Za horyzontem zdarzeń - Katarzyna Fiołek - ebook + audiobook + książka

Za horyzontem zdarzeń ebook i audiobook

Fiołek Katarzyna

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bieszczady leczą rany, ale czy zdołają posklejać złamane serca?

Ile szans można dać tej samej miłości? Czy pierwsza miłość może smakować dobrze drugi raz?

Majka kochała kiedyś bardzo mocno. Tak mocno, że nigdy więcej nie chce tego powtórzyć. Pamięta, jak bardzo i długo bolało, kiedy pękło jej serce, bo on zamiast Majki wybrał karierę. Wtedy była gotowa sprzeciwić się ojcu, byle tylko z nim być. Dziś Majka nie lubi chodzić na kompromisy, a duszę leczy w malowniczych Bieszczadach.
Paweł kochał kiedyś bardzo mocno Majkę i muzykę. Jedna z tych miłości okazałą się być toksyczna. Zachłyśnięty blichtrem świata showbiznesu i swoją popularnością, dał się ponieść jak wielu przed nim. Kiedy w jego życiu pojawił się ktoś, dla kogo chciał znowu stać się lepszym człowiekiem, wróciły wspomnienia o pierwszej, wielkiej miłości i miejscu, które zawsze nosił w sercu.

Tych dwoje znowu spotka się w magicznych Bieszczadach. Góry mają moc leczenia starych ran, ale te wydają się zbyt głębokie.

Czy Bies uwierzy w to, że jest w nim jeszcze ten kochający, dobry chłopak? Czy Majka i Paweł wybaczą sobie błędy, które rozdzieliły ich na wiele lat?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 392

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 33 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Izabela Perez

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja: Barbara Milanowska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Aleksandra Zok-Smoła

Zdjęcie na okładce:

© Nina Masic/Trevillion Images

Grafika w środku:

© pl.freepik.com

© by Katarzyna Fiołek

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025

ISBN 978-83-287-3607-8

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz

Tę książkę dedykuję wszystkim dzieciakom z bloków – tym, które marzyły o czymś więcej, ale nigdy nie zapomniały, skąd pochodzą. Tym, które wiedzą, jak smakuje lato na osiedlu, jak brzmi muzyka z kaset przewijanych ołówkiem i jak to jest mieć serce pełne niespełnionych marzeń. Tym, które nigdy nie przestały wierzyć w swoje historie, i tym, które dopiero uczą się je opowiadać.

Ten beat musi być tłusty, a tekst prosto z trzewi.

Tu jednemu na sto udaje się przebić.

Tu pusty łeb nic nie wskóra,

Choć pełno pozerów kusi ta kultura (elo).

Masz tu pionierów, co zjedli na tym zęby.

Nasz rap ludziom będzie zawsze potrzebny.

Nasz rap ma styl, flow i elegancję

I dożywotnią gwarancję!

KALIBER 44 FT. MOLESTA EWENEMENT I DJ EPROM, TEN STYL TEN RAP

OD AUTORKI

Drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy!

Zabieram Was po raz czwarty w romantyczną podróż po Bieszczadach i chciałabym, żebyście wiedzieli, że choć traktuję Bieszczady z największą czułością, nie piszę przewodników turystycznych i to, co prawdziwe, miesza się z tym, co wymyślone, w różnych proporcjach. Nie szukajcie wszystkich opisanych tras i miejsc na mapie, bo niektóre z nich istnieją tylko na kartach tej książki.

Jak najprawdziwsze są za to wspomniane w książce dwa miejsca na kulinarnym szlaku Leska. Mogę je Wam polecić z czystym sumieniem, bo wiem, że pokochacie je tak samo jak ja. Mam tu na myśli cudowną pizzerię Roma, która istnieje od 1994 roku, i cukiernię Słodki Domek, należącą do rodziny Szelców od pokoleń. Mówię serio, jedźcie tam zjeść! Nie żartuję. :) I uprzedzam wątpliwości – nie, nikt mi nie płaci za to polecanie. To są po prostu fantastyczne miejsca.

Postaci i wątki w tej książce są całkowicie wymyślone i jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe.

PROLOG

– Pani Maju, zbliżamy się pomału do końca naszych spotkań. Gratuluję! Trzy lata ciężkiej pracy za panią. Dawno nie miałam tak świadomej pacjentki.

– Trzy lata? Ależ to… zleciało. Kiedy zaczynałyśmy… nigdy nie sądziłam, że znajdę się w punkcie przybliżającym mnie do końca. – Głos Mai zadrżał, a doktor Tarnawska przyjrzała jej się uważnie znad oprawek okularów o grubych szkłach.

– Może być pani z siebie dumna.

– Trzy lata temu mówiła pani, że terapia mnie popchnie w stronę życia, normalności…

– Tak się stało. Prawda?

Maja skinęła głową.

– Tak.

– Odwaliła pani kawał dobrej roboty! Przestała być pani ofiarą. We własnej głowie. Nie wszystkim się to udaje, a to potrafi rozwalić całe życie, do końca.

– A czy to, że nadal nie jestem w stałym, regularnym związku… – Kobieta zawiesiła głos i przyglądała się terapeutce wielkimi oczami.

– O niczym nie świadczy. Proszę mi wierzyć.

– A seks? Tyle razy to wałkowałyśmy…

– Nad tym będziemy jeszcze pracować, ale jestem pewna, że nie potrwa to długo. Proszę zacząć od próby zbudowania relacji z mężczyzną. Z miłym, bardzo cierpliwym, odpowiedzialnym, czułym mężczyzną, z którym odkryje pani dobry, bezpieczny seks. I któremu odda pani ten kawałek siebie, który tak strasznie pani chroni. I są tacy faceci, zapewniam. Niech pani da im szansę.

