Wytrwałość dzikich kwiatów. Wildflowers. Tom 1 - Micalea Smeltzer - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Wytrwałość dzikich kwiatów. Wildflowers. Tom 1 ebook i audiobook

Smeltzer Micalea

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Upajająca. Niezależna. Odporna na przeciwności losu. Ich miłość jest jak dzikie kwiaty.

Salem właśnie skończyła szkołę średnią. Niestety wciąż nie ma sprecyzowanego planu na dalsze życie. Postanawia więc chwilowo pozostać w rodzinnym miasteczku, gdzie pracuje w sklepie z antykami. Dziewczyna dorywczo podejmuje się również opieki nad dzieckiem nowego sąsiada. Ale czy to naprawdę dobry plan na najbliższy rok?

Thayer ma trzydzieści jeden lat i samotnie wychowuje sześcioletniego syna. Jest typem poukładanego i nieprzystępnego sztywniaka, który dokładnie planuje każdą minutę dnia. Mimo wątpliwości angażuje do opieki nad Forrestem żywiołową i spontaniczną sąsiadkę. Dzieli ich absolutnie wszystko: osobowość, temperament oraz etap życia, na którym obecnie się znajdują, a przede wszystkim wiek – aż trzynaście lat. Jednocześnie Salem i Thayer szybko się orientują, że są w stanie dać sobie właśnie to, czego najbardziej im dotąd brakowało.

Na pozornie nieurodzajnym terenie zaczyna z wolna rozkwitać uczucie o niebywałej sile. Czy bohaterom uda się je ochronić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 50 min

Lektor: Micalea Smeltzer

Oceny
4,2 (300 ocen)
164
73
29
27
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karolinaklimiuk

Z braku laku…

Bardzo rozwleczona,nudna,próba podniesienia fabuły na samiutkim końcu. Może nie podobało mi się dlatego ,że ostatnio czytałam książkę po angielsku,jeszcze u nas nie wydana jeśli w ogole,w której była ta sama tragedia ale tam autorka stanęła na wysokości zadania. To jest mega słaba książka.
40
SylwiaHryncewicz

Z braku laku…

Okładka piękna, ale w środku już tak przeciętnie.
10
Lenaa2000

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka złamała mi serce. Mam nadzieję że druga część je jakoś poskleja
10
NYKOL1998

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek, których ostatnio wysłuchałam. Pani lektor zasługuje na wielkie brawa - wykonała kawał dobrej roboty. A co do samej książki - jest tu wszystko : jest miłość, tragedia, dorastanie i proza życia. Sam pomysł może nie jest nowy, ale autorka opowiedziała tą historię w taki sposób, że nie można się od niej oderwać. Czytelnik przeżywa wzloty i upadki razem z bohaterami i kibicuje im mimo wszystko. Jak zakończy się ta historia? Dowiemy się dopiero w 2. tomie.
10
londyneczka

Z braku laku…

Okrutne dziury fabularne. Trudno uwierzyć w tę historię.
10

Popularność




Każdemu, kto musiał walczyć o coś, co kocha. Cokolwiek to było.

OSTRZEŻENIE

Z uwagi na tematykę książka jest przeznaczona dla dorosłych czytelników. Pojawiają się w niej wątki raka, śmierci i przemocy seksualnej wobec dzieci.

Miłość jest jak dzikie kwiaty; często znajduje się ją w najmniej oczekiwanych miejscach.

– Ralph Waldo Emerson

Prolog

Pięć lat wcześniej

Nie płakałam, kiedy tata umarł.

Gdy rak pożerał jego ciało, zjadał mięśnie, tkanki, każdą cząstkę jego, nie płakałam. Podobnie jak wtedy, kiedy wynoszono go z domu w czarnym worku.

Patrząc na jego wyniszczone ciało w trumnie, pulchne za sprawą wypełniaczy i czarów przedsiębiorcy pogrzebowego, nie płakałam.

W drodze na cmentarz nie płakałam.

Nie płakałam, kiedy duchowny mówił o życiu i śmierci, nieuchronności tejże bez względu na to, jak dobrze się żyło.

Nie płakałam.

Podobnie jak moja siostra.

I matka.

Zwyrodnialcy nie zasługują na łzy.

