Lena - Barbara Wysoczańska - ebook + audiobook + książka
52,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

ROSJANIE. POLACY. WOJNA. WIEDZIAŁAM, ŻE JEŚLI TU PRZYJDĄ, SIĘGNĘ PO BROŃ.

Lena Garlicka, polska malarka, od kilku lat prowadzi ustabilizowane życie w Paryżu, gdzie oddaje się wyłącznie pracy artystycznej. Jedynym jej bliskim krewnym jest wuj Franciszek Janicki, do którego kilka lat wcześniej Lena zwróciła się po pomoc, gdy po dramatycznych przeżyciach wojennych uciekła z Polski. Niespodziewanie Lena otrzymuje wiadomość, która zmusza ją do powrotu do kraju i zmierzenia się z trudną przeszłością. Dziewczyna przyjeżdża do Lwowa, gdzie w areszcie siedzi jej mąż, którego dziewięć lat wcześniej opuściła. Teraz zamierza mu pomóc, aby odwdzięczyć się za uratowanie życia podczas najazdu bolszewików na jej rodzinny dom.

MORDERSTWA, GŁÓD, GWAŁTY I ŚMIERĆ, ŚMIERĆ, ŚMIERĆ… TO NIE BYŁA ZWYCZAJNA WOJNA, TO BYŁ NIEWYOBRAŻALNY TERROR.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 367

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Barbara Wysoczańska, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: Kuba Magierowski

Zdjęcie na okładce: © Lauren Rautenbach/Arcangel

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

PR & marketing: Magdalena Drogoś-Kraszewska

ISBN: 978-83-8402-852-0

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Przybył obcy człowiek, a stał się wszechwładną siłą, która w duszy rządzi i świat sobą napełnia. Stefan Żeromski, Wierna rzeka

PROLOG

Paweł

Nocne powietrze było przesycone dusznym zapachem dymu. Swąd ognia unosił się już nad leśnym traktem, kiedy jednak podjechałem bliżej płonącego dworu, zaczęło mnie dusić w płucach. Zacharczałem, usiłując zaczerpnąć powietrza. Duchota zmieszana z odorem spalenizny i śmierci przy każdym wdechu sprawiała niemal fizyczny ból.

Wierzchowiec zarżał pode mną i zatrzymał się gwałtownie, wyraźnie odmawiając dalszej podróży. Szarżował kopytami w ubitej ziemi, ale uderzyłem jego boki łydkami, zmuszając zwierzę do podjęcia biegu.

– Wiem, że masz dość – wyszeptałem, pochylając się do masywnej szyi wałacha. – Ja też mam dość, przyjacielu… Ja też wolałbym znaleźć się w innym miejscu…

Na myśl o rodzinnym domu, o matce i siostrze poczułem gwałtowny ucisk w piersi. Zawsze, kiedy działo się coś ważnego, myślałem właśnie o nich, choć na co dzień starałem się odpychać od siebie sentymenty. Wojna nie znosiła sentymentów. Ale w chwilach największego wzburzenia, smutku albo trwogi wracałem pamięcią do bliskich. I nie umiałem się owych wspomnień wyzbyć, choć bolały mnie tęsknotą jak jątrzące się rany. Pisałem do matki listy, skrupulatnie tłumacząc jej, gdzie jestem i jak wygląda sytuacja na froncie. Siostrze Aleksandrze w osobnych listach zwierzałem się ze swoich wojennych lęków i żalu za utraconą normalnością. Niekiedy z trudem pojmowałem na nowo, jak to się stało, że moje dawniej zdawałoby się poukładane życie z dnia na dzień nabrało groteskowych kształtów – nie znałem już życia bez walki. A wszystko zaczęło się od ojca… Musiał zginąć, i to w najokrutniejszy sposób, żebym mógł zrozumieć.

Od kilku dni z wachmistrzem Wacławem Koniecznym na rozkaz majora Grobickiego patrolowaliśmy okoliczne lasy w poszukiwaniu band bolszewików. Nasz oddział wiele się nasłuchał od mieszkańców wsi mijanych w drodze do Warszawy: o masakrach, gwałtach i dzikich rabunkach, których Rosjanie dokonywali na bezbronnej ludności. Przemieszczając się lasami, natykaliśmy się na martwe ciała chłopów oraz na rozwleczone na leśnym poszyciu półnagie i okaleczone zwłoki kobiet, nad którymi przed śmiercią pastwiono się w najokrutniejszy sposób. Takie widoki porażały i przyprawiały o trwogę większą niż ta na widok konających na polu bitwy.

Teraz niemal na złamanie karku gnałem konno w stronę płonącego polskiego dworu. Byłem sam, bez swojego druha, ale obaj zgodnie postanowiliśmy, że Wacek zawróci do obozu naszego pułku za lasem, żeby wezwać posiłki. Ja w tym czasie miałem zorientować się, jak wygląda sytuacja w płonącym dworze.

– Nie zbliżaj się do bandy, dopóki się nie zjawimy! – nakazał mi Wacek rozkazującym tonem, mając świadomość, że miewałem brawurowe pomysły i kpiłem sobie z niebezpieczeństwa. – Nie zamierzam zbierać z płonącego dziedzińca twojego martwego ciała!

Obiecałem koledze, że będę ostrożny. Nie planowałem stawać sam przeciwko rozochoconym bolszewikom, choć po prawdzie rozpierał mnie potworny gniew. Młoda krew wrzała we mnie żądzą odwetu za śmierć, którą oglądałem na każdym kroku… i za ojca. Byłem przekonany, że jak tylko dorwę w swoje ręce jakiegoś bolszewika, to rozszarpię go na strzępy. Uważałem, że dopiero wtedy poczuję względną ulgę.

Tymczasem im bardziej zbliżałem się do miejsca pożogi, tym mocniej łuna buchającego ognia biła mnie po oczach i utrudniała ocenę sytuacji. Niespodziewanie, ponad płonącymi dachami spokojne nocne niebo przeszył grom.

„Idzie burza” – pomyślałem, ocierając spocone czoło, i pospieszyłem konia. „To dobrze, niech leje. Niech deszcz zmyje smród i krew z pól bitewnych i lasów. Niech zmyje ból i nędzę z podpalanych wiosek. I skowyt dogasających żyć. Niech zmyje wszystko…” – rozważałem gorączkowo, niczym w modlitwie, czując, jak krew uderza mi do skroni. Odruchowo zacisnąłem zęby i zmusiłem konia, by galopował jeszcze szybciej. Serce biło mi jak oszalałe, bo przeczuwałem, co zaraz ukaże się moim oczom. Kolejna bezsensowna śmierć, której można było zapobiec. Kolejna straszna masakra dokonana nie przez ludzi, ale przez sowieckie bestie. Wojna była okrutna i brudna, perfidna i niesprawiedliwa, a zapomnienie dawała tylko flaszka mocnej wódki, którą popijałem przed zaśnięciem.

Zza zakrętu wyłoniło się imponujące polskie dworzyszcze, z krużgankiem o spadzistym dachu, wspartym na potężnych kolumnach. Wnętrze dworu i sporą część dachu trawiły rozszalałe płomienie. Ze zgrozą zdałem sobie sprawę, że nic już nie da się uratować. Dom płonął; do świtu zostaną z niego jedynie zgliszcza.

„Usiekę sołdatów!” – pomyślałem wściekle, popędzając konia. „Wybiję co do jednego!” Odruchowo dotknąłem przytwierdzonej do pasa szabli, choć głos rozsądku przypomniał mi szybko, że powinienem poczekać na wsparcie. Obiecałem Wackowi, że będę ostrożny.