– Szansę?

– Tak. Poradzi sobie pani.

– Pani brzmi tak, jakbym miała w ramach terapii się zakochać.

– Byłoby idealnie, gdyby pani się zakochała.

– To poproszę receptę. – Maja uśmiechnęła się krzywo. – I informację, w jakiej aptece należy ją wykupić.

– No, to właśnie tak nie działa. Proszę puścić wodze i żyć. Umie pani, pani Maju. Proszę tylko zrobić pierwszy krok.

– Czyli zakochać się w miłym facecie? – upewniła się kobieta.

Doktor Tarnawska nic nie odpowiedziała, tylko zanotowała coś w swoim zielonym zeszycie. Tak, Maja znała już ten schemat. Nie dostanie gotowej odpowiedzi – sęk w tym, by znalazła ją sama.

Terapia była jak podróż przez labirynt utkany z cieni i świateł. Na początku był tylko niepokój – drzwi do gabinetu, ich straszliwie skrzypiące zawiasy. Za drzwiami coś nieodgadnionego, coś, czego nie umiała nazwać. Atmosfera powagi, którą najczęściej miała ochotę przełamać nerwowym śmiechem. Siadała w fotelu, czuła twardość podłogi pod stopami i chłód własnych dłoni splecionych w nerwowym geście. Słowa nie chciały płynąć, były kamieniami zalegającymi w gardle.

Potem były pytania. Doktor Tarnawska zadawała je delikatnie, z cierpliwością kogoś, kto wiedział, że odpowiedzi rodzą się powoli. Na powierzchnię wypływały pierwsze myśli – ostrożne i niepewne. Czasem milczenie było gęstsze od słów, a cisza dzwoniła w uszach, zmuszając do wsłuchania się w to, co ukryte.

Maja grzebała w pamięci, odnajdując wspomnienia. Pojawiały się przed jej oczami zamglone krajobrazy, sytuacje, postacie, którym się przyglądała, ale nie rozumiała, dlaczego to właśnie one wracały. A potem, zupełnie znienacka, w najmniej oczekiwanym momencie pojawiało się coś nowego – myśl, która dotąd tkwiła w ciemności. Światło latarni morskiej przecinające noc. Zrozumienie, że lęk, który nosiła, nie był tylko jej i nie był na zawsze.

Czasem pojawiał się ból – intensywny, kłujący, jak gdyby nagle dotknęła czegoś żywego, niezagojonego. Ale nie odwracała się już od tego. Patrzyła wprost. Czuła. Przepracowywała.

Z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc labirynt stawał się coraz mniej chaotyczny. Drogi, które kiedyś wydawały się ślepe, nagle prowadziły do miejsc pełnych światła. Powoli, z oddechem lżejszym niż kiedyś, zaczynała zauważać, że odpowiedzi, których szukała, zawsze były w niej. Może… może tym razem też tak będzie? Chociaż nie dało się ukryć, że wytyczna, aby się zakochać, brzmiała co najmniej dziwnie.

Wizyta się skończyła i Maja wyszła na zewnątrz w zimne lutowe popołudnie. Wszystko wokół przypominało o zbliżających się walentynkach. Serca poganiały serduszka – z papieru, czekolady, na kartkach pocztowych i w postaci balonów. Kawiarnie, wystawy sklepowe mieniły się różem i czerwienią. Jak na złość. Pieprzone walentynki i pieprzona miłość. Serio?

ROZDZIAŁ 1

Teraz

Ciepła woda ściekała mu po plecach. Deszczownica zasługiwała na swoją nazwę – była ogromna i rzeczywiście miało się wrażenie, że stoi się w strugach deszczu, a nie pod prysznicem. Mógłby tak stać i stać, pozwolić wodzie się kołysać i masować. Działała na niego kojąco, uspokajająco – zawsze tak było. Uwielbiał wodę. Pamiętał letnie kąpiele w Solinie, kiedy był dzieciakiem, ale też pierwszą wannę z jacuzzi, którą sobie sprawił, bo wydawało mu się, że gwiazdy muzyki, wszystkie co do jednej, mają właśnie tego rodzaju wanny w swoich wielkich łazienkach. Kochał ocean i kiedy był jakiś czas w Kalifornii, to była jedna z kilku rzeczy poza muzyką, która go uziemiała. Był przecież wielki, ogromny, nieskończony. A on taki malutki, jak ziarenko piasku kołyszące się na falach. Nic nie znaczył. Woda obmywała go z brudu, potu i czasem z grzechu. Woda sprawiała, że był prawie czysty. W tym dosłownym i w tym metaforycznym znaczeniu.

Ale niemal wbrew sobie przekręcił jednak kurek ostro w lewo i w sekundę to, co przed chwilą było czymś przyjemnym, stało się lodowate. Zabójczo lodowate. Wbijało w ciało tysiące igieł. Kłuło i boleśnie siekło głowę, ramiona, plecy. Gęsia skórka pokryła całe ciało, które zaczerwieniło się i drżało, ale on stał uparcie. To była jego kara. Ale też jego nagroda. Jego mantra. To był jego rytuał. Jego zastrzyk energii.

Za każdym razem, kiedy czuł, że za dużo rozkminia, że demony, które położył spać, wstają, wchodził pod lodowaty prysznic. I jak dotąd pomagało. Tak jak pomagały spotkania Anonimowych Alkoholików, choć nazwa tej grupy powinna raczej brzmieć Anonimowi Uzależnieni. W grę wchodził przecież nie tylko alkohol. W jego przypadku to było absolutnie wszystko. Próbował każdej rzeczy, nie było substancji, której na sobie nie przećwiczył. Choć najlepiej wchodziła mu kokaina, nie ma co ukrywać. Oblizał się na myśl o niej. Był pewien, że gdyby miał pod ręką biały proszek, skitrany gdziekolwiek w domu, wciągnąłby go teraz. Czy kiedyś wyzwoli się spod jej władzy? Czy myśl o tym, co mu dawała, przestanie się natrętnie plątać po labiryncie jego umysłu?

W dupę misia, ta głowa! Własna głowa sabotowała go każdego dnia! Musiał być od niej silniejszy, on, ten prawdziwy Paweł, który walczył wciąż i wciąż, każdego rana stawał na ringu z własnym mózgiem i pokonywał go nadludzkim wysiłkiem. Nigdy do końca. Za to zawsze na moment. Na krótką chwilę wytchnienia. Czy to się kiedyś skończy?

Zadygotał na myśl o tych narkotykach. Zawsze, nawet po tylu latach w czystości, bał się, że tego cichego, dręczącego go często głosu, który podpowiadał „tylko raz, nie pękaj, przypierdol sobie, będzie fajnie”, nie zdoła zakrzyczeć.

Przez moment rozważał telefon do patrona, ale uniósł głowę, wsunął twarz pod zimny strumień i przez chwilę niemal miał wrażenie, że zamarza mu mózg. Ale o to chodziło. Niech zamarza. Za dużo w nim siedzi, trzeba go wyciszać. Niech zamknie mordę.

Po chwili zakręcił wodę i wyszedł z kabiny. Owinął się jednym ręcznikiem i wytarł resztę ciała drugim, prychając jak kot. Zerknął w lustro, ale nie uśmiechnął się do siebie. Jeszcze nie miał odwagi. To jeszcze nie był ten moment. Miał przed sobą poważnego, wysokiego faceta, wyrzeźbionego godzinami siłowni, którego ciało zdobiły tatuaże we wszelkich możliwych stylach. Ale nie uśmiechnął się do niego. To wszystko to było nic.

Rozejrzał się po dużej, jasnej łazience, której ściany wyłożone były kremowym marmurem przetykanym szarymi żyłkami, i wciąż nie mógł uwierzyć, że to wszystko było jego. Ta łazienka, ten dom, ogród. Wszystko. W ogóle nie miał poczucia, że jest u siebie, a jedyną rzeczą, jaka powodowała przyspieszone bicie serca, był widok z okna. Na Bieszczady. Tylko dzięki nim wiedział, gdzie jest i że to najlepsze miejsce z możliwych. W całym pieprzonym wszechświecie nie było lepszego. Ten wielki, jasny, pachnący nowością dom jeszcze nie był miejscem, w którym zapuścił korzenie, cały czas raczej czuł się jak na wycieczce w dobrym hotelu. Albo w domu wynajętym na booking.com. U kogoś. Nie u siebie. Ale to, co widział za oknem, było jego. Zalew Soliński iskrzył się w słońcu, wiatr marszczył wodę, w której odbijały się zielone wzgórza. Chłonął ten krajobraz, który płynął w jego krwi, który miał pod powiekami we wszystkich miejscach w Polsce i na świecie, w których występował. Kiedyś. W innym życiu.

Pomyślał, że to tak naprawdę chyba jego piąte życie i jeśli jest jakimś ludzkim wcieleniem kota, to zostały mu jeszcze cztery. W pierwszym życiu był biednym dzieciakiem z krośnieńskiego i leskiego blokowiska, w drugim – chłopakiem zakochanym w muzyce i tej słodkiej blond dziewczynie, w trzecim – gwiazdą hip-hopu, która zapłaciła wszystkim za swój sukces, w czwartym był ćpunem, w piątym – ojcem. No dobra, dość użalania się. Koniec tego.

Założył szary T-shirt i dżinsy i wyszedł z łazienki. Zajrzał do pokoju Igi, ale dziewczynka spała jeszcze w najlepsze. Złote loki rozsypały się na poduszce. W różowej piżamce wyglądała jak księżniczka Disneya. Obok niej leżał brązowy pluszowy miś, który najwyraźniej był najczęściej używaną zabawką i nosił mnóstwo śladów ściskania, przytulania i karmienia. Wzruszenie ścisnęło go za gardło i pogłaskał dziewczynkę po policzku. Była słodka, gdy spała, ale potrafiła dać w kość. Wyszedł po cichu. Może zdąży jeszcze wypić kawę.

Kuchnia była równie jasna jak łazienka, biało-szara, minimalistyczna, bez zbędnych ozdób. Nieco ascetyczna, sterylna wręcz. Żadnych kwiatów, wazonów, kolorowych imbryków i miedzianych patelni. Nie pachniało w niej niczym poza farbą i klejem do kafelków. Była spod igły i zapach ziół, pieczywa czy zup nie osiadł jeszcze w powietrzu. Także dlatego, a raczej przede wszystkim dlatego, że nikt tu jeszcze nie gotował. Tego nie ogarnął, nie zdążył, choć wiedział, że na gwałt potrzebuje jakiejś gosposi, niani, kogoś, kto pomoże mu zebrać w całość codzienność, bo zaczynała go przerastać. Tu nie było jak w Warszawie. Nie dało się wyskoczyć z dzieckiem na śniadanie, na naleśniki, na gofry, na cokolwiek. Tu nie było knajp ze śniadaniem. Tu… śniadania jada się w domach. I obiady, i kolacje także.

Przejechał ręką po głowie, ogolonej niemal na zero. Krótkie włoski połaskotały go po wnętrzu dłoni. Otworzył lodówkę i na szczęście dostrzegł w niej mleko. Powąchał karton i się nie skrzywił. Jest nieźle. Płatki są w szafce – dziś śniadanie uratowane. Ale później czas na zakupy. Westchnął i oparł się o kuchenny blat, pstryknąwszy wcześniej guzik włączający ekspres do kawy. Urządzenie sapnęło i zabulgotało, a potem wlało do dużego niebieskiego kubka rodem z Bolesławca solidną porcję aromatycznego napoju. Czarnego. Bez mleka i bez cukru.