Gdy na trumnie znalazł się ostatni kwiat i było po wszystkim, nie płakałam.

Uśmiechałam się.

1

Człowiek w wieku osiemnastu lat powinien mieć zaplanowane całe życie.

Nikt tego nie mówi, nie wprost, ale sugestia wypływa z tego, że powinieneś mieć wybraną uczelnię i obmyślaną całą ścieżkę kariery. Pomysł na to, gdzie i kim chcesz być.

Moja starsza siostra wiedziała, że chce iść na studia, by zostać pielęgniarką. Potem chciała się przeprowadzić do dużego miasta, robić wielkie rzeczy i być kimś ważnym.

Teraz mieszka jednak w naszym małym miasteczku Hawthorne Mills w stanie Massachusetts.

Plany nie zawsze udaje się zrealizować, ale ludzie i tak je na innych wymuszają, jakby to, że masz przed sobą wytyczoną ścieżkę, gwarantowało, że wszystko będzie w porządku.

Co za pieprzone kłamstwo.

Ja nie mam planu i nie chcę go mieć.

Dwa tygodnie temu zostałam absolwentką liceum bez planu podjęcia studiów. Mój chłopak wybiera się na uczelnię i wciąż nie rozumie, dlaczego nie chcę pojechać tam za nim.

Nie jestem psem na smyczy.

Podążanie za czyimiś pragnieniami jest według mnie biletem w jedną stronę do mojej wersji piekła – już tam kiedyś byłam i nie zamierzam wracać.

Lekki wiatr porusza włosami opadającymi mi na ramiona. Odgarniam je do tyłu i spinam gumką. Podciągam kolana pod brodę i oplatam nogi rękami. Nie mam pojęcia, skąd się wziął ten siniak na kolanie.

Samochód mamy wjeżdża na naszą ulicę, więc przechodzę pospiesznie oknem, zanim mnie wypatrzy na okapie dachu przed moim pokojem. Nie znosi, kiedy tam siadam, przekonana, że spadnę, chociaż nigdy się tam nawet nie poślizgnęłam. Tłumaczyłam jej wiele razy, że dachówki są chropowate, ale nie słucha. Domyślam się, że wypełnia tylko matczyny obowiązek troszczenia się o mnie.

Zamykam okno, wzdycham i patrzę z uśmiechem na czarnego kota o lśniących zielonych oczach, który leży zwinięty w kłębek na łóżku. Zerka na mnie, jakby mówił: „Jak cię zauważy, znajdziesz się w opałach”.

Kiwam głową. Wiem.

Znalazłam Binxa, nazwanego tak na cześć kota z ulubionego filmu, gdy był kociakiem – ktoś go porzucił w uliczce za antykwariatem mamy. Nie mogłam go tam zostawić. W tamtym czasie miałam tylko pozwolenie na naukę jazdy i jeździłam rowerem. Wpakowałam go pod kurtkę i zabrałam do domu, gdzie błagałam mamę do upadłego, żebym mogła go zatrzymać. Nie spodziewałam się, że się zgodzi, ale jakimś cudem na to przystała. Chyba też skradł jej serce.

Otwierają się drzwi wejściowe i po chwili mama woła:

– Salem?

No, też noszę imię fikcyjnego kota.

Tak naprawdę to nazwano mnie na cześć miasta, w którym zostałam poczęta – a przynajmniej tak mi powiedziano. To dopiero ohyda.

– Tak? – Wychodzę z pokoju i staję na szczycie schodów.

Dom w wiktoriańskim stylu, stopniowo przebudowywany przez mamę, chełpi się imponującymi schodami, takimi, które pojawiają się w starych filmach, gdy debiutantka sunie po nich w dół z dłonią elegancko opartą o poręcz.

Niestety, nie jestem debiutantką i nie ma we mnie ani krztyny elegancji.

Jeśli oczywiście poszarpane dżinsowe szorty, brudne trampki i koszulka na ramiączkach miałyby o czymś świadczyć.

– Masz jakieś plany na popołudnie? – Dmuchnięciem odgarnia grzywkę znad oczu, w rękach trzyma papierowe torby z zakupami.

Schodzę na dół i odbieram część z nich.

