Wyspa diabła - Einar Kárason - ebook + książka

Wyspa diabła ebook

Einar Kárason

3,6

Opis

Lata 50. XX wieku. Thulecamp w Reykjaviku – tutaj dzieci zbyt szybko dorastają, rzeczy się zdobywa, a pracę traktuje dorywczo. Na czele wielopokoleniowej rodziny Thomassonów stoi silna i zdeterminowana wróżka Karolina. Jej córka Gogo wychodzi za mąż za żołnierza z USA, co zapoczątkuje w życiu całej rodziny islandzką wersję „amerykańskiego snu”.

 

Wyspa diabła to w Islandii powieść kultowa. Kupił ją co ósmy mieszkaniec tego kraju.

Einar Kárason

Urodził się 24 listopada 1955 w Reykjaviku. Jeden z najpopularniejszych islandzkich autorów i scenarzystów swojego pokolenia. Laureat wielu nagród literackich, członek Stowarzyszenia Pisarzy Islandzkich. Autor kilkudziesięciu powieści, nowel i wierszy. Pierwszą powieść Þetta eru asnar Guðjón wydał w 1981 r. Dwa lata później ukazał się pierwszy tom trylogii Wyspa diabła, która przyniosła mu popularność i doczekała się adaptacji filmowej i teatralnej oraz licznych przekładów. W 1993 roku wydał pierwszą książkę dla dzieci. Mieszka w Reykjaviku. Jest żonaty, ma cztery córki.

 

Jacek Godek

Aktor, tłumacz, dziennikarz. Przekłady z islandzkiego na polski zaczął w wieku 15 lat od wierszy Jónasa Hallgríssona. Występował na scenach Gdańska, Białegostoku i Reykjaviku. Dotychczas przetłumaczył około 50 islandzkich powieści, tomów poezji i sztuk teatralnych takich twórców jak Hallgrímur Helgason, Sjón, Arnaldur Indriðason, Steinar Bragi, Sigríður Hagalín, Lilja Sigurðardóttir, Jón Kalman, Elísabet Jöklusdóttir i Sigurbjörg Þrastardóttir czy Linda Vilhjálmsdóttir (nagroda Europejski Poeta Wolności 2018). Prowadzi stronę e-sagi.pl, gdzie popularyzuje islandzką klasykę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 271

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (12 ocen)
3
3
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ŚWIATŁO W CIEMNOŚCI

W pierwsze święta Bożego Narodzenia w Starym Domu rodzinie puściły wszelkie hamulce. Do tej pory święta kojarzyły się co najwyżej z kilkoma świeczkami, partyjką kart i dodatkowym kawałkiem peklowanego salcesonu przy wieczerzy, gdzieś w jakiejś lepiance albo wilgotnej norze; tak było zawsze, jak daleko sięgnąć pamięcią, wiek za wiekiem przez ponad tysiąc lat, od czasu, kiedy pierwszy osadnik zboczył z kursu i wylądował jako rozbitek na tej wyspie. To, że nestorka rodu, wróżka Karolina, miała gdzie mieszkać albo nie umarła śmiercią głodową podczas którejś z biegunowych zim, jakich Stwórca nie szczędził temu krajowi, było niewątpliwie zasługą jej szatańskich sztuczek i ciągłych targów ze światowymi decydentami różnego szczebla. Jeśli Boże Narodzenie miało być świętem radości z darów, jakimi obdarza nas życie, to dla Karoliny wróżki brzmiało to raczej jak kiepski żart. Ha, ha, ha! Albo Tomas, który utrzymywał rodzinę: od dawna miał w zwyczaju chlać w święta. To była pozostałość po wędrownym życiu z młodzieńczych lat, włóczędze po siedmiu morzach. Że nie wspomnę, iż to właśnie na Boże Narodzenie samotność najbardziej daje się we znaki tym, którzy nie mają nikogo na świecie. No, może tylko podobnych samotników, których właściciel jednostki łaskaw był zatrudnić. Ale od czasu kiedy Tomas zszedł na ląd, a Lina przestała nawiedzać rynsztoki stołecznych ulic i pobrali się, każde święta były zjawiskiem dość kłopotliwym, oboje bowiem byli dumni ponad miarę; miało być albo wszystko, albo nic; a w tej ciemnej lepiance nigdy nic nie było, poza gromadką dzieci, które zresztą nie całkiem do nich należały. Dzieci odziedziczyła Lina po swojej siostrze, która, nie będąc równie biegłą w sztuczkach nieczystych i dobijaniu targów z decydentami świata tego, pożegnała ten padół łez i smyków, którzy nie znali ojca. Spośród całej gromadki tylko jedno było dzieckiem Liny. Gogo. Ale ona przyszła na świat na długo zanim pojawił się Tommi.

Z tym, że to już dawno nie były dzieci. Te, które teraz przynależały do rodziny, były dziećmi, które Gogo zdarzyło się powić z obcokrajowcami w ciągu minionych szesnastu lat. Przeżyła trójka. Mieszkały u Liny i Tommiego, których nazywały babcią i tatą. Dolli, najstarsza, była już damą i miała narzeczonego. Poza nią było dwóch chłopców: Baddi, oczko w głowie, jedenastoletni smyk, ciemny, żywy, o bystrym spojrzeniu – wszystkie baby twierdziły, że wyrośnie z niego wielki bawidamek – i Danni, dziewięcioletni samotnik o gigantycznych stopach. Wielu twierdziło, że to smutas. Częściej o Dannim mówiono: tamten.

– Jakie urodziwe dziecko z tego Baddiego – powiadali ludzie.

A ci, którzy lubili dzieci, dodawali po chwili milczenia:

– Tamten jest taki bardziej w sobie.

Lina i Tommi nigdy nie doczekali się wspólnych dzieci. Nie narzekali też na to, że muszą wychowywać potomstwo Gogo. Mogła więc ona nadal używać życia z obcokrajowcami. Co więcej, doszło do tego, że wyszła za jednego z nich, za syna najbogatszego narodu świata. Mniej by ją nie zadowoliło. Wiadomo. Bóg upodobał sobie Amerykanów, wszystko im sprzyjało; tak wielka była przychylność boża, że kiedy Gogo wyszła za jankesa, w życiu Liny i Tommiego zaświeciło łaskawsze słońce. Łaskawość polegała na tym, że obchodzili święta w nowym, własnym domu.

Wszyscy mieli na sobie eleganckie ubrania. Na stole pojawił się amerykański indyk, a w bawialni najpiękniejsze sztuczne drzewko w kraju – srebrnawe, przybrane błyskotkami i włosiem anielskim. Ozdoby choinkowe wniesiono do domu w kartonach, a prezenty wypełniały każdy kąt. Dla Tommiego szczytem ziemskich marzeń była możliwość wypoczynku we własnym domu, w odświętnym ubraniu, z cygarem w ustach. Tak żyli możnowładcy, a Tommi nim nie był i, jak sądził, nigdy nie miał zostać. Lecz tego wieczoru stary wilk morski zasiadł w fotelu w bawialni, przyodziany w nowy, ministerialny garnitur w brązowe prążki i otworzył prezent od swojej pasierbicy Gogo; paczka zawierała pudełko czarnych cygar. Kiedy Tommi zapalił pierwsze, doznał mrowienia z rozkoszy i pojął, co się dzieje. Resztę wieczoru siedział milczący, z głupawym uśmiechem na ustach i ćmił; unosiło się tyle dymu, że prawie nie było widać ścian. Jednak możnowładca wciąż zapalał nowe; pożerał dym, ba, pożerał nawet same cygara i kiedy w końcu podniósł się o północy, w oczach mu pociemniało i ledwo udało mu się doczołgać do łóżka, gdzie następne godziny przeleżał, dygocąc z powodu zatrucia nikotynowego. Dolli również zległa chora w noc świąteczną, doświadczając straszliwych bólów żołądka, lekarz twierdził, że z ekscytacji dostała zatwardzenia. Damie przepisano olej rycynowy. Ależ się wstydziła! Stara Lina zawsze miała słabość do strojenia się w kolorowe szmaty, choć materiały nie pozwalały na więcej, jak na owcze barwy. A teraz dostała od Gogo suknię w wielkie róże, naszyjnik z pereł i bransoletkę, co pozwoliło tej realistce zatopić się w świecie marzeń. Stała przed lustrem i widziała w nim królową Wiktorię w pełnej gali. Przymierzała coraz więcej ozdóbek, przyczepiała sobie bombki do uszu, złotymi łańcuchami opasywała głowę, przypinała do sukni gwiazdy betlejemskie i wielobarwne ptaki, a kiedy przybył lekarz do Dolli i zobaczył Karolinę, bał się przekroczyć próg. Sądził, że jest ona jednym z trzech króli. Chłopcy dostali rękawice bokserskie i im robiło się później, z tym większą zaciekłością walczyli. Nikt nie pamiętał o świeczkach, które tu i ówdzie płonęły w bawialni, toteż kiedy już wszyscy poszli spać, zajął się stolik, potem karton z kolorowymi ozdobami z papieru, a bawialnię wypełnił ogień i dym. Całe szczęście, że Baddi obudził się, gdyż odczuł potrzebę skorzystania z klozetu. Zaalarmował babcię i tatę. Tommi porwał spod zlewu do połowy zapełnione wiadro na śmieci, nalał do niego zimnej wody z kranu i chlusnął zawartością w płomienie, po czym wybiegł, by znów napełnić wiadro. W tym czasie Lina wybiegła do pralni, gdzie w ogromnej balii moczyło się kilka fartuchów. Bez problemu wparowała z balią do bawialni i chlusnęła na źródło ognia, który zadławił się wśród syków i kłębów dymu. Później chłopcy mieli niejednokrotnie napełniać balię wodą i próbować ją podnieść, lecz ciężkie to było zadanie. Balia z wodą ważyła ponad sto kilo, przeto czymś nadnaturalnym było, iż Linie udało się ją ruszyć. Prosili staruszkę o powtórzenie tego wyczynu, lecz ona psioczyła i wzywała Jezusa. Nie chciała o tym słyszeć. Pytali więc Tommiego, czy to prawda, a on rozmarzony, gładził się po głowie i mówił:

– Taa, chłopie, wtedy nas uratowała. Chata spłonęłaby na popiół! – Z drugiej jednak strony Tommi nie lubił wracać do tego pamięcią: wydarzenie wzbudzało w nim lęk przed ciemnością.