I wtedy ich zobaczyłem: grupę żołdaków na ciemnym podwórzu niedaleko stodoły. Naliczyłem ich pięciu; bez wątpienia wszyscy byli pijani, bo ich gromkie pokrzykiwania przerywał pijacki rechot. Duchota i gryzący dym wyraźnie nie przeszkadzały im w zabawie.

Wiedziałem, czego się spodziewać. Przecież byłem już tego świadkiem nie raz i nie dwa i dzika wściekłość przyćmiła mi na moment oczy mgłą. Znów ujrzałem zalane krwią ulice Piotrogrodu, ujrzałem gwałt i śmierć, ujrzałem czerwone sztandary… Zamrugałem, bo w świetle przecinającej niebo błyskawicy mignęła mi wśród zbirów sylwetka dziewczyny. Była w ich rękach jak szmaciana lalka. Bezbronna.

Odetchnąłem głęboko i zacisnąłem zęby. Nie zastanawiając się długo, bo zdążyłem już zapomnieć, że nie tak powinienem postąpić, z gromkim okrzykiem wpadłem na koniu między bolszewików, tańcząc wściekle z szablą w dłoni.

Wszystko zdawało się trwać ułamek chwili, kiedy krew chlusnęła spod mojej szabli, brudząc mundur szkarłatem.

ROZDZIAŁ 1

Prokurator Karol Sawicki, lat około czterdziestu, wysoki i postawny, w nienagannym czarnym garniturze i białej koszuli, był surowym i nieugiętym człowiekiem. Sam o sobie mówił, że jest odważny i zdeterminowany i nie poddaje się, dopóki nie wywalczy sprawiedliwości. Szczególnie tej sprawiedliwości, która była winna niepodległej Polsce. Ci zaś, którym zdarzyło się mieć z nim do czynienia, twierdzili, że to zimny, bezwzględny i pozbawiony wszelkiej ludzkiej empatii służbista.

Paweł Leontiew, gdy tylko się zorientował, kto będzie go przesłuchiwał, zrozumiał, że jego nagłe aresztowanie może okazać się bardziej skomplikowane, niż przypuszczał.

Po dobie spędzonej w zimnej i brudnej celi więzienia we Lwowie na Łąckiego siedział teraz w pokoju przesłuchań przed prokuratorskim biurkiem niczym pospolity przestępca i w skupieniu przyglądał się człowiekowi, który miał mu postawić zarzuty.

– Po pana minie wnioskuję, że jest pan zaskoczony, Pawle Aleksandrowiczu Leontiewie – zaczął Sawicki, rozsiadłszy się na krześle. Światło lampki na blacie biurka padało na twarz prokuratora w taki sposób, że jego przystojne oblicze stawało się niemal upiorne.

– Zastanawiam się, co tu robię – odparł aresztowany, próbując zachować względny spokój. Odkąd dobę temu go zatrzymano, nie pojmował, co się właściwie wydarzyło. Oskarżenia, które usłyszał od lwowskich policjantów, były chaotyczne, niespójne i zadziwiające. – Zabrano mnie siłą z mojego domu, na oczach matki i siostry. Chciałbym wiedzieć dlaczego.

Prokurator Sawicki minę miał poważną; raz po raz wystukiwał palcami rytm na blacie biurka.

– Nie poinformowano pana, z jakiego powodu jest aresztowany, Pawle Aleksandrowiczu?

– Wspomniano coś o zdradzie.

Sawicki zmrużył oczy.

– Otóż to! Został pan oskarżony o zdradę naszej ojczyzny! Przypomnieć szanownemu panu definicję zdrady stanu? Jest to niezwykle poważne przestępstwo polityczne, karane wieloletnim więzieniem, a niekiedy nawet śmiercią. I pan, jak mi wiadomo, takiej właśnie zdrady się dopuścił.

– Nie wiem, w którym momencie rzekomo zdradziłem ojczyznę, więc nie przyznaję się do winy – odparł Paweł chłodno, patrząc prokuratorowi prosto w oczy. – Oskarżenie wobec mnie jest mętne i oparte na ewidentnej pomyłce.

– O pomyłce nie może być mowy, panie Leontiew. Człowiek, który dopuszcza się zdrady stanu, podejmuje działania zagrażające bezpieczeństwu państwa, a nawet jego niepodległości. Niepodległość odzyskaliśmy przed niespełna dwunastoma laty i strach pomyśleć, co by było, gdybyśmy znów ją stracili. Rozumie pan więc, Pawle Aleksandrowiczu, że ja i inni patrioci w porozumieniu z polskim rządem sanacyjnym musimy stać na straży niepodległości. To nasz obowiązek i ważna misja.

Leontiew skinął głową.

– Podziwiam pański zapał i poświęcenie dla dobra ojczyzny – odpowiedział nadzwyczaj spokojnie, choć w środku wszystko się w nim gotowało. – Ja jednak nie podjąłem żadnych działań zagrażających państwu. Ostatnie lata spędziłem w stadninie Olsza, której jestem prawowitym właścicielem. Odnoszę natomiast wrażenie, że robi się ze mnie durnia, albo padłem ofiarą jakiejś fatalnej pomyłki! – dokończył sucho. Irytacja narastała w nim z każdą chwilą, choć wiedział, że aż do wyjaśnienia sprawy znajduje się na straconej pozycji.

Ostatnimi czasy wiele słyszał o nagłych aresztowaniach ludzi, rzekomo oskarżanych o działania antypaństwowe. Zamykano ich na kilka tygodni, później wydawano wyrok bądź też nie i wypuszczano. Nie miało to nic wspólnego z państwem prawa.

– Pomyłką nazwie pan fakt, że jest w połowie Rosjaninem i większość życia spędził w Piotrogrodzie, obecnie zwanym Leningradem?

Paweł odchrząknął.

– Jestem zdrajcą, bo urodziłem się w Piotrogrodzie i mój ojciec był Rosjaninem? – zapytał z ironią. – To jest ta zdrada stanu? Pan raczy sobie żartować?

– Nie śmiałbym żartować w sprawach tak poważnych jak bezpieczeństwo Polski. Działam na zlecenie i z pełnym poparciem polskiego rządu, a szczególnie premiera Sławka i marszałka Piłsudskiego. Polska to nasz dom oraz nasza wspólna troska, a ty, Leontiew, ze swoim pochodzeniem i przeszłością, możesz okazać się persona non grata. Mamy dowody, że jesteś wspólnikiem komunistów, którzy próbują wniknąć w struktury polskiej państwowości, a więc stanowisz dla nas realne zagrożenie! Komunizm, czy jak wolicie, sowiecki bolszewizm, to plaga, która chce pochłonąć Polskę i Europę. Ale my na to nie pozwolimy! – Spojrzenie prokuratora stało się drapieżne. Sawicki kipiał jawną nienawiścią. – Będziemy was tępić jak robaki, jednego po drugim. Bo tu nie jest Rosja, Leontiew. Tu jest Polska!

– To, co pan mówi, szanowny panie prokuratorze, godzi w moją dumę i honor. Mieszkam w Polsce od czasu, gdy odzyskała niepodległość. Jestem Polakiem.

– W połowie.

– Owszem, ale moja matka jest Polką i Polska to mój dom. Walczyłem po polskiej stronie w wojnie z bolszewikami, w Pierwszym Pułku Szwoleżerów, więc jak można…

– Do tego jeszcze wrócimy – przerwał mu obcesowo Sawicki. – Na razie chcę, żeby odpowiadał pan na moje pytania. – Spuścił wzrok na leżące przed nim papiery. – Jak długo mieszkał pan w Piotrogrodzie?