Po pomieszczeniu rozniósł się aromat, który uwielbiał. Jedyny z dzieciństwa, który nie przyprawiał go o przyspieszone bicie serca. Matka zawsze rano parzyła fusiastą kawę, której zapach wchodził w nozdrza, przykrywał smród butwiejących ścian, stęchlizny i grzyba pokrywającego rogi sufitów. No i zawsze jak piła kawę, miała dobry humor. A potem to już było różnie.

Upił łyk i podszedł do okna. Kochał ten widok. Kochał. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo zdążył się za nim stęsknić, ale teraz, kiedy stał sam pośrodku swojej wielkiej, supernowoczesnej kuchni, nie był już taki pewien, czy kupno tego domu i przeprowadzka tutaj były takim dobrym pomysłem. Była też jeszcze jedna rzecz, której bał się najbardziej na świecie, ale wiedział, że tu jej raczej nie uniknie. Rzecz nie była rzeczą, lecz osobą – miała na imię Maja i nie był gotowy na spotkanie z nią. Nigdy nie będzie. Nigdy. A jednak paradoksalnie jedynie tego pragnął. Westchnął i dopił kawę. Czas zmierzyć się z tym cholernym dniem.

ROZDZIAŁ 2

Teraz

– Hej, Majka! – Alina się uśmiechnęła, marszcząc zadarty nos w ten charakterystyczny dla siebie sposób, który nadawał jej piegowatej buzi wygląd pyszczka wiewiórki.

– Hej! – Maja obróciła się, usłyszawszy głos przyjaciółki, która weszła do pokoju socjalnego. Czyściła właśnie obiektyw aparatu przed zajęciami i zaczynała podejrzewać, że owa kreska, której nie dało się zetrzeć filcową szmatką, nie była smugą, a rysą. To byłoby nieszczęście. To jej ulubiony obiektyw! Cholera! Jasny, pięćdziesięciomilimetrowy Nikkor, za który dała majątek! Jak to się stało? Pewnie w lesie, gdy się ostatnio przyczajała gdzieś w krzakach! Zdesperowana chuchnęła na szkło i zaczęła pocierać jeszcze mocniej. Smużka po chwili zniknęła. Kobieta odetchnęła z ulgą. Uff, całe szczęście. Potarła spięty od zdenerwowania kark. Cholera, powinna iść na jakiś masaż, bo wszystkie jej mięśnie są pozapinane na setki agrafek. A potem się wzdrygnęła. Nie, obce ręce na jej ciele? Nigdy w życiu. Musi sobie sprawić jakiś automasażer – sama sobie z tym poradzi.

Alina przyglądała się cierpliwie procesowi czyszczenia szkieł.

– Zrobione? – zapytała po dłuższej chwili.

– Tak, myślałam, że to… – zaczęła mówić Maja, odgarniając jasne włosy na plecy, ale koleżanka nie dała jej dokończyć. Alina podrygiwała przy jej krześle i przestępowała z nogi na nogę jak mała dziewczynka, która nie może wytrzymać, by czegoś nie powiedzieć. Maja przyjrzała się koleżance z ciekawością. W zasadzie dopiero teraz dostrzegła jej dziwną ekscytację, ale musiała ona trwać już dłuższą chwilę.

– Wiesz, kto wrócił? W Bieszczady? Do domu? – zapytała, akcentując teatralnie słowo „kto”.

– Syn marnotrawny? – zaśmiała się Maja, ale po sekundzie uśmiech zamarł na jej ustach. Wielkie zielone oczy zrobiły się jeszcze większe. Znała tylko jednego prawdziwego syna marnotrawnego. Nie, nie był jej własnym synem, ale… Nie, to niemożliwe. Nie mógł tak po prostu wrócić! Po dziesięciu latach! Jak gdyby nigdy nic! Przecież miał cały pieprzony kraj do zamieszkania. Cały! Dlaczego tu? Przygryzła wargi i zacisnęła dłonie w pięści, wbijając sobie paznokcie w skórę niemal do krwi.

– „Syn marnotrawny” to dla niego dobre określenie – zauważyła filozoficznie Alina.

– Nie… to nie może być prawda. Proszę, powiedz, że to żart – szepnęła Maja. Wiedziała, co mogła oznaczać ekscytacja Aliny. Tylko jedno. Bo tylko ona jedna wiedziała, jakie to na niej zrobi wrażenie, i tylko ona wiedziała, że ze wszystkich ludzi tutaj jedynie Mai nie zależało na tym, by kiedykolwiek wracał. Ona tu została, by on nie wrócił. To miejsce było za małe dla nich obojga. Nie było w całych Bieszczadach, w całym województwie podkarpackim dość miejsca, by pomieścić ją i jego. Cholera! Cholera! Cholera! Co za dzień!

– Tak! – Alina usiadła w głębokim, obitym czerwonym aksamitem fotelu, który był największą ozdobą i wygodą pomieszczenia socjalnego dla pracowników Domu Kultury w Lesku. – Wróbelki z urzędu mi donoszą. To znaczy mama, no wiesz.

Elektryczny czajnik, który szumiał przez ostatnie kilka minut, wyłączył się nagle i w pomieszczeniu zapadła cisza. Przerwał ją brzdęk tłuczonego szkła. To obiektyw, który jeszcze przed chwilą leżał bezpiecznie na kolanach Majki, upadł na podłogę. Chrupnięcie w nim mogło oznaczać tylko jedno, ale kobiecie było w tym momencie absolutnie obojętne, co się stało.

– Co teraz zrobisz? – zapytała Alina i nie miała na myśli obiektywu.

Maja przyłożyła dłonie do rozpalonego czoła. Czuła, że zaczyna ją trawić ogień, którego nie będzie umiała długo ugasić, a jeśli się nie weźmie w garść, jeśli pozwoli­ mu się rozszaleć, spali ją. Już raz próbował. Pogorzelisko, które nosiła w sobie od niemal dziesięciu lat, nie zdążyło wystygnąć. Teraz zajęło się płomieniami i czuła, że zaczyna brakować jej powietrza. Jezus! Jak mógł! Dlaczego wrócił? Dlaczego teraz? Jeśli to prawda, wiedziała, że wcześniej czy później się na niego natknie. A był ostatnią osobą, którą chciała widzieć.

– Nic. Nic nie zrobię. Nie wiem… Po prostu będę liczyć na fart, że nie wpadniemy na siebie – szepnęła. Fart! Dobre sobie! Jakby kiedykolwiek z czymkolwiek miała fart! Podniosła z podłogi obiektyw i przypadkiem włożyła palec w miejsce, które przed chwilą było jeszcze całe. Szkło poharatało ją i z pokaleczonej skóry pociekła krew. Ale ból przyniósł ulgę.

Alina obserwowała to z przerażeniem. Żałowała teraz, że to powiedziała. Nie ona powinna być tym posłańcem. Jej przyjaciółka niemal rozpadała się na kawałki! Cholera! Miał gnój tupet!

– Majka, minęło tyle lat… Spokojnie, nie daj się temu, to przeszłość.

– Która dopada nas zawsze, kiedy najmniej się spodziewamy, co? – W głosie Mai brzmiała gorycz. – Poprowadź moje zajęcia, połącz grupy. Ja nie dam rady dziś się zająć dzieciakami. Muszę… muszę natychmiast wyjść na powietrze.

– Jasne.

Alina podeszła do koleżanki i mocno ją objęła. Była potężną babką, więc Maja zniknęła w jej ramionach.

– Będzie dobrze, stara, zobaczysz, jesteś silna. Zamknęłaś ten rozdział. Dokończ wystawę i sama się wyprowadź.

Maja pokręciła głową.

– Ja mam tu wszystko! A on? Nie ma tu już przecież nic!!!

– Widocznie jednak coś ma. – Alina pokiwała głową.

Maja się odsunęła. Na jej rzęsach zawisły łzy, ale nie pozwoliła im popłynąć po policzkach. Cholera! Trzeba się wziąć w garść, zamiast się mazać! Dość się już napłakała. Pożar w płucach przygasł. Nabrała powietrza. Może uda się go ugasić. Po prostu nie może o tym za dużo myśleć. I musi unikać Pawła. To jedyny sposób.

– A co z podcastem u Rozmównika? – Alina zalała sobie herbatę rumiankową.

– Bez zmian. Wszystko bez zmian. – Maja odetchnęła. Odzyskała równowagę, pierwszy szok minął. Nie pozwoli sobie odebrać spokoju, zbyt ciężko na niego pracowała. Zgarnęła swoją torbę i przewiesiła ją przez ramię.

– Chcesz być teraz sama? Na pewno? – zapytała na wszelki wypadek.

Maja machnęła ręką.

– Luzik, no worries. Wszystko pod kontrolą, tak?

Maja kiwnęła głową.

– Tak. Muszę się tylko przespacerować.

– Pamiętaj, że to, co było, było. Taki ze mnie, wiesz, rodzimy Paolo Coelho. Ale patrz do przodu! Z przodu jest ten kumpel mojego Rafała, wiesz… Ma na ciebie oko.

Majka się skrzywiła.

– Jarek? Nie wyszła nam pierwsza randka, nie sądzę, by spróbował kolejny raz.

Uśmiechnęła się smutno i wyszła. Nikt normalny nie próbowałby po tym, jak dostał odruchowo w twarz za pocałunek, ale o tym Maja już nie wspomniała. Alina i jej mąż chcieli dla niej dobrze. Martwili się. Wszyscy się martwili. A ona chciała, żeby wszyscy się odczepili. Ale teraz informacja o powrocie Pawła zbiła ją z tropu i już sama nie wiedziała, co o tym myśleć. Potrzebowała świeżego powietrza.

Alina pokiwała głową ze zrozumieniem. Znała ten stan doskonale, tę chęć pobycia samej ze sobą.

ROZDZIAŁ 3

Teraz

Maja szła wolno w stronę mostu na Sanie. Mostu, który oddzielał Lesko od miejscowości Huzele i był zawsze – nie tylko przez turystów – uważany za coś w rodzaju bramy. Za nim zaczynała się bieszczadzka kraina gór o łagodnych zboczach i połonin falujących spłowiałymi trawami. No, może nie tak dosłownie za nim, bo Bieszczady jako takie zaczynały się w Baligrodzie, wiele kilometrów dalej, ale most był niezwykle malowniczy. I piękny. I nadawał się na tę umowną bramę jak jasna cholera. Cóż innego mogło nią być?

Uwielbiała to miejsce, tę starą stalową konstrukcję, która pamiętała dwudziestolecie międzywojenne. Stanęła na środku sekcji dla pieszych i oparła się o balustradę, zapatrzona w załamującą się na kamieniach wodę. Kwietniowe słońce całkiem śmiało wychylało się zza chmur, rzucało bliki na fale, migotało na ich grzbietach i złociło rzekę. San toczył wartko swe płytkie wody, było mu gdzieś bardzo spieszno. Zapatrzyła się przed siebie. Bez okularów przeciwsłonecznych trzeba było mrużyć oczy, bo słońce naprawdę garściami sypało na wodę iskry. Kobieta zrobiła z dłoni daszek, a ciepłe promienie całowały jej zgrabny nos.

Ten widok zawsze działał kojąco. Szeroka wstęga rzeki i zieloność, która pomału przechodziła ze stadium „jeszcze mnie nie widać” do „już jestem”. To był jeden z najpiękniejszych momentów w całym roku. Pękała właśnie skorupka zimy i wiosna, jeszcze nieopierzona jak pisklak, zaczynała nieśmiało i w zdumieniu rozglądać się po okolicy. Pierwsze kolory były jaskrawe, soczyste, pełne życia. Na przekór wszystkiemu, na przekór długiej, burej zimie wszystko chciało kwitnąć, rozwijać się, pchało się do słońca i chmur przypominających watę cukrową.

Ptaki już śpiewały, a mokra ziemia pachniała tym czymś, czym pachnie na wiosnę tylko ona. Trochę zbutwiałymi liśćmi, trochę śniegiem, trochę nadzieją, a trochę nostalgią.

Ale ten zapach niósł ze sobą jeszcze coś. Był to zapach wspomnienia, od którego cierpła jej skóra, i nawet po wielu latach terapii nie mogła nic poradzić na to, że zawsze, po pierwszej sekundzie zachwytu, wracały drżenie ust i suchość w gardle. Teraz też przełknęła ślinę. Była zła, że tamtozepsuło jej nawet powrót wiosny. Panowała nad tym, ale cień tego wspomnienia wisiał jak ciemna chmura, gotowa w każdej chwili zasnuć słoneczne niebo i spowić świat mgłą. Jej życie było przez to ciągłym balansowaniem na krawędzi. Jeden nieuważny ruch i runie w przepaść, z której bardzo trudno się wygramolić. Czasem zostaje się w niej na samym dole. Na zawsze.

Wzdrygnęła się. Czy naprawdę była gotowa? Na pokazanie tych zdjęć i na ten wywiad? Do wczoraj, ba, do dziś rano była przekonana, że tak. Ale teraz wcale nie wydawało jej się to dobrym pomysłem. Wrócił Bies. Paweł „Bies” Biesiński. Jej osobisty demon przeszłości, który wyrwał jej serce, zjadł je na surowo i zostawił ranę, która do dziś nie chciała się zagoić. A potem całkiem bezwiednie, zupełnie nieświadomie przyczynił się do tego, że stało się to, co się stało. Czy chciała z nim się tym dzielić? Teraz? Nie znała odpowiedzi na to pytanie.

Zamknęła oczy i wystawiła twarz do słońca. Ono głas­kało ją po jasnej skórze, całowało wszystkie miedziane kropki na nosie, jakby chciało pocieszyć i powiedzieć: „Nie martw się. Będzie dobrze”. Ale czy będzie? Wtedy jej wzrok przykuł wędkarz, który stał w woderach na środku rzeki. Zarzucał wędkę raz po raz. Jego sylwetka na tle rozmigotanej wody była niemal czarna. Ten widok idealnie zagrał z tym, jak się teraz czuła. Jakby stała samotnie w wodach lodowatej rzeki i skupiała uwagę tylko na tym, by poprawnie zarzucić haczyk. Musiała go zarzucić i o niczym więcej nie myśleć. Wyjęła aparat z torby i pstryknęła zdjęcie. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej dreszcz podekscytowania. Dziesięć lat robienia zdjęć, a ona nadal to czuła – fotografia dawała jej potężnego kopa. Za każdym razem, kiedy udawało jej się uchwycić na zdjęciu to, co właśnie czuła, miała wrażenie, że jakaś niewidzialna igła dokłada szew na jej rany i pomaga im się zabliźnić. Nie umiałaby wyrazić siebie w żaden inny sposób. To było jej opisywanie świata. Dobrych zdjęć robiła mnóstwo, ale takich jak to, które przed chwilą powstało – niewiele. I to była czysta magia! Bo jak inaczej wytłumaczyć, że znajdowała się z aparatem w takim czasie i w takim miejscu, by móc uchwycić coś, co na przykład od kilku dni grało jej w duszy? Przecież to nie mógł być tylko przypadek! Chciała wierzyć, że raczej jakieś zrządzenie losu, przeznaczenie. Jej oś i oś wszechświata czasem się naprawdę przecinały. I to była właśnie taka chwila. To będzie doskonałe zdjęcie.

ROZDZIAŁ 4

Wtedy

Anka przyglądała jej się z ukosa. Spod prostej grzywki spoglądały na Majkę szare błyszczące oczy i bezczelnie się śmiały. Minęła chwila, zanim Maja się zorientowała, że przyjaciółka patrzy na nią rozbawiona.

Maja się zaczerwieniła. Poczuła się przyłapana na gorącym uczynku. Natychmiast uciekła wzrokiem, ale szkarłat pełzł już teraz nie tylko wzdłuż policzków, lecz także w dół, po szyi. Cholera, dlaczego zawsze się tak rumieni? Nie umie nad tym zapanować i przez to tak cholernie łatwo wyczytać wszystko z jej twarzy. Wiedziała to, bo zawsze tak było. Wiadomo było od razu, czy jest zła, czy zadowolona, czy – tak jak w tej chwili – zawstydzona. Za nic nie umiała tego zagrać, chociaż bardzo, bardzo by chciała. Przydałoby się na przykład teraz, bo chętnie zamaskowałaby swoje emocje. Czuła się odarta z czegoś prywatnego, czegoś intymnego, co natychmiast stawało się brudne, nieczyste w oczach innych, a przecież wcale takie nie było.

Siedziały we trzy, razem z nieśmiałą Aliną, która prawie nigdy się nie odzywała, na niskim murku otaczającym ich liceum i jadły chipsy z szeleszczącej granatowej torebki, gdy nagle pod szkołę podeszło kilku chłopaków. Byli trochę starsi niż dziewczyny, wysocy, ubrani w dżinsy, sportowe buty i krótkie kurtki bejsbolówki z napisami „Harvard University” i „Chicago”. Żaden z nich jednak nie wyglądał na studenta uczelni należącej do Ivy League. Jeden z chłopaków obejrzał się przez ramię i na chwilę, która była o sekundę za długa, zawiesił wzrok na Majce. Nic nie powiedział, nie mrugnął nawet okiem, bo zaraz się odwrócił, ale Majka poczuła, że od tego spojrzenia coś pali ją w środku. Ten wzrok jakby… jakby zajrzał do jej wnętrza. Wszystko w niej się trzęsło, drżało. Kim był ten chłopak? Chipsy przestały w jednej chwili smakować. Poczucie, że ktoś na moment zajrzał do jej duszy, było druzgoczące.

– Podoba ci się, co? – Anka zaśmiała się złośliwie. – No, niezłe ciacho, naprawdę niezłe, ale to nie nasze progi.

– Kto? – Majka udała, że nie ma pojęcia, o kim mowa. Wciąż paliły ją policzki. Bała się, ale zerknęła jednak na chłopaka ponownie, by sprawdzić, czy nie odwrócił się w jej stronę drugi raz. Wciąż stał tyłem, co jakiś czas słychać było jego głośny śmiech. Lewą ręką mierzwił sobie krótkie blond włosy, przekręcał czapkę z daszkiem przodem do tyłu i odwrotnie, drugą dłoń trzymał w kieszeni. Był najwyższy w całej grupce, która najwyraźniej na kogoś czekała.

– To Bies – wyjaśniła Anka.

Majka podniosła na przyjaciółkę zdumiony wzrok. Założyła za ucho kosmyk jasnych włosów i odparła z największą obojętnością, na jaką tylko było ją stać:

– Bies? Nie znam kolesia.

– A bo on wcześniej mieszkał w Krośnie, tu jest od paru lat.

– Skąd go znasz? – zapytała z zaciekawieniem.

– Mignął mi na kilku imprezach. Niezłe ciacho, mówię ci.

Alina, siedząca obok, zachichotała i pokazała kciuk w górę. Maja nie zwróciła na to uwagi.

– Bies? To jakaś ksywa? A co to w ogóle znaczy?

Anka przechyliła torebkę z chipsami i wsypała sobie okruszki do ust. Następnie ostentacyjnie zmięła szeleszczącą folię w dłoniach i wyrzuciła ją do kosza. Niemal natychmiast włożyła do ust miętową gumę do żucia.

– Chcesz? – zapytała Maję, ale ta pokręciła głową. Anka nie zaproponowała gumy Alinie. – Jakby ci przyszło lizać się po chipsach, to nie polecam. Guma musi być. Nie tylko taka.

Maja znów się zaczerwieniła. Anka robiła to specjalnie. Była w wielu sprawach bardziej doświadczona i droczyła się z koleżanką przy każdej okazji.

– To co z tym Biesem? – zmieniła szybko temat, choć ten też był, zdaje się, potencjalnie niebezpieczny.

– No, ile pytań, proszę, proszę… Taka gra słów. Biesiński on jest. Takie ma nazwisko. Paweł chyba. Poza tym Biesiński z Bieszczad, no wiesz, samo się prosi. Ładny, co?

Majka uciekła wzrokiem. Przyglądała się teraz z uporem czubkom swoich niebieskich conversów. Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem, nie interesuje mnie to.

– No co ty, widziałam, jak na ciebie spojrzał.

Anka była szczerze zdziwiona.

– Jak cię nie interesuje? – westchnęła. – Na mnie by mógł tak popatrzeć, nie powiem. Ty nie umiesz w facetów. Żadna z was nie umie.

Zaśmiała się i wydmuchała wielki różowy balon, który pękł z hukiem i rozpłaszczył się jej na twarzy. Zeskrobała palcem jego resztki z nosa. Majka się nie odzywała. Nie lubiła, kiedy przyjaciółka robiła się taka cyniczna. Anka wiedziała, że Majka w pewnych sprawach jest zielona jak szczypiorek na wiosnę, a mimo to robiła wycieczki w te rejony. Im były starsze, tym częściej się to zdarzało.

– Żartowałam – zreflektowała się po chwili. – Sorki, nie gniewajcie się, proszę!

Stanęła przed koleżankami i złożyła dłonie jak do modlitwy. Maja machnęła w końcu ręką i zarzuciła żółty plecak na jedno ramię.

– Musimy lecieć – powiedziała. – Zaraz mamy chemię, piszemy sprawdzian.

Anka wstała leniwie z murku i przeciągnęła się kilka razy. Popatrzyła na dziewczynę obok siebie i w jednej sekundzie dotarło do niej, dlaczego przystojny, uroczy chłopak popatrzył z ciekawością właśnie na Maję, a nie na nią. Uczucie zazdrości ukłuło ją lekko w serce, ale Maja… Maja była rzeczywiście oszałamiająco piękna. To było piękno grzecznej, dobrej uczennicy co prawda, ale ona – niska, chorobliwie niemal chuda, kompletnie bez biustu… obok tej dziewczyny o sportowej sylwetce, jasnych oczach i blond włosach wyglądała jak brzydsza siostra Kopciuszka. Kiedyś nie odczuwała tej różnicy tak boleśnie, ale teraz, kiedy każdy chłopak w szkole i poza nią zawsze oglądał się właśnie za warkoczem w kolorze pszenicy, zaczynało to być nieco wkurzające.