Po tym zajściu nigdy nie zapalono w domu ani ogarka; świeczki były zabronione i wyklęte, uważano je za machiny piekielne. Kiedy później przychodzili domokrążcy sprzedający świece na cele dobroczynne dla wdów i sierot i proponowali Linie swój towar, ta wymyślała filantropom od podpalaczy i kazała kamieniami gonić z osiedla.

Te święta były stracone; śmieci, rozmokłe pogorzelisko i błoto w bawialni, a rodzina na pół skacowana przez następne dni. Później nie wolno było wspominać tych zdarzeń; od tego czasu święta były najspokojniejszym okresem w roku, prawdziwym świętem pokoju i radości. Światłem w ciemności.

Światło w ciemności.

Stary Dom otaczały tylko baraki.

Światło...

 

 

...zapala się w ciemności, która czarną zasłoną spowija czas i zimną ziemię.

Wiatr wieje znad szczytów lodowca.

Fale oceanu z ciężkim łoskotem łamią się o brzeg.

I tam było światło: w oknach tego szarego domu, nazywanego Starym Domem od dnia, w którym wyrósł z błota.

Stary Dom tętnił życiem. Zapach jedzenia z kuchni. Ciepły blues w piecach. Rodzina nie czuła się zagrożona, bo traktowała cały świat jak własny dom; mknęła ogromnymi, chromowanymi skrzydlakami, uważanymi za największe osiągnięcie zachodniego przemysłu. Oni tu w Starym Domu wsiadali do samolotów, tych wrzaskliwych, błyszczących ptaków stalowych, które pruły ciemność nad oceanem i docierały do innych świateł, które dawały świadectwo życia gdzieś tam, na równinach kontynentów. Oczywiście droga wiodła zawsze z powrotem do Starego Domu, pełnego gwaru i muzyki: w kuchni mamrotano słowa wróżb i zaklęcia. W jednej z bawialni dźwięki akordeonu pląsały radosnego walca ponad pachnącą kawą. Ktoś bajdurzył łgarstwa zlęknionym głosem. Dzieci śpiewały, płakały i śmiały się, a wypomadowani twardziele w ciemnych okularach strzelali z palców w takt dynamicznego rock and rolla.

– Czyżby świat się kończył? – pytano.

Ale przynajmniej niektórzy umierali i pewnego ciemnego dnia Stary Dom został wymazany. Komuś udało się jednak uratować światło i unieść ze sobą ze zgliszcz...

 

 

Dziwne. Co jest takiego dziwnego w tej rodzinie? Może sama królowa, wróżka Karolina, słynąca z dziwactwa jeszcze w latach, kiedy nawiedzała rynsztoki stołecznych ulic i przeklinała zlęknionych mieszkańców domów.

Wtedy była jeszcze ze swoją Gogo, jedynym dzieckiem, które powiła, z Gogo, która położyła podwaliny pod potęgę familii. Imperium! Gogo być może z wyglądu była podobna do matki, lecz różniła się od większości mieszkańców tego ponurego miasta tym, że zawsze się uśmiechała i blaskiem swego szczęścia opromieniała otoczenie. Zaś wróżka Karolina była naprawdę zapiekła. Nigdy nie widziano, by się uśmiechała; była zrzędliwa i złośliwa. Do tego jeszcze uważano ją za wiedźmę. Z czarami, z cudem graniczyło to, że udawało jej się utrzymać przy życiu, samotnie wychowując dziecko po stracie rodziny – matki i sióstr, które pozostawiły w spadku tylko dzieci. Sama tedy włóczyła się z Gogo i osieroconymi dzieciakami, często głodna, bez grosza przy duszy, bez dachu nad głową, nawet wtedy, gdy zaraza i wściekła pogoda dziesiątkowały ludność kraju, a świat ogarnięty był wojenną pożogą.

Kiedy rozpoczynają się dzieje rodziny? Może z chwilą narodzin Karoliny, bo była najstarsza. Jeśli w ogóle można mówić, że ktoś jest najstarszy w rodzinie; rodzice Karoliny też mieli swoje dzieje i swoich rodziców i tak dalej, i dalej. Nie, rozsądniej chyba zacząć opowieść w dniu, w którym Lina wyszła za Tomasa, któremu także na tym świecie doskwierała samotność, lecz był lekkiego usposobienia, jak każdy, kto wiele lat pływał po siedmiu morzach, nie mając w zasadzie innego celu niż ten, by z dnia na dzień czuć się w życiu jak najlepiej. Kiedy Tommi zszedł na ląd, zaraz odcisnął swoje piętno na obliczu familii, ten znany tancerz i zapaśnik. Odnaleźli się nawzajem. On i kobieta, która cieszyła się tak zszarganą opinią, że natychmiast po ślubie Tommi stracił znakomitą posadę, jaką miał dotychczas: subiekt w obuwniczym.

Wtedy to zaczął sprzedawać towar dla jakichś kupców, został komiwojażerem i przemierzał miasto ciągnąc wóz konny. Było to dość dziwne, ba, powszechnie uważano to za idiotyzm. Na początku sam Tommi uważał to za idiotyzm, a nie widząc wyjścia, dawał w banię; te pijackie wyprawy Tommiego były bardzo długie i barwne. Wtedy to wokół niego zbierało się stado wesołych kompanów, szli razem do domu, gdzie Lina witała ich przekleństwami. Uważała, iż pijący opętani są duchem nieczystym. Krzykom i bijatykom w ich lepiance nie było końca. Po rozgonieniu towarzystwa Lina rzuciła klątwę na kompanów od kieliszka, a klątwa owa była potężna. Ludzie starali się przed nią umknąć, lecz przekleństwa i złorzeczenia Liny pognały za nimi, tak iż w końcu nikt nie odważył się pić z Tommim, cóż dopiero mówić o odwiedzinach w jego domu. Tommi został więc sam, pijany i zrozpaczony. Dopiero w latach wielkiego kryzysu światowego pomału przestawał pić samotnie. Choć powiadają, że to nie kryzys był powodem, iż ludzie przestali od niego stronić. Przyczyną miały być dziewczęta, które powoli dorastały, stawały się obiecującymi, pełnymi wdzięku damami. Uchodziły za panny urodziwe i szczodrze obdarzone wdziękami. Może trunkowi przyjaciele Tommiego mieli nadzieję na premię w postaci młodej, wesołej panienki do łóżka. Być może tak było. Oszczercy dawali do zrozumienia, że Lina zezwala na te uciechy, ponieważ w obecności skąpo ubranych panienek ludzie honoru robią się rozrzutni, bardziej hojni na pieniądze i cenne drobiazgi, które w tamtych latach rzadko trafiały się w domu.

Tak, uważano je za warte grzechu, te siostrzenice Liny; w tym tłumie jednak najbardziej wyróżniała się Gogo. Wielu chciało oddać za nią cały majątek. Gogo jednak była wybredna. Kiedy w końcu powiła dziecko, to nie z jakimś miastowym świntuchem w gumiakach i czapce uszatce. Nie, powiła dziecko z włoskim lotnikiem, który międzylądował w mieście. I owe małe dzieciątko płci żeńskiej otrzymało włoskie imię: Dorothea Guiccardini. To była Dolli. Możliwe, że była większą patriotką niż jej mama, bo nigdy nie używała swego włoskiego imienia. Nie nauczyła się go nawet wymawiać.

Gogo uparcie trzymała się obcokrajowców: dziewczę, które zmarło przy porodzie, przypisane było do fińskiego atlety. Potem zaręczyła się z duńskim młodzieńcem ze statku szkolnego, a kiedy ten odpłynął pod wzdętymi żaglami, Gogo powiła maleńką i cherlawą dziewczynkę, która na prowizorycznym chrzcie otrzymała imię Ulla; dziecku udało się przeżyć.

Gogo miała dużo miłości do tych małych istotek, chociaż nie pozwalała sobie na to, by ich choroby czy śmierć wyprowadzały ją z równowagi. Zawsze była pełna życia, wyluzowana i nie miała skrupułów przysparzając więcej półobcych dzieci temu światu: kilka miesięcy przed wylądowaniem aliantów zaszła w ciążę z pierwszym synem, samym Baddim, który, jak twierdziła, był potomkiem niemieckiego dyrygenta, wielce wykształconego człowieka. I syn otrzymał jego germańskie nazwisko: Bjarni Heinrich Kreutzhage.

W tych latach Stary Dom jeszcze nie istniał. Cała wielka rodzina mieszkała w lepiance, którą później nazwano Starą Lepianką, w odróżnieniu od Nowej Lepianki, do której wprowadzili się, kiedy Stary Dom został zburzony... Potem Baddi nazywał lepiankę ­Auschwitz, a Tommi twierdził, że była ona początkowo przybudówką farmy Minnakot i na to miano zasłużyła. Poza tym pewnego pięknego dnia Tommi stał się wielkim templariuszem i przestał przepijać te niewielkie pieniądze, jakie trafiały się rodzinie. Mimo to w lepiance panowała piszcząca bieda, podobnie jak i w lepiankach dookoła. Osiedle wyglądało jak wydzielona wieś na mokradłach otaczających zabudowę miasta. Lecz powoli stolica wgryzała się w tę wioskę, tak iż w końcu otrzymała ona nazwę i numerację, podobnie jak inne dzielnice. Rodzina Liny i Tommiego zamieszkiwała teraz przy ulicy Minnakot siedem ce. Kiedy stołeczna zabudowa podpełzła definitywnie do dzielnicy Minnakot, przyniosła ze sobą powiew wielkiego świata: w najbliższej okolicy uwili sobie gniazdo alianccy okupanci, pobudowali koszary, które nazywały się barracks, czyli baraki. Wyglądały one niczym beczki położone na boku i na wpół wkopane w ziemię. Alianccy okupanci jeździli jeepami i mówili w języku, który mało kto rozumiał poza kilkoma światowcami, takimi jak hrabia Tomas spod numeru siedem ce. Wieczorami wędrował z rękami w kieszeniach do Camp Thule pogwarzyć z Angolami o wielkich handlowo-portowych aglomeracjach Cardiff i Aberdeen, w których znał każdą tawernę jeszcze z czasów pierwszej wojny. Lina była mniej zachwycona aliantami:

– Co oni tak podnoszą tyłki i mielą ozorem?! – pytała. – Niemiec ma polski korytarz!

Damy z lepianek trzymały pewno stronę Brytyjczyków, bo często odwiedzały koszary. Możliwe, że po to, by dyskutować na tematy światowe. Do lepianki zaś zachodzili z wizytami żołnierze. Przez jakiś czas nawet na łące przed jedną z nich stał namiot. Później Dolli twierdziła, że Tomas nie miał specjalnych kłopotów ze snem: podczas wojny spał i chrapał w najlepsze, choć płomień miłości tlił się w każdym łożu.

Następnie zjawili się jankesi z kieszeniami pełnymi dolarów i z jednym z nich Gogo poczęła piąte dziecko, Danniego, który otrzymał imię po ojcu: Frank Daniel Levine, potem Tomasson.

Gogo nie zasypiała gruszek w popiele. W wieku dwudziestu sześciu lat była już matką pięciorga dzieci, a pod koniec wojny doszła jeszcze jedna córka. To było straszne. Kiedy dziewczynka miała zaledwie miesiąc, w lepiance wybuchła zaraza i dziecko zmarło, a wraz z nią zmarła również Ulla. Ale ona zawsze była cherlawa. Są nasiona.

 

 

Baraki to były nadzwyczajne domy. Twierdzono, że są efektem wytężonej pracy najzdolniejszych architektów Europy. Tanie jak barszcz i łatwe do postawienia. Dwa półkoliste szczyty z drewna, a między nimi wyściełany blachą falistą szkielet. Wewnątrz podłoga z desek ułożona na polodowcowej glebie Reykjaviku. Piec węglowy, z którego wychodził komin, a raczej rura.

W latach wojennych ludność strumieniem napływała do stolicy, ponieważ każdy mógł dostać pracę u okupanta. Między innymi przy stawianiu baraków. Całe dzielnice rozkładały się na żwirowiskach. Wyglądało to niczym pole namiotowe podczas Święta Parlamentu. Największe dzielnice były jednak czymś o wiele więcej, niż jakimiś tymczasowymi obozowiskami. To były potężne koszary z arsenałami, magazynami zapasów, schronami przeciwlotniczymi i podziemnymi tunelami. Były tam także więzienia, stołówki, kina, kluby i sklepy.

Ale w barakach mieszkali tylko żołnierze. Tubylcza siła robocza wędrowała bez przerwy, z jednej izby piwnicznej do drugiej. Rodziny mieszkały w ziemiankach i namiotach. Dzieci rodziły się w stajenkach.

Największych szczęśliwców stać było na złodziejskie czynsze. Inni pozostali na zimnie w błocie. Słabowici robotnicy i ich cherlawe żony. Samotne matki nie cieszyły się poważaniem, zwłaszcza jeśli ich dzieci miały obcokrajowców za ojców. Zarówno narodowa, jak i postępowa prasa pisała dumna, że islandzcy dżentelmeni mają zamiar stworzyć przymierze na rzecz bojkotu dziewcząt podejrzanych o stosunki z żołdakami. Postanowiono nie prosić ich do tańca na potańcówkach przy dźwiękach akordeonu. Wielu robotników lądowało w objęciach gorzały, przepijali tygodniówkę, ba, nawet dorobek życia. Inni doznawali okaleczeń na skutek wypadków przy pracy lub zapadali na zapalenie płuc, gruźlicę i inne bolączki spowodowane harówką. Następował rozkład rodzin. Marynarze ginęli na morzu wskutek sztormów i ostrzałów artyleryjskich, pozostawiając wdowy z dziećmi w nędzy, bez pracy na lądzie. Szacowni obywatele przerażeni patrzyli na tych nędzników kłębiących się po ulicach miasta. A tam na świecie dużo się działo. Niemcy dostali szach-mata; tym samym alianci mogli darować sobie okupację i pożegnać kraj. Pozostały baraki. Domy dla ubogich.

Hulabalabalei!

Lecz któż miał czuwać nad bezpieczeństwem maleńkiego kraju w tych krytycznych czasach? Amerykanie uważali to za swój obowiązek i zaproponowali ochronę wojskową przez najbliższy wiek, nawet na wieki, ale grzecznie im za nią podziękowano. Gogo brakowało męża. Szukała go wśród Amerykanów, tymczasem sytuacja zrobiła się niewesoła. Wszyscy mieli opuścić kraj. Ale armii się nie spieszyło. Otrzymała pozwolenie na korzystanie z lotniska w Keflaviku przez sześć lat.

Te powojenne lata upłynęły Gogo na uciechach i śpiewie na lotnisku, a kiedy mijał szósty rok od upadku Berlina, spotkała w końcu tego właściwego. W kilka miesięcy później zmieniono, uzupełniono i przedłużono na nieokreślony czas umowę o bazie. Wtedy okazało się, że Amerykanie słusznie rozpoczęli inwestycje na lotnisku, mające na przykład na celu wzbogacenie regionu; przysłali przedsiębiorców, budowlańców, wśród których znajdował się przyszły mąż Gogo: sympatyczny i dziany kierowca spychacza około czterdziestki, nazwiskiem Charlie Brown.

Przyjechała do miasta i przedstawiła materiał na męża. Charlie okazał się człowiekiem przeuroczym. Wszystkim przywieźli prezenty, a w trzy tygodnie później, po ceremonii zaślubin, Lina i Tommi urządzili wesele przy Minnakot siedem ce.

W lepiance nie było komnat balowych, ale starsi państwo zrobili co mogli. Wyszorowali każdy kąt, a wróżka nasmażyła naleśników, które posmarowała pasztetem, i nagotowała garów lepkiej od cukru kawy z mlekiem. Potem zjawili się goście, głównie sąsiedzi z dzielnicy Minnakot; jankes wzbudził ich zainteresowanie, toteż przyszli wszyscy bez wyjątku. Za wcześnie jednak, więc długo przebierali nogami, jakby zaraz mieli wyjść, wreszcie panowie pozajmowali krzesła i pufy i puścili wkoło rogi z tabaką. Potem prychano, przytakiwano i pierdzono. Kobiety zaś zebrały się w kuchni i snuły rozmowy na temat drożyzny i kartek żywnościowych. Starcy, młodzieńcy, baby i panienki; wszyscy byli jednakowo ubrani: w gumiaki, sztormiaki i wełniane rękawiczki z jednym palcem, ale i z jednym dodatkowym.

W tym to towarzystwie jankesi – Charlie i dwóch jego przyjaciół – czuli się niczym przybysze z innych planet. Przyjechali czarnym lincolnem, w najmodniejszych garniturach, białych skarpetkach, wyglansowanych mokasynach, opaleni, ostrzyżeni na jeża i pachnący old spicem. Panna młoda także się wyróżniała, umalowana, w ułożonych włosach i amerykańskiej sukni ślubnej, śnieżnobiałej, skrojonej na miarę. Miała też długi, biały welon, który Dolli wraz z przyjaciółkami miały nieść, ale robiły to niezbyt sumiennie. Ponieważ zaś tego dnia deszcz lunął z niebios, po powrocie do domu welon był cały wyświniony podwórkowym błotem. Gogo roześmiała się tylko, ucałowała dziewczęta w policzki i zmiąwszy welon, cisnęła go w kąt.

Ludzie ci wnieśli z sobą rześki powiew, dlatego też Islandczycy schowali się w swoich skorupach, przycupnęli w milczeniu jak wtedy, gdy hula północny wiatr. Ale jankesi mieli pełen bagażnik piwa, gorzały i adapter, więc lepianka wypełniła się głosami Binga i Franka oraz innych gwiazd filmów hollywoodzkich. Wprawdzie Tommi znał angielski, ale niewiele miał do powiedzenia przybyszom z Zachodu, którzy nigdy nie byli w Cardiff ani Aberdeen, ani w ogóle w Anglii. Poza samą Gogo nikt nie znał angielskiego i wielu miało uczucie, że jankesi kpią sobie z gości weselnych, gdyż siedzieli uśmiechnięci i hałaśliwi, pokazywali palcami na wszystkie strony i wybuchali śmiechem nagłym i męskim. Ahaha! Baddi był w jedenastym roku życia i jako jedyny odważył się zbliżyć do obcokrajowców. Usiadł przy nich i wszystko bacznie śledził. Charlie był zachwycony swoim nowym pasierbem i przedstawił go pozostałym jankesom:

– This is Badie.

– Badie?! – odparli ze śmiechem.– Hey, Badie, you must be a bad boy, havin’ that name! Ahaha!

– There is nothing against being a bad boy at your age, we’ve all been bad boys, haven’t we, Charlie?!

– We sure have!

– Ahaha!

Przyjaciel Charliego, który siedział bliżej niego, nazywał się Bob. Był to młodzieniec po dwudziestce. Zdążył się już podniecić alkoholem i zaczął ukradkiem zerkać na Dolli. A ta uśmiechała się do niego: szesnastoletnia, nieśmiała i zarumieniona.

Za to Danni trzymał się w przyzwoitej odległości, zaś we wspomnieniach dzień ten był dla niego czarnym dniem. Zerkał ponuro zza rogu, a kiedy Charlie próbował go zagadnąć, proponując mu słodycze i pieniądze, chłopiec wyrwał się i wybiegł z lepianki. Zapłakanego znaleziono go dopiero pod wieczór w stodole. Nie chciał się stamtąd ruszyć, krzyczał, wymachiwał pięściami na oślep, dopóki nie wyszedł stary Tommi i nie wziął syna swej pasierbicy na ręce i gładząc po policzku, wyszeptał:

– Mój kochany chłopczyk. Mój kochany, mały chłopczyk.

Przyjęcie w lepiance trwało całe popołudnie. Czas płynął, a alkohol lał się strumieniami. Rozluźniło to nieco Islandczyków, choć większość z nich nadal siedziała pobladła, kiwając się. Jankesi zaczęli tańczyć: Charlie tańczył z Gogo, a Bob z Dolli, co było złym znakiem, gdyż ona i najstarszy syn z farmy stanowili w owym czasie coś na kształt pary. Chłopiec ów był długi jak tyczka, nazywał się Gretar, miał piegi, jasnorude włosy i mech pod nosem. Gretar obserwował ponuro te tańce i nie widział innego wyjścia, jak tylko się spić. Dolli wirowała w tańcu, udając, że go nie widzi.

Pod koniec przyjęcia Bob zebrał wszystkich na podwórzu i ustawił do zdjęcia. Chciał sfotografować młodą parę i gości. W środku stali nowożeńcy, Charlie w nowiuśkim, amerykańskim garniturze i Gogo w sukni ślubnej. Oboje uśmiechnięci, na zdjęciu wyglądają na szczęśliwych. Obok nich stoją starsi państwo, Dolli oraz Baddi. A dookoła i z tyłu – sąsiedzi i krewni. Ponieważ nadal siąpił deszcz, wszyscy mają na sobie sztormiaki, rękawiczki i gumiaki. Islandczycy patrzą posępnie na fotografa.

Na zdjęciu z lewej strony widać gnojowisko, ciężarówkę forda rocznik dwudziesty drugi, staroświecką sieczkarnię i zardzewiałą stodołę z blachy falistej. Po prawej widać tył lincolna Charliego. Wisi na nim tabliczka z napisem: Just married.

Charlie miał mieszkanie w pobliżu lotniska i tam właśnie na początek mieli zamieszkać z Gogo. W porze kolacji młodzi i dwaj jankesi pożegnali się. Bob szepnął coś Dolli na ucho, lecz tego Gretar już nie zdzierżył. Rzucił się na Boba, złapał go za łeb i rzutem przez biodro powalił w błoto. Dolli krzyknęła. Bob skoczył na równe nogi i przyjął bokserską pozycję, ale Charlie go złapał, szepnął coś do ucha i w końcu udało mu się namówić wkurzonego przyjaciela, by wsiadł do samochodu, który, wyrzucając błoto spod kół, wystartował z podwórza. Baddi oniemiały patrzył za znikającą gablotą.

Ależ ten Gretar okazał się tępym chamem! Jeśli spodziewał się, iż ktoś uzna, że chłopak pokazał charakter, bo tak, ot, rozłożył żołdaka na ziemi!, to jego życzenie się nie spełniło. Większość uznała to zdarzenie za na poły obelżywe. Żeby tak się rzucać na wystrojonego chłopca! Jednak sprawa ta szybko zblakła w cieniu innego skandalu: kłótni małżeńskiej, która wybuchła mniej więcej w czasie, gdy lincoln zniknął z pola widzenia. Z lepianki dobiegły dźwięki tłuczonego szkła. Kłócili się Fia i Toti.

Fia i Toti nie byli zwyczajnymi ludźmi. Snaefridur i Thorgnyr. Byli wręcz nadzwyczajni, między innymi i z tego powodu, że to z nimi rodzina Liny i Tommiego utrzymywała najczęstsze kontakty. Nie było przyjęcia czy podwieczorku, by nie przyszli Fia i Toti. Jeżeli mówiło się o krewnych czy dalszej rodzinie, to zawsze o Fii i Totim.

Całe życie mieszkali opodal Liny i Tommiego. Thorgnyr był synem brata wróżki i pomimo długotrwałych stosunków wyglądało na to, że rodziny wstydzą się jedna drugiej.

Wszyscy znali historię znajomości Fii i Totiego; Lina opowiadała ją często z własnymi ozdobnikami. Właśnie na przyjęciu weselnym Toti spił się na tyle, iż zaczął snuć wspomnienia z własnego ślubu.

Podobno Fia swego czasu zjawiła się na jakiejś potańcówce z okazji baranobicia, która odbywała się w starym magazynie; była córką gospodarza z półwyspu Sudurnes i po raz pierwszy przyjechała wtedy do stolicy. Tłustawa panienka na wydaniu. Zabrała się ciężarówką wiozącą owce na rzeź, a wieczorem przyprowadzono ją na ten bal, na którym głównie stawili się mieszkańcy z rzadka zamieszkałych przedmieść. Hofslakur, szajbus ze wschodniej części kraju, rozciągał na scenie cyję i balowicze wirowali w polce. Snaefridur nie była uważana za piękność; w czasach, gdy trudno było przeżyć, wieśniacy nie siadywali przed lustrem. Bezbarwne włosy nosiły ślady dojenia i innych codziennych prac w oborze. Po roboczej sukni można się było domyślić, że tego dnia krew lała się w rzeźni strumieniami.

Ręce Totiego wyglądały jak dwa zdechłe rekiny dyndające z obojczyków. Był wstydliwy i raczej niezdarny, w gumiakach; ubzdryngolił się i nie bardzo mógł to wytrzymać. Kiedy na poły szalony zerkał pożądliwie w stronę panien, myślały, że ma zamiar je gwałcić. Za to też wielokrotnie lądował na twardej podłodze. Panowie, broniąc honoru swoich partnerek, podstawiali mu haka. Aż wreszcie los zderzył ich z sobą, Totiego i Fię. Panowie niespecjalnie dali jej odczuć swą natarczywość, więc w krótkim czasie zaczęła kotłować się z Totim za magazynem beczek w podwórzu. W końcu ta szarpanina zmogła Totiego i Fia pozostawiła go chrapiącego na glebie.

Po tym zajściu Fia zaszła w ciążę. Dla niej było jasne, kto jest ojcem. Jeszcze na balu wypytywała o niego i dowiedziała się, kim jest ów młody dżentelmen, pochrapujący za beczkami. Teraz w asyście swego ojca farmera udała się do Reykjaviku, gdzie odnaleziono Totiego.

Toti zaprzeczył wszystkiemu; wprawdzie niejasno pamiętał poprzez opary alkoholu to międlenie, lecz imaginował sobie, że ona w dzień i w nocy zawiera przyjaźnie z parobkami w stodole, więc równie dobrze dziecko może należeć do któregoś z nich. Nie dał się przekonać.

– Toti jest często taki sztywny i uparty jak ten głupek, jego ojciec – mawiała Lina.

Kiedy więc na świat przyszło dziecko, zdrowy, dorodny chłopiec, oddano go bezdzietnemu małżeństwu w Reykjaviku.

W trzy miesiące po narodzinach dziecka, w rok po pierwszym spotkaniu Totiego i Fii, dziewczyna znów zjawiła się w mieście. Wieczorem był bal w tym samym miejscu. Hofslakur grał do tańca. Toti popił sobie na potańcówce. Krótka rozmowa z Fią. Lądują w podwórzu. I stało się coś nadzwyczajnego: znów zaszła w ciążę. Tak wyszło.

– I wtedy się pobraliście? – spytał ktoś na przyjęciu weselnym, a Toti ledwo zdążył odpowiedzieć twierdząco, gdy nagle Fia we własnej osobie zjawiła się przy nim, spojrzała nań surowym wzrokiem i kazała iść z sobą. Prawdopodobnie Toti nie wypił jeszcze dostatecznie dużo, gdyż ze zwieszoną głową rozkaz wykonał. Obecnie Toti ulegał Fii, choć na początku, po tym jak przyznał się do drugiego dziecka, przestał pływać i założyli dom w mieście, było wręcz przeciwnie. W tamtych latach bywał często pijany i niekiedy zły dla Fii, czasem nawet okrutny. Ona jednak miała silną wolę, była twarda i pomaluśku ujarzmiła starego. Zrobił się wstydliwy, podlizywał się jej w domu przez wszystkie dni w roku, poza dwoma czy trzema, kiedy to wlewał w siebie gorzałę i wzbierały w nim słowa, siła i odwaga. Wtedy Fia miewała podbite oko, a meble rozpadały się na kawałki. Dopóki dzierżył w ręku buławę, wygłaszał kazania do domowników, lecz w końcu padał w objęcia Morfeusza i uspokajał się po – niekiedy – dwudniowej okupacji. Za to gdy się budził, jego dusza i ciało były jednym, wiecznym, drżącym od łez kwiatuszkiem, który widzi, jak zbliżają się do niego zewsząd czołgi i spychacze. Nie modlił się nawet do Boga, lecz prosił Fię o litość. Ona stała przy łóżku i regularnie waliła go mokrą ścierą do podłogi, wypominając mu wszystkie grzechy, jakie ma na sumieniu. W końcu dochodzili do wspólnego wniosku, że nic podobnego się nie powtórzy.

Prawdopodobnie więc Toti nie wypił specjalnie dużo na weselu, bowiem kłótnia ich zdechła, nim doszło do rękoczynów i po przeżegnaniu się i wezwaniu imienia Jezusa nadaremno, Fia chwyciła Totiego za ramię i wyprowadziła do domu.

Być może powodem spokoju Totiego było i to, że Fia zyskała nad nim nową i nieprzewidzianą przewagę: była na dobrej drodze, by stać się głównym dostarczycielem gotówki w rodzinie. Siedziba jej rodu na półwyspie Sudurnes już dawno legła w gruzach. Jej rodzice pękli na robocie i umarli wkrótce po tym, jak córka wyprowadziła się do stolicy. Nie było nikogo, kto chciałby dziedziczyć ziemię; miała tylko jednego brata imieniem Gosi, lecz ten był człowiekiem chorym, źle znosił trudy życia wiejskiego i mieszkał w Njardviku. A stara posiadłość rodowa, w większości niesprzedajne połacie nieurodzajnej lawy, leżała odłogiem i nikt pożytku z niej nie miał.

Lecz bajki ciągle jeszcze się zdarzają i jakimś trafem okazało się, że armia i Pakt Północnoatlantycki od dłuższego czasu prowadziły tam rozmaitą aktywność i w toku były sprawy, które, jak się zdawało, mogą Gosiemu i Fii przynieść wielkie pieniądze, kolosalną fortunę – astronomiczne sumy na skalę dzielnicy Minnakot.

Kiedy po przyjęciu i awanturze pożegnali się, Tommi wstał i popatrzył za nimi. Mała, tłusta Fia w starej, męskiej kurtce prowadziła Totiego, który ongiś był wysokim młodzieńcem, a teraz z biegiem czasu stał się zgarbionym i zgiętym safandułą.

– Oto bogacze – zamruczał Tommi i pokręcił głową.