– W tej chwili nie.

– Pomyślałam sobie, że kiedy już to odstawię – rusza w stronę kuchni, a ja za nią – może zechcesz mi pomóc upiec babeczki. Thelma będzie prowadziła sprzedaż ciast i chciałabym wypróbować różne przepisy.

Thelma Parkington, znana też jako miasteczkowa intrygantka. Babka ma grubo po siedemdziesiątce, nosi wiecznie za duże okulary i kolorowe sukienki w dziwne wzory. Wielka z niej plotkara, która wie wszystko, co można wiedzieć, o wszystkich w mieścinie.

Wzruszam ramionami, wyjmuję z jednej z toreb pudełko z płatkami i stawiam na blacie.

– Może być.

– To dobrze. – Mama się uśmiecha, dzierżąc w dłoniach paczkę krakersów. – Uwielbiam, kiedy mi pomagasz w kuchni.

Też się uśmiecham. Nie zawsze było tak łatwo, nie kiedy żył tata. Za zamkniętymi drzwiami był zwyrodniałym kontrolującym nas dupkiem, podczas gdy publicznie prezentował coś zgoła odmiennego. Życie z nim było piekłem. Mama, siostra i ja wiecznie wstrzymywałyśmy oddech, zastanawiałyśmy się, co go tym razem zdenerwuje. To mógł być drobiazg, na przykład niezgaszone światło albo kuchnia nieposprzątana tak szybko, jak według niego powinnyśmy były to zrobić.

Teraz możemy upiec razem babeczki i zostawić bałagan w kuchni na wiele dni, jeśli tego chcemy.

Nie robimy tak, ale liczy się to, że możemy.

Wypakowujemy wszystkie zakupy i mama wyciąga jeden ze swoich licznych fartuchów – ten jest kolorowy, z kawałkami szarlotki – a potem podaje mi drugi w kwiaty.

– Jakie smaki chcesz wypróbować? – Starannie wiążę fartuch w talii, żeby nie zabrudzić ubrania.

Znając mnie, to i tak bez znaczenia. Na pewno umorusam się mąką albo lukrem.

– Myślałam o miodowo-lawendowych, o czekoladowych, bo są wypróbowane, i może cytrynowo-miętowych. – Zagryza wargę. – Poprzednio wyszły zbyt miętowe, więc będę musiała poprawić przepis.

– A co z twoimi babeczkami ciasteczkowymi? Zawsze cieszą się powodzeniem.

Chichocze i patrzy za mną, kiedy sięgam po jej zeszyt z przepisami, na wypadek gdyby chciała coś sprawdzić.

– Mówisz o nich tylko dlatego, że to twoje ulubione.

Odwracam się do niej i kładę zeszyt na wyspie.

– Zgadłaś.

Kręci głową z rozbawieniem malującym się na jej ustach, ale nie odrzuca mojej prośby, więc uśmiecham się radośnie. Pracujemy razem, wyjmujemy składniki, miski i wszystko, czego będziemy potrzebowały. Nie jestem tak dobra w pieczeniu jak ona, ale radzę sobie przyzwoicie i lubię pichcić razem z nią.

W domu jest już dość ciepło – radość mieszkania w starym budynku bez klimatyzacji – więc uruchamiam wiatrak pod sufitem i ten na podłodze, żeby schłodzić pomieszczenie. Gdy zaczniemy nagrzewać piekarniki, zrobi się naprawdę nieznośnie.

Mama włącza muzykę, obie śpiewamy i tańczymy. Śmiech wypełnia przestrzeń i przypomina mi się czas, kiedy ten dźwięk był całkowicie nieobecny w naszym domu.

Staram się nie myśleć zbyt często o tym, co było „przed” – o naszym życiu, gdy tata jeszcze żył – ale w niektóre dni trudno ignorować te myśli.

Biorę ciasto i nakładam równe porcje do blach wyłożonych papierowymi foremkami, a mama zaczyna robić trzy różne polewy. Kuchnia jest najbardziej odnowioną częścią domu, a mama uparła się przy dwóch piekarnikach, tak bardzo lubi piec. W takich chwilach jak ta, kiedy piecze kilka porcji babeczek, rzeczywiście jest to praktyczne.

Wsuwam blachy do piekarników i nastawiam czasomierz – chociaż niepotrzebnie.

Mama ma w tej kwestii szósty zmysł. To dziwne, że potrafi stwierdzić, kiedy coś jest gotowe, a ta umiejętność jeszcze nigdy jej nie zawiodła.

Patrzy na telefon i kręci nosem.

– O co chodzi? – Zmywam z rąk ciasto, którym się zachlapałam.

– To twoja siostra.

Przewracam oczami. Dogaduję się ze starszą siostrą całkiem nieźle, co nie znaczy, że jestem ślepa na jej wady – a jest ich wiele.

– Co zrobiła tym razem? – Wycieram ręce w ścierkę i zaczynam zbierać brudne miski i łopatki.

– Nie będzie jej na kolacji. Wychodzi z Michaelem.

Staram się ukryć swoją reakcję. Georgia spotyka się z Michaelem od lat, choć z przerwami. On nie jest najgorszym człowiekiem, ale razem stanowią zabójcze połączenie. Są dziką, spontaniczną i pewną katastrofą.

Kiedy zerwali ze sobą ostatnio, przysięgała, że już nigdy się z nim nie spotka. Co za kłamczucha.

Nie zrozumcie mnie źle, może robić ze swoim życiem, co się jej podoba, ale chciałabym, żeby znalazła kogoś, kto traktuje ją jak królową, a nie postać drugoplanową, i kto, pomimo spędzonego wspólnie czasu, nie ucieka na wzmiankę o ślubie. Może i mam zaledwie osiemnaście lat, ale nie jestem głupia. Partnerzy powinni być zgodni co do tego, czego chcą, a tych dwoje zupełnie się rozmija.

– Wydawało mi się, że zerwali na dobre. – Szoruję miskę ze stali nierdzewnej mocniej, niż to konieczne.

– Znasz Georgię. Kocha go i za każdym razem myśli, że teraz będzie inaczej.

– Może tym razem tak… – Staram się wnieść do swojego głosu fałszywą nadzieję, lecz obie się śmiejemy, bo wiemy, że tak się nie stanie.

Kończę zmywać i pomagam mamie dokończyć polewy.

– Babeczki są gotowe. – Podnosi gwałtownie głowę i podchodzi szybko do piekarnika, wsuwając rękawicę na dłoń. Wyjmuje blachy i odstawia do wystygnięcia. – Możesz sprawdzić, czy przyszła poczta?

– Nie ma sprawy.

Otwieram boczne drzwi i pokonawszy dwa stopnie, staję na podjeździe. Został niedawno wyłożony kostką – dziadkowie za to zapłacili – a mnie brakuje możliwości kopania żwiru. Zerkam na sąsiedni dom. Sprzedano go jakiś czas temu i dotychczas nikt w nim nie zamieszkał. Dzisiaj jednak stoi przed nim furgonetka. Idąc w stronę ulicy, mrużę oczy i staram się odczytać napis na pace.

„Holmes – architektura krajobrazu”.

Ha. Może ten, kto kupił dom, zatrudnił architekta krajobrazu, żeby pozbyć się dzikich chaszczy. Podwórko i dom zdecydowanie wymagają troski, ale – podobnie jak nasze – są piękne i mają ogromny potencjał. Kiedy mama kupiła ten dom, w pierwszej chwili uznałam, że oszalała, bo nie wybrała czegoś nowo wybudowanego, ale potem ją zrozumiałam. Starszy dom ma więcej charakteru. Wystarczy okazać mu trochę miłości.

Otwieram skrzynkę na listy, wyjmuję korespondencję i odwracam się, by wrócić do środka. Wtem zza ogrodzenia oddzielającego nas od sąsiedniego podwórka dobiega czyjeś postękiwanie.

– Halo? – wołam.

Nikt nie odpowiada, ale wyraźnie się z czymś siłuje.

Z wahaniem zaglądam na podwórko i stwierdzam, że brama za domem jest otwarta. Zerkam na furgonetkę zaparkowaną przy ulicy.

Salem, ludzie bywają w ten sposób pozbawiani życia.

Ta myśl nie powstrzymuje mnie przed wejściem na podwórko.