Jedynym ratunkiem było to, że Majka kompletnie nie zdawała sobie sprawy ani z tego, jak wygląda, ani jak to wykorzystać przeciwko niej, przeciwko Ance. Majka… Majka po prostu była bardzo miła i kompletnie naiwna. Nie infantylna, ale właśnie naiwna. Całe życie spędzała w książkach, a ostatnio też robiła w wolnym czasie zdjęcia jakimś superaparatem, który dostała od ojca lekarza. Była od Anki pół roku starsza i skończyła już osiemnaście lat, ale była trochę… nie z tej epoki. Anka wiedziała, że czasem było to przedmiotem żartów w klasie.

Majce przydałyby się siur i jajce.

Tak czasem rymowali koledzy z klasy, za plecami.Ale prawda była taka, że Maja była naprawdę bardzo, bardzo ładna i że każdy z tych szkolnych żartownisiów oddałby nie wiadomo co, by została jego dziewczyną.

Anka również zarzuciła plecak na ramię, zasznurowała różowe martensy i oświadczyła, że jej przygoda ze szkołą na dziś się zakończyła. Czasami tak robiła. Ostatnio coraz częściej. Nie była pewna, czy w ogóle przystąpi do matury, a w czasie tej rozbudzonej wiosny nic jej się nie kleiło. Chciała tylko jeść chipsy, marzyć i spać.

Przyjaciółki uściskały się i każda poszła w swoją stronę, bo Alina również nie szła na chemię, tylko na wizytę do ortodonty. Jej mama już na nią czekała pod szkołą. To metalowe zamki na zębach onieśmielały Alinę, która i tak sama z siebie rzadko się odzywała. Tylko Mai zdawało się to kompletnie nie przeszkadzać.

Kiedy Majka wchodziła do szkoły, grupka chłopców stała w jej wejściu. Wysoki blond chłopak też tam był. Nie dało się go nie zauważyć.

Dziewczyna wcisnęła ręce do kieszeni lnianych spodni, nabrała powietrza i zaczęła się pomiędzy nimi przecis­kać, by wejść do środka. Chłopcy rozstąpili się, tworząc wąskie przejście, ale ten jeden oparł się bezczelnie o framugę drzwi i najwyraźniej nie miał zamiaru jej puścić. Wiedziała, że to on, choć nawet jeszcze nie podniosła na niego wzroku.

– Ty to chyba musisz zapłacić myto – powiedział czyjś niski, melodyjny głos.

Wtedy na niego spojrzała. Zadarła głowę, bo był sporo wyższy, i poczuła, że krew, która przez ponad osiemnaście lat całkiem swobodnie poruszała się w stronę głowy, nagle z niej odpływa. Chłopak miał najbardziej niebieskie oczy, jakie tylko można sobie wyobrazić, wysokie kości policzkowe i rozkoszną drobną bliznę na brwi. Był absolutnie wspaniały. Patrzył na nią z jakąś taką przenikliwością, od której zadrżało jej serce. Miała wrażenie, że powietrze wokół nich zgęstniało, że zaczyna jej brakować tlenu. Co się z nią, do diabła, działo? Tonęła w niebieskich tęczówkach wysokiego chłopaka i nie była w stanie zrobić ani kroku do przodu, ani kroku w tył.

– Buuu! – krzyknął jej ktoś nagle do ucha. Był to jeden z kolegów niebieskookiego chłopaka. Miał okrągłą twarz pokrytą pryszczami i wielkie odstające uszy.

– Zamknij się, Dyzio! – Niebieskie spojrzenie przeniosło się na kumpla. – Bo spłoszysz króliczka.

Majka poczuła, że w chwili, kiedy chłopak przestał na nią patrzeć, powróciła jej kontrola nad ciałem. Zmusiła się do zignorowania tego, co powiedział, i do dania kroku naprzód, ale to tylko sprawiło, że niemal odbiła się od twardego torsu.

– Zapłata – powiedział bezczelnie i delikatnie pociągnął ją za warkocz w słomkowym kolorze, który przewieszony był przez ramię. Nie śmiała tym razem podnieść na niego wzroku, bo na pewno na nią patrzył. To zaczynało być nie do zniesienia. W uszach słyszała szum własnej krwi. Jak wtedy, kiedy się czegoś bała.

Pozostali chłopcy, których teraz miała za plecami, zaczęli się śmiać. Choć raczej był to żabi rechot niż śmiech.

– Bierz ją, Bies, jest twoja – powiedział kolejny z nich i zaśmiał się jak rasowy przygłup.

Majka odwróciła się w jego stronę przestraszona. Musiał to zauważyć, bo podniósł ręce do góry w poddańczym geście i natychmiast zaczął się tłumaczyć:

– To tylko żart, mała, spoko, nie bój nic. Tu jest pełna kultura.

– Kiedy jest, to jest, już nie przesadzaj – odezwał się jeszcze inny i reszta znowu się zaśmiała.

– Puść ją, stary, bo zejdzie. Aż zbladła!

Chłopak, który zasłaniał sobą wejście do szkoły, przesunął się nieznacznie, robiąc miejsce.

– Królewny przodem – powiedział cicho, a jego głos umościł się gdzieś w okolicach jej żołądka, powodując jego delikatny skurcz. – Bez opłat.

Musiała schylić głowę, by prześlizgnąć się pod jego ramieniem. Więcej się nie odezwał, ale wiedziała, po prostu wiedziała, że się za nią odwraca, że na nią patrzy i spojrzeniem wywierca ogromną dziurę w jej żółtym plecaku, a może niekoniecznie w plecaku. Kiedy go mijała, poczuła jego zapach. To był drzewny, żywiczny zapach, który sprawił, że na kilka sekund zakręciło jej się w głowie.

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji