Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Kolejna odsłona serii „Kulisy zakazanych związków”.
Akcja toczy się w stojącej u progu wielkich zmian Arabii Saudyjskiej, gdzie autor pracował pięć lat.
Konsul Tomek przenika do sekretnego świata saudyjskich elit. Jest świadkiem tego, jak za wysokimi murami rezydencji i pałaców zabawiają się książęta kraju, w którym funkcjonuje najbardziej restrykcyjny odłam islamu. Frywolne party, orgie, alkohol lejący się strumieniami, Saudyjki z wyższych sfer bez abai, uprawiające przygodny seks. Również Tomek wdaje się w gorący romans z saudyjską księżniczką. Czy nie poniesie konsekwencji?
W tle rozgrywa się dramatyczna i zaskakująca akcja poszukiwania zaginionego na pustyni Rub al-Chali polskiego piechura.
Piękne kobiety, gotowi na wszystko książęta i krwawy przewrót pałacowy, który zmieni rozkład sił.
Porywająca opowieść o Polkach i Polakach, którzy – poza dyplomatycznymi gabinetami –poznają prawdę o świecie blichtru i ornamentu.
Mam nadzieję, że „Zabójcze piaski” okażą się pasjonującą, niezwykłą opowieścią, która przybliży odległy, ale arcyciekawy orientalny świat. Dzięki barwnym postaciom i dynamicznej fabule odkryjecie znane nielicznym codzienne troski i zmagania saudyjskiego społeczeństwa, tak odmiennego religijnie i kulturowo od naszego. Życzę emocjonującej lektury.
Autor
Igor Kaczmarczyk – absolwent arabistyki na UJ oraz stosunków międzynarodowych i współczesnej dyplomacji na UW. Pracował jako tłumacz języka arabskiego w firmach eksportowych w Libii, a następnie w polskich placówkach dyplomatycznych w Trypolisie, Rijadzie i Dżakarcie w funkcji konsula RP oraz radcy politycznego i radcy ekonomicznego. Długoletni zastępca szefów placówek. Mieszkał ponad dwadzieścia pięć lat w krajach muzułmańskich, w tym w Libii i Arabii Saudyjskiej, a następnie w Indonezji. W 2018 roku zakończył dyplomatyczną karierę i wrócił do Polski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Copyright © Igor Kaczmarczyk, 2025
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcia na okładce
archiwum M. Banachowicz
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Renata Bubrowiecka
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8391-808-2
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Postaci i wydarzenia przedstawione w powieści są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest przypadkowe. Wydarzenia historyczne zostały sfabularyzowane.
Kochanej Mamie Larysie
za miłość i żarliwą modlitwę
Kto idzie na pustynię,
ten nie szuka tam chleba,
lecz niesie w sobie głód
za czymś większym.
Julius Angerhausen1
1 Julius Angerhausen (1911–1990) – niemiecki duchowny katolicki.
Czwarta odsłona serii Kulisy zakazanych związków nosi tytuł Zabójcze piaski. Jej akcja toczy się w Arabii Saudyjskiej, w której pracowałem przez długich pięć lat w polskiej placówce dyplomatycznej.
Tym razem konsul Tomek przenika do sekretnego świata saudyjskich elit i jest świadkiem tego, jak za murami rezydencji i pałaców zabawiają się książęta w kraju, w którym funkcjonuje najbardziej restrykcyjny odłam islamu, a za drobne wykroczenie przeciw obyczajowości sądy religijne mogą skazać zwykłego obywatela na długoletnie więzienie. Frywolne party czy wręcz orgie, przygodny seks i alkohol lejący się strumieniami to w wyższych sferach norma. W takich okolicznościach Tomek wplącze się w gorący romans z saudyjską księżniczką, który może mieć groźne konsekwencje.
Fabuła powieści toczy się wartko, choć mknie po bardzo wyboistym gruncie. Do polskiej placówki dyplomatycznej w Rijadzie przyjeżdża podstarzały ambasador ze świeżo poślubioną żoną w wieku jego córki. Czy jego miłość ma szansę przetrwać i czy jest odwzajemniana? Jak rozpieszczona ambasadorowa poradzi sobie w kraju pełnym zakazów? Czy będzie miała gdzie się wyszumieć i zabawić? Jak zakończy się akcja poszukiwawcza zaginionego na pustyni Rub al-Chali piechura, blisko związanego z wpływowymi polskimi politykami? Czy w razie niepowodzenia konsul i ambasador zostaną w trybie natychmiastowym karnie zesłani do Polski? Czy Saudyjczycy będą stali z założonymi rękami, czy zaangażują się w odnalezienie ryzykanta? I kto za to wszystko zapłaci? Na te pytania i wiele innych znajdziecie odpowiedź na kartach tej powieści.
Zabójcze piaski przybliżają także okoliczności dojścia do władzy młodego księcia koronnego, który staje się nadzieją na zreformowanie zaściankowego Królestwa Saudów. Czy stosowane przez niego metody są etyczne? Przewrót pałacowy i postaci historyczne zostały zbeletryzowane na potrzeby fabuły, a spora część bohaterów to kreacje literackie.
Skoro powieść została zainspirowana moimi osobistymi przeżyciami, co w niej jest prawdziwe, a co wytworem mojej wyobraźni? Dramaturgia zdarzeń i uczucia bohaterów, tworzące klimat, są jak najbardziej prawdziwe. Ze względu na pełnioną funkcję znałem zarówno saudyjskich urzędników, wysoko postawione osoby w rządzie, jak i kilku arystokratów, z którymi pozostawałem w zażyłości. To oni w najściślejszej tajemnicy opowiadali mi o swoich obawach i politycznych zawirowaniach. Zwierzali mi się ze swych rozterek i skarżyli na ciężką religijno-obyczajową sytuację.
Jeśli chodzi o wątek akcji poszukiwawczej, to chociaż żaden Polak jeszcze nie ośmielił się pokonać na piechotę pustyni Rub al-Chali, przedstawiona w tej powieści operacja jest parafrazą podobnej, do której doszło na Morzu Czerwonym, a której jako konsul stałem się mimowolnym bohaterem. Fala hejtu dotknęła mnie osobiście. Występującemu tutaj ambasadorowi nadałem sporo cech mojego przyjaciela, któremu wiele zawdzięczam i z którym aż do jego śmierci pozostawałem w bliskich relacjach.
Nie będę ukrywać, że przedstawiona tutaj historia ma dla mnie wymiar bardzo osobisty, być może dlatego opisanie jej szło mi z wielkim trudem. Mam nadzieję, że w ostatecznym rozrachunku Zabójcze piaski okażą się pasjonującą opowieścią, która ukazuje odległy i arcyciekawy orientalny świat.
Wletni piątkowy poranek delikatny wiatr od Morza Śródziemnego niósł ze sobą zapach glonów wraz z lekką nutą orientalnych przypraw, których cierpki aromat unosił się nad pobliskim sukiem2. Gardłowe nawoływania sprzedawców zachwalających swoje towary tłumił wysoki mur otaczający rezydencję ambasadora. W ogrodzie zacienionym przez rozłożyste palmy, na marmurowym tarasie przylegającym do basenu, za bogato zastawionym stołem siedział starszy, przystojny mężczyzna. Choć jego skroń pokrywała siwizna, tryskał energią. Z uwielbieniem wpatrywał się w długonogą blond piękność, która mogłaby być jego córką.
– Co chcesz robić po śniadaniu, Weroniko? – spytał, podając jej filiżankę kawy i nakładając na talerz aromatyczne jajka na bekonie.
– Poleżeć nad basenem. Przecież wiesz, Leonku, że muszę się opalić przed wyjazdem do Werony.
– No tak, musisz się pięknie prezentować w wystrzałowej sukni ślubnej. Weronka w welonie w Weronie… – rozmarzył się, nalewając świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy. – Tylko nie przesadzaj z przyśpieszaczem. Pamiętaj o dziurze ozonowej – zaniepokoił się po ojcowsku.
– Nie dramatyzuj, Leonku! Nigdy nie miałam z tym żadnych problemów – obruszyła się dwudziestolatka.
Leon Kęska całkowicie stracił dla niej głowę i był gotów zrobić wszystko, żeby ją zadowolić.
– A pan ambasador czym się zajmie, gdy ja będę leniuchować? – spytała lubieżnie.
– Nadrobię trochę nudnej pisaniny.
– Czy to wypada pracować w święty muzułmański piątek? – Kobieta udawała dezaprobatę.
– Kochanie, nawet nie zauważysz, jak czas minie. Zawołam cię na obiad, a potem wspólna sjesta – powiedział, namiętnie patrząc w jej zielone oczy.
– Czyżby mój tygrysek znów chciał się bzykać? – Westchnęła ciężko. – Jesteś nienasycony. Nie sądziłam, że taki sta… – ugryzła się w język – dojrzały mężczyzna może mieć tyle sił witalnych.
– Wiek nie ma tu nic do rzeczy. Rozpalasz we mnie żądze do tego stopnia, że krew mi w żyłach kipi nawet bez używek.
Na dowód tego złapał za poły prześwitującego peniuaru, pod którym rysowały się powabne kształty Weroniki, i gwałtownie go zerwał. Następnie ubraną jedynie w skąpe bikini przyciągnął do siebie, wziął na kolana, a ich usta zwarły się w żarliwym pocałunku.
Z głębi domu dały się słyszeć czyjeś szybkie kroki i stukot obcasów na marmurowej posadzce. Czy to za sprawą wiatru szeleszczącego w liściach bujnej bugenwilli, oplatającej wejście na taras, czy donośnego głosu muezzina nawołującego na południową modlitwę, a może z powodu ogarniającej ich namiętności do pary nic nie docierało. Dopiero ostry głos przywrócił ich do rzeczywistości:
– Tato! Co tu się odpierdala?! – wrzasnęła córka Leona w wieku Weroniki. – Przecież to jest moja kumpela!
– Anusiu!
Zaskoczony ambasador oderwał się od ust narzeczonej, ale nadal trzymał ją w objęciach.
– Miałaś wrócić z Marrakeszu dopiero za dwa dni!
– Kierowca, którego mi dałeś, musiał jak najszybciej dotrzeć do Rabatu. Jakiś jego krewny miał poważny wypadek – wyjaśniła, taksując parę od stóp do głów. – Chciałam wam zrobić niespodziankę!
– To ci się udało, mała!
Weronika uśmiechnęła się wyzywająco, opierając głowę na piersi Leona.
– Dobrze, że dłużej nie musimy się przed tobą maskować. W końcu i tak wkrótce by się wydało.
– Co by się wydało? – zapytała Anna niepewnie. – To, że zabawiasz się ze starszym o dwadzieścia pięć lat facetem, który na dokładkę jest moim ojcem?! Trudno, jakoś to przeżyję. Ale rzygać mi się chce, jak na was patrzę. Zresztą zawsze dawałaś dupy na prawo i lewo. Zdążyłam przywyknąć.
– No to fajnie – drwiąco roześmiała się Weronika. – Czyli nie ma co strzępić sobie języka po próżnicy.
– O nie, moja droga przyjaciółeczko! – wybuchła gniewem Anna. – Jakaż ja byłam głupia, prosząc ojca, żeby umożliwił ci staż w ambasadzie. Na szczęście za tydzień wracasz do Polski i mam nadzieję, że słuch o tobie zaginie. Lada dzień skończy się twoja marokańska przygoda i ten odrażający flirt.
– Ty zupełnie tego nie rozumiesz? Nic do tej twojej zakutej łepetyny nie dociera? – zapytała rozbawiona Weronika. – My się kochamy i właśnie przyjęłam oświadczyny twojego papy. – Delektowała się każdym wypowiadanym słowem, które jak ostry nóż godziły w serce jej koleżankę. – Wkrótce jedziemy do Włoch, żeby pobrać się w Weronie.
Zeszła z kolan kochanka i wyzywająco podsunęła pod nos Annie prawą dłoń, gdzie na serdecznym palcu tkwił złoty pierścionek ze sporym diamentem. Na ten widok żołądek dziewczyny zawiązał się na supeł, a w gardle stanęła gula. Przez chwilę nie potrafiła wydobyć z siebie głosu.
– Jak mogłeś?! – zwróciła się z żalem do ojca. – Przecież to biżuteria mamy! Jeszcze nie ostygła w grobie, a ty już tę zdzirę obdarowujesz rodzinnymi klejnotami?
– Licz się ze słowami, młoda damo! – zgromił córkę ambasador. – Też mam prawo do szczęścia, a Weronika mi je daje. Zwłaszcza że łączą nas zainteresowania, a jak skończy stosunki międzynarodowe, będzie doskonałą partnerką i wsparciem dla szefa misji, który tłucze się po szerokim świecie.
– Żebyś się czasem nie przeliczył – załkała Anna. – Ta baba dla kariery z diabłem poszłaby do łóżka.
– Jak możesz tak mówić o swojej koleżance? – skarcił ją z wyrzutem.
– Była moją koleżanką, dopóki się z tobą nie skurwiła – wyrzuciła z siebie. – Gdybym wiedziała, że cię omota, w życiu bym nie zaprosiła jej do Maroka. Ty wredna suko! – dziewczyna bluzgała na Weronikę.
– Nie prowokuj mnie! – krzyknął mężczyzna. – Jeszcze jedno wyzwisko pod adresem mojej przyszłej żony, a zakręcę ci kureczek z finansami!
– W dupie mam twoje pieniądze! Właśnie dostałam stypendium i niedługo wylatuję do Waszyngtonu – odpowiedziała Anna nie bez satysfakcji.
– Szerokiej drogi! – burknął przez zęby, patrząc z nienawiścią na pierworodną.
– Żebyś tylko potem nie płakał! Twoja lalunia, jak już nie będziesz jej potrzebny, kopnie cię w dupę bez najmniejszych skrupułów. Zapamiętaj moje słowa!
Odwróciła się na pięcie i pobiegła do swojego pokoju, tłumiąc łzy.
Tak się cieszyła, że rozpoczyna nowy rozdział w życiu, nie mogła się doczekać wspaniałych chwil za oceanem, a teraz w sercu miała pustkę. Wściekłość i żal wypalały ją od środka. Kiedy się uspokoiła, pożałowała, że nie utrzymała nerwów na wodzy, lecz tego, co się powiedziało, nie da się cofnąć. Nie mogła darować ojcu nie tylko tego, że poderwał jej koleżankę, ale i tego, że był tak mało wybredny. Że w sumie byle kim zastąpił jej ukochaną mamę, którą pochowali pół roku wcześniej.
2 Suk – targ, bazar.
W styczniu 2017 roku Donald Trump objął urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Epoka Baracka Obamy odchodziła w zapomnienie, a Arabia Saudyjska stała u progu wielkich zmian. To samo dotyczyło mojej kariery. Po roku kierowania przeze mnie polską ambasadą w Rijadzie przyszło potwierdzenie terminu przyjazdu nowego szefa. Wykończyła mnie ta harówka na zastępstwie, dlatego cieszyłem się, że w końcu pozbędę się kłopotliwego dodatkowego obowiązku, za który jedyną zapłatą były niezdrowa zawiść kolegów i ciągłe reprymendy od kierownictwa MSZ. Poprzednik Leona Kęski pocieszał mnie, że to wyrozumiały i spokojny człowiek.
– Jest wdowcem i poza pracą nic go nie interesuje – zapewniał Marek. – Musicie tylko poważnie podchodzić do swoich obowiązków, bo on nie toleruje obiboków i cwaniaków. Poza tym dba o personel i zawsze można liczyć na jego pomoc.
– Oby tylko nas nie zajechał nikomu niepotrzebną robotą – niepokoiłem się, spodziewając się gościa topiącego swój smutek po stracie żony w nawale obowiązków i oczekującego do tego asysty innych dyplomatów.
– Nic z tych rzeczy. To serdeczny gość – gwarantował dawny szef. – A co najważniejsze, nie będzie się naprzykrzał ze swoimi prywatnymi sprawami.
– Mam nadzieję – wyraziłem umiarkowany optymizm.
Liczyłem, że nawet jeśli dojdzie do jakiegoś spięcia, co jest nieuniknione w pracy w tak ekstremalnych warunkach, jakie panowały w Arabii Saudyjskiej, to przynajmniej nie będzie to konflikt na noże z powodu relacji damsko-męskich, co ostatnio było moim udziałem. Pocieszałem się, że skoro najgorsze przetrwałem, a teraz będzie z górki, to spokojnie dotrwam do końca kadencji. Zwłaszcza że były pryncypał ponoć przedstawił mnie następcy w korzystnym świetle – podkreślił moje zaangażowanie i znajomość realiów bliskowschodnich oraz przede wszystkim języka arabskiego. Chociaż nasze drogi rozeszły się ostatecznie i nie rozstaliśmy się w zgodzie, nie pałał żądzą zemsty. Wystarczyła mu satysfakcja, że był teraz ambasadorem w kraju europejskim, a ja siedziałem kamieniem w zapomnianym przez wszystkich wahabickim3 wądołku. Choć ja uwielbiałem te klimaty, a chwile spędzone z przyjaciółmi na pustyni, kiedy pełną piersią wdychałem woń rozgrzanego piasku, były dla mnie bezcenne.
Wierzyłem, że współpraca z nowym szefem ułoży się pomyślnie. Co prawda tymczasem zmienił stan cywilny i dział kadr potwierdził jego przylot wraz z nową małżonką i dwudziestoletnią córką, ale to także poczytywałem za dobry znak. Skoro życie faceta zaczyna się po pięćdziesiątce, więc niech gościu będzie szczęśliwy. Dzięki temu nie każda jego myśl będzie się kręcić wokół pracy.
Liczyłem już godziny do jego przylotu.
***
Sygnalizator na ulicy Olaja w Rijadzie nie zdążył jeszcze zmienić światła z żółtego na zielone, gdy wokół rozległ się ryk klaksonów zniecierpliwionych kierowców, poganiających maruderów. Na trzypasmowej jezdni samochody stłoczyły się w czterech, a gdzieniegdzie nawet pięciu liniach i posuwały w żółwim tempie zderzak w zderzak. Nieważne, czy było to luksusowe maserati, czy zdezelowana, wypuszczająca kłęby czarnych spalin furgonetka mitsubishi. Nie było zmiłuj, nikt nie mógł przyśpieszyć i wszyscy musieli się podporządkować uciążliwościom porannego korka. Ja też poddałem się leniwie płynącej rzece pojazdów i grzecznie czekałem, aż będę mógł skręcić w wąską uliczkę dojazdową do ambasady.
Nagle usłyszałem nieprzyjemny zgrzyt blachy. Dwa samochody jadące tuż przede mną zderzyły się bokami i gwałtownie zatrzymały. Nie wiem, czy przez niewyspanie, czy brak koncentracji, ale za późno nacisnąłem hamulec i wylądowałem na zderzaku jednego z nich. Wyłączyłem silnik i ciężko westchnąłem. Tego mi tylko dzisiaj było trzeba.
Hinduscy kierowcy z zawadiacko zsuniętymi na tył głowy takijami4 wyskoczyli z kabin i zwarli się, w niezdarnej walce szarpiąc się za wyświechtane galabije5 i obrzucając stekiem wyzwisk. Kiedy do nich podszedłem, nieco ostygli, rzucili okiem na tablice rejestracyjne z numerem dyplomatycznym i wbili we mnie przerażone spojrzenia. Wyglądali, jakby mieli się za chwilę popłakać. Nie dość, że spowodowali karambol, to jeszcze uczestnikiem wypadku był biały dyplomata. Ugięły się pod nimi kolana, bo spodziewali się, że po czymś takim stracą pracę i ciupasem zostaną odesłani do ojczyzny. Otoczył nas tłum gapiów w czerwono-białych szemaghach6 na głowach i białych tobach7. Co odważniejsi Saudyjczycy darli się teraz na awanturników, a chodziło im jedynie o pokazanie swojej wyższości i upokorzenie Azjatów, którymi gardzili. Spojrzałem na mój zderzak i odetchnąłem z ulgą, bo raptem powstała na nim mała rysa. Nie miałem czasu na wzywanie policji i spisywanie raportu na komisariacie, bo takie czynności często się przedłużały i mogły potrwać cały dzień. Zrezygnowany machnąłem ręką i wsiadłem do auta.
Nieudolni szoferzy odprężyli się i ukłonili mi się kilka razy w pas, szczerząc przy tym niepełne pożółkłe uzębienie. Tłum zaczął rzednąć, bo skończył się typowy orientalny teatr. Kierowcy wsiedli do swoich samochodów i ruszyli z kopyta, niepomni, co przed chwilą się zdarzyło, bo nic nie mogło ich nauczyć ostrożniejszej jazdy. Korzystając z okazji, że utworzyła się luka, szybko skręciłem w moją przecznicę. Minąłem kilka wąskich zaułków, w których tętniło poranne życie. Pomoce domowe polewały wodą ze szlaucha chodniki przed willami pracodawców, a kierowcy pucowali limuzyny stojące na podjazdach. Wezwany przez sąsiada samochód asenizacyjny udrażniał kanalizację w jego budynku. Dwóch mężczyzn w odblaskowych żółtych kamizelkach roboczych o wyraźnie azjatyckiej urodzie uwijało się wokół karbowanej rury łączącej cysternę ze studzienką ściekową. Fetor fekaliów mieszał się z aromatem potraw dochodzącym z kuchennych okien okolicznych kamienic. To był urok tej willowej dzielnicy: ciągłe problemy z bieżącą wodą lub ściekami. Prócz tego był to spokojny i bezpieczny rejon. Nie mieliśmy problemów z mieszkańcami i nigdy nie staliśmy się celem żadnego aktu wandalizmu, jak to się działo w innych placówkach.
Elewacja naszej – otoczonej wysokim murem – ambasady, podobnie jak sąsiednich zabudowań, była wyłożona piaskowcem. Gmach zdobiły klasyczne arabskie okna łukowe z masywnymi drewnianymi okiennicami, chroniącymi przed palącym słońcem, a płaski dach, odgrodzony od wścibskich oczu sąsiadów ażurową ścianką, doskonale nadawał się do organizowania zakrapianych imprez z grillem. Nie można więc było narzekać.
Zaparkowałem przed budynkiem w pobliżu szambowozu i pobiegłem w stronę żeliwnej bramy. Na dzisiaj z poranną wizytą zapowiedział się Noah, zaprzyjaźniony konsul z amerykańskiej ambasady. Poznałem go w klubie Rijad Rover, do którego należeli miłośnicy pustynnych eskapad samochodami terenowymi. Po jakimś czasie dopiero dowiedziałem się, czym się zajmuje, więc połączyło nas coś jeszcze: postanowiliśmy się dzielić naszym doświadczeniem konsularnym. W pędzie spojrzałem na zegarek, żeby się upewnić, czy nie jestem zbytnio spóźniony, gdyż punktualność to jedna z najważniejszych zasad dyplomatycznej etykiety, choć w krajach arabskich często trudna do spełnienia. W pośpiechu nie zauważyłem roweru z tandetnymi plastikowymi ozdobami na kierownicy, którym jechał pakistański służący. Mężczyzna w ostatniej chwili odbił kierownicą, żeby mnie nie potrącić, i z całym impetem wjechał w kubły na śmieci. Pojemniki przewróciły się z hukiem, a ja usłyszałem nie tylko odgłos metalu uderzającego o asfalt, ale i brzęk tłuczonego szkła. Czując się winnym upadku rowerzysty, szybko do niego przyskoczyłem i pomogłem zebrać się z ziemi. Mężczyzna strzepał ze swoich sirwali8 resztki odpadków, które wysypały się ze śmietnika, i postawił rower. Widząc, że nic mu się nie stało, zrobiłem przepraszający gest i pobiegłem do bramy, żegnany potokiem mowy przypominającej bulgot wody w rurach. Domyśliłem się, że słowa skierowane pod moim adresem nie wyrażały ciepłych uczuć.
Wpadłem na podwórko jak bomba i błyskawicznie pokonałem marmurowe schody prowadzące na piętro, gdzie znajdowała się reprezentacyjna część ambasady. Korpulentna sekretarka Matylda, z wylewającym się biustem, grubo po pięćdziesiątce, już na mnie czekała. Zawsze była zadbana – nienaganna fryzura i makijaż stanowiły nieodłączny element jej wizerunku, nie mówiąc o wypielęgnowanych paznokciach powleczonych żywoczerwonym lakierem. Ubierała się w kostiumy, dyskretnie maskujące jej szerokie biodra i obfitą pupę. Plotka głosiła, że ktoś wysoko postawiony w MSZ załatwił jej w nagrodę za wypracowane w tym urzędzie lata placówkę w Rijadzie, żeby spokojnie doczekała tu emerytury. Nie wiadomo, czym sobie na to zasłużyła, lecz jej szorstki stosunek do przełożonych świadczył o tym, że z pewnością ma silne wsparcie w wierchuszce ministerstwa i lepiej z nią nie zadzierać. Nie wiem, dlaczego mnie traktowała z taryfą ulgową, a czasami miałem wrażenie, że mi matkuje. Nie przejmowałem się więc rozpuszczanymi o niej plotkami, a gdy była w dobrym humorze, nawet pozwalałem sobie na frywolność graniczącą z nieszkodliwym flirtowaniem w granicach przyzwoitości.
– Tomku, twój gość czeka na ciebie dobre pół godziny – zgromiła mnie na przywitanie, piorunując spojrzeniem znad okularów o grubych szylkretowych oprawach.
– Cholera, akurat dzisiaj musiał się tak pospieszyć. Zrobiłaś mu kawę, żeby go czymś zająć? – zapytałem z nadzieją.
– Nie jestem twoją kucharką ani służącą! – docięła mi, strosząc starannie wystylizowane brwi. – Nie pogrywałbyś tak ze mną, gdybyś wiedział, czyją byłam asystentką w gabinecie politycznym ministra.
– Ależ Mati! – jęknąłem ugodowo, robiąc maślane oczy. – Nic złego nie miałem na myśli, tylko…
– Pewnie, że zaniosłam mu kawę i polskie krówki – fuknęła.
– Czujesz, jak tu zalatuje gównem? – rzuciłem z innej beczki. – Znowu kanaliza sąsiadowi się zatkała.
– Kto ma pszczoły, ten ma miód, a kto pracuje w ambasadzie, to ma smród! – stwierdziła filozoficznie. – No biegnij, panie konsul, bo twój Amerykaniec się wścieknie.
Wszedłem do gabinetu, gdzie z reguły przyjmowaliśmy gości specjalnych. Nie martwiłem się zbytnio, że Noah sobie pójdzie, bo zapowiadał, że ma do mnie jakąś ogromną prośbę. Teraz, zobaczywszy mnie, odstawił filiżankę z kawą, podniósł się z sofy i podszedł sprężystym krokiem. Mierzył blisko dwa metry i nawet w swojej ogromnej ośmiocylindrowej toyocie, która była największym modelem terenowca przeznaczonym na rynek amerykański, niemal dotykał głową sufitu. Spotkanie z tym sympatycznym Afroamerykaninem zawsze wprawiało mnie w dobry humor. Uwielbiałem jego pragmatyczne podejście do naszych zadań i rubaszne żarty. Noah mocno uścisnął mi dłoń i obdarzył swoim zniewalającym uśmiechem à la Denzel Washington, ukazując przy tym garnitur nieskazitelnie białych równiutkich zębów.
– Cześć, Tommy – przywitał mnie angielską wersją imienia, gdyż tak zwracali się do mnie wszyscy amatorzy pustynnych rajdów oraz dyplomaci. – Cieszę się, że jesteś. Mamy sporo do omówienia – powiedział ciepło, nie narzekając, że musiał na mnie czekać.
– Opowiadaj, jakie u was panują nastroje po zmianie w Białym Domu? – zagadnąłem, gdy tylko usiedliśmy.
Amerykanin rozpiął klubową marynarkę i założył nogę na nogę. Niepewnie podrapał się po drobnych kępkach silnie skręconych włosów, spod których wyzierała ciemna skóra.
– Na razie nikt nic nie wie – wyjaśnił, ale chłopięcy uśmiech zniknął mu z twarzy. – Na pewno tutaj czeka nas zmiana ambasadora, a co do reszty… Nowy użytkownik Gabinetu Owalnego to wielka niewiadoma. Znany jest z nieprzewidywalności. Musimy być przygotowani na wielkie trzęsienie ziemi.
– Co masz na myśli? – spytałem zaintrygowany.
– Przede wszystkim kwestie bezpieczeństwa. To niedopuszczalne, żeby nasi obywatele nadal ginęli z rąk terrorystów jak w zamachu na amerykański konsulat w Dżeddzie w ubiegłym roku.
– Oprócz Al-Kaidy i wojny w Jemenie doszły jeszcze spontaniczne akcje terrorystyczne niedobitków z pseudo-Państwa Islamskiego – podsumowałem ze smutkiem. – Tak przy okazji, dzięki, że zawsze informujesz mnie o potencjalnym zagrożeniu.
– Czego się nie robi dla przyjaciół – stwierdził z uśmiechem i jowialnie klepnął mnie w ramię. – Zmieniając temat… Mam prywatną prośbę do ciebie.
– Wal śmiało. – Byłem ciekaw powodu jego wizyty.
– Pamiętasz, jak kiedyś opowiadałem ci o Polce, w której się zakochałem?
– Gdy byłeś na placówce w Warszawie? – upewniłem się, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza.
– Dokładnie! Przekonałem Jowitę, żeby przyleciała do mnie w odwiedziny do Rijadu.
– To super! Gdzie tkwi haczyk?
– Saudyjczycy wydadzą jej wizę, tylko jeśli dołączę pisemne poparcie z polskiej ambasady w Rijadzie. Taką mają procedurę. Mógłbyś wystawić jej zaproszenie? Wiesz, że to czysta formalność, bo przecież wszystkie zobowiązania biorę na siebie. Kupię jej bilet i pokryję koszty pobytu.
– Pewnie – zgodziłem się bez wahania. Wielokrotnie zapraszaliśmy różne osoby – artystów, podróżników, studentów. Czemu by nie Jowitę, którą i tak będzie się opiekować Noah? – Tak między nami… Zdążyłeś w ostatniej chwili. Jutro przekazuję placówkę nowemu ambasadorowi i nie mógłbym bez jego parafy wysłać takiego pisma.
– Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy – dziękował, gdy się żegnaliśmy, i z radości niesamowicie mocno ścisnął mi dłoń swoją wielką grabą. – Jestem twoim dłużnikiem. Zawsze możesz na mnie liczyć.
Zgodnie z etykietą odprowadziłem Noah do bramy i wróciłem do swoich obowiązków. Po drodze wstąpiłem do przylegającego do gmachu ambasady parterowego budynku, gdzie mieścił się konsulat, i wziąłem do rozpatrzenia wnioski wizowe z dzisiejszego dnia. Mustafa, Pakistańczyk, który przyjmował petentów jako mój asystent, wręczył mi cały plik aplikacji i bez słowa poszedł do pobliskiego meczetu. Patrzyłem, jak jego wysoka, szczupła sylwetka w brunatnym salwar kamiz9znika za zakrętem. Pędził tak, że omal nie pogubił klapek, bo zbliżało się południe i ochrypły głos muezzina wzywał na południową modlitwę.
Przenikliwie głośna monorecytacja wersetów Koranu wdzierała się w każdy zakamarek ulicy z taką intensywnością, że mogłaby obudzić umarłego. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak to możliwe, by pięć razy dziennie życie w całej Arabii Saudyjskiej zamierało nieraz nawet na godzinę, zwłaszcza że właściwa modlitwa zajmowała zaledwie dziesięć minut. Reszta czasu była wykorzystywana przez wyznawców Allaha na kawę, papierosa, a czasami nawet drzemkę. Pracodawcy zmuszeni byli to tolerować. W kraju, w którym wahabizm był religią państwową, nikt nie mógł jawnie przeciwstawić się jednemu z filarów tej wiary. Dla mnie przerwy na modlitwę stanowiły moment wytchnienia. Konsulat stawał się oazą spokoju, telefony milkły, personel miejscowy ulatniał się niepostrzeżenie, a ja w ciszy mogłem zająć się pilnymi kwestiami. Podobnie było i tym razem. Szybko uporałem się z decyzjami wizowymi, ponownie przejrzałem komplet dokumentów przekazania placówki nowemu ambasadorowi i przystąpiłem do odfajkowywania zadań bieżących. Pracowałem jak automat i nie zauważyłem, kiedy w drzwiach stanęła Matylda z wypełnionym po brzegi kawałkami ananasa pojemnikiem lunchowym w dłoni.
– Radca Bogdan prosił, żebyś do niego zajrzał – poinformowała mnie, równocześnie wsadzając do ust widelec ze sporą kostką owocu, aż sok spłynął jej po brodzie.
Ostatnio nasza sekretarka postanowiła zrzucić trochę kilogramów i żywiła się głównie cytrusami. Nie przynosiło to oczekiwanych rezultatów, gdyż spożywała takie ilości cukrów prostych, chcąc zabić wilczy apetyt, że pochłaniała dwa razy więcej kalorii niż normalnie, a wciąż chodziła głodna i wściekła jak osa.
– Niepotrzebnie się fatygowałaś, moja droga. Przecież mogłaś zadzwonić.
– Dopadł mnie w kuchni w czasie przerwy obiadowej, a tam nie ma przecież telefonu – powiedziała z pełnymi ustami.
– Nie mógł zaczekać, aż skończysz lunch? – spytałem, a zapach aromatycznego soku wywołał u mnie ssanie w żołądku. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie zdążyłem zjeść śniadania.
– Przecież go znasz, to nasz pan komendant: „Wykonać i odmaszerować!”.
– No, tak – uśmiechnąłem się pod nosem. – Zaraz go odwiedzę, chociaż to on powinien się do mnie pofatygować. W końcu dopóki nie przyjedzie ambasador, wciąż jestem jego szefem.
Radca Bogdan Słomka nawet nie drgnął za biurkiem na mój widok. Z napięciem wpatrywał się w monitor z taką skupioną miną jak Osama bin Laden studiujący rozkład lotów w Nowym Jorku. Poprzeczne zmarszczki na wysokim czole i uniesione gęste brwi świadczyły o tym, że jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Sfatygowana marynarka wisiała na pobliskim wieszaku, a podwinięte rękawy niebieskiej koszuli odsłaniały gęsto owłosione masywne przedramiona. Wskazującym palcem naciskał klawisz myszy z intensywnością karabinu maszynowego. Niemo skinął, żebym usiadł, i odwrócił ekran w swoją stronę pod takim kątem, żebym nie mógł zobaczyć, nad czym tak intensywnie pracuje. Zrobił to zbyt wolno, gdyż mignęły mi przed oczami charakterystyczne zielone tło i układ kart pasjansa.
– Mógłbyś mnie oświecić, czemu spotykasz się z amerykańskim oficerem operacyjnym bez mojej wiedzy? – napadł na mnie ostrym tonem i zmierzył surowym wzrokiem.
– Nie rozumiem, o czym mówisz… – zdziwiłem się. – Jeśli chodzi ci o Noah, to złożył mi zwyczajną roboczą wizytę, żeby omówić kwestie konsularne. To chyba normalne, że wymieniamy się doświadczeniem. Przecież jesteśmy sojusznikami.
– Zabraniam ci się z nim kontaktować! – Podniósł głos i uderzył pięścią w stół, aż przewrócił się koszyk z materiałami biurowymi i kolorowe długopisy rozsypały się po podłodze. – Ja jestem od spraw bezpieczeństwa, a on jest moim kontaktem. Nie będziesz mi tu, kolego, właził z butami na moje podwórko.
– Gdybyś zapomniał: jestem konsulem i współpraca z innymi konsulami należy do moich obowiązków. – Stanąłem okoniem, bo dość miałem panoszenia się tego bubka. – Nie obchodzi mnie, dla jakiej agencji pracujesz. Tak się składa, że też odpowiadam za bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo Polaków w Arabii Saudyjskiej.
– To się jeszcze okaże! – krzyknął. – Porozmawiam jutro z nowym ambasadorem. Na pewno pokaże ci twoje miejsce!
– Słuchaj, Bogdan, przecież gramy w tej samej drużynie – postanowiłem trochę go udobruchać, gdyż miałem dość własnych problemów, żeby jeszcze szukać zwady z wyjątkowym pieniaczem i ważniakiem, który wprost się uginał pod ciężarem własnego ego. – Przecież możesz kontaktować się z Noah tak często, jak ci się podoba. Osobiście omawiam z nim zupełnie inne problemy.
– Masz mi zdawać raport z każdego waszego spotkania! – dalej gardłował.
– Oczywiście – obiecałem, starając się, by brzmiało to przekonująco, bo wcale nie miałem zamiaru podporządkować się temu mąciwodzie. – Odnośnie do ambasadora… Wiesz, że przylatuje dzisiaj z żoną i córką. Pamiętaj, żeby punktualnie przyjechać na królewski terminal.
– Po pierwsze, w tym czasie będę na bardzo ważnym spotkaniu służbowym – oznajmił, cedząc każde słowo i z namaszczeniem gładząc się po krótko przystrzyżonych na wojskowy dryl blond włosach. – Po drugie, to nie jest mój szef, tylko twój, więc moja obecność na lotnisku jest zbędna. A poza tym w ostatniej chwili zmieniły się jego plany i przylatuje tylko z żoną.
– Kadry podały, że przylatują trzy osoby… – Starałem się trzymać nerwy na wodzy. Facet notorycznie wyprowadzał mnie z równowagi, a wymiana zdań z nim zawsze była na ostrzu noża. – A jeśli mówimy o hierarchii… to wszyscy podlegamy ambasadorowi, gdyż to on kieruje placówką, w której zarówno ja, jak i ty pracujemy.
– Poczekaj! Przekonasz się, że są równi i równiejsi – zaśmiał się pogardliwie i znów wbił wzrok w ekran.
Nie chcąc przedłużać tej żenującej rozmowy i przelewać z pustego w próżne, wyszedłem bez słowa, choć na usta cisnęły mi się najgorsze przekleństwa. Otworzyłem za to energicznie drzwi, po czym poczułem opór i głuchy odgłos uderzenia. To Rysio stał z uchem przy futrynie, a teraz odbił się od drzwi i trzymając za czoło, chwiał się na nogach, głupkowato się uśmiechając. Nawet trochę był zażenowany. Chciałem go przeprosić, ale wysoki chudzielec w wyświechtanych dżinsach, który pełnił obowiązki administracyjnego, bez słowa wparował do gabinetu Bogdana i zatrzasnął za sobą nieszczęsne drzwi. No tak, czas na zdanie relacji swojemu przełożonemu – zaśmiałem się w duchu. Ilu mamy u nas ludzi z wywiadu? – zastanowiłem się, ale że do tego przywykłem, to jakoś nie spędzało mi to snu z powiek. Miałem większy problem, bo kiszki mi marsza grały, a przecież niedługo miał przylecieć ambasador i trzeba się było szykować na lotnisko. Trudno, zjem jakiś fast food po drodze. Przynajmniej nie groziło mi liczenie kalorii i przejście na owocową dietę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
3 Wahabizm – w islamie sunnickim ultrakonserwatywny i fundamentalistyczny ruch religijno-polityczny. W Arabii Saudyjskiej jest religią państwową.
4 Takija – muzułmańska czapeczka przykrywająca czubek głowy.
5Galabija – męski lub damski strój w formie długiej sukni czy płaszcza z rozcięciem pod szyją, zapinany na guziki.
6 Szemagh – rijadzka nazwa męskiej kwadratowej chusty w czerwono-białą lub czarno-białą kratę.
7 Toba – męska arabska biała szata zakrywająca ręce i sięgająca kostek.
8Sirwal – szarawary, hajdawery.
9Salwar kamiz – tradycyjny strój noszony w Afganistanie, Pakistanie, Bangladeszu, Nepalu i Indiach, składający się z workowatych, zwężonych na dole spodni oraz luźnej tuniki.
OD AUTORA
PROLOG
ROZDZIAŁ 1
Okładka