– Halo? – Mój głos dzwoni w popołudniowym upale. – Jest tu kto?

Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymuję, jest sapanie i dyszenie, jakby ktoś chciał wysadzić dom w powietrze.

Obchodzę ścianę szczytową domu i widzę mężczyznę, który jak opętany wyrywa zdziczałe kwiaty i krzewy. Robi to na czworaka i nie sposób nie zauważyć, jakie ma muskularne ramiona i nogi. Że o tyłku nie wspomnę.

Przestań się gapić na tyłek nieznajomego faceta!

Ma mocną opaleniznę, taką, jaką można zdobyć tylko dzięki spędzaniu na słońcu długich godzin.

I pewnie tak jest, jeśli furgonetka należy do niego. Włosy ma czekoladowobrązowe z naturalnymi blond pasemkami.

Rzuca wszystko za siebie, a sporo tego ląduje w brudnym basenie, z którego zbyt długo już nie korzystano.

– Hej. Mogę pomóc?

Zamiera na dźwięk mojego głosu, a potem się odwraca. Kasztanowobrązowe oczy zwężają się i mnie lustrują. Mierzy mnie wzrokiem. Patrzy na brudne buty, korespondencję ściskaną w dłoni, ciało, po czym znowu opuszcza spojrzenie.

– To jest najście – stęka i siada na piętach.

Na nosie ma piegi i chociaż się domyślam, że jest trochę po trzydziestce, sprawiają one, że wygląda młodziej, wręcz chłopięco. Wyraźny zarost na kanciastej szczęce przeczy jednak chłopięcości.

– Powinien pan nosić okulary. – Nie mam pojęcia, dlaczego akurat to mówię jako pierwsze.

– Hm? – Odgarnia skołtunione włosy z oczu i patrzy na mnie, mrużąc powieki.

Najwyraźniej też uważa, że to głupi tekst. Mimo że powinien je nosić.

– Przepraszam. – Kręcę głową. – Mieszkam obok. – Wskazuję kciukiem za siebie. – Usłyszałam pana. Brzmiało to, jakby pan z czymś walczył, więc uznałam, że sprawdzę, czy wszystko w porządku.

– Nic mi nie jest. – Głos ma głęboki, a jakaś nuta w nim sprawia, że dreszcz przebiega mi po plecach. – Możesz już iść.

Teraz ja mrużę oczy.

– A powinien pan tu być?

Jego usta drgają w lekkim rozbawieniu.

– To mój dom, więc… tak. A czy ty powinnaś tu być?

Oboje znamy odpowiedź.

– Och. – Cofam się o krok. – Ja… nie… Przypuszczam, że nie… – dukam z powodu swojej głupoty. – Przepraszam.

Ignoruje mnie, bo już wrócił do swojego żmudnego zadania. Sądząc po stanie podwórka, zajmie mu to szmat czasu, jeśli będzie chciał wszystko oczyścić sam, no, ale może zamierza skorzystać z pomocy później, a teraz musi wywalić z siebie frustrację na osobności.

– Nie chciałam przeszkadzać – gadam bez ładu i składu, cofając się w stronę otwartej bramy. – Po prostu się zaniepokoiłam.

Ignoruje mnie i ciska za siebie kolejne zielsko.

– W każdym razie… gdyby pan czegoś potrzebował, proszę bez skrępowania pukać do naszych drzwi.

Dociera do mnie, że nic nie odpowie, więc wybiegam za bramę i pędzę przez podjazd.

Otwierają się boczne drzwi i mama wystawia głowę na zewnątrz.

– Właśnie szłam sprawdzić, co z tobą. Martwiłam się.

Kręcąc głową, wpadam po schodach do domu.

– Przepraszam. Poznałam nowego sąsiada.

– Och. – W jej głosie pobrzmiewa zaskoczenie. Wyciąga szyję, jakby mogła kogoś stamtąd wypatrzyć. – Nie wiedziałam, że już się wprowadzili.

– Nie wydaje się zbyt przyjacielski.

Ściąga brwi i przekręca zasuwę. Już zdjęła babeczki z blach i ustawiła je na blacie.

– To niedobrze.

– Mhm – mruczę.

– Może ma zły nastrój. Przeprowadzki bywają stresujące.