– Od urodzenia do czasu krwawej rewolucji październikowej.

– To znaczy?

– Urodziłem się w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym szóstym roku w posiadłości mojego ojca w Piotrogrodzie, a wyjechałem z miasta z matką i siostrą późną jesienią tysiąc dziewięćset siedemnastego, po tym, jak bolszewicy wszczęli krwawą rewolucję i zamordowali mojego ojca, pułkownika Aleksandra Leontiewa. Poćwiartowali jego ciało na kawałki i wrzucili do Newy.

– I mówicie o tym tak lekko?

Szczęka Pawła zadrżała. Z trudem się opanował, zmilczawszy tę jawną prowokację.

– Pański ojciec był carskim gwardzistą, prawda? – ciągnął prokurator.

– Tak. I zginął jako poplecznik oraz obrońca caratu, bo takie było jego zadanie: bronić cara i ustroju Wielkiej Rosji do ostatniej krwi.

– Postawa godna podziwu – przyznał Sawicki z jawnym sarkazmem. – Ale proszę wrócić do tematu.

– To po tym tragicznym dla nas zdarzeniu ja, moja młodsza siostra Aleksandra i moja matka Katarzyna Leontiew uciekliśmy z Piotrogrodu do dworu Olsza pod Lwowem, który jest domem rodzinnym mojej rodzicielki. Najprościej mówiąc, uciekliśmy przed krwawym terrorem oraz śmiercią i mieszkamy w Olszy do dziś. Po śmierci mojego dziadka Teofila Zakrzewskiego zostałem spadkobiercą dworu i stadniny. Gdybyśmy wówczas nie opuścili Piotrogrodu, nie rozmawiałbym teraz z panem, prokuratorze Sawicki. Gryzłbym ziemię jak reszta.

– Reszta?

– Wrogów rewolucji.

Sawicki uśmiechnął się kącikiem ust.

– Więc uznano pana za wroga rewolucji… – wycedził z ironią. – Jakie to musiało być zaskakujące…

Paweł poczuł, jak jego dłonie zaciskają się w pięści. Zrobiło mu się gorąco, ale wiedział, że musi zapanować nad złością. Nie chciał dawać prokuratorowi powodów do szyderstw ani tym bardziej pretekstu do zastosowania dodatkowych metod podczas przesłuchania. A doszło do jego uszu, że Sawicki słynął z sadystycznych zapędów względem oskarżonych.

– Wciąż nie wiem, o co się mnie konkretnie oskarża!

Sawicki pochylił się nad biurkiem.

– Od jak dawna macie kontakty z komunistami w Polsce? – wycedził zimno.

– Nie mam z nimi żadnych kontaktów.

– Według mojego źródła macie i to całkiem spore.

Pawłowi zdawało się, że płonie. Zaczynał podejrzewać, że ktoś próbuje go w coś wrobić. W jakąś paskudną polityczną sprawę, z którą nie miał nic wspólnego. Tylko po co? Dlaczego?

Na moment przymknął oczy i spuścił głowę. Pomyślał o matce. O tym, jak teraz musiała być wystraszona, nie wiedząc, co się dzieje z jej synem. On sam wciąż tego nie pojmował.

– Znacie Ozjasza Szechtera? – zapytał Sawicki, zmuszając tym samym Pawła, żeby na niego spojrzał.

– Nie. Nie mam pojęcia, kto to – odparł Paweł zgodnie z prawdą.

Sawicki przewiercał go uważnym wzrokiem.

– A Mikołaja Pawłyka?

– Też nie. Nigdy nie słyszałem tych nazwisk. Nie wiem, kim są ci ludzie.

Prokurator westchnął i odchylił się na krześle.

– Pierwszy z nich jest wysoko postawionym członkiem Centralnego Wydziału Zawodowego Komitetu Centralnego Partii Komunistycznej Ukrainy, a drugi to sekretarz owej organizacji. Obaj zostali aresztowani za bezprawne i szkodliwe działanie przeciwko ustrojowi państwa polskiego. Wraz z nimi aresztowano wielu innych działaczy komunistycznych na terenie niemal całego kraju.

Paweł spojrzał drwiąco.

– I ja mam mieć z nimi coś wspólnego?

Sawicki znów pochylił się w jego stronę.

– Proponuję, żeby złożył pan obszerne wyjaśnienia w sprawie, a wówczas wystaramy się o łagodniejszy wyrok.

– Jak mam złożyć wyjaśnienia w sprawie, o której nic nie wiem! Kto wam powiedział, że ja coś wiem? Powtarzam, że od lat mieszkam w dworze Olsza pod Lwowem i rzadko kiedy go opuszczam. Zdarza mi się nieraz podróżować, ale wyłącznie w interesach związanych ze stadniną!

– Czy w ostatnich latach, od czasu ucieczki z Piotrogrodu, był pan w Rosji?

– Nie.

– A czy kontaktuje się pan z kimś z tego kraju? Jacyś znajomi, rodzina?

– Nie.

Sawicki warknął.

– Im usilniej będziesz zaprzeczał, Leontiew, tym dłużej będziemy trzymać cię w areszcie. A za miesiąc staniesz przed sądem, który rozstrzygnie o twojej niewinności. Na razie proponuję przestać kłamać i dla własnego dobra pójść na współpracę. Oczywiście domyślasz się, że w razie oporu wezwiemy na przesłuchanie twoją matkę i siostrę. Może one będą miały do powiedzenia coś więcej.

– Zostawcie moją rodzinę w spokoju!

– Zrobimy to, jak tylko sprawa zostanie rzetelnie wyjaśniona – odparł Sawicki z teatralną arogancją. Przeniósł wzrok na plik papierów. – Ale ty jesteś przecież żonaty, Leontiew… – Podniósł na Pawła zimne spojrzenie. – Moja żona, Aurelia… Znasz moją Aurelię, prawda? Gdzieś tam kiedyś podobno byliście znajomymi. Więc moja Aurelia wspomniała, że twoja żona uciekła od ciebie lata temu. Czy to prawda? Gdzie jest teraz twoja szanowna małżonka?

Paweł poczuł gwałtowny ucisk w żołądku. Mógł się spodziewać, że Sawicki go o to zapyta. Przecież prokurator słynął z tego, że zawsze zadawał najboleśniejsze ciosy. A Pawła nic nie bolało tak bardzo jak wspominanie Leny.

– Moja żona mieszka w Paryżu – odparł z najwyższym spokojem, patrząc na szyderczy uśmieszek prokuratora. I gdyby nie to, że sytuacja była bardzo poważna i bardzo dla niego niekorzystna, z chęcią walnąłby stróża prawa pięścią w gębę. Dawno jednak nauczył się panować nad sobą, szczególnie w sytuacjach zagrożenia. Nie był już młodzieńcem szarżującym na koniu, z szablą u boku. Tamte czasy dobitnie uzmysłowiły mu, że w życiu trzeba przede wszystkim umieć zachować spokój.

– Przypomnij mi, Leontiew, jak nazywa się twoja żona.

– Jestem pewien, że jej imię i nazwisko ma pan zapisane w tych licznych papierach przed sobą.

– Może i mam, ale chciałbym to usłyszeć od ciebie. Chciałbym usłyszeć drżenie twojego głosu, gdy wypowiadasz jej imię.

