Wybacz. To dla twojego dobra - Bianca Iosivoni - ebook

Wybacz. To dla twojego dobra ebook

Bianca Iosivoni

4,1

Opis

Miłość może pochłaniać, ale co jeśli ukaże swoje mroczne oblicze?

Młoda, ambitna dziennikarka Robyn jest zszokowana, gdy zjawia się u niej policja z wiadomością, że jej były chłopak Julian zaginął. Chociaż dziewczyna nie pragnie niczego bardziej niż zapomnienia, przeszłość uderza niczym grom z jasnego nieba i wszystko powraca: tęsknota, ból i rozczarowanie.

Na szczęście Robyn ma wsparcie swojego najlepszego przyjaciela, Coopera. Ale jej uczucia do niego zaczynają się zmieniać… I właśnie wtedy okazuje się, że chłopak może być zamieszany w zniknięcie Juliana. Robyn sama już nie wie, komu powinna wierzyć i co czuć. A przede wszystkim – komu może zaufać. Być może nawet nie samej sobie...

Silne emocje, toksyczne związki, zwroty akcji i psychologiczne napięcie w najnowszej powieści Bianki Iosivoni

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (8 ocen)
2
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Całkiem niezła

Bianka Iosivoni mistrzowsko buduje napięcie w swojej książce, prowadząc czytelnika przez labirynt emocji i tajemnic. Postać Robyn jest dobrze zarysowana, a jej wewnętrzne zmagania z przeszłością i teraźniejszością są realistyczne i poruszające. Historia rozwija się dynamicznie, wciągając mnie coraz głębiej w mroczne zakamarki ludzkich relacji i emocji. "Wybacz. To dla twojego dobra" to nie tylko powieść o miłości i zaufaniu, ale także o walce z własnymi demonami i próbie odnalezienia prawdy. To opowieść, która zmusza do refleksji nad tym, jak łatwo można stracić zaufanie do innych i do samego siebie, oraz jak trudno jest je odbudować. Czytając tę książkę, miałam wrażenie, że wraz z Robyn przechodzę przez jej emocjonalne zawirowania, co sprawiło, że historia była jeszcze bardziej angażująca. Iosivoni zgrabnie łączy elementy romansu, thrillera i dramatu psychologicznego, tworząc niezapomnianą lekturę, która na długo pozostaje w pamięci. Książka wyróżnia się również dobrze skonstruowan...
10
AAJac

Dobrze spędzony czas

Polecam
10
AmandaSays

Nie oderwiesz się od lektury

WYBACZ. TO DLA TWOJEGO DOBRA to mroczna odsłona pióra Bianki Iosivoni i to jaka udana! Autorce udało się wciągnąć mnie od pierwszej strony i utrzymać zainteresowanie fabułą do samego końca. Pomysł na thriller psychologiczny z motywami toksycznego związku i tajemniczego zniknięcia oraz to, jak B.Iosivoni poprowadziła swoją powieść było naprawdę niesamowite. Z ogromnym wyczuciem, a jednocześnie odpowiednią dozą realizmu pokazała nam związek Robyn i Juliana, któremu daleko było do ideału. Zobrazowała nam również, jak działa umysł oprawcy i ofiary i do czego może to wszystko prowadzić. I co ważne - nie romantyzowała toksycznych zachowań, a w jasny sposób pokazała, że powinny być potępiane. Jednocześnie zaserwowała nam tak pokręcone zwroty akcji, że mój umysł pracował na pełnych obrotach, próbując rozgryźć to wszystko, nim autorka zdecyduje się odkryć przed czytelnikami wszystkie karty. Co stało się z Julianem? Czy ktoś stoi za jego zniknięciem? Co z Robyn i Cooperem? Nie zdradzę Wam tego, ...
10
Logana

Dobrze spędzony czas

Polecam
00
koktajlhere

Nie oderwiesz się od lektury

genialy thriller psychologiczny
00

Popularność




Tytuł oryginału: Sorry. Ich habe es nur für dich getan

Copyright © 2022 by Penguin Verlag

a division of Penguin Random House Verlagsgruppe GmbH, München, Germany

Fotografia autorki: Michael Bader

Copyright © for the polish translation by Katarzyna Łakomik

Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa

Korekta: Renata Kuk

Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny

Projekt okładki i stron tytułowych: Krzysztof Rychter

Copyright for the Polish edition © 2024 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-421-8

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

PROLOG

– Ma pan prawo zachować milczenie.

– To nie ja. Nie mam z tym nic wspólnego!

– Wszystko, co pan powie, może zostać użyte przeciwko panu w sądzie.

– Robyn! Spójrz na mnie. Nie zrobiłem tego.

– Podczas każdego przesłuchania ma pan prawo do korzystania z pomocy obrońcy. Jeśli nie stać pana na obrońcę, zostanie on panu przydzielony z urzędu.

– Robyn!

– Zrozumiał pan swoje prawa?

ROZDZIAŁ 1

TERAZ

CZERWIEC

W niektóre dni chciałabym widzieć, jak świat płonie. A raczej ludzkość. Przynajmniej niektórzy ludzie. Na moje nieszczęście dzisiaj leje jak z cebra, więc raczej do tego nie dojdzie. Ale i tak nie mogę się oderwać od najnowszych wiadomości, gdy jadę autobusem, który wlecze się stanowczo za wolno, raz pnąc się w górę, raz zjeżdżając w dół po ulicach San Francisco. I tak już jestem spóźniona… I jeśli zaraz nie uda mi się przestać o tym myśleć, to chyba oszaleję. Dlatego w ten czerwcowy poranek po prostu dalej scrolluję nagłówki dnia.

Negocjacje pokojowe na obszarze objętym wojną zakończone fiaskiem. Nowy rekord emisji CO2. Kolejne próby rakietowe w Korei Północnej.

Nie, to wcale nie polepsza sprawy. Z westchnieniem klikam na wiadomości regionalne.

San Francisco 49ers przegrywają z Indianapolis Colts. Masakra w San Francisco. Opóźnienie prac budowlanych na moście Golden Gate pomimo wzrostu liczby samobójstw. Zapowiedź masowej demonstracji przeciwko aborcji podczas nadchodzącego weekendu.

Okej, dość. Blokuję ekran i wsuwam telefon do torebki.

Wystarczy, że zaspałam, jakiś człowiek przed kafejką wylał gorącą kawę na moją białą bluzkę i wyszłam na ulewę bez parasola i kurtki. Każdego innego dnia nie byłby to koniec świata, ale odkąd w zeszłym tygodniu bez pytania zostawiłam swój artykuł na biurku Monique, redaktorki naczelnej, byłoby lepiej, gdybym się nie spóźniła do pracy w poniedziałek po weekendzie. Zwłaszcza że zależy od tego moja kariera zawodowa.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy często próbowałam zajść dalej w redakcji, lecz jak dotąd bez powodzenia. Ale też jak na razie nie udało mi się zaprezentować Monique tak świetnie napisanego i wyczerpującego temat artykułu. A teraz, zamiast siedzieć przy swoim biurku w o wiele za bardzo hałaśliwym biurze w Tenderloin, jak przystało na wzorową pracownicę, wciąż tkwię w autobusie, przemoczona i z plamą po kawie, której nie sposób nie zauważyć, i wpatruję się w spływające po szybie wielkie krople.

Z frustracją wycieram rozmazany tusz pod oczami, choć pewnie tylko pogarszam sprawę, i zakładam słuchawki. Poranek jest mglisty, ale to akurat nie jest niczym niezwykłym w San Francisco. Deszcz i grzmoty, które docierają do moich uszu mimo muzyki w słuchawkach, są natomiast rzadziej spotykane. Ale przynajmniej ta apokaliptyczna pogoda pasuje do mojego aktualnego nastroju.

Kiedy autobus w końcu zatrzymuje się na moim przystanku na Eddy Street po trwającej całej wieczność jeździe, podrywam się z miejsca, przeciskam między pasażerami i wybiegam na chodnik.

Przemykam na drugą stronę ulicy, mijam kuriera na rowerze, który nagle hamuje przed małą pizzerią, i wreszcie docieram do wejścia wieżowca, w którym oprócz biur innych firm mieści się siedziba redakcji naszego portalu informacyjnego.

Zimne dreszcze na karku powodują, że zastygam. Mój puls zaczyna szaleć. Instynktownie zatrzymuję się w miejscu i kulę ramiona. Zamiast wejść do suchego budynku, ustępuję miejsca mężczyźnie z teczką, który omal na mnie nie wpada. Powoli się odwracam. Mój wzrok przelatuje gorączkowo z przystanku autobusowego i sklepów po drugiej stronie ulicy do pizzerii i hotelu na rogu. Wciąż pada i nie widać końca ulewy. Błyskawica rozświetla szare niebo nad drapaczami chmur. Zaraz potem rozlega się przerażający huk. Ale ani ludzie spieszący w deszczu, ani dwóch bezdomnych, którzy znaleźli schronienie w bramie, nie zwracają na mnie uwagi. Nic nie uzasadnia tego ostrzegawczego mrowienia na moim karku.

Tylko Alan, portier, rzuca mi zza szklanych drzwi lubieżne spojrzenie, chociaż mógłby być moim ojcem. Ale gapi się na mnie również wtedy, gdy moja bluzka nie przykleja się do ciała i nie prześwituje jak dziś.

Próbuję się otrząsnąć z tego przytłaczającego uczucia bycia obserwowaną, ale nie potrafię zapanować nad ciarkami, które przebiegają mi po plecach razem z kroplami deszczu.

Ostatnie spojrzenie przez ramię i wchodzę do obszernego foyer. Moje buty skrzypią przy każdym kroku, gdy nie zerkając na Alana, mijam go, zostawiając na podłodze z drogiego marmuru kałuże powstałe ze ściekających ze mnie kropel.

Jessica, jedna z dwóch recepcjonistek, podnosi się ze współczującym uśmiechem i podaje mi kilka papierowych chusteczek, które z wdzięcznością przyjmuję. Jeśli dalej będzie tak lało, jedno opakowanie może jej nie wystarczyć.

Dopiero w windzie zdobywam się na odwagę, by wziąć głęboki oddech, po czym wciskam przycisk z numerem dwadzieścia dwa. Po dotarciu na górę natychmiast kieruję kroki do damskiej toalety, by się osuszyć. Jestem wprawdzie spóźniona, ale muszę przynajmniej spróbować uratować to, co jeszcze się da.

Jedno spojrzenie na odbicie w lustrze mi wystarcza. Moja cera jest blada, a moje oczy są zaczerwienione, bo mam za sobą koszmarną noc. Bluzka przykleja mi się do ciała, deszcz oczywiście nie zmył plamy po kawie, tylko ją rozmazał, a mój niby-wodoodporny tusz do rzęs spływa mi po policzkach.

Z frustracją zdmuchuję włosy z twarzy. A przynajmniej staram się to zrobić, ponieważ nie chcą nawet drgnąć, klejąc się do czoła. Odkąd jakieś cztery tygodnie temu ścięłam grzywkę na skos, kosmyki ciągle wpadają mi do jednego oka, ale teraz są przemoczone i przylizane, podobnie jak reszta ciemnobrązowych włosów, które również padły ofiarą mojego ataku nożyczkami kuchennymi. Odkąd pamiętam, zawsze nosiłam długie włosy. Teraz nie sięgają mi nawet do ramion.

Jakimś cudem, za pomocą chusteczek i zawartości torebki, udaje mi się doprowadzić choć częściowo do porządku i stworzyć iluzję, że naprawdę jestem żywą i funkcjonującą członkinią społeczeństwa. Chwała makijażowi i zapasowym podkoszulkom.

Dziesięć minut później wchodzę do redakcji, która oczywiście jest już pełna. Panuje codzienny zgiełk. Ludzie się kręcą, telefonują, dyskutują i stukają w swoje klawiatury. Zmierzając do swojego biurka pomiędzy stolikami, udaję, że czytam pierwsze służbowe maile na telefonie. Może uda mi się ukryć ponadgodzinne spóźnienie. Jeśli nie będę zwracać na siebie uwagi i nikt mnie nie zagadnie, moje szanse wzrosną.

Nie mogę jednak przestać zerkać do biura Monique, gdy je mijam. Widzę przez szklane ściany, że rozmawia przez telefon i… zauważa moje spóźnienie. Cholera. Nie tak to miało wyglądać.

Wreszcie docieram do swojego biurka w prawym, najdalszym kącie redakcji, rozwieszam mokrą bluzkę na kaloryferze i opadam na niewygodny fotel obrotowy. Nareszcie! Ale gdy już zamierzam odłożyć telefon, czuję w dłoni jego wibracje, informujące o nadejściu nowej wiadomości.

Od Coopera.

Mój żołądek lekko podskakuje, a serce nagle zaczyna walić. Nienawidzę siebie za tę reakcję, ale nic nie potrafię na nią poradzić.

Jak poszło? Co mówiła?

Od ponad tygodnia zamęczałam go swoim artykułem, więc teraz, po tym jak go wreszcie oddałam, chciałby się oczywiście dowiedzieć, jak przebiegła rozmowa z naczelną.

Zanim zdążę odpowiedzieć, wysyła mi zdjęcie wyraka. Maleńka małpka spogląda swoimi wielkimi, wyłupiastymi oczami prosto w obiektyw, obejmując gałąź długimi palcami swoich drobnych łapek.

Jaki słodziak!

Jeszcze przed chwilą chciałam patrzeć, jak świat płonie, ale teraz kapituluję wobec tej porcji słodyczy. Urocze zwierzątka z wielkimi, wyłupiastymi oczami sprawiają, że wymiękam, a skubaniec Cooper dobrze o tym wie. Ilekroć na studiach byłam na niego z jakiegoś powodu wkurzona, miałam zły dzień lub po prostu nienawidziłam ludzkości, Cooper wysyłał mi zdjęcia słodkich zwierzaczków, sprawiając, że natychmiast czułam się lepiej.

Nie potrafię powstrzymać uśmiechu na ustach, gdy mu odpowiadam. Potem szybko odkładam telefon, włączam komputer i udaję, że siedzę tu i pracuję od paru godzin.

Nie jest to dla mnie praca marzeń, a przynajmniej nie postrzegam tak zadań, którymi muszę się tu zajmować. Bywają dni, że wręcz jej nienawidzę. Ale dzięki niej mogę opłacić rachunki i mam ładny widok na pocztówki i zdjęcia z całego świata, które wiszą na tablicy korkowej z boku. Sama nie byłam w niemal żadnym z tych miejsc, bo ciągle brakowało mi funduszy, a teraz niestety brakuje mi również czasu. Niektóre z pocztówek przysłali mi rodzice, inne pochodzą z podróży mojej siostry Sary, a jeszcze inne od dawnych znajomych z college’u, z którymi dawno straciłam kontakt. Mimo to zachowałam te kartki. Uwielbiam na nie zerkać i czasami wyobrażam sobie, jak by to było uciec od tego wszystkiego i zacząć zwiedzać te wszystkie miejsca, poznawać nowych ludzi, nowe kraje i kultury. I pisać o tym.

Opieram się na fotelu i próbuję wypatrzyć Monique w jej biurze. Nie jest to wcale takie łatwe z najbardziej odległego kąta open space’u, ale udaje mi się ją dostrzec. Wygląda na to, że wciąż rozmawia przez telefon.

Najchętniej poderwałabym się z miejsca, pobiegła tam i spytała ją, czy zdążyła już przeczytać mój artykuł. Zamiast tego mobilizuję się do wykonania zadań z mojej listy rzeczy do zrobienia – czterech badań i poprawek dla redaktorów. Jestem pewna, że do południa pojawi się jeden czy dwa artykuły, które będę musiała uratować. Ach, nie, edytować. Kiedyś miałam nadzieję, że to jedynie szczebel na drabinie kariery. Dawno już pożegnałam ten naiwny entuzjazm. Mam już serdecznie dość szlifowania cudzych tekstów na wysoki połysk i przyglądania się, jak inni kasują za nie pochwały i uznanie.

– Przynajmniej nie są to już nekrologi – mruczę pod nosem i otwieram pierwszy dokument.

Tak, przynajmniej tyle.

Następne kilka godzin mija mi błyskawicznie, bo mimo braku motywacji rzucam się w wir pracy. Podnoszę wzrok dopiero w momencie, gdy pada na mnie cień.

– Masz chwilę? – pyta Monique, siadając na krawędzi biurka.

Prostuję plecy.

– Jasne.

Zaraz zacznie się przerwa na lunch, a moje włosy na szczęście są już suche.

– Przeczytałam twój artykuł.

– I…? – pytam, starając się nie pokazać po sobie zniecierpliwienia i podenerwowania.

– Postąpiłaś dość odważnie, zostawiając mi go bez pytania. Tekst jest dobrze napisany – mówi, przeciągając sylaby. O nie. Zaraz pojawi się „ale”. Po prostu wiem, że zbliża się wielkie, tłuste „ale”. – Ale to nie jest coś, co chcielibyśmy tutaj publikować w tym formacie. Jesteś świetna w redagowaniu pracy innych dziennikarzy i chciałabym cię zatrzymać na tym stanowisku. Na razie – dodaje z protekcjonalnym uśmiechem i wstaje.

Wbijam wzrok w niewidzialny punkt przed sobą, podczas gdy moje myśli szaleją.

Zawsze marzyłam o pracy dziennikarki. A teraz zaprzepaściłam swoją pierwszą prawdziwą szansę? Kurczę, nie! Jestem dobra w redagowaniu tekstów, ale wiem, że mogłabym się rozwinąć, gdybym mogła pisać swoje artykuły. Gdyby w końcu pozwolono mi to robić.

Spoglądam w kierunku przeszklonego gabinetu Monique. Mogłabym po prostu tam pójść, powiedzieć jej, co o tym myślę, i złożyć wypowiedzenie. Ale potrzebuję tej forsy. Poza tym skłamałabym, twierdząc, że ostatnie dwa słowa jej wypowiedzi nie podsyciły mojej ambicji. Wiem, co potrafię. Muszę jej to tylko udowodnić.

W drodze do ekspresu do kawy w pomieszczeniu socjalnym układam w głowie plan, kiedy nagle podchodzi do mnie Brendan, dziennikarz po pięćdziesiątce, prawdziwy dupek, a we własnych oczach – prawdziwy dar dla ludzkości dany od Boga. Zanim zdążę zawrócić, zauważa mnie.

Ten dzień po prostu nie będzie lepszy.

– Hej, Claymore – wita mnie z uśmiechem, który inni sklasyfikowaliby jako uroczy. Mnie zawsze wydawał się wymuszony. Może dlatego, że widzę go tylko wtedy, gdy Brendan czegoś ode mnie chce. Jak na przykład dziś. – Dawno się nie widzieliśmy.

– Tak, to akurat było fajne. – Mijam go spokojnie i podchodzę do ekspresu.

Przez chwilę wpatruje się we mnie skonsternowany, po czym wybucha przesadnie głośnym śmiechem i podąża za mną.

Jesteśmy sami. Za dziesięć do piętnastu minut pozostali pracownicy zaczną się tu schodzić niczym wygłodniałe zombiaki. Chociaż Brendan nigdy szczególnie mnie nie wkurzał z tą swoją arogancją, moje ramiona automatycznie się napinają. Staram się niczego po sobie nie pokazać i z pozornym spokojem kontynuuję parzenie kawy dla siebie. Przeklinam się w duchu za to, że nie pijam czarnej, tylko potrzebuję do niej mleka owsianego i cukru.

– Niezły suchar. – Brendan opiera się o blat obok mnie. – Zapomniałem, jaka z ciebie żartownisia.

Wierzę. Większość ludzi myśli, że żartuję, a ja nawet nie jestem zabawna, tylko brutalnie szczera.

– Czego chcesz oprócz marnowania swojego i mojego czasu? – sarkam, mając nadzieję, że pozbędę się go tak szybko, jak to możliwe.

– Fajnie, że pytasz. Monique odrzuciła mój ostatni artykuł. Za długi. Za dużo w nim wypełniaczy. Musisz go jeszcze raz zredagować.

Chciałabym być zaskoczona, ale nie jestem. Tekst był okropny i wiem, że nawet ja nie zdołam zamienić w złoto tej kupy łajna. Nie wspominając o fatalnym researchu. Jednak w tej robocie szybko nauczyłam się trzymać buzię na kłódkę i robić swoje, jeśli nie chcę zostać wylana. Przynajmniej ta część mojej pracy jak na razie idzie mi całkiem nieźle.

– Zobaczę, co da się zrobić – poddaję się z niechęcią i zalewam espresso spienionym mlekiem owsianym. Pewnie będę musiała napisać ten durny artykuł od nowa, bo po prostu nie da się go naprawić. A wtedy Brendan zgarnie za niego całe brawa. Jak zwykle. Podczas gdy mój tekst nie zostanie nawet opublikowany…

Narasta we mnie frustracja. Nie po to przez pięć lat studiowałam w City College i Berkeley i przeżyłam osiem miesięcy w tym piekle, by przez resztę życia odwalać za innych brudną robotę.

Mogło być gorzej, odzywa się cichy głos w mojej głowie, a ja zastygam w bezruchu. Mogło być o wiele gorzej.

Bez słowa mijam Brendana i wychodzę z pokoju socjalnego. Zmierzam przez biuro prosto do swojego telefonu. Chcę znów spojrzeć na urocze zdjęcie, które przysłał mi Cooper.

– Robyn Claymore? – rozlega się nagle obcy głos.

Wzdrygam się i podnoszę głowę.

– Tak?

Obok mojego biurka stoi nieznajoma kobieta.

Wygląda na trzydziestkę lub czterdziestkę, ma proste czarne włosy związane w ciasny kucyk z tyłu głowy i ubrana jest w długi płaszcz, na którym lśnią krople deszczu. Na pierwszy rzut oka wygląda zupełnie zwyczajnie, jak każdy, kto przychodzi do redakcji na wywiad czy rozmowę kwalifikacyjną. To, co nie wygląda zwyczajnie, to jej poważna mina. I odznaka policyjna przy jej pasku.

– Nazywam się Vicario i jestem śledczą – przedstawia się. – Z departamentu policji w San Francisco.

Serce zaczyna mi walić. Moje myśli natychmiast wędrują do mojej siostry i jej córeczki. Do Coopera. Do rodziców.

– Czy… Czy coś się stało?

– Chciałabym z panią porozmawiać, panno Claymore. – Krótka pauza. A po chwili dodaje: – Chodzi o pani partnera, Juliana Richardsona. Dziś rano zgłoszono jego zaginięcie.

ROZDZIAŁ 2

DWA I PÓŁ ROKU TEMU

STYCZEŃ

Jednostajne dudnienie za oknami akademika powinno działać na mnie uspokajająco, ale niestety nie zagłuszyło myśli kotłujących się w mojej głowie. A raczej ostrej dyskusji, którą prowadziłam jeszcze kilka minut temu.

Stanęłam pod daszkiem nad drzwiami wejściowymi i skrzyżowałam ręce na piersi. Żeby ochronić się przed zimnem? A może raczej po to, żeby się uspokoić? Trudno powiedzieć.

– Zastanawiasz się nad bieganiem w deszczu?

Nie odwróciłam się do Coopera. Dalej przyglądałam się oknom innych budynków, w których paliły się światła, i przejeżdżającym samochodom, których kontury wydawały się rozmazywać w deszczu. W końcu zmusiłam się do odpowiedzi.

– Nie. Właściwie zamierzałam zedrzeć z siebie ubranie i zacząć nago tańczyć w deszczu.

Krótki śmiech.

– Obiecanki cacanki. – Podszedł bliżej i zatrzymał się tuż obok mnie. Cooper był ode mnie sporo wyższy. Nawet jeżeli miałam na sobie buty na obcasach, co zdarzało się dość rzadko, bo nie potrafiłam w nich chodzić.

Rzuciłam mu ukradkowe spojrzenie. Jego krótkie brązowe włosy były wilgotne, przez co wydawały się ciemniejsze niż zwykle. Najwyraźniej przybiegł tu w tej ulewie. W przeciwieństwie do mnie od jakiegoś czasu nie mieszkał w akademiku.

Wciąż stałam tam bez ruchu, kompletnie spięta, podczas gdy on wyglądał na dość zrelaksowanego, jak po jednej ze swoich ukochanych sesji treningowych. Nawet kołysał się lekko na stopach do przodu i do tyłu, jakby ledwo panował nad swoją energią.

– Wszystko w porządku? – zapytał, gdy nie zareagowałam na jego słowa.

Zazwyczaj nasze potyczki słowne obejmowały parę rund. Ale nie dziś.

– Tak. – Odpowiedź z moich ust padła natychmiast, bez chwili zastanowienia.

– Spróbujmy jeszcze raz, ale tym razem powiesz mi prawdę.

Prychnęłam.

– Co się dzieje, hm? – Szturchnął mnie ramieniem. Ramieniem, które podsuwał mi nie raz, żebym się na nim wsparła czy wypłakała. Była to oferta, z której tak naprawdę nigdy nie skorzystałam, bo nienawidziłam obciążać innych swoimi problemami. Za to kilka razy zdarzyło mi się późnym wieczorem zasnąć na kanapie z głową na tym właśnie ramieniu.

– Nic. – Kiedy wyczytałam z jego brązowych oczu sceptycyzm, westchnęłam ciężko. Kogo ja chciałam oszukać? Cooper był moim najlepszym kumplem. Wiedział o moich skomplikowanych relacjach z rodzicami. – Matka mnie wkurzyła. Właśnie rozmawiałam z nią przez telefon. Pokłóciłyśmy się. Znowu.

Powinnam już do tego przywyknąć, w końcu nigdy nie ukrywała, jak wielkim rozczarowaniem są dla niej córki. Podobno ludzie potrafią się uczyć na własnych błędach. A jednak za każdym razem bolało tak samo.

Na czole Coopera pojawiły się zmarszczki.

– Z powodu studiów?

– Tak. Bo ośmieliłam się złożyć podanie o przeniesienie na Berkeley od nowego semestru, zamiast w końcu poszukać sobie pracy. Chciałam tam kontynuować studia po City College. Chyba wciąż skrycie liczy na to, że w końcu się opamiętam i zacznę studiować coś sensownego. W przypadku Sary jakoś się pogodziła z faktem, że nigdy nie zostanie lekarką, prawniczką czy prezeską, ale mnie potrafiła codziennie wypominać, że spodziewa się po mnie czegoś więcej. Hej, czasami nawet dwa razy dziennie! – dodałam, udając zachwyconą. – A kiedy jej wspomniałam, że zastanawiam się nad dwuletnią przerwą po studiach, podczas której wcale nie zamierzam rozglądać się za pracą, tylko wybrać się w podróż, dyskusja eskalowała.

– Wow. – Cooper potrząsnął głową. – Jak śmiałaś?

– Weź przestań.

– Ale chyba nie zamierzasz zrezygnować z tych planów? Znaczy żeby wyruszyć w podróż?

Wzięłam głęboki oddech, po czym z determinacją skinęłam głową.

– Absolutnie nie. Oszczędzam na to od lat. Nawet jeśli będzie to oznaczało, że matka przez parę następnych tygodni nie będzie się do mnie odzywać.

Umiejętność karania milczeniem opanowała do perfekcji. Kiedy w wieku trzynastu lat wróciłam ze spotkania ze znajomymi trochę spóźniona, nie odzywała się do mnie przez cały tydzień. Ani rano przed szkołą, ani po szkole, ani przy kolacji. Podczas radosnych rozmów z tatą i z moją siostrą mnie traktowała jak powietrze, jakbym w ogóle nie istniała. Od tamtej pory nigdy więcej nie spóźniłam się do domu. Ale najwyraźniej wciąż nie wyciągnęłam z tego lekcji, bo za każdym razem miałam nadzieję na inne reakcje z jej strony. Zrozumienie czy wsparcie byłoby miłą odmianą. Na miłość czy poczucie matczynej dumy dawno już przestałam liczyć.

– Nie przejmuj się, Claymore. Na świecie jest mnóstwo ludzi, którym na tobie zależy i którzy cię kochają. Na pewno nie ja, ale… no wiesz. Inni.

Mimowolnie się roześmiałam i podniosłam na niego wzrok.

Cooper uśmiechnął się pod nosem, co sprawiło, że w jego policzku pojawił się dołeczek, ale po chwili zupełnie spoważniał.

– To twoje życie, Robyn. Nieważne, co myślą twoi rodzice czy inni ludzie. Sama decydujesz, co jest dla ciebie dobre, a co złe.

Westchnęłam.

– Powiedz to mojej matce, która płaci czesne. Chociaż… I tak wkrótce przestanie to robić, więc równie dobrze mogę sobie znaleźć drugą pracę na pół etatu.

– Wiesz, co powinniśmy zrobić?

– Wyemigrować do miejsca, gdzie nikt nas nie zna i nikt nie będzie nas wkurzał?

Uśmiechnął się.

– To też jest niezły pomysł.

– Aż się boję zapytać o pierwszy.

Cooper słynął w naszym kręgu ze swoich szalonych pomysłów. Wycieczka na plażę w środku nocy i pływanie w zimnym oceanie? Zaliczone. Wejście o świcie na dach wieżowca zamkniętego dla zwiedzających? Zaliczone. Spontaniczna podróż samochodem w piątkowy wieczór w nieznane, jazda bez celu, żeby zobaczyć, dokąd się dotrze? Zaliczone. Choć trzeba mu przyznać, że mimo swojej żądzy przygód nigdy nie naraził nikogo na niebezpieczeństwo. A gdyby jednak coś się stało, to przynajmniej mieliśmy w nim wykwalifikowanego ratownika medycznego.

– Najlepiej będzie najpierw zjeść coś pysznego, a potem wybrać się na imprezę i zapomnieć o tym całym gównie. W zeszłym tygodniu otworzyli nowy klub w South of Market…

– To twoje rozwiązanie? Żarcie i alkohol?

Wzruszył ramionami.

– Na pewno nie zaszkodzi. Poza tym wkrótce będę miał znacznie mniej czasu.

To prawda. Cooper właśnie zaliczył semestr stażu jako ratownik medyczny w City College. Od przyszłego miesiąca zostanie oficjalnie zatrudniony na tym stanowisku. Co będzie spełnieniem jego życiowego marzenia, bo od dziecka tym właśnie chciał się zajmować. Będzie to jednak również oznaczało nieregularne godziny pracy i sporo stresu. I dużo rzadsze okazje do spotkań, bo nie będziemy już studiować na jednej uczelni.

Z jednej strony, cieszyłam się, że w końcu uda mu się zrealizować swoje marzenie. A z drugiej… Cóż, dziwnie będzie bez niego. Bardzo dziwnie. Nie jestem typem osoby, która szybko nawiązuje przyjaźnie, więc patrzyłam w przyszłość z mieszanymi uczuciami.

– Hm. – Udałam, że zastanawiam się nad jego propozycją. – Pod jednym warunkiem.

– Pozwól mi zgadnąć. – Odrzucił głowę do tyłu i westchnął głęboko. – Chcesz wziąć kąpiel w wannie.

Uśmiechnęłam się. W przeciwieństwie do mnie Cooper nie mieszkał w akademiku i dlatego nie musiał dzielić łazienki z całym korytarzem studentów. Nie, miał to szczęście, że niedaleko morza, w Good Richmond, znajdowało się jego mieszkanie, które przekazała mu jakiś rok temu jego ciotka, zanim się stąd wyprowadziła. Choć pokoje były dość ciasne, główną atrakcją była w nim łazienka z wanną. Dużą, wolnostojącą i tak cudownie wyprofilowaną, że można się w niej było wygodnie rozłożyć i zanurzyć po szyję w ciepłej wodzie z pianą. Krótko mówiąc, był to luksus, któremu oddawałam się tak często, jak tylko nadarzała się okazja. Albo tak często, jak pozwalał mi na to Cooper.

Pokręcił głową.

– Wiedziałem. Przyjaźnisz się ze mną tylko z powodu wanny.

– Oooo. – Poklepałam go po ramieniu, jakbym go chciała pocieszyć. – Nie martw się, na świecie jest mnóstwo osób, które cię lubią z powodu twojego wyglądu i optymizmu. Na pewno nie ja, ale… no wiesz. Inni.

Roześmiał się w głos, gdy użyłam jego własnych słów przeciwko niemu. Ja też musiałam się uśmiechnąć. Tak właśnie było między nami od pierwszego dnia. Większość ludzi nie przepada za moim sarkazmem, swoimi uwagami zdążyłam już zrazić do siebie kilkoro znajomych ze studiów. A Cooper? Ripostował z równie ciętym humorem.

– Pamiętasz, co powiedziałaś, gdy się poznaliśmy? – zapytał, obejmując mnie ramieniem.

No przecież.

– Dziwny jesteś – powtórzyłam słowa z dawnych czasów i spojrzałam na niego. – Ale nawet cię lubię.

Na jego twarzy pojawił się uśmiech, a dołeczek w lewym policzku pogłębił się.

– Czemu mnie lubisz, skoro jestem dziwny? – kontynuował tę zabawę.

Ja też się uśmiechnęłam.

– Bo możemy być dziwni razem. A trudno znaleźć kogoś, z kim można być dziwnym.

– Zgadza się. – Jakby mimochodem założył mi długi kosmyk włosów za ucho i na chwilę zatrzymał dłoń na moim policzku. – Możesz zająć moją łazienkę, ale jeśli nie skończysz na czas, wyjdę bez ciebie.

– Fajnie że.

Jedyną rzeczą, której byłam bardziej pewna niż tego, że staliśmy tam koło siebie, było to, że Cooper nigdy by mnie nie zostawił ani nie porzucił. Tak samo jak ja jego. Był moim najlepszym kumplem. Nic i nikt tego nigdy nie zmieni.

Poza Sarą, moją starszą o sześć lat siostrą, Cooper Vaughn był jedyną osobą, której rad słuchałam – przynajmniej czasami. No dobra, rzadko. Dzisiejszy wieczór wydawał się jednym z takich momentów, bo po tym, jak już spędziłam godzinę w łazience na relaksie w jego cudownej wannie przy cichych dźwiękach muzyki i dobrej książce, mieliśmy się spotkać z paroma znajomymi.

Wbrew obawom Coopera skończyłam na czas i wybrałam się razem z nim do South of Market.

Ewidentnie ubraliśmy się zbyt elegancko jak na wizytę we włoskiej restauracji z dużym wyborem win, w której należeliśmy już do stałej klienteli. Niemniej jednak nie chciałam zrezygnować ze swojej biało-czarnej sukienki, bo w czymś innym byłoby mi potem za gorąco podczas zabawy w klubie. Sara podarowała mi tę sukienkę w prezencie urodzinowym i od tamtej pory była jednym z moich ulubionych ciuchów. Miała ładny, ale nie za bardzo wycięty dekolt i optymalną długość, bo sięgała kilka centymetrów powyżej kolan. Podobało mi się również, jak Cooper na mnie patrzył, gdy ją zakładałam, nawet jeśli nie powinnam się delektować jego intensywnymi spojrzeniami ani nawet ich zauważać. W końcu łączyła nas tylko przyjaźń. Nie powinien mi się też podobać w tej czarnej koszuli, którą włożył do wyblakłych dżinsów z rozdarciami na kolanach.

– No nareszcie! – Usiadłam na narożniku obok Coopera i Claire, studentki biologii, z którą Cooper chodził na niektóre zajęcia. Poznałyśmy się w bibliotece, gdzie obie się uczyłyśmy, i szybko zakolegowałyśmy się przy chipsach i batonikach czekoladowych. Od tamtej pory spotykałyśmy się na wspólne wkuwanie przed sesją. Zamierzałyśmy to powtórzyć w przyszłym tygodniu, dopingując się nawzajem, żeby dać z siebie wszystko.

– Umieram z głodu.

– Ja też – dołączył się Roger, który zajął miejsce obok Claire.

– A ja z pragnienia. – Heather, piąta członkini naszej paczki, siedziała jako jedyna na krześle i wachlowała się, jakbyśmy wylądowali na samym środku pogrążonej w piekącym skwarze Sahary, a nie w klimatyzowanej restauracji.

– Pamiętaj, że nie przyszłaś tu po to, by potem opublikować recenzję tego miejsca na swoim blogu – przypomniał jej Roger.

Heather zatrzepotała rzęsami.

– Nie mam ze sobą aparatu. A tak w ogóle, to jakbyś chciał wejść w dwudziesty pierwszy wiek, to wiedz, że teraz nie pisze się blogów, tylko publikuje filmy.

– Dziwne. A mnie się wydawało że w dzisiejszych czasach każdy ma telefon z aparatem.

– Tak, jeśli komuś wystarczają amatorskie filmiki. Poza tym mój aparat w telefonie jest zepsuty, odkąd mnie wystraszyłeś na śmierć podczas wycieczki do Napa Valley.

Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu na to wspomnienie. To była jedna ze spontanicznych akcji Coopera. Na szczęście akurat wszyscy mieliśmy czas, więc wybraliśmy się tam samochodem. Claire razem z chłopakami wyruszyli na pieszą wędrówkę, a ja i Heather zafundowałyśmy sobie dzień w spa i na basenie. Kiedy spotkaliśmy się wieczorem na degustacji wina, Roger się zakradł i w pewnym momencie tak ją wystraszył, że się zakrztusiła i wypuściła z jednej dłoni telefon, a z drugiej kieliszek.

Roger wzruszył ramionami, ale w jego oczach pojawiło się coś prowokującego.

– To ty upuściłaś swój telefon, złotko. Nie ja.

Wymieniliśmy z Cooperem spojrzenia i nawet nie próbowałam ukryć uśmiechu. Poznałam Heather w drugim semestrze. Ponieważ studiowała dziennikarstwo i miała dość niewyparzoną buzię, od razu się polubiłyśmy. Nigdy się jednak do końca nie dowiedziałam, co jest między nią a Rogerem. W jednej chwili obrzucali się obelgami, a w kolejnej bez opamiętania ze sobą flirtowali. Ale cokolwiek to było, będzie mi brakowało ich przekomarzanek tak samo jak pewnie im samym. Roger skończył studia razem z Cooperem i wprawdzie na razie został w San Francisco, ale Heather miała przed sobą jeszcze jeden semestr, po którym zamierzała się przenieść do Bostonu, gdzie dostała ofertę pracy.

– A co z tobą, Robyn? – Claire zwróciła się do mnie, podczas gdy Roger i Heather kontynuowali swoją dyskusję. – Coś nowego?

Wróciłam myślami do koszmarnej rozmowy telefonicznej z matką, która odmówiła mi dalszego wsparcia finansowego, i potrząsnęłam głową. To nie był temat, na którym chciałam się dziś skupiać.

– Niezupełnie – odparłam tylko. – Wciąż czekam na odpowiedź z Berkeley, czy mnie przyjmą na dziennikarstwo.

Claire się uśmiechnęła.

– Jeśli komukolwiek może się to udać, to właśnie tobie. Trzymam za ciebie kciuki.

– Ja też! – zawołała Heather, włączając się do naszej rozmowy. – Chociaż jednocześnie wciąż mam nadzieję, że się tam nie dostaniesz i przeprowadzisz się ze mną do Bostonu. Mogłybyśmy tak cudownie zatrząść miastem.

– Nie ma tak! – wtrącił się Cooper. – Robyn zostaje tutaj, w San Francisco.

Uśmiechnęłam się. Byłoby wspaniale zrobić w Bostonie trochę zamieszania razem z Heather, ale w przeciwieństwie do niej nie miałam jeszcze ugranej pracy jako dziennikarka.

Poza tym naprawdę chciałam kontynuować naukę na studiach i zrobić specjalizację. No i miałam jeszcze swoje marzenia o podróży…

– Dlaczego nikt do nas nie podchodzi? – Claire wyciągnęła szyję. – Zazwyczaj nie trzeba tu tak długo czekać, co nie?

Też się rozejrzałam, ale nie dostrzegłam nikogo z obsługi. Restauracja była pełna, a rozmowy tak donośne, że zagłuszały nawet muzykę w tle.

– Wygląda na to, że brakuje im dziś personelu.

– Chyba z tyłu jest druga impreza – wtrącił Roger, wskazując sąsiednią salę, w której właśnie zniknęła kelnerka z kilkoma talerzami w dłoniach i na lewym przedramieniu.

– Mogę nam coś przynieść z baru – zaproponowałam, wstając, po czym zebrałam zamówienia od pozostałych. Na szczęście nie mieli skomplikowanych wymagań: piwo dla Coopera, wino dla Heather i dla mnie, drink dla Claire i cola dla Rogera. Tyle jeszcze potrafiłam zapamiętać.

Niestety ani podczas przechodzenia między stolikami, ani przy samym barze nie dostrzegłam nikogo, u kogo mogłabym złożyć nasze zamówienie.

Zaczęłam się rozglądać i chodzić w tę i we w tę wzdłuż lady ze zmarszczonymi brwiami. Przecież nie może być tak, żeby tu nie było nikogo, kto by…

Nagle wpadłam na coś dużego i ciepłego, co niespodziewanie przede mną wyrosło. Przestraszyłam się i zachwiałam, bo straciłam równowagę.

– O kurczę! Sorry!

– Nie ma sprawy – odpowiedział mi niski głos, a czyjaś dłoń powędrowała do mojego ramienia, by mnie podtrzymać. Gdy tylko udało mi się z powrotem złapać równowagę, poczułam, że ręka mnie wypuszcza. – To moja wina.

Mrugając, podniosłam wzrok. Niski głos należał do mężczyzny, który mógł być zaledwie parę lat starszy ode mnie. Na oko najwyżej podchodził pod trzydziestkę. Mimowolnie spodziewałam się jakiegoś głupiego podrywu, pewnie dlatego, że zbyt często tego doświadczałam. Ale on nawet się nie zająknął gadką w stylu, że moja aparycja sprawiła, że na mój widok ziemia się zatrzęsła pod jego nogami, ani nie zapytał, czy bolało, kiedy spadłam z nieba. Nie bolało. Wypełzłam z piekła. Nieznajomy nie rzucił jednak żadnym z podobnych tekstów. Po prostu uśmiechnął się do mnie przepraszająco.

Przyjrzałam mu się dokładniej. Średni wzrost. Blond włosy, starannie przycięte i ułożone tak niedbale, że wyglądały, jakby nie poświęcił im ani chwili. Brwi w nieco ciemniejszym kolorze. A jego oczy? Zaskakujące. Nie spodziewałam się tak jasnego błękitu, który prawie przechodził w szarość. Twarz ogolona na gładko, mocno zarysowany podbródek i szerokie barki w eleganckiej białej koszuli przylegającej do szczupłej sylwetki.

Potrząsnęłam głową, jakbym chciała się ocknąć z letargu. W pewnym sensie wyglądał niemal za dobrze… Chociaż to nie tyle jego wygląd miał na mnie taki wpływ, co raczej to, czym emanował.

– Mogę ci jakoś pomóc? – zapytał, przerywając niezręczną ciszę. – Chciałaś coś zamówić?

Moje spojrzenie powędrowało od niego do baru i z powrotem.

– A, tak. Właśnie.

Złożyłam zamówienie i patrzyłam, jak z rozbawionym wyrazem twarzy wchodzi za ladę, wyjmuje tacę i stawia na niej kieliszki i butelki. Nie robił tego jednak szybkimi i wyćwiczonymi ruchami jak ktoś, kto orientuje się w tym miejscu.

– Ty tu chyba jednak nie pracujesz, zgadza się?

Uniósł brwi w zdumieniu, ale nie przerwał napełniania szklanki colą.

– Co mnie zdradziło?

Bez słowa wskazałam na jego nieskazitelnie białą koszulę. Co prawda zakasał rękawy i rozpiął górne guziki, ale i tak wyglądał zbyt elegancko, by pracować za barem, mieszając drinki. Zwłaszcza że pozostali pracownicy, jak sobie właśnie uświadomiłam, nosili zwykłe czarne T-shirty, a nie wyprasowane koszule i eleganckie spodnie od garnituru. Nie nosili też sygnetów na małym palcu.

Zerknął krótko na swoje ubranie i się uśmiechnął.

– Złapałaś mnie! Wygląda na to, że postanowiłem spontanicznie pomóc kumplowi. – Gestem głowy wskazał sąsiednią salę, do której zmierzało dwóch kelnerów niosących w rękach wielki tort. Iskry z zimnych ogni tryskały dokoła, opadając na lśniący parkiet. Przez chwilę mężczyźni szamotali się z drzwiami, ale wreszcie udało im się je otworzyć, nie upuszczając przy tym tortu. W pewnym momencie ciasto zaczęło się kołysać na boki, ale po chwili mężczyźni zniknęli za drzwiami. Dobiegły nas stłumione głosy śpiewające Happy Birthday.

Moje oczy powędrowały z powrotem do nieznajomego, który tu nie pracował, ale przyjął moje zamówienie, żeby pomóc swojemu zapracowanemu koledze.

– Więc jesteś jednym z tych miłych facetów?

– To zależy. – Odłożył długopis, którym coś zapisał, i ponownie skupił całą swoją uwagę na mnie. Jego spojrzenie powoli wędrowało w górę i w dół mojego ciała, pozostawiając mrowienie na mojej skórze, choć nawet mnie nie dotknął. – W pewnych sytuacjach jestem zupełnie inny.

Czy to moja wyobraźnia, czy jego głos stał się jeszcze niższy i nieco ochrypły?

Uśmiechnęłam się powoli.

– To dobrze.

– Dlaczego?

– Bo mili faceci nie są w moim typie.

Kąciki jego ust drgnęły.

– Na które wino masz ochotę?

Nabrałam tchu, by odpowiedzieć, ale potem spontanicznie zmieniłam zdanie.

– A które mi polecisz?

Chwycił butelkę wina z półki za barem, rzucił okiem na etykietę i pokiwał z uznaniem głową, jakby był usatysfakcjonowany ze swojego wyboru. Potem pokazał mi butelkę. Czerwone wino. Château Margaux Premier Grand Cru Classé. Już sama nazwa brzmiała, jakby było cholernie drogie. Ale czemu nie pozwolić sobie dziś na lampkę? Zwłaszcza że tak gorący gość poleca właśnie to wino… Skinęłam głową.

Nalał margaux najpierw do jednego kieliszka, potem do drugiego.

– Jak masz na imię? – zapytał niby mimochodem.

– Robyn.

– Miło cię poznać, Robyn. Ja jestem Julian. – Zamiast uścisnąć mi dłoń, oparł przedramiona o ladę, zbliżając się do mnie. – Wiesz, co sobie myślę, Robyn?

Nie cofnęłam się, ale też nie przysunęłam do niego. W pewien sposób podobała mi się ta nasza gierka.

– Nie, ale na pewno za chwilę mi to zdradzisz.

Pochylił się nieco do przodu i zbliżył usta do mojego ucha. Jego korzenny zapach natychmiast trafił do moich nozdrzy. Nie miałam pojęcia, co to za perfumy, ale wyczułam nutę rozmarynu. Pachniał zabójczo!

– Myślę, że łączy nas coś wyjątkowego.

Z moich ust wydobył się zaskoczony śmiech.

– Nie wierzysz mi?

Przekrzywiłam głowę, spodziewając się, że zaraz się odsunie. Ale nie zrobił tego i nagle nasze usta znalazły się zaledwie kilka centymetrów od siebie. Mimowolnie zniżyłam głos.

– Wiesz, co myślę? Że jesteś naprawdę dobry w owijaniu sobie kobiet wokół małego palca.

– Czemu tak myślisz? – Jego spojrzenie wędrowało między moimi oczami a ustami. – Czyżby to dotyczyło ciebie?

Uśmiechając się, sięgnęłam po tacę z napojami.

– Pa.

– To nie jest odpowiedź! – zawołał za mną.

Odwróciłam się, by spojrzeć mu w oczy. Nasze spojrzenia się spotkały i przez moje ciało przeszło gorące mrowienie. Uśmiechnął się ciut szerzej, jakby dokładnie wiedział, co we mnie wywołał.

O tak, dokładnie wiedział, jaki miał na mnie wpływ.

Pokręciłam głową i odwróciłam się, kierując się do pozostałych przy stole, którzy prowadzili właśnie ożywioną dyskusję. Usiadłam na swoim miejscu, stuknęłam się z nimi kieliszkami i upiłam łyk wina.

Wow. Intensywny smak margaux dosłownie rozpłynął się w moich ustach, sprawiając, że uniosłam ich kąciki w błogim uśmiechu. To wino z całą pewnością było droższe od wszystkich, których kiedykolwiek miałam okazję spróbować. Co prawda nie miałam urodzin ani żadnej specjalnej okazji do świętowania, ale udało mi się dziś przetrwać rozmowę telefoniczną z matką i się jej postawić, więc miałam prawo delektować się każdym łykiem.

Cooper miał rację. To było moje życie. Moja decyzja. I to wszystko, do cholery, było warte kieliszka drogiego wina. Zwłaszcza gdy podawał mi go tak atrakcyjny facet, jak ten przed chwilą.

– Hej. – Cooper szturchnął mnie w bok.

Podniosłam wzrok znad kieliszka.

– Tak?

– Czy nadal jesteśmy umówieni na piątkowy wieczór filmowy?

Cooper odbywał podczas ostatniego semestru staż w ustalonych godzinach więc od jakiegoś czasu nie udawało nam się spotykać tak spontanicznie jak kiedyś. A szkoda. Z drugiej strony zawsze mieliśmy na co czekać.

– Mam już popcorn – dodał. – Z parmezanem, taki jak lubisz.

Uśmiechnęłam się.

– Jesteś najlepszy.

– No oczywiście, że jestem.

Cooper wciąż na mnie patrzył, kiedy moje spojrzenie mimowolnie powędrowało z powrotem w stronę baru. Ale nie dostrzegłam tam ponownie nieznajomego sprzed chwili.

W międzyczasie w restauracji zrobił się jeszcze większy tłok. Wszystkie stoliki były zajęte, a wokół panował zgiełk, na który składały się głosy i śmiechy gości oraz brzęk naczyń. Wyglądało na to, że personel również otrzymał wsparcie, i po jakimś czasie udało nam się złożyć kolejne zamówienie.

Dopiero gdy odstawiłam pusty kieliszek na tacę, zauważyłam dodatkową podkładkę pod piwo z rządkiem cyferek na krawędzi. Numer telefonu. Jego numer. Mój puls przyspieszył, a opuszki palców zaczęły mrowić, gdy sięgnęłam po telefon, żeby zapisać nowy kontakt.

– Halo! Ziemia do Robyn! – Cooper pstryknął palcami tuż przed moim nosem. – Masz kompletnie nieobecny wzrok. Można się ciebie naprawdę przestraszyć.

– Bardzo śmieszne. – Odepchnęłam jego dłoń i wpisałam numer Juliana do kontaktów.

– Słyszałaś w ogóle, o czym rozmawialiśmy?

Posłałam mu słodki uśmiech.

– Zazwyczaj staram się ignorować to, co mówisz.

Claire opluła się swoim drinkiem, a Roger i Heather wybuchnęli głośnym śmiechem. Kącik ust Coopera drgnął z rozbawieniem.

– Wanna, Claymore – ostrzegł mnie cicho. – Nie zapominaj o niej.

– Jakbym kiedykolwiek mogła o niej zapomnieć. Poza tym dobrze wiesz, że jesteś moim ulubionym dziwakiem.

– Uff. A już się bałem, że będę musiał wypełniać obowiązki najlepszego kumpla. Farciarz ze mnie.

Odłożyłam z uśmiechem telefon.

– Właśnie, przyfarciło ci się!

– Pewnie ten gorący barman, u którego Robyn zamówiła wcześniej drinki, tak ją zdekoncentrował. – Claire uśmiechnęła się do mnie i uniosła znacząco brwi.

Przewróciłam oczami. Że też musiała to zauważyć…

– Który barman? – Cooper podążył za jej spojrzeniem i zmarszczył brwi.

Za barem stało dwóch mężczyzn i młoda kobieta, wszyscy zajęci nalewaniem napojów, mieszaniem drinków i wyciąganiem butelek z piwem z lodówki. Nie dostrzegłam Juliana ani wśród nich, ani w sali. Może bawił się na imprezie w sąsiedniej sali? A może wpadł tu tylko na chwilę, żeby się czegoś napić, i zdążył już sobie pójść?

Później wydawało mi się momentami, że czuję na sobie jego wzrok, ale nigdzie go nie dostrzegłam, nawet gdy opuściliśmy restaurację, by wyruszyć do klubu. Mimo to ciągle przyłapywałam się na tym, że gapię się na jego numer zapisany w moim telefonie i wciąż miałam w głowie przenikliwe spojrzenie Juliana, jego uśmiech, głos i jego słowa. Które w jego ustach zabrzmiały tak intrygująco. Nie, nie intrygująco. Brzmiały, jak zmysłowa obietnica.

Kim był ten facet?

ROZDZIAŁ 3

TERAZ

CZERWIEC

Julian zaginął. Zniknął.

Powtarzam te słowa w myślach, ale pół godziny później wciąż nie mają dla mnie sensu. Ludzie nie znikają tak po prostu, prawda? Zwłaszcza nie tacy jak Julian. Dlaczego akurat teraz? Od miesiąca nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Dlaczego musiał wrócić do mojego życia właśnie w ten sposób? Pod wpływem tej myśli dłonie same zaciskają mi się w pięści. Krótkie paznokcie wbijają się w skórę, ale chcę tego bólu. Odwraca moją uwagę. Zakotwicza mnie w teraźniejszości, gdy przeszłość chce mnie pochłonąć niczym czarna dziura.

Zgodziłam się na rozmowę na komisariacie zamiast w redakcji. Wystarczy, że wszyscy z biura zobaczyli mnie z policjantami. Za kilka minut zaczyna się przerwa obiadowa i każdy mógłby usłyszeć, o czym rozmawiamy. Nie, dziękuję.

Więc właśnie tu jestem.

Komisariat wygląda w środku dokładnie tak, jak go sobie zawsze wyobrażałam dzięki wszystkim filmom, które oglądałam z Cooperem. Recepcja, parę biurek w obszernej sali, szum komputerów i stukot klawiatur, od czasu do czasu ktoś kogoś woła i wszędzie chodzą jacyś ludzie. Gdyby nie funkcjonariusze i funkcjonariuszki w mundurach, dzięki którym wyraźnie odróżniają się od cywilów, miejsce przypominałoby redakcję.

Zgłaszam się w recepcji, podając swoje imię i nazwisko. Zaraz potem pojawia się śledcza Vicario i prowadzi mnie ciemnym korytarzem do drzwi, które przede mną otwiera. Pokój za nimi ma zaledwie kilka metrów kwadratowych, niewiele więcej od sypialni w moim starym mieszkaniu. Bez żadnych dekoracji na szarych gołych ścianach. Bez okien. Są tylko drzwi, metalowy stół z dwoma krzesłami i lustro weneckie. Naprawdę przyprowadzają tu ludzi, którzy mają tylko złożyć zeznania jako świadkowie? A może to jednak pokój dla podejrzanych?

– Kawy? Wody? – proponuje Vicario, na co kręcę głową.

– Nie, dziękuję.

Chcę mieć to już za sobą i jak najszybciej stąd wyjść. To miejsce sprawia, że oblewa mnie zimny pot, a nigdy wcześniej nie miałam problemu z przebywaniem w ciasnych pomieszczeniach.

Funkcjonariuszka zamienia z kimś parę słów przy drzwiach. Zaraz potem do pokoju wchodzi starszy mężczyzna. On również ma na sobie cywilne ubranie i odznakę na pasku. Być może to jej partner. Wygląda na to, że chcą ze mną porozmawiać we dwójkę, bo teraz oboje siadają naprzeciwko mnie.

– Co się stało? – dukam, nie potrafiąc dłużej znieść tej ciszy.

Śledcza splata dłonie i kładzie je na stole.

– Jeśli nie ma pani nic przeciwko, chcielibyśmy nagrać tę rozmowę. Będzie to nagranie audio i wideo.

Marszczę brwi i powstrzymuję się przed chęcią rozejrzenia się za kamerami, ale kiwam głową. Mam inny wybór?

– Dobrze. – Funkcjonariuszka wymienia dzisiejszą datę, godzinę i numer sprawy, a następnie dwa nazwiska, swoje i jej kolegi, detektywa Faulknera, po czym zwraca się do mnie. – Jak zapewne pani wie, w Kalifornii nie obowiązuje okres oczekiwania przed zgłoszeniem zaginięcia. Podejmujemy działania natychmiast. Niniejsza sprawa dotyczy zaginięcia Juliana Richardsona. Czy mogłaby nam pani podać swoje pełne imię i nazwisko?

– Nazywam się Robyn Elizabeth Claymore.

– Czym się pani trudni zawodowo, panno Claymore?

– Pracuję w redakcji gazety, zajmuję się korektą artykułów, researchem i tym podobnymi zadaniami.

Policjantka nie okazuje żadnych emocji.

– Co panią łączy z panem Richardsonem?

– Nic. – Słowa wypływają z moich ust szybciej, niż jestem w stanie je powstrzymać.

Śledcza Vicario unosi wąskie brwi, tak samo ciemne jak reszta jej włosów. Twarz jej partnera pozostaje obojętna. Siedzi w takiej pozycji, jakby był znudzony, ale wiem, że uważnie mnie obserwuje.

Chrząkam.

– To znaczy… Do niedawna byliśmy ze sobą, ale to wszystko. Co się z nim stało?

Dlaczego tu jestem?

– Dzisiejszego poranka otrzymaliśmy telefon od osób zajmujących mieszkanie po sąsiedzku z pracownią pana Richardsona – wyjaśnia Faulkner spokojnym, obojętnym tonem. – Podobno jego pies był tam zamknięty i szczekał przez całą noc. Nie zastaliśmy pana Richardsona w domu ani nie mogliśmy się z nim skontaktować telefonicznie, więc musieliśmy się włamać do jego pracowni, żeby wypuścić psa. Ponieważ pozostawienie psa i brak kontaktu z panem Richardsonem były dość nietypowe, sąsiedzi natychmiast zgłosili zaginięcie.

Może i jestem w szoku, ale nic z tego, co mówi policjant, nie ma dla mnie najmniejszego sensu.

To nie może być prawda. Zgadza się? To pewnie tylko jakiś głupi żart.

– Sprawdziliśmy już miejsce pracy i mieszkanie pana Richardsona, przeprowadziliśmy poszukiwania w miejskich szpitalach. Jak dotąd bez rezultatu.

Moje myśli pędzą jak kolejka górska, ale pierwszą rzeczą, jaką z siebie wyrzucam, jest:

– A co z Luckym?

Oboje unoszą pytająco brwi.

– Z psem – wyjaśniam, próbując skoncentrować się na tej jednej sprawie. Jedynej, na którą mam wpływ. – Gdzie on teraz jest?

Wprawdzie po Julianie mogłam się spodziewać wielu rzeczy, ale żeby zostawił Lucky’ego – swojego najlepszego przyjaciela? Nie, nie zrobiłby tego.

Gdy o tym myślę, czuję ukłucie w piersi. W mojej głowie pojawiają się obrazy i wspomnienia, które utrudniają mi zaczerpnięcie oddechu. Staram się je od siebie odsunąć. Wypędzić i zamknąć tam, skąd przyszły, dopóki nie uda mi się znów zacząć normalnie oddychać i trzeźwo myśleć.

Obydwoje przyglądają mi się z uwagą. Mam wrażenie, że nie umyka im mój żaden ruch.

– Jest u sąsiadów, którzy nas wezwali.

Okej. To dobrze. Więc nie wylądował w schronisku czy w innym miejscu, gdzie trafiają zwierzęta zaginionych ludzi.

– Mogę się nim zaopiekować – oferuję i w tym samym momencie tego żałuję. Ostatnią rzeczą, jaką powinnam się zajmować, jest dopuszczenie jakiejkolwiek styczności z Julianem. Powinnam raczej uciąć każdą taką możliwość.

– To bardzo szlachetnie z pani strony. – Śledcza ponownie przejmuje prowadzenie rozmowy. – Według naszych informacji pani i zaginiony ze sobą mieszkacie.

– Nie – zaprzeczam szybko. Zbyt szybko. Chrząkam. – Mieszkam teraz z siostrą.

– Jak się nazywa?

– Sara Claymore – odpowiadam i dla porządku podaję jej adres.

Vicario patrzy na mnie pytająco.

– Dlaczego nie mieszka pani tam, gdzie jest pani zameldowana?

Ponownie wbijam paznokcie w dłonie. Moje spojrzenie przesuwa się krótko po pokoju, zanim ponownie wraca do policjantów.

– Postanowiliśmy się rozstać. Wyprowadziłam się od niego.

Kłamstwo pali mnie w usta, ale nie cofam swoich słów. I w pewien sposób to wcale nie jest kłamstwem. Nie mieszkamy ze sobą. Nie łączy nas nic poza dwoma i pół roku wspólnych wspomnień. Na tym właśnie polega rozstanie, prawda?

– Kiedy to było?

– Jakiś miesiąc temu.

– I zamieszkała pani wtedy u siostry?

Zmuszam się do rozluźnienia pięści i kładę dłonie na kolanach.

– Tak. Przynajmniej tymczasowo.

– Ale się pani nie przemeldowała?

Zastygam w bezruchu.

– Nie – przyznaję z oporem. – Nie miałam jeszcze czasu, żeby to zrobić. Jestem zajęta reorganizowaniem swojego życia.

– W jakim sensie?

– Co to ma wspólnego z zaginięciem Juliana?

Faulkner posyła mi uśmiech, który zapewne ma być uspokajający. Wygląda na to, że przejął rolę dobrego gliny, podczas gdy jego koleżanka posypuje solą ranę, która nawet nie zaczęła się goić.

– Próbujemy się tylko dowiedzieć, co się stało i czy doszło do popełnienia przestępstwa.

Zaciskam mocniej dłonie. Moje kostki robią się białe.

– Myślicie, że mogło mu się coś stać?

Wymieniają krótkie spojrzenie, po czym śledcza ponownie odwraca głowę do mnie.

– W tej chwili nie możemy niczego na ten temat powiedzieć. Analizujemy wszystkie możliwości i oceniamy ryzyko. To nasza praca.

Jasne. Chcą się dowiedzieć, co się stało.

– Gdzie pani była zeszłej nocy, panno Claymore?

Podnoszę głowę.

– U siostry. Oraz: tak, może to poświadczyć. – Brzmię bardziej defensywnie, niżbym chciała, ale nie mogę cofnąć odpowiedzi.

Nie potrafię zinterpretować wyrazu twarzy śledczej. Nie mam pojęcia, co sądzi o mojej odpowiedzi i czy w ogóle mi wierzy.

– Przez cały wieczór? – dopytuje.

– Tak. Jak już mówiłam, tymczasowo u niej mieszkam.

– Co wczoraj robiłyście?

– Oglądałyśmy filmy. Piłyśmy wino. Narzekałyśmy na facetów i ogólnie na życie.

Śledcza Faulkner przechyla pytająco głowę.

– Rozmawiałyście też o pani byłym chłopaku?

Nienawidzę przyznawać, że Julian wciąż stanowi problem w moim życiu, choć nie powinien być żadną jego częścią. Mimo to kiwam głową. Nie mam nic do ukrycia.

– Dzwoniła pani do niego? Napisała pani do niego wiadomość? Próbowała się pani z nim skontaktować?

Serio? Takie macie o mnie wyobrażenie? Że jestem jego nieobliczalną byłą, która nie potrafi go sobie odpuścić?

Ręce zaczynają mi się trząść, z trudem nad sobą panuję.

– Nie. Po prostu spędziłam z siostrą miły wieczór.

– O której położyła się pani spać?

– Koło jedenastej lub dwunastej.

Nie pamiętam dokładnie. Niestety, problemy ze snem są obecnie częścią mojej codzienności. Albo w ogóle nie mogę zasnąć, a kiedy w końcu mi się to udaje, co chwilę się wybudzam, albo natychmiast padam z nóg i przesypiam całą noc, a następnego ranka nie czuję się ani lepiej, ani tym bardziej wypoczęta. Wręcz przeciwnie.

Faulkner zmienia taktykę.

– Czy w waszym związku były jakieś problemy?

Zaciskam usta, by zdusić śmiech, który wzbiera mi w gardle. Oni tak serio?

– To może jednak ze sobą nie zerwaliśmy, bo wszystko układało się tak idealnie – odpowiadam ostro.

– Czemu się rozstaliście? – Z jego głosu przebija szczere zainteresowanie. Jakby był miłym starszym sąsiadem, który sam się wprosił na kawę.

– Co to ma wspólnego z zaginięciem Juliana?

– Panno Claymore, my tylko staramy się wykonywać naszą pracę – wtrąca się ponownie śledcza. – Zaoszczędzi pani zarówno nam, jak i sobie sporo czasu, jeżeli będzie pani po prostu odpowiadała na nasze pytania.