Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.