Paweł przez chwilę milczał, jakby próbował przypomnieć sobie dane kobiety, która oficjalnie nadal była jego żoną, choć zostawiła go dziewięć lat temu.

– Helena Leontiew – rzekł po chwili schrypniętym głosem. – Z domu Garlicka.

Sawicki uśmiechnął się z satysfakcją. Brzydko i złowrogo.

– A co szanowna pani Helena Leontiew robi w Paryżu, zamiast cieszyć się małżeńskim pożyciem?

– Jest malarką. Paryż daje jej możliwości rozwoju. Pewnie pan wie, prokuratorze, że stolica Francji to europejskie centrum sztuki.

– I twoja żona wyjechała tylko z tego powodu, że Paryż dawał jej możliwości? Panna wyszła za mąż i zaraz potem opuściła męża dla Paryża i malarstwa? A co na to jej wybranek? Tak po prostu się zgodziłeś? – zadrwił prokurator, nie spuszczając wzroku z Pawła. – Nie udało ci się małżeństwo, Leontiew. I wiedz, że to też zapisuje się na twoją niekorzyść. Bo skoro kobieta opuszcza mężczyznę krótko po ślubie, coś musi być na rzeczy. Musi być coś mocno nie tak. I ja się dowiem co i wykorzystam to przeciwko tobie, bo nie chcę w naszym kraju takich jak ty!

ROZDZIAŁ 2

Wyeksponowany na sztalugach obraz, wciąż jeszcze pachnący świeżą farbą, na pierwszy rzut oka porażał mrocznym surrealizmem. Emanowało z niego coś niepokojąco ciemnego i dramatycznego, osnutego mgłą tajemniczości, choć tematem przewodnim obrazu był – zdawałoby się pozbawiony makabry – pejzaż nad Sekwaną. Nie widniały na nim jednak słoneczne bulwary ani zarys katedry Notre Dame. Przyglądając się malarskiemu dziełu Heleny Garlickiej, miało się wrażenie, że w odmętach zamglonej rzeki, z górującym nad nią świetlistym Paryżem, dzieje się coś złego. Że w rzecznej kipieli zanurzone są przerażające istoty, które niczym stwory z piekła rodem zagrażają dobremu światu i tylko czyhają, by sprawić ból temu, kto wpadnie w ich sidła. Ten niepokój był aż nadto wyraźny i Franciszek Janicki, wpatrując się w obraz, też go odczuwał. To był kolejny raz, gdy nie miał wątpliwości, co jego siostrzenica chciała tym ponurym pejzażem pokazać. Warsztatowo obraz uznał za bardzo dobry. Idealnie wpisywał się w modny współcześnie nurt surrealizmu i widać było, że Lena znała zasady ukazywania percepcji wewnętrznej w malarstwie.

Teraz patrzyła na Franciszka wyczekująco.

– Nie podoba ci się? – zapytała w końcu.

Stała przy szerokim oknie wychodzącym na ruchliwą rue Lepic, a jej kształtną sylwetkę w fikuśnej warstwowej sukience osnuwały wpadające do atelier promienie słońca. Było coś niezwykle miękkiego i ciepłego w tym, jak smugi światła odbijały się w pasemkach jej sięgających ledwie brody kasztanowych włosów, opasanych purpurową chustką. Kruchość i delikatność Leny przebranej w awangardową paryską kreację nie pasowały do mroku namalowanego przez nią obrazu. Z pozoru wydawała się barwna jak motyl, pozbawiona ciemnej strony, a mimo to Franciszek wiedział, że to, co przedstawiła na płótnie, to cała ona, jej ekspresja i wizja świata. Wiedział to, bo znał ją tak dobrze, jakby była jego córką.

– Podoba mi się – odparł szczerze po dłuższej chwili, siląc się na neutralny ton. – Przecież wiesz. Masz ogromny talent, maleńka.

Żachnęła się i wykrzywiła usta w grymasie, jakby nie uwierzyła w komplement.

– Ale też uważasz, że ten obraz nie nadaje się na aukcję.

– Tego nie powiedziałem…

– Ale tak uważasz, wuju, przyznaj. Widzę to w twoich oczach.

Franciszek oderwał spojrzenie od obrazu i popatrzył na siostrzenicę.

Była trzydziestoletnią kobietą, a mimo to wciąż dostrzegał w niej ślady dziewczęcości, choć jej rysy wyostrzyły się i nabrały powagi. Zrobiła zaciętą minę.

– Doskonale wiesz, co myślę, i nie sądzę, abym koniecznie musiał cię o tym przekonywać – odparł. – Od dawna uważam, że twoje obrazy powinny być wystawiane na aukcjach i to nie tylko w Paryżu.

– Ale nie są! – zauważyła z goryczą. – Zawsze, kiedy proponuję Pascalowi któryś z nich, on je ostentacyjnie odrzuca!

Pascal Moreau był zamożnym, o wyrafinowanym guście właścicielem prestiżowego domu aukcyjnego na Montmartre, u którego wystawiali swoje dzieła na sprzedaż najwięksi artyści Paryża, a w gronie klientów znajdowali się najzamożniejsi bourgeois, nieszczędzący pieniędzy na sztukę. Dla artystów udział w takich aukcjach był nie tylko ukoronowaniem ich pracy twórczej, ale przede wszystkim szansą na solidny zarobek pozwalający na przyzwoite utrzymanie, co w świecie sztuki nie było oczywiste.

– Czy Moreau powiedział ci, dlaczego odrzucił ten obraz?

– Brak tego czegoś…

– Wielce wyczerpujące wyjaśnienie – przyznał Franciszek kpiąco.

Poczuł, że dłużej nie ustoi; obolała noga odmawiała mu posłuszeństwa, więc z cichym sapnięciem opadł na pobliski fotel. Mocno już wysłużoną laskę, na której się wspierał, oparł o ekstrawagancki stolik kawowy, wykonany przez jednego z przyjaciół Leny z artystycznego światka, choć Franciszek za nic nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska.

– I nie ma dla Moreau znaczenia, że szlifowałaś talent malarski pod okiem najlepszych paryskich profesorów w Wyższej Szkole Sztuk Dekoracyjnych?

Lena nie odpowiedziała; skrzyżowała ramiona na piersi i zaczęła przechadzać się tam i z powrotem po słonecznym wnętrzu pracowni.

Starszy mężczyzna widział jak na dłoni, że jego siostrzenica była wzburzona i rozczarowana. Zdawał sobie sprawę, ile pracy włożyła w ten obraz i jak bardzo się z nim utożsamiała, bo sam od wielu lat uczył ją sztuki malarskiej i z jednej strony zachwycał się jej niebywałym talentem, a z drugiej docierało do niego, że Lena wciąż nosiła w sobie głębokie cierpienie. Choćby nie wiadomo jak się uśmiechała, choćby nie wiadomo jak barwne i fikuśne sukienki nosiła i modnie czesała włosy, aby wtopić się w klimat paryskiej bohemy, to w środku, w duszy i w sercu, wciąż była przerażoną sierotą, która dziewięć lat temu przyjechała do Paryża, by błagać wuja o ratunek. Franciszek rozumiał ją doskonale, bo jego w którymś momencie życia też otaczał ten mrok.

Spoglądając teraz na surrealistyczny obraz, odważny, awangardowy i boleśnie mroczny, Franciszek uzmysłowił sobie, że jego dzisiejsza rozmowa z Heleną będzie trudniejsza, niż przypuszczał. Powinien był lepiej się do niej przygotować. Zastanowić się, co powiedzieć siostrzenicy, jak jej to wytłumaczyć… Zamiast tego, zasłaniając się pracą, zostawił to sobie na później. Tyle że owo „później” właśnie nadeszło i musiał stanąć twarzą w twarz z pokaleczoną przez przeszłość i dręczoną przez senne koszmary kobietą, by bez skrupułów namówić ją do czegoś, co już w nim samym wzbudzało wiele wątpliwości. Obawiał się, że wszystko, co tak skrupulatnie budowali z Leną przez ostatnie lata, obróci się w pył. Przeczuwał, że demony przeszłości wrócą. A on kochał tę młodą kobietę niczym ojciec córkę i nie chciał jej krzywdy. Ostatnimi laty chronił ją, jak potrafił, dawał jej tyle, ile tylko był w stanie jej dać… A teraz to mogło okazać się niewystarczające.

Podobnie jak Lena, Franciszek Janicki też był artystą, bardzo wszechstronnym. Malował i rysował, pisał poezję i eseje, a niekiedy nawet felietony do paryskich gazet, zajmował się tłumaczeniami, ale miał przy tym duszę pustelnika. Lubił ciszę, naturę i samotność. Dobiegał sześćdziesiątki, ale wyglądał na znacznie starszego. Jego surowa, pociągła, okolona siwym zarostem twarz była poorana zmarszczkami. Spojrzenie jasnych oczu pod gęstymi brwiami, choć inteligentne, zdawało się zmęczone, a kąciki wąskich ust opadały w cynicznym grymasie, którego nabył w ciągu życia. Całości dopełniała niemal chuda i przygarbiona sylwetka, pozbawiona zalet męskości, groteskowo przekrzywiona z powodu braku lewej nogi, którą zastępowała proteza. Pierwsze wrażenie w zetknięciu z Franciszkiem Janickim okazywało się jednak wielce mylące, bo choć z zewnątrz bywał uznawany za niemal brzydkiego i karykaturalnego, ułomne ciało skrywało niezwykłą osobowość. Był człowiekiem światłym i oczytanym, biegle mówił w kilku językach, a prócz tego, że tworzył sztukę, interesował się też polityką, historią i życiem społecznym. W młodości, jeszcze w pełni sprawny fizycznie, podróżował i spisywał refleksje oraz wrażenia z wojaży, tworząc z nich reportaże. Jego życie, dawniej intensywne, wręcz awanturnicze, było jednak zawsze samotne. Nigdy się nie ożenił i nie spłodził dzieci – przynajmniej nic o tym nie wiedział. W młodości wciąż dokądś gnał, czegoś szukał, jakby próbował na siłę zapełnić pustkę, która dławiła go od czasu opuszczenia rodzinnego domu w Warszawie. Uciekł z niego przed surowym ojcem. I dopiero kiedy na stałe zamieszkał w Paryżu i oddał się wyłącznie pracy twórczej, odnalazł względny spokój. Względny – bo jakże pozorny, okupiony nałogiem alkoholowym i uzależnieniem od morfiny. Pił i zażywał narkotyki, żeby stłumić ból, zarówno ten fizyczny po utracie nogi, jak i psychiczny, który bolał równie mocno. I kiedy zdawało mu się, że zsuwa się w przepaść, z której nie ma już wyjścia, na progu jego dekadenckiego domu nagle stanęła ona, Helena. Dwudziestojednoletnia wówczas córka jego ukochanej młodszej siostry Zofii.

Lena przyjechała sama, pokonując tysiące kilometrów z umęczonej wojną bolszewicką Polski. Kiedy Franciszek ją zobaczył, stojącą samotnie w jego progu, z jedną torbą w ręku, zdała mu się ucieleśnieniem trwogi, bólu i samotności. Na szczupłych barkach dźwigała potworny, niewyobrażalny wręcz ciężar, który aż nadto odbijał się w jej dużych zielonych oczach, tak podobnych do oczu jej matki. Tylko że wówczas Franciszek jeszcze nie rozumiał, z czym do niego przybyła. Nie był świadom tkwiącej w niej tragedii. Nie wiedział nawet, co z nią począć, skoro sam z upojenia alkoholowego przechodził w upojenie narkotykiem…

Od tamtej pory minęło dziewięć lat i wiele przez ten czas się zmieniło.

Niemal wszystko…

Wspominał niekiedy ów czas z bólem i rozrzewnieniem; równocześnie rosła w nim pewność, że nie chciałby, aby Lena znów przeżywała wszystko od nowa.

– Poprzednie obrazy sprzedałaś – zauważył, próbując nieco udobruchać rozeźloną siostrzenicę, która w tej chwili wyraźnie cierpiała z powodu niedocenienia przez lokalnego marszanda.

– Sprzedałam – przyznała. – Ale żeby to zrobić, musiałam chodzić na wernisaże i zaczepiać ludzi, proponując im swoje prace niczym przekupka na targu. To trudne i zawstydzające, bo przecież wiesz, wuju, że nie mam w sobie dość śmiałości ani tupetu. Gdy jestem zmuszona mówić o swoich obrazach, brakuje mi słów. Nie potrafię dobrze o nich opowiadać. Umiem jedynie malować. Ktoś by powiedział, że skoro maluję, to powinnam też umieć je sprzedać, ale…

Franciszek rozumiał ją doskonale. On też miał krytyczny stosunek do swoich prac i rzadko był w stanie przyznać, że coś wyszło mu naprawdę dobrze. A tymczasem świat szczerze doceniał go za to, co robił. Zdobył kilka prestiżowych europejskich nagród i odznaczeń; jego wiersze oraz eseje były znane i cytowane na sympozjach literackich, a obrazy przyciągały miłośników sztuki abstrakcyjnej. W artystycznym świecie zajmował zaszczytne miejsce; nie żywił jednak przekonania, że mu się słusznie należało. Może zwracano na niego uwagę tylko dlatego, że miał burzliwą przeszłość i umiał o niej opowiadać, a może dlatego, że zdarzało mu się burzyć utrwalony porządek rzeczy, wygłaszając odważne poglądy. Cokolwiek by to było, nie narzekał ani na brak popularności, ani na brak pieniędzy, więc siłą rzeczy nadszedł moment, gdy Franciszek zaczął stronić od ludzi.

– Pascal największą malarską porażkę potrafi przedstawić w takim świetle, że bogaty kupujący jest przekonany, iż kupuje dzieło na miarę Moneta – kontynuowała Lena. – A Moreau jest mistrzem w swoim fachu!

– Monsieur Moreau przede wszystkim powinien podać ci konkretne powody swojej niechęci do twoich obrazów. Są bardzo dobre, więc problem musi tkwić w czymś innym.

Lena niespodziewanie zbladła, błądząc wzrokiem po kątach pracowni.

– Rozmawiałam o tym z Céline – odparła z wahaniem. – Zwierzyłam się jej z mojego kłopotu.

– Z Céline?

– Z markizą de Rigaud. Opowiadałam ci o niej.

– To ta bogata wdowa, której portret swego czasu malowałaś?

– Tak. Ta, która jest właścicielką hotelu Le Petit Chevalier przy Polach Elizejskich.

Franciszek natychmiast przypomniał sobie podekscytowanie Leny, kiedy ponad rok temu oznajmiła mu, że znalazła bardzo zamożną klientkę, która pragnie portretu. Obraz miał być wyrafinowany, niekonwencjonalny i burzący konwenanse. Innymi słowy, markiza Céline de Rigaud, kobieta wówczas czterdziestoletnia, zażyczyła sobie nagiego aktu, by uwiecznić pełnię swojej dojrzałości i podkreślić zamiłowanie do dekadencji. Lena, choć nie bez oporów, życzenie damy spełniła. Obraz okazał się dziełem na miarę współczesnej sztuki – odważny, łamiący zasady i normy społeczne, ale przede wszystkim bardzo udany. Markiza była zachwycona i zapłaciła Lenie niezłą sumkę, która pozwoliła malarce usamodzielnić się i wynająć na Montmartre lokal na atelierwraz z niewielką sutereną do zamieszkania. Niestety nikt więcej nie przyszedł do Leny ze zleceniem na kolejny odważny akt, który mógłby jej przynieść pieniądze. Malowała więc po swojemu to, co zresztą uznawała za słuszne. Ale ze sprzedażą innych dzieł bywało różnie.

– Céline nieraz zachodzi do mnie do atelier i rozmawiamy na różne tematy. Polubiłyśmy się.

– Zawsze byłem ciekaw jej poglądów – przyznał Franciszek z nikłym uśmiechem. – Myślę, że rozmowa z taką kobietą jak madame de Rigaud jest wielce pouczająca.

– Drwisz sobie, wuju?

– Ależ skąd! Szczerze chciałbym twoją markizę poznać.

Lena uśmiechnęła się pod nosem, wiedząc, co wuj miał na myśli. Był człowiekiem otwartym i postępowym, więc nie gorszyły go postępowe kobiety, odważne w działaniu i kruszące skorupę konwenansów. Takie kobiety wzbudzały we Franciszku wręcz zachwyt, a Céline była jedną z nich.

– Jej spojrzenie na świat znacznie odbiega od mojego – przyznała Lena. – Ale Céline świetnie mówi o malarstwie, więc szanuję jej zdanie. Poza tym całkiem dobrze zna Pascala, bo swego czasu byli kochankami. Wciąż utrzymują bliskie stosunki.

– I co ci powiedziała?

Lena wzruszyła ramionami.

– Zasugerowała to samo – odparła, unikając spojrzenia wuja.

– To samo, czyli co?

– Że powinnam zacieśnić z Pascalem stosunki i zostać jego kochanką.

Franciszek aż się zapowietrzył.

– Co takiego?!

– Céline uważa, że Pascal tego właśnie oczekuje i nie powinnam się temu dziwić. Francuzi już tacy są, a on ma opinię bon vivanta i wcale się z tym nie kryje. Wręcz wykorzystuje swoją pozycję do zdobywania kolejnych kobiet. Oczywiście nie miałabym zostać oficjalną kochanką, bo taką już ma. Ja byłabym tylko… od okazji.

Franciszek parsknął ze złością i podniósł się z fotela, gwałtownie chwytając laskę.

– Od okazji?! Chyba nie zamierzasz…

– Oczywiście, że nie, wuju! Gdybym zamierzała, to ten obraz nie stałby tu, na sztalugach, tylko w domu aukcyjnym! – Lena westchnęła. – Może nawet miałby już swojego właściciela.

– Zbereźny dureń! – syknął Franciszek przez zaciśnięte zęby bardziej do siebie niż do siostrzenicy, ale ona i tak to usłyszała. – Nie wolno ci się ugiąć! – pouczył ją, wyraźnie zdenerwowany. – To haniebne, że ten karierowicz z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi ma czelność wymagać od ciebie czegoś takiego!

– On nigdy mi tego nie zaproponował – sprostowała Lena uspokajającym tonem – ale wielokrotnie dał do zrozumienia, że jest zainteresowany. Céline uważa, że dla świętego spokoju i własnej korzyści powinnam się ugiąć. Każda kobieta z artystycznego środowiska wie, że jeśli nie poświęci siebie, to nie ma szans zaistnieć, choć poświęcenie i tak nie daje gwarancji sukcesu. Tak to niestety działa i zdumiewa mnie, wuju, że ciebie to dziwi.

„Nie dziwi” – pomyślał mężczyzna z goryczą, ale nie powiedział tego głośno.

To, że rozmawiali ze sobą tak swobodnie, że Lena nie miała większych oporów ze zwierzeniem mu się z tak – zdawałoby się – osobistych spraw, było wynikiem ich wypracowanej w trudzie i bólu relacji. Dlatego teraz Franciszek martwił się, jak ma odpowiedzieć siostrzenicy z równie otwartą szczerością i wyznać, z czym do niej przyszedł.

– Pascal nie jest karierowiczem – kontynuowała Lena. – To pierwszorzędny marszand i zna się na rzeczy jak mało kto. Ma przy tym doskonały gust, bo jego aukcje cieszą się wielką popularnością.

– Dobrze, już dobrze! – Franciszek przerwał jej, niedbale machając ręką. – Nie chcę już o nim słuchać. Skoro zamyka ci drzwi do swojego domu aukcyjnego, nie jest wart twojego zainteresowania! Mógłbym go odwiedzić, ale szkoda mi strzępić języka na kogoś takiego. A co do obrazu… – Przeniósł spojrzenie na pejzaż. – Ja go od ciebie kupię.

– Ty? Nie chcę litości.

– To nie litość. Mam pieniądze i powinienem je na coś wydać, a ten obraz jest wyjątkowy. Zajmie szczególne miejsce w moim domu.

– Przecież nikt go nie zobaczy, bo nikt cię nie odwiedza.

– Więc urządzę specjalne przyjęcie, żeby pokazać go szerszej publiczności.

– Ale ty nie znosisz przyjęć, wuju!

Franciszek popatrzył na siostrzenicę z czułością w oczach.

– Jeden raz jakoś przeżyję.

Twarz Leny natychmiast przyoblekła się w nagłe wzruszenie. Kobieta splotła dłonie i tkwiła w bezruchu. Wyglądała jak bezradna dziewczynka, przygnieciona ciężarem serdeczności.

– Musisz w siebie uwierzyć – powiedział Franciszek dobitnie, czując, jak coś ściska go w gardle. – Ten obraz jest wyjątkowy, tak jak wszystkie poprzednie. Jest w nim głębia, nasycenie emocjami.

Lena odruchowo spojrzała na swoje dzieło.

– Zawsze powtarzałeś, że powinnam oddawać sztuce to, co czuję. Co jest głęboko we mnie…

– I zrobiłaś to… – przyznał z uznaniem.

Nie dodał jedynie, że martwi go brak spokoju i harmonii w malowidle. Że martwi go ból w nim zawarty. Pejzaż był wyraźnym odbiciem nieszczęścia, z którym lata temu siostrzenica stanęła w progu domu Franciszka. A to oznaczało, że ona wciąż się z tym nie uporała. Być może nigdy się nie upora i całe życie będzie nosić w sobie traumę tamtych dni.

Jeszcze jakiś czas rozmawiali o sztuce, jak mieli w zwyczaju, kiedy udało im się spotkać, aż w końcu Lena zapytała o rzeczywisty powód wizyty wujka w jej atelier.

– Przecież nie pojawiłeś się tu ot tak. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mnie odwiedziłeś. Chyba w tamtym roku, gdy urządzałam pracownię.

Franciszek westchnął.

– Chyba rzeczywiście to było wtedy… Jak ten czas leci… I masz rację, nie przybyłem do ciebie bez powodu. Ale czy możemy pomówić o tym przy skromnym obiedzie? – zasugerował, próbując odwlec rozmowę w czasie. – Przyznam, że coś bym przekąsił. Wyruszyłem do ciebie z samego rana, bez porządnego śniadania…

– Też jestem głodna – przyszła mu na pomoc, by nie czuł się zakłopotany. – Ale przecież nie dasz rady iść do restauracji. – Wskazała na jego protezę. – Przyniosę jakiś obiad i zjemy u mnie. Co ty na to?