Wzruszam obojętnie ramionami, ale moje oczy wędrują w kierunku okna w kąciku śniadaniowym, wychodzącego na jego podwórko. Chociaż nie widzę sąsiada, wyobrażam go sobie na czworaka.

– Może.

Budzi to we mnie wątpliwości, ale mimo jego zachowania dalekiego od życzliwości nie mogę się wyzbyć zainteresowania tym mężczyzną.

2

Nowy sąsiad – minęły trzy dni, a ja nadal nie znam jego imienia – zajmuje się metodycznie swoim podwórkiem. Zrobił już wyraźne postępy, a wczoraj pomagało mu kilka osób.

Nie zauważył, że siedzę na dachu i go obserwuję.

Gdyby mama mnie widziała, nazwałaby to szpiegowaniem. Mnie się to określenie nie podoba.

Zawsze lubiłam obserwować ludzi – ale nie jak jakiś zboczeniec – i zastanawiać się nad ich życiem: kogo być może kochają, czym się trapią. Tylu ludzi, tyle przecinających się dróg, mimo to mijamy się, nawet o sobie nie myśląc.

Kiedy tak przyglądam mu się na podwórku, gdzie z zapamiętaniem wyrywa chwasty, ocierając pot z czoła, zachodzę w głowę, jakie demony go nękają. Wygląda na to, że rozsadza go mnóstwo tłumionej złości. Ciekawe, skąd się wzięła.

Nie mogę go jednak o to zapytać.

Zamiast tego więc patrzę.

Przyglądam się i zastanawiam.

Ciekawość mnie zżera. Wdrapując się przez okno do domu, zamykam je, a potem drapię Binxa po głowie i pędzę na dół po schodach.

W domu nie ma w tej chwili nikogo, dlatego nikt mnie nie powstrzymuje, gdy biorę po jednej babeczce upieczonej tamtego dnia i szklankę świeżej lemoniady zrobionej przez mamę.

Niosąc to wszystko, modlę się w myślach, żeby był w lepszym nastroju, ale po godzinnej obserwacji tego, jak pracował, coś mi podpowiada, żebym nie robiła sobie wielkich nadziei.

– Cześć! – wołam radosnym głosem.

Mężczyzna przestaje kopać i patrzy na mnie zmrużonymi oczami.

Dzisiaj nie ma koszulki i widzę z bliska pot oblepiający jego muskularną klatkę piersiową. Barki ma szerokie, talię wąską. Na podstawie wyglądu jego mięśni można stwierdzić, że kiedy ten gość nie pracuje, spędza dużo czasu na siłowni.

Ma na głowie bejsbolówkę, której daszek chroni mu oczy przed słońcem. Usta mi drgają z rozbawienia, kiedy sobie przypominam swój tekst o okularach. Na pewno zrobiłam na nim wrażenie.

Jego wzrok ląduje na tacy. Odwraca czapkę daszkiem do tyłu.

– Kolejne najście?

Przewracam oczami.

– Sąsiedzka serdeczność. Babeczki i lemoniada. – Triumfalnie unoszę tacę.

Wysuwa leciutko język i zwilża wargi. Ale po tacę nie sięga.

– Nie ma tu trucizny – namawiam go. – A babeczki są ciasteczkowe, lawendowo-miodowe i cytrynowo-miętowe. Ja najbardziej lubię ciasteczkowe.

– Dużo mówisz.

Wzruszam ramionami, nie przejmując się jego spostrzeżeniem.

– Podobno.

Większość dni w Hawthorne Mills w stanie Massachusetts jest chłodna, ale lata potrafią tu być naprawdę upalne. I dzisiaj jest właśnie taki dzień. Stoję przed nim i czuję, że pot spływa mi po plecach. Zerkam w prawą stronę na basen i zastanawiam się, czy facet planuje go oczyścić i uruchomić przed końcem lata.

Z westchnieniem wyciera palce w szorty.

– Która to ciasteczkowa?

Ruchem głowy wskazuję środkową, a jego długie opalone palce sięgają po babeczkę.

– Nie chcesz pozostałych?

Kręci głową.

– Nie. – I już się odwraca, by wrócić do pracy.

– A lemoniada?

Waha się, bierze szklankę i stawia ją na płaskim kawałku ziemi.

Czekam w nadziei, że coś powie, na przykład „dziękuję”. On jednak chwyta łopatę, gotowy dalej kopać.

– Potrzebujesz jeszcze czegoś? – Odwraca czapkę tak, że nisko opuszczony daszek zasłania jego brązowe oczy.

– Nie. To wszystko. – Pokonana, odwracam się w stronę swojego domu. Gdy docieram do bramy, krzyczę: – Nie ma za co!

Dobiega mnie cichy rechot.

Kiedy wchodzę do antykwariatu zlokalizowanego przy głównej ulicy w naszym małym mieście, dzwonek odzywa się wesoło, oznajmiając moje przybycie.

Sklep Przeszłość w Kratkę to duma i radość mojej mamy. Uwielbia piec w domu, ale nigdy nie marzyła o cukierni. Nie. Od zawsze chciała tego – uroczego sklepiku wypełnionego rzeczami, które sama wybrała. Z niektórymi nie robiła nic, nad innymi ona lub ja pracowałyśmy w garażu na tyłach budynku.

– Cześć, mamo! – wołam, kierując się na zaplecze.

Stawiam torbę za ladą.

– Cześć, kochanie. – Patrzy na mnie z wystawy, którą reorganizuje już czwarty raz w tym tygodniu.

Niektórzy ludzie mogliby nie chcieć pracować dla mamy, ale ja to uwielbiam. Pogawędki z klientami, upiększanie rzeczy, przyglądanie się, jak ludzie się zakochują w starociach… to wszystko jest takie magiczne.

Miło mi też, że mogę sprzedawać wyrabiane przez siebie świece. Zaczęłam je robić w ramach hobby – terapeutka zasugerowała, żebym przelała gniew i przygnębienie w coś produktywnego. Nie mówiła konkretnie o świecach. Wspominała o malarstwie, fotografii, sporcie, ale jakoś tak zajęłam się właśnie świecami. A teraz stały się popularne w naszym miasteczku i nawet sprzedaję je przez internet. Muszę się już wziąć do jesiennych zapachów, żeby zdążyć przed sezonem.

– Potrzebujesz pomocy? – Podchodzę do stołu.

Kręci głową i ustawia na wystawie jedną ze świec z logo Salem & Binx – małym kotem z literami S&B.

– Już prawie skończyłam i wychodzę.

Zajmę się sklepem sama tego popołudnia, a potem go zamknę i wrócę do domu na kolację.

Mama nie zostaje długo. Przed wyjściem mnie obejmuje.

Do antykwariatu zagląda kilka osób, miejscowych i turystów. Nie dziwię się, że mniej więcej godzinę od mojego przyjścia pojawia się mój chłopak Caleb.

– Hej – mówi na powitanie i podsuwa mi torebkę z jedzeniem z pobliskiego baru. – Mam nadzieję, że jesteś głodna.

– Umieram z głodu. – Jakby na potwierdzenie burczy mi w żołądku.

Caleb Thorne to uosobienie amerykańskiego chłopaka. Potomek założyciela miasteczka, gwiazda licealnej drużyny futbolowej obdarzona falującymi blond włosami, błękitnymi jak lód oczami i kośćmi policzkowymi spotykanymi wyłącznie u modeli.

I jest tylko mój.

Stawia jedzenie na ladzie i pochyla się, by mnie pocałować.

– Tęskniłem. – Obdarowuje mnie uśmiechem zarezerwowanym wyłącznie dla mnie.

– Ja za tobą też.

Ostatnich kilka dni spędził w Bostonie, żeby poznać miasto, zanim się tam przeprowadzi jesienią, by rozpocząć studia na Uniwersytecie Harvarda.

– Wydarzyło się coś ekscytującego pod moją nieobecność?

Rozpakowuje torbę, a ja sięgam do minilodówki pod ladą, by wyjąć napoje, które mama tam trzyma.

Przychodzi mi do głowy humorzasty sąsiad, ale postanawiam to przemilczeć.

– Nie. Siedziałam na dachu i obserwowałam ludzi. Obmyślałam nowe zapachy świec. – Uniosłam rękę poznaczoną zadrapaniami. – I wykąpałam Binxa, bo wymknął się na zewnątrz i cuchnął paskudnie, gdy go znalazłam.

