Za kamień i za ciemność - Sonia Korta, Piotr T. Dudek - ebook

Za kamień i za ciemność ebook

Sonia Korta, Piotr T. Dudek

4,2

Opis

 

 

Baraghod, Miasto-Ohyda. Niegdyś klejnot pustynnej krainy Isztaret, dziś jest ledwie cieniem swej dawnej potęgi. Gdy w mieście dochodzi do tajemniczego Incydentu – potężnej magicznej emanacji – dręczone plagą szczurów, otoczone pajęczyną spisków, zdrad oraz tysiącletnich kłamstw, Baraghod staje się areną krwawej, politycznej rozgrywki. Razaguel, ostatni potomek zdetronizowanej dynastii, musi wkroczyć w najgłębsze czeluści upadłego miasta, aby odkryć tajemnice przeszłości i pomścić śmierć swoich braci. Na jego drodze stają jednak nie tylko ludzie, ale też sami bogowie. I są bardzo głodni.

 

 P.T. Dudek i S. Korta napisali powieść dojrzałą, przemyślaną i pełną rozmachu. Jako referencje do ich tekstu można by wymienić światy i bohaterów z książek Abercrombiego czy Sandersona - tak, zdaję sobie sprawę, jak to brzmi przy debiutantach - ale lepiej powiedzieć, że autorski duet poszedł swoją drogą, a zrobił to konsekwentnie i z wielką brawurą. Złodzieje i inkwizytorzy, szczurołapy i wiedźmy, pustynne imperia, magiczne katastrofy, starzy i nowi bogowie, rywalizujący ze sobą o wpływy… Epickie fantasy pełną gębą i początek cyklu, który ma szansę przyciągać do siebie czytelników przez lata. Michał Cetnarowski, pisarz, redaktor "Nowej Fantastyki"

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 831

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (6 ocen)
3
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Morgiana89

Nie oderwiesz się od lektury

Mroczna, klimatyczna. Świetnie zbudowany świat. Polecam!
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

polecam warto po nią sięgnąć.
00

Popularność




Dla tych, którzy ujrzeli wschód słońca nad pustynią i zachód nad oceanem.

Król Szczurów

Wciąż czasami spotyka ludzi na wyższych poziomach. Złomiarzy, kawałek po kawałku rozbierających stare maszyny wyciągowe. Szaleńców przeczesujących korytarze w poszukiwaniu źródła pieśni o kamieniu i ciemności, która rozbrzmiewa echem w kawernach i zapomnianych wyrobiskach. Górników chcących uszczknąć dla siebie odrobinę dobra, niegdyś czyniącego Baraghod potęgą – szarej soli kamiennej.

Niektórzy zapuszczają się aż na poziom czwarty, ale nie spotkał dotąd śmiałka, który odważyłby się skorzystać ze schodów wiodących na piąty. Begul śledzi czasem szabrowników, którzy z właściwą swemu gatunkowi dezynwolturą wędrują po tych wyższych poziomach, niczego się nie bojąc i zaglądając do każdej dziury, lecz zatrzymują się u szczytu schodów i nagle ogarniają ich wątpliwości. Spoglądają w czarną otchłań u swych stóp i odwracają wzrok, jakby coś odpowiadało spojrzeniem, za którym kryje się żelazna wola. Czasami, gdy opadają go przebłyski złośliwego humoru, wabi ich w ciemność; plącze ścieżki, mami zmysły, sprawia, że znajome korytarze kłamią, a mrok zamyka się coraz ciaśniej i ciaśniej wokół jego ofiary.

Ta ciemność, tak gęsta, że niemal namacalna, wywołuje strach nie do przezwyciężenia, prawdopodobnie większy nawet niż legendy o niegasnących pożarach na poziomie piątym i szóstym.

Begul bywał na piątym i szóstym. Krążące po Baraghod historie o czarnych ogniach tlących się w głębinach są mocno przesadzone. Szczury nauczyły się wyczuwać, które wyrobiska są niebezpieczne i tam Begul się nie zapuszcza. Często jednak patroluje szczurze królestwo i trafia na coś, co przykuwa jego uwagę, chociaż bowiem mieszka w kopalni dłużej, niż sięga pamięć kilku pokoleń, podziemny labirynt zawsze ma dlań jakąś niespodziankę.

Tym razem jest nią ciało. Leży twarzą do dołu, do połowy zanurzone w solance, nieruchome i sztywne od soli, która już poczęła je porastać niczym pleśń zostawioną zbyt długo pajdę chleba.

Do rząpia szybu Ur trafiają truchła ze Szczurzych Dołów.

Zwykle omija okrutny teatr z daleka. Raz, wiedziony ciekawością, poszedł zobaczyć widowisko, gdyż jego poddani dużo szeptali między sobą o grozie Szczurzych Dołów.

Ludzie, psy i gryzonie stłoczeni w komorze cuchnącej strachem, podnieceniem i głodem, przede wszystkim głodem. Begulowi zakręciło się od tego odoru w głowie, jakby zbyt długo żuł liście qanehu. Szczury zagryzały szczury, braci szczuto przeciw braciom, czarne potwory, hodowane specjalnie do walk, pasione krwią pobratymców, rozszarpywały ciała mniejszych gryzoni, jakby mięśnie i kości były zrobione z papieru. Głodzone psy walczyły z kilkoma takimi bestiami naraz i równie często wygrywały, co ginęły wśród pisku i chrobotu pazurów. Begul uciekł stamtąd i przez długi czas omijał Szczurze Doły szerokim łukiem.

A jednak teraz tu jest, pochylony nad trupem, i słucha. Ta krew, szepczą jego poddani, opierając łapki na ciele i unosząc łebki w stronę Króla Szczurów. Ta krew, ta krew, powąchaj.

Begul węszy i rozumie, skąd wzięła się nerwowość gryzoni. Potrafi rozpoznawać smak i zapach krwi tak dobrze, jak dawniej aromaty win. A tę krew rozpoznałby wszędzie, pośród tysiąca innych woni; jest jak drzazga w palcu, szpila w oku, rana wciąż jątrząca się pod zabliźnioną tkanką.

– Geradion – szepcze do siebie.

Solny Książę, potomek wielkiego, wielkiego rodu. To dziwne, że skończył tak marnie, ale Begul słyszał, iż w Górnym Baraghod nie kocha się Geradionów. Wiedźma z powierzchni opowiadała mu o rzezi. Opowiadała o końcu Domu Geradiona.

Nie miało jednak znaczenia, kto zamordował akurat tego. Liczyło się to, że zwłoki trafiły tutaj, do królestwa kamienia i ciemności. Akberosz już od dawna nie ofiarował Begulowi równie cennego podarunku.

– Weźcie go sobie – mówi Król Szczurów.

Wśród szczurów wybucha wrzawa; w dawnych czasach, gdy po wygranej wojnie na ulice wytaczano beczki z winem, ludzka tłuszcza cieszyła się tak samo. Wiwatowano i krzyczano na cześć władcy, który wspaniałomyślnie postanowił świętować zwycięstwo wraz z ludem.

Tej nocy szczury ucztują na ciele Solnego Księcia, a najsmaczniejsze kąski przynoszą Begulowi. Jego ulubienica, Kalket, przychodzi do swego pana z pokornie schyloną głową, ciągnąc za sobą okrwawione serce Geradiona. Dar, mówi, dar dla władcy podziemi.

Rozdział I

Szczurze Doły

Słońce zaczęło wyłaniać się znad ostrych zębów baraghodzkich wież, nim Rafi wrócił na szyb. Żołądek ściskał mu się z głodu, a ubranie cuchnęło niczym szczurza nora, ale przystanął jeszcze na chwilę, by zerknąć na jaśniejące niebo. Mrużył oczy jak ktoś nieprzyzwyczajony do blasku.

Nadszybie Sza’Ruk, niegdyś – jeśli wierzyć opowieściom starych gwarków – imponujące, już dawno popadło w ruinę. Koczował na nim tylko jeden szybowy, który samodzielnie zbił prowizoryczne zadaszenie z kawałków przegniłego drewna i innych śmieci, i utrzymywał antyczną maszynę wyciągową oraz wentylator we względnie dobrej kondycji. Po samym szybie pozostała zaś tylko ziejąca w ziemi dziura i zardzewiała klatka zwisająca nad otchłanią.

Gdy Rafi się zbliżył, z budy stojącej koło dźwigu wypełzł stary, pokrzywiony mężczyzna w łachmanach i kapturze naciągniętym głęboko na twarz.

– Zaraza! – sarknął, spluwając śliną czerwoną od żucia liści qanehu i gramoląc się na nogi. – Kto to idzie? Rafi? Wołaj, jak idziesz, szczeniaku, jużem myślał, że mnie szczury opadły.

Uderzył dłonią w metalową klatkę, stojącą na wózku Rafiego. Kłębowisko szczurów zaroiło się, piszcząc przenikliwie.

– Ładny zbiór – mruknął łachmaniarz. – Drą się jak opętane.

– Powłóczyłem się trochę po Dzielnicy Świątynnej. – Rafi oparł się nonszalancko o bok klatki, wyciągnął zza pazuchy drewnianą, nabitą fajeczkę i zapalił. Należało mu się po całej nocy przeczesywania ścieków, ale nawet aromat qanehu nie zdołał zamaskować smrodu, który podążał za nim przez całe miasto: woni szczurzego strachu, kanałów, dusznych nor. – Gówniana robota, ale można sporo nałapać. Krew je przyciąga.

– Racja, racja. Małe, ludożerne skurwysyny.

– Jak u ciebie, Madreyu? Skończyłeś już szychtę?

– A jak myślisz? Już prawie świta. Idę spać.

– Nie byłbym tego taki pewien. – Rafi sięgnął za pazuchę i pod podejrzliwym spojrzeniem Madreya wyciągnął z wewnętrznej kieszeni wełnianej kurty małą, pękatą butelkę. Nosił takich w kieszeniach zwykle po kilka; bywały zdumiewająco przydatne podczas obcowania z osobnikami pokroju starego szybowego. – Podejrzewam, że gdybyś dostał takie cudeńko, najpierw chciałbyś spróbować, jak smakuje.

– Taa? A co to za cudeńko, jeśli można spytać?

Rafi uroczystym gestem przekazał mu flaszkę. Madrey wyszarpnął korek zębami i pociągnął łyk jak ktoś, kto wie, że byłby w stanie wypić bez skrzywienia nawet płyn do balsamowania zwłok. Zamlaskał po wstępnej degustacji.

– Niezłe. Stary dobry mięsak, pędzony na ozorach hien, ze szczyptą piołunu dla wzmocnienia smaku i delikatną nutką… jakiegoś zielska.

– Rozmarynu. No, no, widzę, że mam przed sobą konesera.

– A jakże. Ja zaś mam przed sobą ciężko pracującego młodego koreima, który chciałby wrócić do domu.

– Tak jest.

– Dogadamy się.

Madrey gestem wskazał drzwi klatki. Rafi, jak zwykle z gulą w gardle, wepchnął skrzypiący wózeczek do wnętrza windy, a sam przylgnął do ściany kołyszącego się nad nicością kojca. Madrey zatrzasnął wrota szybowe i wyszczerzył w uśmiechu czerwone zęby.

– Złap się czegoś, chłopcze.

Roześmiał się ochryple i pociągnął dźwignię, a klatka poleciała w dół z hukiem, który zagłuszył nawet rejwach przerażonych szczurów.

Dawniej winda zjeżdżała na szesnaście poziomów w dół, na prawie milę głębokości, nie licząc rząpia. Szyb Sza’Ruk był największym i najszybszym w mieście, a na jego podszybiu mieściła się cała baza wypadowa kopalni, w złotej erze zatrudniającej setki pracowników i utrzymującej na pierwszym poziomie całe podziemne miasto.

Ale czasy świetności kopalni Baraghod dawno przeminęły i gdy Rafi wysiadł na poziomie pierwszym, powitała go wilgoć i ciemność, rozpraszana jedynie przez słabe światełka karbidówek, zawieszonych na stropnicach co sto kroków.

Na dole wachtę trzymał Kale, młokos, który zawsze wzdragał się na widok szczurów. Nie dziwota – pogryzły go, kiedy był mały. Ale takie rzeczy zdarzały się w kopalni bez przerwy; dzieciaki ginęły, gdy nikt ich nie pilnował, a szczury także musiały coś jeść.

– Szczęśćcie bogowie – mruknął Kale na powitanie, nie patrząc jednak na Rafiego, lecz śledząc wzrokiem mały, włochaty pyszczek, który właśnie wychynął z kieszeni kurty szczurołapa.

– Szczęśćcie i tobie. – Rafi dotknął dwoma palcami brzegu kaptura. Nie dbając o delikatność, wyszarpnął wózek z klatki i nie mogąc odmówić sobie drobnej złośliwości, przejechał tuż obok skamieniałego Kalego. – Przekaż pozdrowienia ojcu. Ode mnie i od Amika – dodał, wyciągając z kieszeni zaspanego białego szczurka. Amik ziewnął, jakby chciał pochwalić się ostrymi, żółtymi zębami.

Kale skrzywił się w wymuszonym uśmiechu.

– Dzięki, Rafi.

– Miłej wachty.

Ruszył ciemnym korytarzem, starając się trzymać prawej strony, gdyż po lewej biegły stare, rdzewiejące tory. Raz, dawno temu, koła wózka zaklinowały się w szynach, a gdy próbował go wyszarpnąć, klatka ze szczurami poleciała na bok. Zatrzask puścił i Rafiego otoczył rój wściekłych szczurów. Gdyby w czasie ucieczki nie zbił lampy, pewnie by go zagryzły. Zamiast tego spłonęły, a wraz z nimi solidny zarobek, Rafi zaś, w miejsce pieniędzy i antałka wina, dostał reprymendę od sztygara za rozniecenie ognia i wywołanie pożaru. Nie trafił do karceru tylko dlatego, że rada uznała „okoliczności łagodzące”.

Od tamtej pory trzymał się prawej strony korytarza.

Ramiona go rozbolały od pchania wózka, nim wreszcie ujrzał światło: stłumione i liche, ale jednak światło. Wkrótce dostrzegł zarys masywnych, drewnianych tam i przyspieszył kroku. Gdy otworzył pierwsze skrzydło, wiatr niemal wepchnął go do środka. Zawył koło uszu chłopaka jak pustynne widmo, a z klatki dobiegły jeszcze intensywniejsze piski.

Po drugiej stronie zrobiło się cieplej, ale wciąż czekał go długi spacer do Komory Czat. Pierwszy poziom kopalni nadal był zamieszkany. Puste komory, komnaty i tunele zagarnęli dla siebie głównie koreimowie, ziomkowie Rafiego, ale wśród mieszkańców podziemi spotykało się także wielu starych górników, którzy po Upadku Geradionów stracili domy, pracę i źródło utrzymania. Pierwszy poziom był dla nich jak dom. Nawet na drugim tętniło życie.

Na trzeci zapuszczali się już tylko szaleńcy i zdesperowani poszukiwacze przygód, albo górnicy nielegalnie eksploatujący pozostałe złoże.

Na czwarty starzy gwarkowie schodzili, by umrzeć.

A niżej… Niżej była już tylko ciemność.

*

Przeszedł przez Komorę Czat, która składała się właściwie z całego kilkupiętrowego kompleksu połączonych ze sobą mniejszych i większych komnat. Mimo faktycznego ogromu, wydawała się dość ciasna, wypełniał ją bowiem labirynt namiotów, rozchwianych bud postawionych z drewna obrośniętego solą i skórzastych chałupek, pomiędzy którymi, jak w powierzchniowym mieście, kręcili się koreimowie. Rafi kluczył między straganami pełnymi nadgniłych owoców i intensywnie pachnących przypraw, a przechodnie schodzili mu z drogi jakby był trędowaty. Rafiemu to odpowiadało – przynajmniej nie musiał się przepychać, a zawartość wózka budziła na tyle duże zainteresowanie, że nikt nie zwracał uwagi na pojedyncze owoce czy pszenne placki znikające ze straganów. Zawód szczurołapa wymagał zręcznych dłoni.

Skręcił na północ, w poprzecznik Goły, wykuty w litej skale bez choćby jednej belki do podparcia stropu. Od ociosów emanował chłód, a powietrze pachniało solą. Chodnik opadał nieznacznie i Rafi musiał mocno trzymać wózek, by nie odjechał samotnie w ciemność i nie roztrzaskał się gdzieś na zakręcie. Miał przeczucie, że tym razem sztygar nie podarowałby zaprószenia ognia.

Korytarz kończył się rozwidleniem – z prawej wpadał w podłużnik zwany Wschodnim Traktem, najdłuższy chodnik kopalni, prowadzący wiele mil za miasto. Kończył się ziemią niczyją: szybikiem scalającym kopalnię Baraghod z kopalnią w Waradzie.

Rafi skręcił w lewo i przedostał się przez kolejne tamy, tym razem metalowe, nabijane kolcami i z otworami, dzięki którym strzelcy mogli w razie potrzeby trzymać intruzów na dystans. Ponad drzwiami wisiała flaga przedstawiająca czerwoną, szczurzą głowę z wyszczerzonymi zębiskami i niezgrabnie wykonanym napisem: Szczurze Doły witają!

Tak jak Rafi się spodziewał, w wyściełanej wytartym dywanem wnęce przy wejściu siedział Isair. Ćmił fajkę, wypuszczając nosem aromatyczny dym.

– Bogowie sprzyjajcie wszystkim przeklętym – przywitał się Rafi. – Pięknie pachnie. Dobry szczep.

– Najlepszy – odparł Isair melodyjnie, po habijsku przeciągając samogłoski. – Witaj, gam.

– Już tyle razy prosiłem, żebyś mnie tak nie nazywał. Jestem koreimem, nie karłem.

Isair wzruszył ramionami, ciemne oczy o rozszerzonych źrenicach pozostały nieprzeniknione. Podniósł rzeźbioną fajkę do ust i zaciągnął się z wyraźną przyjemnością.

– Dla mnie jesteś.

Isair wywodził się spośród Ludzi Drogi, z jednego z koczowniczych klanów odległej Habii, a jego lud odznaczał się wysokim wzrostem, smukłą sylwetką i pięknymi rysami. Habijczykowi przedstawiciel niskiego, szczupłego plemienia koreimów prezentował się niezbyt imponująco.

– Mordechai zajęty? – Rafi zmienił temat i wskazał klatkę ze szczurami. – Mam dla niego nowy towar.

– Idź. Jakiś ger przyprowadził właśnie hieny, Mordechai sprawdza, ile są warte. Będzie miał na czym je ćwiczyć.

– Może sobie z tymi szczurami robić, co mu się żywnie podoba, ale dopiero, jak za nie zapłaci – odparł Rafi. – Pochodzą z Dzielnicy Świątynnej, wyrosły na krwi i mięsie. Będą się bić jak diabły. Są warte każdej ceny, a moja jest niezbyt wygórowana: srebrny fasi za całą czeredkę.

– Zastanawiałem się, cóż to za przekupka przylazła zachwalać swój towar – odezwał się ochrypły głos – a to tylko mój ulubiony gam, Rafi.

Rafi odwrócił się. Z wąskiego gardła chodnika wyłonił się zgarbiony, czarniawy mężczyzna. Nie miał w sobie nawet kropli koreimskiej krwi, ale wcale nie przewyższał wzrostem tych, których określał słowem gam. Rafiemu rzuciły się w oczy wykonane z grubej skóry, sterane ochraniacze na przedramionach. Chyba rzeczywiście sprawdzał, ile warte są jego nowe hieny.

– Mordechai. – Rafi położył dłoń na piersi i skłonił z szacunkiem głowę przed treserem hien i zarządcą Szczurzych Dołów. Komu jak komu, ale Mordechaiowi respekt się należał. Różne krążyły o nim opowieści, a jeśli choć połowa z nich mówiła prawdę, to jedyną groźniejszą od niego istotą w kopalni był sam Król Szczurów.

– Chodź, chodź, nie dygaj jak nadobna dziewica pierwszego dnia w burdelu. Właśnie zamierzałem pobawić się z moim stadkiem… Nie, nie z hienami, nie mam w głowie na tyle źle, żeby wskakiwać do kojca w samych skórzanych ochraniaczach. Nie, mówię o szczurkach. Widzę, że ty też masz tu całkiem znośną gromadkę.

Pochylił się nad klatką i z uśmiechem zlustrował rojowisko gryzoni.

– Z Aynchanudad, mówisz? Daleko się zapuściłeś.

– Daleko. Dlatego liczę, że moje strudzone nogi i obolały grzbiet dostaną jakieś miłe zadośćuczynienie za ten wyzysk, którego się na nich dopuściłem.

– Oj, Rafi. – Mordechai zacmokał. – Wiesz, że nie mogę tak po prostu wierzyć na słowo każdemu dzieciakowi, który przyłazi tu z workiem pełnym zmaltretowanych gryzoni i twierdzi, że zrobi z nich mordercze bestie. Połowa tych zwierzątek wyzdycha w ciągu dwóch dni, a z reszty może dwa, trzy przetrwają dłużej niż jedną walkę. Wiesz o tym.

– Ja mam nosa. Zawiodłem cię kiedyś?

– No, muszę przyznać, że…

– No właśnie. – Rafi poufałym gestem poklepał mężczyznę po ramieniu. – Daj im szansę, Mordechaiu. Skapnij troszkę krwi na piasek i zobaczymy, do czego są zdolne.

Mordechai zmierzył go zamyślonym wzrokiem. Z jego twarzy zniknął jowialny uśmiech; brak miejsca na żarty tam, gdzie trzeba przybić umowę.

– Zgoda – powiedział w końcu. – Bierz wózek i jedziemy.

Poprowadził Rafiego wąskim chodnikiem, oświetlonym porządnymi, niezabudowanymi lampami. Tu nikt się nie przejmował prawem górniczym, żaden sztygar nie łaził i nie szukał otwartego ognia, i wszyscy jakoś żyli. Nie to, co w Komorze Czat, gdzie mieszkańcy kulili się wokół karbidówek i zamiast gorącej herbaty pili zsiadłe mleko wynędzniałych kóz, które jakimś cudem nie zmarniały jeszcze w ciemnościach.

Gdy dotarli do schodów, musiał zostawić wózek i wziąć klatkę na ręce, uprzednio założywszy wysłużone rękawice. Starał się trzymać dłonie z dala od szczurzych pysków, ale ostre zęby i tak kilkakrotnie szarpnęły grubą skórę. Schody poprowadziły ich do niskiej, długiej komory o surowych ścianach i błotnistym spągu. Po lewej otwierał się szeroki korytarz, prowadzący do rząpia szybu Ur – stąd wilgoć i zapach.

Pośrodku komory wykopano trzy głębokie na kilka stóp doły o ścianach z nieheblowanych bali i piaszczystym podłożu. Do tych dziur wrzucano szczury, psy, hieny – i szczuto je na siebie ku uciesze gawiedzi. Do walk zgłaszało się także wielu ludzi, którzy potrzebowali zarobku, a mieli talent do bitki. Mordechai nie wybrzydzał. W dołach walczyli pustynni derwisze ze swymi śmiercionośnymi, zakrzywionymi mieczami i czarnoskórzy pięściarze z Karabadu; starzy żołnierze i szebalińscy mistrzowie zatrutych ostrzy; konwojenci strzegący karawan przed zbójami i strażnicy miejscy, którzy na czas walk zrzucali mundury i zapominali o czymś takim jak reguły i kodeksy. Szczurze Doły. Owiane złą sławą na powierzchni, ale uwielbiane w podziemiach. Mieszkańcy Górnego Baraghod mają swoje teatry, tancerzy i ulicznych proroków Beloszema, pomyślał Rafi, a my mamy Szczurze Doły. A ja, dodał z gorzkim zadowoleniem, ja mam dzięki nim pracę.

Usłyszał warkot i obejrzał się. Oparty o ocios siedział żylasty, czarnowłosy mężczyzna o twarzy zasłoniętej ciemnym zawojem. Wędrowiec z isztareckich pustyń, łowca hien, a pewnie także niewolników. Dwie hieny siedziały zresztą obok, obie na łańcuchach, lecz Rafi i tak za nic nie podszedłby bliżej. Ich szczęki wyglądały, jakby były zdolne zmiażdżyć kark dorosłego człowieka jednym kłapnięciem. Ku cichemu przerażeniu Rafiego bestie wyraźnie pobudziły się na widok szczurów. Gryzonie wyczuły zagrożenie i panicznie naparły na ściany klatki. Rafi ledwie zdołał ją utrzymać.

– Stawiaj, będzie wygodniej. – Mordechai poprawił skórzane ochraniacze, otworzył klatkę i sięgnął do środka. Po kilku próbach udało mu się schwytać tłustego, czarnego szczura o zmierzwionym futrze i oszalałych oczach. Zwierzę próbowało wyrywać się i gryźć, ale Mordechai złapał je za kark jak jadowitego węża i unieruchomił. – Wojownik. Może jednak coś z nich będzie.

Rafi poczuł, że coś rusza się w jego kieszeni. Zerknął w dół; odpowiedziało mu spojrzenie bystrych, czarnych oczu Amika.

Mordechai też go zauważył i uśmiechnął się.

– Nadal nosisz tego małego potwora?

– To mój najlepszy przyjaciel.

– To bestia wcielona. Żadnego z moich szczurów nie zapamiętałem tak, jak jego, mało mi palca nie odgryzł. Skurwiel był najlepszy. Do dziś się zastanawiam, dlaczego ci go sprzedałem.

– Bo mało ci palca nie odgryzł. – Rafi uśmiechnął się pod nosem.

– Racja… To cud, że udało ci się go oswoić.

– Cierpliwość i najlepsze kawałki mięsa to klucz do sukcesu.

– No tak. – Mordechai pokiwał głową. – Pierwszego nie mam w nadmiarze, a drugiego mi szkoda. Dobra, sprawdźmy, do czego nadaje się ten mały szek.

Mówiąc to, wrzucił walecznego szczura do dołu. Gryzoń wylądował na boku, lecz natychmiast poderwał się i rzucił w stronę ściany, desperacko drapiąc pazurkami w drewno i próbując znaleźć punkt zaczepienia. Amik zareagował na piski pobratymca, z zaciekawieniem strzygąc uszami.

– Dzielny malec – mruknął Mordechai. Odwrócił się i krzyknął w stronę dwóch chłopaków, sprzątających jeden z pozostałych dołów: – Ejże! Niech któryś skoczy po Kłapacza!

Bosy chłopiec natychmiast poderwał się z miejsca. Wrócił chwilę później, prowadząc na sznurku maleńkiego pieska barwy pieprzu zmieszanego z solą, mniejszego niż większość szczurów, które Rafi na co dzień widywał w kanałach. Imię zawdzięczał śmiesznemu dźwiękowi, który wydawał w czasie biegu. Ktoś kiedyś kopniakiem przetrącił mu żuchwę, która zrosła się krzywo i pies nie dawał już rady jej domknąć. Był weteranem walk w Szczurzych Dołach, ale teraz, stary, prawie ślepy i niezdolny zacisnąć szczęk, nadawał się jedynie do walk treningowych. Był też jedynym dowodem na to, że Mordechai ma serce, bo choć zwykle zarządca Szczurzych Dołów nie odczuwał sentymentu, to nie mógł zmusić się do dobicia starego kundla.

– Chodź tu, psinko.

Mordechai potarmosił uszy Kłapacza, po czym zszedł z nim po odczepianej drabince i dał psu lekkiego klapsa w zadek. Pies zaszczekał i zakręcił się w miejscu, jakby w pierwszej chwili nie zauważył skulonego pod ścianą szczura.

Naraz jednak dotarł do niego zapach gryzonia, lub może zauważył go mimo pokrytego bielmem oka, i z wściekłym ujadaniem rzucił się w stronę przeciwnika.

Szczur wystrzelił jak bełt z kuszy, czarna rozmazana plama. Usłyszeli skomlenie, pisk i gęsta krew trysnęła na ściany dołu.

– Kurwa mać! – Mordechai pochylił się nad krawędzią, a Rafi poszedł w jego ślady. Ujrzał Kłapacza stojącego pośrodku dołu i szczura skulonego na powrót pod ścianą. Pozornie nic się nie zmieniło, zupełnie jakby ostatnich parę chwil nie miało miejsca. Jednak nagle Kłapacz zachwiał się, jakby ktoś napoił go wódką i padł na bok, a krew z rozszarpanego gardła poczęła sączyć się na piach.

– No, no – powiedział Mordechai – trzeba przyznać, że tego się nie spodziewałem.

– Trzeba przyznać – mruknął Rafi – że ja również.

– Szkoda psa. Dobry był z niego worek treningowy.

– Przykro mi.

– E, życie. – Mordechai wzruszył ramionami. – Zresztą o to chodzi, nie? Ma być widowiskowo.

– Czyli dobijamy targu? – zapytał ostrożnie Rafi.

Mordechai wyciągnął rękę.

– Dobijamy.

*

Redakcja:

Joanna Czarkowska

Korekta:

Paweł Czarkowski

Projekt okładki:

Michał Korta

Skład i łamanie:

Paweł Czarkowski

Wydanie I, Warszawa 2023

ISBN 978-83-66767-47-8

Copyright © by Piotr Dudek, Bochnia 2023

Copyright © by Sonia Korta, Bochnia 2023

Copyright © for all editions Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o. Warszawa 2023

Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o.

Tel. 600 762 716

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwo-alegoria.pl