– Nie chciałbym cię fatygować. Myślę, że dam radę…

– Ależ nie ma o czym mówić.

ROZDZIAŁ 3

Tak jak zapowiedziała, Lena wyszła do pobliskiej restauracji po posiłek, a Franciszek, czekając w jej niewielkim saloniku w suterenie sąsiadującej z pracownią, zastanawiał się, jak zacząć z siostrzenicą trudną rozmowę. Obawiał się, że cokolwiek by powiedział, Lena i tak się zdenerwuje. I nim wymyślił coś konkretnego, siostrzenica wróciła z wiklinowym koszem piknikowym wyścielonym kraciastą serwetką, do którego zapakowano dwa obiady i dwie butelki wody mineralnej. Pamiętała, że wuj nie pił wina do posiłku. Ani w ogóle do niczego, bo usilnie walczył z chorobą alkoholową.

– Nad czym teraz pracujesz? – zagadnął, kiedy wspólnie zasiedli przy małym stole, a on wciąż odsuwał w czasie wyjawienie głównego powodu swojego przybycia.

Lena wzruszyła ramionami.

– Takie tam, nic konkretnego. Sama jeszcze nie wiem… Zastanawiam się… – Popatrzyła na wujka błyszczącymi zielonymi oczami. – Rozmyślam, czy by gdzieś nie wyjechać, poszukać nowych inspiracji. Miasto już trochę mnie nuży. Potrzebuję zmiany.

– Dokąd chcesz wyjechać?

– Myślałam o podparyskiej wsi. Céline uważa, że świeże powietrze dobrze mi zrobi. Ona praktykuje to od lat. Ma nawet dom na wsi.

– Céline… – Franciszek potarł siwego wąsa i skosztował kawałek wołowiny. – Często się z nią widujesz?

– Owszem, jeśli pozwalają nam nasze sprawy. A raczej jej sprawy. Ja żyję głównie tutaj, w tym mieszkanku, w pracowni, i tak wygląda moja codzienność. Rzadko gdziekolwiek wychodzę, jeśli nie muszę. Jak widzisz, jestem domatorką jak ty i daleko mi do wystawnego życia, jakie prowadzi Céline.

Franciszek zerknął uważnie na siostrzenicę.

– Wiesz, że zawsze możesz do mnie wrócić. Przyjmę cię z otwartymi ramionami, a nawet będę rad, że mam z kim pogawędzić o różnych sprawach. Mój dom bez ciebie jest pusty.

– Wiem, ale muszę być samodzielna. Potrzebuję tego. Jestem dorosłą kobietą, a nie wystraszoną dziewczyną, którą trzeba wspomóc. – Mówiąc to, nie patrzyła na wuja. Wzrok miała utkwiony w talerzu.

– Wspominałaś Céline o twojej… Hmm… Sytuacji?

– Chodzi ci o tamto? O tamto wszystko? – Przez twarz młodej kobiety przeszedł nagły grymas. Nerwowo przełknęła kęs posiłku. – Nie, nic jej nie mówiłam. Nikomu o tym nie mówiłam. Céline wie jedynie o Pawle, ale bez szczegółów. – Lena się zawahała. – Powiedziałam jej o nim, bo ciągle wypytywała, dlaczego nie jestem zainteresowana żadnym mężczyzną. Uważa, że w moim wieku to wręcz nienormalne, a już szczególnie w Paryżu.

Franciszek poczuł bolesne ściskanie w żołądku.

To był ten moment. Teraz powinien wyznać jej bez ogródek, z czym przybył; zamiast tego odruchowo zaczął jeść szybciej, a myśli jak szalone kotłowały się w jego głowie. Jakim był starym głupcem, skoro nie potrafił wydusić z siebie paru słów?

– Powiesz mi w końcu? – zagadnęła Lena, najwyraźniej czytając wujowi w myślach.

Mężczyzna odruchowo wsunął do ust jeszcze jeden kawałek mięsa i otarł wargi chusteczką. Odchrząknął i się wyprostował.

– Kilka dni temu dostałem list – zaczął bezbarwnym tonem. – Bardzo ważny list.

– Od kogo?

– Od Katarzyny Leontiew.

Lena się nie poruszyła. Zdawała się niewzruszona, opanowana, jakby wykuta z kamienia. Ale Franciszek domyślał się, że to była tylko zimna fasada, za którą siostrzenica ukrywała emocje.

– Pani Katarzyna Leontiew pisze do mnie od dawna. Ja do niej też. Wymieniamy się korespondencją dla podtrzymania stosunków.

– Jakich stosunków? – zapytała oschle Lena.

– Rodzinnych to może za dużo powiedziane, ale… Z racji twojego związku z tą rodziną… No cóż, Katarzyna często pytała o ciebie.

– Nie wspominałeś o tym. – Lena była wyraźnie urażona. – Nie rozumiem, czemu robiłeś coś za moimi plecami.

To prawda, że Franciszek nie miał nic wspólnego z Katarzyną Leontiew; za to Lena bardzo dużo, więc rzeczywiście mogła pomyśleć, iż wuj chciał to przed nią ukryć.

– Nie chciałem przysparzać ci niepotrzebnych zmartwień. Przyjechałaś do Paryża, żeby się od nich odciąć, poradzić sobie z tamtą sytuacją, więc nie miałem prawa burzyć twojego spokoju.

Odruchowo odwróciła twarz ku słońcu wnikającemu przez okno do pokoju. Smugi światła pięknie rozświetliły jej gładką twarz. Można by pomyśleć, że Lena była spokojna, ale Franciszek zauważył, że jej oczy zaszkliły się łzami. Szybko je jednak stłumiła.

Nie chciał wspominać, ile łez wylała w jego obecności. Ile razy on, wątpliwy w tych sprawach człowiek, był jej pocieszeniem i oparciem, choć sam tego oparcia potrzebował. Nie znał się na wrażliwości kobiet, niemal nic o nich nie wiedział, a Lena zjawiła się z błaganiem o wsparcie, którego nie potrafił jej odmówić, choć sam błądził po omacku. Bywały chwile, kiedy zdawało mu się, że nie podoła, że nie da rady jej pomóc i uleczyć ran, których miała w sobie tak wiele. Był pewien, że będzie tylko patrzył na pogłębiającą się udrękę dziewczyny. A tymczasem, zupełnie nieoczekiwanie, nastąpił przełom i pewnego dnia Lena podniosła się ze zgryzoty. I on przy tym był, i ze wzruszeniem obserwował, jak stawała się coraz silniejsza. Jak walczyła z demonami i zwyciężała dzień po dniu. Nie chciał znów widzieć na jej twarzy bólu.

– Mam myśleć, że mnie zdradziłeś? – zapytała obcesowo.

– Wiesz, że zawsze stoję po twojej stronie. W żadnym liście nie wyznałem Katarzynie nic z tego, co działo się po twoim przyjeździe do Paryża. Pisałem jej ogólnikowo, że malujesz, że masz się dobrze i wracasz do równowagi…

– Wracam do równowagi – powtórzyła z goryczą, która zdawała się przeczyć tym słowom. – Czy ja kiedykolwiek wróciłam do równowagi?

Franciszek też zaczął mieć wątpliwości.

– Jesteś we Francji od dziewięciu lat. Przez ten czas wiele się zmieniło. Ty się zmieniłaś. Stałaś się silniejsza – podjął. – Za to Katarzyna raz na jakiś czas opisuje mi sytuację w Polsce.

– I co takiego pisze?

– Że marszałek Piłsudski z sanacją po latach stagnacji próbują reformować Polskę, choć wciąż idzie im opornie. Afera goni aferę, a kraj pogrążył się w chaosie. Gospodarka ledwo przędzie, społeczeństwo jest biedne i spolaryzowane.

– I to o tym chciałeś ze mną rozmawiać? Przyjechałeś ze swojej pustelni, żeby mi opowiedzieć o Katarzynie i wątpliwych porządkach w kraju?

Franciszek odetchnął ciężko.

– Nie o tym – przyznał. – W ostatnim liście Katarzyna Leontiew prosi cię o pomoc… Wręcz o nią błaga. Między wierszami nietrudno wyczytać, że jest zrozpaczona, bo obecna władza uwięziła Pawła za sympatyzowanie z komunistami. Jeśli udowodnią mu bezpośrednie działania na rzecz zdrady państwa, grozi mu za to kara wieloletniego więzienia. Wyroku jeszcze nie wydano, ale sąd może go orzec lada chwila.

Lena zbladła. Zacisnęła palce tak mocno na trzymanym widelcu, że pobielały jej kostki.

– Grozi mu więzienie?

– W najgorszym wypadku.

– Przecież on walczył z bolszewikami! Dostał Krzyż Walecznych…

– To prawda, ale w jego przeszłości dopatrzono się związków z Rosjanami.

– Co za odkrycie! – Lena parsknęła oburzona. – Przecież nie jest żadną tajemnicą, że jego ojciec był Rosjaninem! Paweł nosi jego nazwisko. Nazywa się Paweł Aleksandrowicz Leontiew i jest w połowie Rosjaninem, a w połowie Polakiem. – W jej głosie wyraźnie słychać było zdenerwowanie.

– Być może nie chodzi tylko o pochodzenie. Sama wspominałaś kiedyś, że Paweł spędził dzieciństwo i wczesną młodość w Piotrogrodzie.

– Bo tam znajdował się dom rodzinny jego ojca. Ale to wcale nie znaczy, że Paweł ma jakieś związki z komunistami. Posiadłość pułkownika Leontiewa przejęli bolszewicy. I nie dlatego, że Paweł i jego ojciec byli zwolennikami rewolucji Lenina, ale dlatego, że potraktowali ich dom jak łup wojenny… Ojciec Pawła zginął z ich barbarzyńskich rąk tak jak moi… – Głos Leny nagle zadrżał niespokojnie.

Franciszek milczał, przyglądając się zmienionej twarzy siostrzenicy.

– Nie znasz go – odparł po chwili trzeźwym tonem.

– To prawda, nie znam. I nie wiem, kim mógł się stać przez ostatnie lata – przyznała z wahaniem i spuściła wzrok. Nerwowo pogrzebała widelcem w talerzu, apetyt wyraźnie ją opuścił. – Skoro Katarzyna błaga mnie o pomoc… – zaczęła. – To co według niej miałabym zrobić?

Wuj odchrząknął zakłopotany.

– Mogłabyś pojechać do Polski i wstawić się za Pawłem w sądzie.

– Niby jak? Przecież on i ja nie mamy ze sobą wiele wspólnego.

Westchnął wyraźnie strapiony.

– Mogłabyś opowiedzieć oskarżycielom, że Paweł… – urwał i zasępił się jeszcze bardziej, szukając właściwych słów, aby siostrzenica dobrze zrozumiała jego intencje. – Katarzyna zasugerowała, że mogłabyś wspomnieć o tym, iż Paweł wtedy uratował ci życie. Wiem, że to trudne, bo musiałabyś wrócić do tego wszystkiego, co się wydarzyło… I o czym przez ostatnie lata próbowałaś zapomnieć.

Lena z brzękiem odłożyła widelec i nerwowo podniosła się z krzesła. Objęła się ramionami, jakby ta postawa miała ją przed czymś uchronić, i z wyrazem poruszenia na twarzy zaczęła krążyć niespokojnie po pokoju. Finezyjna barwna suknia kołysała się wokół jej nóg.

– On nie jest niczemu winien – powtarzała jakby do siebie, splatając dłonie, choć w jej głosie słychać było nerwowość. – Wtedy, gdy to się stało… Paweł zachował się jak należy.

– Jeśli tak było, mogłabyś mu pomóc. Katarzyna uważa, że jesteś jego ostatnią nadzieją. Skoro zdecydowała się o tym napisać, to znaczy, że rzeczywiście tak jest.

Lena przysiadła na szezlongu i podparła twarz dłońmi. Przymknęła oczy, opuszczając ramiona w wyrazie bezradności.

– Katarzyna uważa, że mam wobec jej syna dług… – odezwała się po chwili.

– Nie powinnaś tak o tym myśleć.

Siostrzenica popatrzyła na wuja roziskrzonym wzrokiem.

– A jak powinnam myśleć?

– Nie musisz czuć się zobowiązana. Owszem, Paweł uratował ci życie. Pomógł ci też w trudnej sytuacji, ale odebrał za to zapłatę z nawiązką.

Lena natychmiast poczerwieniała.

– Życie za życie – powiedziała niemal szeptem. – Jeśli mu pomogę, spłacę dług wobec niego. I może w końcu uwolnię się od tego cienia, który mnie prześladuje.

Franciszek pokręcił głową.

– Powiedziałem ci o tym liście, bo uznałem, że muszę ze względu na Katarzynę Leontiew, która mnie o to prosiła. Ale nie będę cię namawiał, żebyś tam wróciła i próbowała cokolwiek robić, jeśli tego nie chcesz. Po tym wszystkim, przez co przeszłaś, masz prawo odmówić.

Lena patrzyła na wuja uważnym wzrokiem.

– Ale sądzisz, że powinnam mu pomóc?

– Niczego nie sądzę – odparł Franciszek obojętnie, choć w środku żywił przekonanie, że Lena mogłaby chociaż spróbować. Nie miał jednak śmiałości powiedzieć jej tego wprost. – Od tylu lat mieszkasz z dala od Pawła, że śmiem myśleć, iż jego los jest ci obojętny.

– Ale on nie był obojętny na mój los… – wyszeptała i zacisnęła usta w grymasie bólu.

Jej górna warga zawsze układała się nierówno. Była pamiątką po tym, co spotkało Lenę dziesięć lat temu.

ROZDZIAŁ 4

Helena Garlicka i markiza Céline de Rigaud przechadzały się żwirową aleją po urokliwym hotelowym ogrodzie. Wokół szemrały marmurowe fontanny i śpiewały ptaki, a idealnie przycięte gęsto kwitnące żywopłoty prezentowały wysoki kunszt francuskiej architektury ogrodniczej.

Panie, choć zajęte rozmową, co chwilę natykały się na któregoś z hotelowych gości, a ci, widząc przechadzającą się właścicielkę, nie mogli nie zatrzymać się i nie złożyć choć paru słów uznania dla wyjątkowości miejsca, które tworzyła markiza de Rigaud. Lena zaczynała żałować spaceru; nie mogła z przyjaciółką swobodnie porozmawiać, a czuła, że ta rozmowa jest jej wyjątkowo potrzebna.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

PROLOG

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2

ROZDZIAŁ 3

ROZDZIAŁ 4

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Spis treści

Epigraf

Meritum publikacji