– Auć. – Uważnie ogląda moją rękę. – Wyglądasz, jakbyś była na wojnie.

– Bo byłam.

Chichocze i puszcza moją rękę, a następnie się pochyla, by skraść mi kolejnego całusa.

– Cieszę się, że przeżyłaś. – Uchyla styropianowe pudełko i podaje mi kanapkę z indykiem.

– Jak było w Bostonie? – Otwieram dietetyczną colę.

– Zajebiście. – Nie potrafi powstrzymać uśmiechu i tęsknej miny.

Caleb marzył o Uniwersytecie Harvarda od drugiej klasy liceum, gdy zaczęliśmy się spotykać. Był przekonany, że się nie dostanie, ale ja wiedziałam lepiej.

– Byłabyś zachwycona.

Ściągam brwi. Borykamy się z tym tematem. Caleb uważa, że jak najbardziej sensowne jest, żebym zamieszkała z nim poza terenem kampusu. Ja jestem zdania, że to głupota. Miasto wcale mi się tak bardzo nie podoba, a on będzie zajęty uczelnią. Co bym tam robiła? Siedziała w mieszkaniu i kręciła kciukami? Tak na logikę, znalazłabym pracę, tyle że mam ją tutaj – taką, którą kocham – i mogę dalej rozwijać produkcję świec.

– Na pewno, gdy będę cię odwiedzać.

Kręci głową z westchnieniem. Bierze do ręki frytkę i obraca ją w palcach.

– Naprawdę ze mną nie wyjedziesz?

– Caleb… – Wzdycham rozdrażniona. – Nie byłabym tam szczęśliwa.

– Kochanie, tego nie wiesz.

Sięgam po kanapkę i biorę kęs. Jestem tak głodna, że nawet ten temat nie odbierze mi apetytu.

– A ty nie możesz wiedzieć, że bym była – mówię tonem stanowczym, ale nie konfrontacyjnym. – Muszę tu zostać i przemyśleć kolejny krok.

Zwiesza ramiona.

– Wiem, tylko… – Przeczesuje włosy palcami. – Będę za tobą tęsknił.

– Wiem. Ja za tobą też. No, ale do Bostonu nie jest przecież daleko. Będziemy mogli się odwiedzać.

Do Bostonu jedzie się z naszego miasteczka trzy godziny pociągiem. W pierwszej chwili wydaje się, że to drugi koniec świata, ale wcale tak nie jest.

– Masz rację.

Jakimś cudem nie przychodzi żaden klient, gdy jemy i nadrabiamy zaległości. Na koniec, gdy nie ma już jedzenia, Caleb zbiera wszystko, całuje mnie na do widzenia i umawiamy się na wspólne oglądanie filmu w weekend.

Reszta zmiany upływa mi gładko. Zamykam drzwi i ruszam do domu. Zaskoczona, stwierdzam, że furgonetka sąsiada nadal stoi na podjeździe. Zwykle odjeżdża tuż przed piątą, a zbliża się już szósta.

Kręcąc głową, podchodzę przez podjazd do bocznych drzwi. Zatrzymuję się, bo widzę coś na schodach.

To szklanka po lemoniadzie, a pod nią oderwany kawałek kartki z napisem. Mrużę oczy, gdy próbuję rozczytać ręczne pismo.

Na widok tego jednego słowa nie potrafię powstrzymać cichego śmiechu i kręcę głową.

Dzięki.

3

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41

TYTUŁ ORYGINAŁU:

The Confidence of Wildflowers

Wildflower Series #1

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Nowak

Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska

Korekta: Katarzyna Kusojć

Projekt okładki: © Emily Wittig

Adaptacja okładki: Łukasz Werpachowski

Copyright © by Micalea Smeltzer

Copyright © 2023 by Niegrzeczne Książki an imprint of Wydawnictwo Kobiece

Agnieszka Stankiewicz-Kierus spółka komandytowa

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik, 2023

Published by arrangement with SBR Media and BookLab Agency

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2023

ISBN 978-83-8321-296-8

Grupa Wydawnictwo Kobiece | [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek