Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
147 osób interesuje się tą książką
POWRACA PRZERAŻAJĄCA BIESZCZADZKA LEGENDA
W Bieszczadach dochodzi do zaginięcia dwóch turystek. Z powodu tragedii ożywa legenda o ponurym smolarzu. Dręczony wyrzutami sumienia Igor Brudny, który w górach próbował odzyskać spokój, wbrew sobie angażuje się w sprawę. Gdy podejrzenie pada na jego sąsiada, zajmującego się wypałem drewna Samuela, komisarz jako jedyny kwestionuje jego winę. Przeciwko sobie ma nie tylko tajemniczego mordercę, lecz także miejscowy układ sił, na którego czele stoi polityk będący dla mieszkańców niemal bogiem. Szukając sprawcy, Brudny odkryje tajemnicę, przy której straszna legenda okaże się jedynie bajeczką dla dzieci…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W starej kozie strzelały polana, a na zewnątrz szumiał wiatr.
Spojrzała na twarz męża. Była całkowicie pokryta sadzą. Podobnie jak szyja, kark, dłonie i ramiona. Włosy przypominały posklejane z gałązek gniazdo, a sztywna broda pędzel pokryty zaschniętą smołą. Jedyne dwa białe punkty kryły się pod krzaczastymi brwiami, które przydawały mu iście diabelskiego charakteru.
Uśmiechnęła się życzliwie, ale mężczyzna nie zareagował. Wiedziała, co to oznacza, bo znała go od lat, i nawet jeśli trudno było cokolwiek wyczytać z pokrytej skorupą twarzy, nie miała najmniejszych wątpliwości, że jego głowę zaprzątają ponure myśli. W lekko drżących tęczówkach odbijały się dwa płomyki stojącej na ławie lampy naftowej. Mężczyzna wyglądał i cuchnął, jakby wrócił z czeluści samego piekła.
Dotknęła jego czoła mokrą szmatą i starła wierzchnią warstwę sadzy. Materiał natychmiast zmienił barwę, więc umoczyła go w wiadrze z wodą, żeby wytrzeć mężowi skronie, policzki i nos. Nie oponował. Poddawał się jej woli. Siedział niemal nieruchomo, tylko od czasu do czasu nalewał sobie kieliszek samogonu. Wychylał go, po czym zastygał w tej samej pozycji i patrzył w mrok za przydymionym oknem.
– Co cię trapi, mężu? – zapytała kobieta, muskając mokrą szmatą jego mięsiste usta.
Mężczyzna uniósł wzrok. W jego tęczówkach znów zapłonął ogień z lampy naftowej.
– Źle się dzieje – wymamrotał i nalał sobie kolejny kieliszek wódki. Wypił. Zapalił papierosa bez filtra. Zaciągnął się i wydmuchał gęstą chmurę dymu. Spojrzał w twarz żony. – Ale nic to. Nie nasza to sprawa. Niech się żrą – dodał, po czym przeniósł spojrzenie na dwójkę śpiących pod kocami dzieci.
Dziewczynka miała trzy latka i zapleciony przez żonę kruczoczarny warkoczyk, a chłopczyk zaledwie dziewięć miesięcy i dopiero pierwsze cienkie włosy nad uszami. Urodził się w lutym, w najtęższe mrozy, ale choć Bóg naznaczył go grzechem, chłopak na przekór przeciwnościom losu przetrwał, okrzepł i rósł jak na drożdżach. Gehenna żony, która pomimo nabrzmiałych od mleka piersi nie była w stanie go wykarmić, odeszła w niepamięć, tak jak z czasem w niepamięć odchodzą rzeczy wstydliwe albo złe.
Ale to nie był czas, aby do tego wracać.
Mężczyzna pozwolił żonie obmyć resztę swego ciała. Gdy uznał, że wystarczy, zaciągnął się raz jeszcze, wypił kolejny kieliszek i wytarł dłonie w jedną ze szmat. Zgasił peta w szklance z wodą i pożądliwym wzrokiem omiótł pierś żony, którą ta filuternie wysunęła zza głębokiego dekoltu halki w kolorowe kwiaty. Skóra lśniła kropelkami potu, była delikatna, pachnąca i niezwykle kusząca. Ścisnął ją w palcach, po czym przyssał się do sutka niczym głodne niemowlę. Kobieta jęknęła i jeszcze mocniej przycisnęła jego głowę do swojego ciała, a gdy poczuła dłonie męża na pośladkach, splunęła w dłoń i wtarła ślinę w okolice krocza. Wślizgnęła się udami na jego uda i już miała opaść na sterczące przyrodzenie, gdy miłosne igraszki przerwało głośne szczekanie dobiegające z podwórza. Atmosfera pożądania prysła jak bańka mydlana. Mężczyzna gwałtownie wysunął się spod partnerki, klnąc pod nosem.
– Kogo tu, u diabła, licho niesie o tej porze? – warknął poirytowany. Z powrotem naciągnął majtki i wyjrzał przez okno. W oddali dostrzegł sunące przy ścianie lasu pochodnie.
– Kto to? – zapytała niepewnie kobieta. W jej głosie można było wyczuć narastający niepokój.
– Ludzie – odparł.
– Jacy ludzie?
– Źli ludzie. Moja wintówka?
– W sieni.
– Czekaj tu, pilnuj dzieci, nie wychodź. Ja się tym zajmę.
– Ale…
– Rzekłem!
Ton męża nie pozostawiał pola do dyskusji. To on zawsze podejmował istotne decyzje, bo taka była jego rola. W wyklętej rodzinie od lat panował wyraźny podział obowiązków, a zasady były rygorystyczne, sztywne i niezmienne. Kobieta zajmowała się chałupą i dziećmi, a mężczyzna zarabiał na chleb ciężką pracą przy wypalaniu węgla drzewnego. I choć jej natura nie zawsze współgrała z filozofią głowy rodziny, to nie miała większego wyboru, a uczucie, jakie z czasem zrodziło się między nimi, sprawiło, że przyswoiła system wartości męża i po pewnym czasie się w nim rozsmakowała, przeszłość i tradycję przodków zamykając w jednej z licznych szufladek na dnie serca, gdzie kryją się najbardziej dyskretne i intymne kobiece tajemnice.
Kobieta obserwowała, jak mąż pospiesznie wkłada spodnie i kufajkę i wsuwa na nogi kalosze. Miał silne, poznaczone śladami po oparzeniach ramiona, na których, niczym pajęczyna, snuła się siatka niebieskich żył. Jędrne pośladki i mocne nogi świadczyły o krzepie i witalności, a dwie krągłe blizny w okolicach prawej łopatki były dowodem niespotykanej woli życia. Co z tego, gdy teraz bała się o niego bardziej niż kiedykolwiek. Ludzie z gruntu byli źli, dlatego mąż rzadko musiał ich dookreślać. Dziś wyartykułował to bardzo wyraźnie. Do ich domu szli „źli ludzie”. I na pewno nie mieli względem nich dobrych zamiarów.
– Mężu… – jęknęła, gdy otworzył drzwi, ale mężczyzna posłał jej tylko krótkie spojrzenie, a następnie z wintówką w ręku opuścił naprędce sklecony barak.
To, co ujrzała później, śniło jej się przez następne miesiące i lata. Często po zmroku słyszała wrzaski i budziła się zlana potem, a nawiedzające ją duchy każdej nocy złośliwie przypominały o tym, co wydarzyło się tamtej straszliwej nocy. Nie potrafiła też tak namiętnie kochać się z mężem, a jego dotyk zamiast wzbudzać rozkoszne dreszcze, przypominał tarcie skóry papierem ściernym. W wyklętej rodzinie pojawiła się rysa, która z każdym dniem, tygodniem i miesiącem coraz bardziej się pogłębiała, aby w końcu przeobrazić się w rów wypełniony ludzką niegodziwością, bezeceństwem i podłością.
A to i tak był dopiero początek bezdennego koszmaru…
W powietrzu unosił się zapach żywicy i parującej gleby.
Igor Brudny włączył kierunkowskaz i skręcił w wąską, nierówną szutrową drogę. Była pełna dziur, w których zbierała się teraz woda, a do tego gdzieniegdzie leżały połamane po niedawnej burzy gałęzie. Nie przejmował się tym specjalnie. Jego nissan patrol radził sobie w dużo gorszych warunkach, a że czasem lubił go przeczołgać, to specjalnie pakował się w koleiny w nadziei, że pogłębi je na tyle, aby potencjalnym turystom wybić z głowy głupie pomysły ruszania jego śladem. Zresztą nie mieli takiego prawa. Przed wjazdem do lasu stał znak z wyraźnym zakazem, który jego samego, jako mieszkańca jednej z dwóch znajdujących się w lesie chałup, w ramach wyjątku nie dotyczył.
Komisarz zatrzymał się przy tablicy informacyjnej dla turystów. Wyjrzał przez otwarte okno. Wyglądała na nadpaloną, choć nie było czuć swędu spalenizny. Większość tekstu dotyczącego historii walk pomiędzy carską armią rosyjską a cesarsko-królewską austro-węgierską podczas pierwszej wojny światowej na szczęście się zachowała. Za pierwszym razem sam z zainteresowaniem przeczytał krótką notkę, a następnie pogłębił wiedzę na ten temat. Uważał, że warto wiedzieć, gdzie się mieszka, skoro jedna z krwawych bitew rozegrała się dokładnie tu, pod nieistniejącą już wsią Tyskowa, gdzie dziś znajdowały się jedynie jego chałupa i wypał węgla. Teraz potencjalny turysta nie mógł już jednak przeczytać całości, zwłaszcza zaś obejrzeć załączonych w prawym rogu zdjęć z tamtych czasów. Brudny pomyślał, że to pewnie robota kolejnego znudzonego gówniarza z Warszawki, ale ostatecznie postanowił tego nie roztrząsać, bo po pierwsze równie dobrze mogło to być uderzenie pioruna, a po drugie tak naprawdę wszystko, co zniechęcało turystów do wchodzenia na szlak, było mu na rękę.
O tej porze roku i tak widywał ich rzadko, ale „rzadko” to w jego mniemaniu wciąż było zbyt często. Najlepiej, żeby nie musiał oglądać ich wcale. Potrzebował spokoju, a nie użerania się ze wścibskimi turystami, którzy nie dość, że potrafili zapukać do jego drzwi bez konkretnego celu, to jeszcze zostawiali po sobie syf, zwłaszcza gdy decydowali się przenocować pod gołym niebem. Nigdy nie był pedantem w kwestiach zachowania czystości, a tym bardziej w nosie miał podejście innych, ale zauważył, że leżąca w ściółce butelka, puszka czy reklamówka irytuje go bardziej, niż mógłby się tego po sobie spodziewać. Może po prostu sama świadomość, że w promieniu kilku kilometrów od jego azylu znajdują się obcy ludzie, burzyła jego spokój? A może trzepocząca na gałęzi reklamówka z „Żabki” czy „Biedronki” nie pasowała do tego miejsca? Sam już nie wiedział, czy się starzeje, że zaczyna zwracać uwagę na takie pierdoły, ale każde świadectwo bytności człowieka wywoływało jego rozdrażnienie. Chandrę czuł na samą myśl, że musi wybrać się do sklepu po zakupy, wobec czego starał się robić je jak najrzadziej. A gdy widział zbliżających się ziomków w czapeczkach z daszkiem i z plecakami wypełnionymi dźwięczącymi butelkami piwa, z trudem hamował się, żeby nie wyjść i nie pogonić ich w cholerę.
Pięć minut później zaparkował na wzgórzu pod drewnianą chałupą. Wysiadł, rozprostował kości i spojrzał w niebo, na którym wciąż kotłowały się stalowe chmury. Rozejrzał się po okolicy i wciągnął w płuca świeże górskie powietrze. Było tak inne od tego miejskiego, gęstego, zawiesistego, wypełnionego spalinami i brudnego jak szmata do czyszczenia podłóg. Zawsze myślał, że jest zwierzęciem typowo miejskim, ale od kilku miesięcy zaczynał dostrzegać, jak bardzo się mylił. Jego aspołeczność i ogólna niechęć do ludzi były w Warszawie wystawiane na ciężką próbę niemal każdego dnia, zresztą ostatnio męczył się nawet w Zielonej Górze. Wakacji „pod palmami”, na które namówiła go Julka, wolał nawet nie wspominać. Ale tu, w bieszczadzkich kniejach, gdzie powietrze po deszczu pachnie tak, że mogłoby zbudzić trupa, a cisza przerywana sporadycznie przez kręcącą się po wzgórzach zwierzynę wydaje się najwspanialszą muzyką, Igor Brudny czuł się tak, jakby w końcu znalazł swoje miejsce na świecie. Tym bardziej rosło jego rozdrażnienie, gdy zdawał sobie sprawę, że w końcu będzie musiał wrócić do rzeczywistości.
– Ile jeszcze będziesz tam siedział? – dopytywała coraz bardziej poirytowana Julka. Nie mógł kwestionować jej punktu widzenia, bo z własnej woli zdecydował się na życie w związku, a to wymagało wyrzeczeń i brania pod uwagę uczuć partnera. Zawadzka od blisko pół roku siedziała w Zielonej Górze sama i miała pełne prawo, aby zacząć naciskać.
– Do lata. Potrzebuję jeszcze trochę czasu – tłumaczył wymijająco. Nie musiał widzieć miny partnerki, aby wiedzieć, że z tej odpowiedzi nie jest zadowolona.
– Najpierw miał być miesiąc, potem do wiosny, a teraz do lata. Dla ciebie rzuciłam wszystko i przeniosłam się z Warszawy do Zielonej Góry, a ty zaraz potem zostawiłeś mnie tu samą jak palec. Myślisz, że jak ja się czuję?
– Chyba trochę przesadzasz, bo…
– Zastanów się, czego ty chcesz, Igor. Nie uciekniesz od świata. Dawno po wyborach i temat Sędziego już tak nie grzeje. Czas się ogarnąć. No chyba że…
W podobnych sytuacjach nigdy nie kończyła myśli, ale nie trzeba było być Sherlockiem Holmesem, aby wywnioskować, co się kryje za tym niedomówieniem. Najwyraźniej ich związek zaczynał przeżywać kryzys, a on – choć dostrzegał objawy – jakoś nie był skory do reakcji. Nigdy nie był wylewny w kwestiach uczuć, więc unikał takich rozmów jak ognia. O miłości, wierności, wspólnych planach, w tym tych dalekosiężnych. Wiedział, że jej zegar biologiczny tyka nieubłaganie, ale myśl, że miałby sprowadzić na ten podły świat nowe życie, zwykle psuła mu humor na resztę dnia. Własna rodzina jawiła mu się jako coś dziwacznego, niepasującego do niego w najmniejszym stopniu, wręcz niedorzecznego pod każdym względem. On miałby mieć syna? Albo córkę? Przecież to brzmiało absurdalnie. Miał nieodparte wrażenie, że byłby złym ojcem i nie potrafiłby dać drugiej osobie tego wszystkiego, co dawali inni rodzice. Poza tym świadomość, że jego dziecku mogłoby przydarzyć się coś złego, podobnie jak kiedyś córce brata, paraliżowała go strachem. Miał przecież wielu wrogów, a dodatkowo kilka razy więcej osób źle mu życzyło.
Odrzucił te myśli, otworzył drzwi od strony pasażera i wyjął dwie torby z zakupami. Miały wystarczyć na cały następny tydzień. Kilka piersi z kurczaka, pół kilo wołowiny, biała kiełbasa, kaszanka, do tego ryż, makaron, kasza gryczana i trochę świeżych warzyw, oczywiście kawa, woda, papierosy i dwie nieodłączne butelki jamesona. Zabrał wszystko i wszedł do chałupy, a następnie poupychał w szafkach i napędzanej prądem z agregatu lodówce zawartość obu toreb. Ściągnął buty, nalał sobie szklaneczkę whisky, walnął się na sofę i położył nogi na stole. Zapalił. Przez chwilę znów dręczyły go dziwne myśli, więc aby od nich uciec, wychylił szklaneczkę do dna i poszedł do sieni po siekierę. Ponownie wzuł buty i wyszedł na dwór. Przez godzinę narąbał drewna co najmniej na tydzień, a potem wsypał do paśnika trochę paszy. Po jego przyjeździe nie nadawał się do użycia, ale z nudów go wyremontował. Wystarczyła garść gwoździ i kilka desek, aby karmnik otrzymał drugie życie. Dzika zwierzyna szybko odwdzięczyła mu się za wykonaną pracę i przez zimę regularnie odwiedzały go sarny, jelenie, dziki i zające. Często siadał wtedy przy oknie, nalewał sobie szklankę whisky i paląc papierosa, patrzył, jak jedzą. Zdecydowanie wolał towarzystwo zwierząt niż ludzi.
Gdy tylko o tym pomyślał, usłyszał z oddali hałaśliwe szczekanie. Znał je doskonale i nigdy nie zwiastowało niczego dobrego. Kundle sąsiada tak witały wszystkich przybyszy, a ci, pogonieni przez niego w diabły, zwykle ruszali w kierunku chałupy Brudnego. Tym razem tradycji również musiało stać się zadość. Podniósł wzrok znad paśnika i spojrzał w stronę otoczonego wysoką palisadą wypału węgla, skąd pospiesznie umykały dwie postaci. Prychnął, gdy zdał sobie sprawę, jaka ta karma jest złośliwa. Opróżnił worek z otrębami pszennymi i sięgnął do kieszeni dżinsów po paczkę papierosów. Wsadził jednego do ust. Zapalił. Skupił wzrok. W jego stronę dziarsko maszerowały dwie młode kobiety z plecakami i kijkami do nordic walking. Przez krótką chwilę miał nadzieję, że jednak zrezygnują, ale ta okazała się płonna jak zawsze.
– Dzień dobry! – krzyknęła pierwsza z nich, machając mu ręką. Miała na sobie sportowe buty, czarne legginsy i ciemnozieloną zapinaną na zamek bluzę. Spod czapki z daszkiem wystawały blond kosmyki.
Brudny nie odpowiedział ani nie odmachnął.
Dziewczyn to oczywiście nie zraziło. Podeszły bliżej, wtedy przyjrzał się im dokładniej. Obie były bardzo zgrabne i raczej nie przekraczały dwudziestego roku życia. Druga z nich nosiła bojówki i sportową bluzę z emblematem jednej z polskich firm odzieżowych. Kruczoczarne włosy zaplotła w gruby warkocz, który spływał jej spod kaptura na piersi. Musiał przyznać, że obie były wyjątkowo atrakcyjne i po wystających spod kołnierzy tatuażach można było wnioskować, że pochodzą z dużego miasta.
Komisarz naciągnął kaptur bluzy na głowę. Ostatnim, czego pragnął, była dyskusja z dwoma wścibskimi gówniarami z Warszawy czy Krakowa o pogodzie albo dupie Maryni. Tylko co zrobić, jeśli człowiek nie ma wyjścia? Wolał załatwić sprawę tutaj, zanim którejś z nich wpadłby do głowy pomysł, aby wprosić się na herbatę.
– Uff… ta górka wcale nie jest taka płaska, jak by się wydawało – oznajmiła blondynka, nieco zbyt teatralnie wycierając nieistniejące krople potu z czoła. Oparła się o jeden z kijków, ewidentnie próbując wywrzeć presję. – Pan tu mieszka? – zapytała.
– A wy dokąd idziecie? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Do cerkwi w Łopience. A potem…
– To w tamtą stronę – uciął, wskazując palcem na południe. – Panie wybaczą, ale…
– A czy mogłybyśmy podładować u pana telefony? – wyrwała się druga z turystek.
Kurwa mać, zaklął w myślach. Drugi raz dał się podejść jak gówniarz. Trzy miesiące temu nie miał wyjścia i musiał wpuścić parkę trzydziestoparolatków, którzy zapukali po tej samej prośbie. Wtedy był środek zimy i tęgi mróz, a do tego szybko zapadał zmrok. Sąsiad jak zwykle opierdolił przybyszy i zagroził, że spuści psy, a ci – nie mając większego wyboru – skierowali się wprost do jego chałupy. Czasem myślał, że Samuel robi mu na złość, bo choć żyli w jakiej takiej komitywie, to jego własna aspołeczność wydawała się niczym w porównaniu z tą, którą prezentował smolarz. Facet najwyraźniej szczerze nienawidził ludzi, toteż często zdruzgotani niegościnnością węglarza turyści kierowali się w potrzebie do jedynej chaty na szlaku. Do uciekającego przed światem Igora Brudnego. W przeciwieństwie do sąsiada w nim wciąż tliły się jakieś ludzkie odruchy, sumienie zaś nie pozwalało wywalić ludzi w potrzebie na zbity pysk. Poza tym nie chciał brać odpowiedzialności za obcych, którzy przez jego niechęć do jakichkolwiek wizyt zamarzliby gdzieś na szlaku. Wpuścił więc parkę, ale oczywiście wpakował się na minę, bo Kamil i Anna szybko rozpoznali w nim tego słynnego komisarza, który uganiając się za niejakim Sędzią, rozpirzył przy okazji w proch całą scenę polityczną. Wtedy oczywiście zaczęło się „sto pytań do”. Szczęściem w nieszczęściu było to, że nie należeli do wyznawców Kryszaka czy Kumidora, więc po godzinie ciągnącej się w nieskończoność gehenny i ciągłego zerkania na zegarek ich smartfony w końcu się naładowały i Brudnemu udało się pozbyć niechcianych gości w miarę kulturalnie.
Podążające wzgórzem panny też nie wyglądały na przesadnie bogobojne, ale tym bardziej nie chciał, aby w tych swoich opiętych legginsach rozsiadły się na jego kanapie. Co z tego, gdy w ostatnich tygodniach wszystkie okoliczne wsie trąbiły o grasującej w okolicy sforze wilków, a do tego dopiero co przeszła ulewna burza i szlak mógł być w kilku miejscach bardziej wymagający niż zwykle. Przeszło mu przez myśl, że Julka też nie byłaby z tej wizyty zadowolona.
– Plisss – jęknęła blondynka, wyciągając przed siebie smartfon. Bateria rzeczywiście była na wyczerpaniu.
– A nie macie tego, no, tej przenośnej ładowarki? – zapytał, chwytając się brzytwy.
– Powerbanka?
– No…
– Gośka gdzieś posiała – rzuciła z lekkim wyrzutem blondynka. – Gdyby nie to, że ma głowę przytwierdzoną do szyi, to pewnie i ją by zgubiła.
– Też swojego zapomniałaś wziąć z domu – skontrowała brunetka. – Gdybyś zabrała, to…
Brudny przez chwilę przyglądał się dogryzającym sobie dziewczynom, co w aktualnej sytuacji niespecjalnie działało na ich korzyść. Zastanawiał się, czy mają tego świadomość, ale w końcu uznał, że po prostu nie są zbyt mądre, a tym bardziej doświadczone w łażeniu po górach. Sumienie nie pozwalało mu jednak puścić ich dalej bez możliwości kontaktu ze światem. W życiu widział zbyt wiele i miał zbyt bujną wyobraźnię.
– Możecie naładować te telefony – mruknął, przerywając sprzeczkę. Dziewczyny zamilkły i spojrzały na niego, jakby dopiero co wyrósł spod ziemi. – Ale potem mam pracę, czy to jasne?
– Oczywiście – odparły zgodnie, a blondynka dodatkowo szeroko się uśmiechnęła. – Dziękujemy – dodała. – Gdyby nie pan, to ja nie wiem, chybabym Gośkę udusiła. I przepraszam za, no wie pan, głupio wyszło. Naprawdę ratuje nam pan życie, panie…
Nie dokończyła, bo Brudny już zdążył się odwrócić i wyszarpnąwszy po drodze siekierę z pniaka, na którym rąbał kolejne bukowe polana, ruszył w kierunku drzwi. Miał cichą nadzieję, że dziewczyny może jeszcze zmienią zdanie, ale chwilę później za plecami poniósł się odgłos kroków i figlarny chichot. Pomyślał, że obie nie mają w sobie krzty instynktu zachowawczego. Igor Brudny nie mylił się w tej kwestii ani trochę.
Samuel Wanzreich był Żydem, ale nigdy nie miał kontaktu z innymi Żydami, a przynajmniej on takich sobie nie przypominał. Nigdy też się z nimi nie utożsamiał, podobnie jak z Polakami, Ukraińcami, Niemcami albo innymi chamami, których miał nieszczęście w życiu poznać i których najchętniej powiesiłby za jajca, aby tak wisieli, dopóki coś takiego, co nazywa się grawitacja, im tych jajec nie urwie albo nie stanie im się inna krzywda, na przykład nie zeżrą ich wilki. Na jego postrzeganie rzeczywistości wpływ miały wydarzenia, do których wolał nie wracać. W jego mniemaniu nie miało to najmniejszego sensu, bo tylko się wtedy zadręczał i psuł mu się humor, który i tak zwykle był dość posępny, jeśli wręcz nie wisielczy. Wychodził więc z założenia, że nie ma sensu tracić energii na głupoty, bo przecież co się stało, to się nie odstanie, tak był ten pojebany świat skonstruowany. Samuel był prostym człowiekiem i miał proste potrzeby, tak też rozumował i swój los przyjmował z otwartą przyłbicą. Nie jęczał, nie narzekał, nie biadolił. Było, jak było, taki się urodził i tak przyszło mu żyć, a kto o tym decydował, tego nie wiedział i w sumie gówno go to obchodziło, bo po co się nad tym zastanawiać, skoro i tak nie da się tego zmienić. Tylko raz przemknęła mu myśl, aby jednak rzucić rękawicę przeznaczeniu, które najwyraźniej kopnęło go w dupę już w momencie, gdy pojawił się na tym świecie jako mały, szkaradny potworek. O znaczeniu swojego nazwiska Samuel dowiedział się grubo po trzydziestce, zupełnie przypadkiem, gdy kupił w sklepie z chemią środek na pluskwy. Słynna niemiecka chemia okazała się całkiem skuteczna i insekty, które zalęgły się w jego materacu, udało się poskromić, ale ulotka na opakowaniu dała mu kolejny pretekst, aby świat, w którym przyszło mu żyć, znienawidzić jeszcze bardziej.
Samuel czytał kiepsko, ale nie był analfabetą i dodał dwa do dwóch. Okazało się, że jego nazwisko znaczy mniej więcej tyle co „bogaty w pluskwy”. Z początku mocno się zdenerwował, no bo jaki chuj mógł nadać mu takie nazwisko? Przez jakiś czas zachodził w głowę i nawet próbował rozwikłać tę zagadkę, ale że nie miał wykształcenia, a książki jawiły mu się jako coś równie zbędnego jak perfumy albo drążek sterowniczy wahadłowca, w końcu uznał, że nie będzie zgłębiał tematu, bo jednak drewno trzeba było porąbać i codziennie do retorty zapakować, z kolejnej to wypalone drewno własnymi rękoma wyjąć i w formie węgla drzewnego do jutowych worów załadować, aby sprzedać i mieć na chleb, jaja i wódkę. Przez kolejne dwadzieścia lat niewiele się w jego życiu zmieniało, ot czasem przylazł jakiś turysta, aby go powkurwiać, albo poseł Bursztynowicz nasłał na niego patrol policji, bo ktoś poskarżył się, że poszczuł psami. Miał to gdzieś, a mandatami podcierał sobie dupę. Nic nie miał, więc niczego mu nie mogli zabrać, a nikt nie chciał wchodzić w poważny konflikt z jednym z ostatnich bieszczadzkich węglarzy, których obecność na szlakach generowała nie tylko zainteresowanie turystów, ale nawet światowych sieci telewizyjnych pokroju Discovery. To zdecydowanie byłoby nie po chrześcijańsku, a poza tym mogłoby źle wpłynąć na notowania Bursztynowicza, który zawsze pierwszy w kościele klękał i na tacę dawał, choć Samuel wiedział, że to tylko pozory, bo był z posła kawał chuja, jak to z politykami. Wojna ze smolarzem pochodzenia żydowskiego, nawet jeśli zgryźliwym chamem, nie była mu na rękę, więc Samuel Wanzreich żył sobie, niezmiennie w dupie mając wszystko i wszystkich, zwłaszcza zaś takie wypindrzone turystki, które co prawda najchętniej by ostro wydupczył, ale że dalej żyć chciał po swojemu, to tego nie zrobił i czym prędzej, aby nie kusić losu, przepędził je gdzie pieprz rośnie.
Odprowadził je wzrokiem przesz szparę między drewnianymi palami. Zarechotał zjadliwie, widząc, że wspinają się wzgórzem do sąsiada. Lubił czasem robić mu na złość, bo był jedynym, któremu mógł to robić regularnie, a przecież komuś trzeba było, aby się nie nudzić, gdy już retorty dymią i poza piciem wódki nie ma się pomysłu, aby ten czas jakoś sobie zorganizować. Co z tego, gdy facet był jakiś dziwny i na zaczepki nie reagował. Siedział w tej swojej drewnianej chałupie po starej Stefanii i albo rąbał drewno, albo siedział na ganku i gapił się w niebo, a czasem odpalał tego ryczącego potwora, który trochę zazdrości w Samuelu wzbudzał. Poza tym chyba też lubił wypić, bo w bieszczadzkiej ciszy głos niesie się daleko i często dało się słyszeć brzęk butelek, choć w sumie nie szło przyłapać go, jak się przewraca albo telepie, co Samuelowi się zdarzało, i to nierzadko. Do tego, co tam kiedyś Halina ze sklepu we wsi mu nagadała, podobno komisarz, co bandytów ścigał i w telewizji go pokazywali, ale Samuel telewizora nie miał, więc sprawdzić jej słów nie mógł, a też nie wierzył we wszystko, co tam stara kwoka gada, bo gadać lubiła dużo i nie zawsze z sensem.
Ale jednak trochę wierzył…
Policjant mieszkający w starej chałupie na wzgórzu, dziwny i osobliwy typ, który jedyny może mu na przykład przez lornetkę zaglądać ponad szczelną palisadą okalającą jego wypał – wszystko to brzmiało trochę podejrzanie. Wiadomo, poseł Bursztynowicz, kij mu w oko, od lat zatruwał mu życie i nawet kilku kontrahentów kupujących od Samuela węgiel zniechęcił, dopuszczał się też różnych prowokacji. Każda próba kończyła się jednak fiaskiem i z czasem sobie odpuścił. Z początku Samuel się ucieszył, ale w końcu zaczęło mu tego brakować, bo lubił się z nim droczyć, ale że nie był święty i w przeszłości trochę nabroił, to jednak obecność tajemniczego komisarza budziła w nim niepokój. A przecież kilka bab w życiu zbałamucił i nie zawsze po dobroci, kilka mord rozkwasił, a jednemu, co kiedyś Samuelowi za długi kutasa do dupy wsadził, w ramach zemsty w to samo miejsce wcisnął butelkę wódki i kopnął go w jajca buciorem ze stalowym czubem tak mocno, aż ta butelka w dupie pękła i w środku bebechy pokaleczyła, że chłop prawie się wykrwawił, bo przecież starym garusem był i karetki ze wstydu wezwać nie chciał.
Te czasy Samuel zostawił już jednak za sobą. Dziś nie mógł już robić tego, co kiedyś. Miał ku temu jeden powód.
Smolarz charknął, splunął i wysączył z piersiówki ostatnie krople wódki. Zagryzł świeżo obranym jajkiem od pani Haliny i poklepawszy po łbach dwa wciąż poszczekujące psy, z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku wrócił do baraku. Zdrzemnął się godzinę, potem wstał, przeciągnął się, ruszył do wychodka i zrobił to, czego natura od zdrowego chłopa wymaga. Po wszystkim poszedł sprawdzić retorty. Dym wydobywający się z ostatniej zaczynał już przybierać kolor niebieski, a to oznaczało, że czas zająć się wygaszaniem. Napełnił wodą kilka wiader, nałożył grube rękawice i zły, że musi radzić sobie sam, wdrapał się po drabinie na szczyt pieca. Otworzył właz, z którego buchnęły kłęby błękitnego dymu. Odczekał chwilę i opróżnił pierwsze wiadro. Zszedł po kolejne i ponowił czynność. Gdy podniósł głowę, aby wytrzeć pot z czoła, na drodze za palisadą dostrzegł majaczącą postać. Zaklął pod nosem, przelał do środka wodę z trzeciego wiadra, po czym zszedł na ziemię, zdjął rękawicę i zapalił papierosa. Chwilę później usłyszał szczęk zardzewiałej bramy. Podrapał się po pośladku i splunął w błoto.
– O której miałeś być? – wychrypiał w kierunku młodego chłopaka, który wślizgnął się na teren wypału.
– Miałem… wypadek – odparł krótko przystrzyżony młodzieniec.
– Jaki znowu wypadek? – zagrzmiał smolarz. – Ty ostatnio ciągle masz jakieś wypadki. Lepiej mów prawdę, bo jak…
– Wpierdol dostałem. Wystarczy?
Samuel zbliżył się do syna. Ten patrzył na niego spod byka. Miał dopiero szesnaście lat, ale ciężka fizyczna praca wykuła imponującą muskulaturę. Gracjan był niski, ale krępy, a graby miał takie, że mógł arbuzy miażdżyć. Smolarz przyjrzał mu się z bliska. Rzeczywiście, chłopak nie kłamał. Miał podartą koszulkę, rozcięty plecak i od stóp do głów był umorusany błotem. Jedno oko przypominało dojrzałą śliwkę, a pod nosem i przy prawym uchu widniały zaschnięte skrzepy krwi.
– Ilu ich było? – zapytał.
– Pięciu. Jednemu chyba złamałem nos, ale reszta mnie dojechała. Wybacz, tato.
– Nic się nie stało. To ci sami co ostatnio?
– Nie.
– To kto?
– Młody Kobziński i ten chujek Bursztynowicz. Dorwali mnie krótko po tym, jak wysiadłem z autobusu. Podjechali samochodem znienacka, wysiedli i…
– Skurwysyny… – wciął się Samuel. – Pójdę do sołtysa i chyba sam mu wpierdol spuszczę. Nie będzie jego syn mojemu… – Zacisnął nerwowo obie pięści.
– Nie, tato. Nie rób tego. Wtedy to już w ogóle nie dadzą mi żyć.
– Ech…
Stary smolarz poklepał syna po ramieniu, a potem przycisnął jego głowę do piersi. Wyobraził sobie, jak wpada do chałupy sołtysa, wyciąga za uszy jego nadętego synalka i na oczach ojca spuszcza mu łomot. Był niemal przekonany, że stary Kobziński nie odważyłby się stanąć mu na drodze. Był mięczakiem jakich mało i co najwyżej zadzwoniłby pod 112. A jeśliby jednak zdecydował się zareagować, to jemu też dałby do wiwatu. Co innego Bursztynowicz. Ten gnój wydawał się nietykalny, podobnie jak jego smarkacz. Tu Samuel miał związane ręce.
– Umyj się i coś zjedz. Dziś wybiorę węgiel sam, ale w zamian za to pojedziesz zrobić jakieś zakupy – powiedział i puścił syna. Klepnął go na zachętę w potylicę, ale chłopak najwyraźniej nie odebrał ojcowskiego gestu tak, jak Samuel mógłby tego oczekiwać. Posłał mu pełne pretensji spojrzenie, a potem w milczeniu ruszył do baraku.
Gdy zniknął w jego wnętrzu, Samuel kątem oka dostrzegł na niebie przelatujący cień. Spojrzał na przesuwający się punkt i szybko rozpoznał w nim bielika. Od razu przypomniał sobie wiszące nad łóżkiem godło Polski. Prychnął z niesmakiem na tę myśl. To był najczęstszy widok, gdy przypalali go papierosami, kręcili mu wora albo po prostu spuszczali regularny wpierdol. Od najmłodszych lat miał przesrane i najwyraźniej wszyscy dalej widzą w nim tylko zwykłego śmiecia. Nienawidził ich. Nienawidził ich wszystkich. Tego kraju też.
Jego ponure myśli przerwał dziewczęcy chichot. Zbliżył się do bramy i zerknął przez szparę. Ze wzgórza schodziły te same dwie dziewuchy, które pogonił jakiś czas temu. Wyglądały na typowe dupodajki i pomyślał, że sąsiad pewnie wykorzystał okazję, aby nieźle je wygrzmocić. No bo niby co robiły w jego chałupie ponad godzinę?
Nerwowo oblizał wargi, gdy wyobraził sobie te wszystkie bezeceństwa. Sprawiło mu to nielichą przyjemność. Odprowadził dziewczyny wzrokiem, a gdy zniknęły za zakrętem, zaklął szpetnie, splunął i wrócił do pracy.
Trzy kolejne dni minęły Brudnemu na beztroskim patrzeniu na lejący za oknem deszcz, popijaniu jamesona i rozmyślaniu o przyszłości, która już drapieżnie wyciągała po niego szponiaste łapska. Do żadnych satysfakcjonujących wniosków nie doszedł. Do policji niespecjalnie chciał wracać, a robota prywatnego detektywa w momencie, gdy po akcji z Sędzią jego twarz znał praktycznie każdy obywatel, też nie wyglądała na sensowny pomysł. To właśnie z tego powodu uciekł w góry. Od czasu wydarzeń w domu Kumidora najróżniejsi pseudodziennikarze nieustannie się do niego dobijali. Zaczepiali go na ulicy, w sklepie, a niektórzy byli nawet tak nachalni, że wchodzili na teren posesji i zaglądali przez okna. Raz znalazł takie zdjęcia na jednym z portali plotkarskich. Ukazywały go w samych bokserkach i z papierosem w ustach, inne podczas jedzenia pizzy, którą popijał jamesonem, a jedno w towarzystwie Julki mającej na sobie tylko bieliznę. Wkurwił się wtedy okrutnie i pomimo stanowczego sprzeciwu partnerki wsiadł w samochód, a następnie, z zamiarem spuszczenia gryzipiórkowi solidnego łomotu, pojechał do Warszawy. Po drodze ciśnienie trochę z niego zeszło, ale i tak na miejscu poprosił o spotkanie z facetem, który zrobił zdjęcia. Zza rogu wyszedł miśkowaty typ z ulizanymi do tyłu włosami i uśmiechem tak wrednym, jakby codziennie trenował go przed lustrem. Wyciągnął do Brudnego rękę na przywitanie, wtedy komisarz na oczach pozostałych pracowników złamał mu dwa palce. Oczywiście to wywołało kolejną niepotrzebną medialną burzę, a mądre głowy w telewizji z perfidną satysfakcją zaczęły rozkładać jego psychikę na czynniki pierwsze, wspominać okres jego dzieciństwa u hieronimek, skutki wychowania w tego typu placówce, poprzednio prowadzone śledztwa, generalnie robić wszystko, aby mu tylko ponownie dokopać. Zawisła nad nim nawet groźba procesu, ale pod naporem wciąż sympatyzującej z nim opinii publicznej pseudoreporter schował dumę do kieszeni i wycofał się z pomysłu skierowania sprawy na drogę sądową. Nie zmniejszyło to jednak zainteresowania mediów samym Igorem, dlatego komisarz podjął jedyną rozsądną w swoim mniemaniu decyzję – usunął się w cień. Umożliwiła mu to stara przyjaciółka, której kiedyś pomógł w odnalezieniu starszej siostry. Co prawda finał poszukiwań okazał się dla niej dość bolesny, ale Justyna Klepacka czuła się w obowiązku spłacić dług wdzięczności.
– Tak się składa, że jedna z moich ciotek niedawno umarła i zostawiła starą chałupę koło Stężnicy – powiedziała. – Nikt z rodziny jej nie chce, bo po pierwsze grozi zawaleniem, a po drugie ciocia Stefania leżała tam prawie tydzień i… no wiesz…
– Gdzie to jest? – zapytał, nie kryjąc zainteresowania.
– Bieszczadzkie knieje. – Zaśmiała się. – I to dosłownie. Chałupa stoi praktycznie w środku lasu, a do tego w pobliżu wypału węgla drzewnego należącego do niejakiego Samuela Wanzreicha, wyjątkowo niesympatycznego smolarza. Facet stroni od ludzi, ale ciotka, no raczej ciotka-babcia, też taka była. Inna, trochę dziwna. Nie miała dzieci. Wolała naturę, rośliny, zwierzęta. Lokalni mieszkańcy widzieli w niej szeptuchę. Wiesz, kim jest szeptucha?
– No, kojarzę…
– Cieszyła się w okolicy ogromnym poważaniem, bo potrafiła leczyć beznadziejne przypadki. Odwiedzali ją wszyscy, w tym biskupi czy ludzie władzy. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale z zaawansowanego raka wyleczyła podobno starego Leopolda Bursztynowicza, zatwardziałego komunistę i posła na sejm pierwszej i drugiej kadencji z ramienia SLD, który od niepamiętnych lat był tu prawie Bogiem.
– Tego, którego syn trzymał tekę ministra rolnictwa za poprzedniej władzy?
– Zgadza się, ale cóż… Ty wiesz najlepiej, jak dwulicowa jest polityka. Ciotka umarła krótko później, co sprawiło, że ludzie zaczęli plotkować i gadać, że aby ratować tak beznadziejny przypadek, sama musiała poświęcić w zamian własne życie. Że niby jakaś wymiana energii i inne bzdury. Słyszałam nawet wersję, że skumała się z samym diabłem, zwłaszcza że krótko po jej śmierci Bursztynowicz spadł ze schodów i skręcił sobie kark. Ludzie wciąż bywają tu naprawdę bardzo zabobonni.
– Lokalny folklor.
– W każdym razie, gdyby to wszystko zebrać do kupy, to nie ma się co dziwić, że nikt z rodziny nie pali się, aby przejąć po niej chałupę, która i tak nie ma prawie żadnej wartości. No może poza muzealną.
– Mógłbym ją obejrzeć?
– Pewnie, wpadaj. Zrobię pierogi bojkowskie, które kiedyś ci obiecałam. A potem pojedziemy obejrzeć chałupę ciotki. Tylko ostrzegam, że to naprawdę dziura, której chyba nawet remont nie pomoże.
Brudnego to nie zraziło i już dwa dni później wspólnie z Justyną i Julką, którą również zabrał ze sobą, stanęli we trójkę przed drewnianym budynkiem z bali. Na jego widok ta ostatnia parsknęła śmiechem. Rudera rzeczywiście wymagała solidnego remontu, ale Igor nigdy nie wymagał od świata zbyt wiele. Wystarczyło mu łóżko, stół, krzesło i jakiś agregat prądotwórczy, aby nocami mógł poczytać. Wychodek też nie był problemem, zwłaszcza że cała otoczka, która tak zniechęcała potencjalnych spadkobierców pani Stefanii, z jego perspektywy lepsza być nie mogła.
– Jest jeszcze jedno – oznajmiła Klepacka, gdy Brudny obejrzał chałupę.
– Mam się bać? – zapytał, nie spuszczając wzroku z rudery.
– No, ty to chyba nie. – Roześmiała się. – Ale lepiej, żebyś dowiedział się tego ode mnie niż od jakichś zabobonnych górali.
Brudny posłał kobiecie podejrzliwe spojrzenie. Miała dziwny wyraz twarzy.
– W lokalnym środowisku od lat funkcjonuje pewna legenda – powiedziała, odgarniając kosmyk blond włosów.
– Brzmi jak tani cliffhanger z horroru klasy B – wtrąciła Julka.
– Jak co? – Igor spojrzał na partnerkę, ale ta tylko machnęła ręką i poprosiła Klepacką, aby ta kontynuowała.
– Opowiada o ponurym smolarzu, który poluje na turystów, a potem ich torturuje, zabija i pali zwłoki w piecach. Wiecie, że w takiej retorcie temperatura osiąga nawet tysiąc stopni? Gdyby wrzucić tam ciało człowieka, to nie zostałyby z niego nawet kości. Spaliłoby się doszczętnie.
– Brzmi nieźle. – Brudny zapalił papierosa.
– To tylko legenda wywodząca się jeszcze z czasów wojny, ale w ciągu ostatnich paru dekad naprawdę zniknęło tu bez śladu kilkadziesiąt osób. Sami przyjezdni. Nikt nie wie, co się z nimi stało, więc ludzie powtarzają tę historię. Nie mam pojęcia, na ile sami w nią wierzą, ale wiem, że popularne jest straszenie nimi dzieci. Wiecie, tak na zasadzie, że jak nie będziesz grzeczny, to przyjdzie ponury smolarz i cię zje.
– Może dlatego ci węglarze są tak nieprzyjaźnie nastawieni do obcych?
– Nie, chyba nie. Większość z nich śmieje się z tych głupot. To prości, ale naprawdę mili ludzie. Turyści są nimi zachwyceni i często odwiedzają retorty. Tylko ten Wanzreich… – Klepacka wskazała wypał w dolinie. – Ten rzeczywiście jest jakiś dziwny. Naprawdę nie lubi obcych i wcale tego nie ukrywa.
– Czyli będę miał fajnego sąsiada.
– Ty tak naprawdę? – Julka posłała Igorowi zdziwione spojrzenie.
– To idealne miejsce – oznajmił. – Miesiąc czy dwa na tym odludziu to jest to, czego teraz potrzebuję. A skoro turyści to miejsce omijają szerokim łukiem, to tym lepiej – dodał, wrzucając niedopałek do miejsca po palenisku.
Przez twarz Julki przebiegł nerwowy grymas. Wzięła partnera na stronę i na osobności zapytała, czy aby na pewno nie upadł na głowę. Igor był jednak nieugięty.
– To nie potrwa długo. Po prostu muszę pobyć sam – wyjaśnił. – Na spokojnie zastanowię się, co dalej robić, przetrawię cały ten syf. Też na tym zyskasz, bo gdy te dziennikarskie hieny zorientują się, że nie ma mnie w Zielonej Górze, nikt ci nie będzie zawracał gitary. Sprawa przyschnie, a ja wrócę z jakimś pomysłem na życie. Same profity.
– Jakoś nie jestem do tego pomysłu przekonana…
– Facet czasem musi zamknąć się w swojej pieczarze…
Julka westchnęła i omiotła wzrokiem rozległe doliny i porośnięte lasami wzgórza. Nad jednym z nich szybował majestatyczny orzeł, a na skraju lasu trawę skubało kilka saren. Widok doprawdy zapierał dech w piersiach. Pomyślała, że najchętniej sama by się wyrwała ze swojego kieratu. Nie miała jednak szans na urlop, bo ugrzęzła w nawale kilku śledztw, w tym jednego dotyczącego morderstwa. Przygryzła dolną wargę, po czym z powrotem przeniosła wzrok na partnera.
– Jestem aż tak nieznośna? – zapytała, krzywiąc się przepraszająco.
– Trochę.
– Ale jesteś tego pewny? Że chcesz tu, tak, sam?
– Jestem pewny.
– Idzie zima, a ta rudera wymaga remontu…
– Sypiałem w gorszych warunkach.
Nie miała więcej argumentów, więc posłała mu słaby uśmiech, a potem wrócili do Sanoka, gdzie mieszkała Klepacka. Pokochali się, przespali, a następnego dnia Brudny podrzucił ją na pociąg i zakupiwszy po drodze kilka niezbędnych narzędzi i materiałów, wrócił do nieistniejącej wsi Tyskowa. Na budowlance znał się średnio, więc zrobił tyle, ile potrafił. Coś tam uszczelnił, aby za mocno nie wiało, załatał schody na ganek, zbił połamane barierki, ogarnął palenisko i przepchał komin, w końcu zamontował nowy agregat prądotwórczy i po kilku dniach dłubaniny z czystym sumieniem mógł nalać sobie szklaneczkę whisky, otworzyć książkę i cieszyć się spokojem.
Dziś przyzwyczaił się do życia w tych surowych warunkach na tyle, że prawie zapomniał o wszystkich przyziemnych przyjemnościach, bez których większość społeczeństwa nie wyobrażała sobie normalnego funkcjonowania. Telewizja i internet mogłyby dla niego nie istnieć, podobnie jak bieżąca woda czy ciepły prysznic. Na swój sposób polubił styl życia tak daleki od miejskiego zgiełku, za to tak bliski naturze. Coraz bardziej uzmysławiał sobie, że nie chce wracać, ale szczerze wątpił, aby Julka kiedykolwiek była w stanie zrezygnować z pracy i zamieszkać w takiej dziczy. A nawet jeśli, to z czego by wtedy żyli? Wciąż miał trochę zaskórniaków, ale nawet tak skromna egzystencja wymagała stałego źródła dochodów. Gdyby Julka nawet zahaczyła się w jakimś lokalnym posterunku, to czuł, że nie byłaby tu szczęśliwa. Uschłaby jak paprotka w pokoju Romka Czarneckiego. I taki byłby koniec.
Pomyślał, że do niej zadzwoni. Na szczycie wzgórza sygnał wciąż łapał nieźle i na rozmowę telefoniczną w zupełności wystarczał. Odebrała po drugim sygnale.
– Cześć – przywitał się.
– Cześć. Dawno nie dzwoniłeś.
Brudny szybko policzył dni. Musiała przesadzać, bo gadali przedwczoraj albo przedprzedwczoraj. Na pewno po wizycie tamtych turystek, bo pamiętał, że czuł lekkie wyrzuty sumienia po tym, jak ukradkiem zerkał na ich jędrne tyłki. Długa wstrzemięźliwość była jednym z niewielu minusów życia na tym pustkowiu i stawała się uciążliwa.
– Chyba nie aż tak.
– Kwestia indywidualna. Co u ciebie? Dalej próbujesz rozwikłać konstrukcję wszechświata czy wspaniałomyślnie ładujesz telefony młodym turystkom?
Cóż, pomyślał, czasem szczerość nie popłaca. Postanowił się nie odgryzać, bo może miała po prostu kiepski dzień w pracy.
– Wszystko pod kontrolą. Żadnych gości, nie licząc kilku saren i dzików.
– To w porządku. U mnie pracy po pachy. Świat zmierza w naprawdę gównianym kierunku. Kradzieże, rozboje. W Suchej facet zarąbał siekierą kolegę, który wygrał z nim w karty. Wyobrażasz sobie?
– Mnie już nic nie zdziwi.
– No tak. A nie chciałbyś, żebym zrobiła ci laskę?
– Ooo…
Wyobraził sobie, jak wypowiada te słowa pomiędzy przekładaniem kolejnych akt nawarstwiających się spraw. Zresztą wszystko na to wskazywało, bo o tej porze zwykle siedziała w papierach, a w słuchawce wyraźnie słyszał ich charakterystyczny szelest.
– No to jak? Chciałbyś czy nie? – naciskała, choć jej ton w ogóle się nie zmienił. Równie dobrze mogłaby zapytać, czy smakowała mu kanapka, którą przygotowała mu przed wyjściem do pracy.
– Potrafisz dokopać biednemu pustelnikowi… – mruknął.
– Pustelnikowi na własne życzenie, Igor. Na własne życzenie.
– Jesteś sama?
– A myślisz, że tak sobie gadam o zrobieniu ci laski przy kolegach z pracy?
– No właśnie nie wiem.
– Chcesz czegoś konkretnego czy dzwonisz, żeby mnie powkurwiać?
Jej ton się nie zmieniał. W tle wciąż szeleściły jakieś papiery.
– Po prostu chciałem usłyszeć twój głos.
– Usłyszałeś. Coś jeszcze?
– Masz okres?
To już groziło eskalacją, ale jakoś nie mógł się powstrzymać. Jedna mała szpilka wobec serii ciosów poniżej pasa nie powinna jednak doprowadzić do końca świata.
Julka na chwilę zamilkła, w końcu westchnęła.
– Zbliża mi się i mam wielką ochotę na seks. Dlatego fajnie by było, gdyby mój facet w końcu wrócił z tej dziczy. – Tym razem jej ton się zmienił. Pobrzmiewało w nim zwątpienie, może nawet brak nadziei. – Myślałam, że potrafisz czytać między wierszami… – dodała z jeszcze większym przygnębieniem w głosie.
Brudny zdawał sobie sprawę, że w podobnych sytuacjach nie jest mistrzem słownej szermierki, ale teraz poczuł, że naprawdę nawalił. Oddalali się od siebie coraz bardziej, a on swoją postawą tylko sprawę pogarszał. Wina była po jego stronie i musiał coś zrobić. Julka była jedyną kobietą, która miała do niego cierpliwość. Jedyną, która go rozumiała i kochała. Nie chciał i nie mógł jej stracić.
Gdy już planował coś powiedzieć, jego wzrok przykuł jakiś ruch za chałupą. Uniósł lekko czapkę z daszkiem. W oddali dostrzegł dwie wyłaniające się z mgły postaci. Pomyślał, że turyści mają naprawdę fatalny timing.
– Przepraszam – powiedział. – Zadzwonię wieczorem, to pogadamy, okej?
– Nie wiem, czy będę miała ochotę.
– Mimo wszystko… – Brudny zmarszczył brwi. To nie byli turyści. – Poczekaj chwilę. Oddzwonię.
Rozłączył się i skupił wzrok na dwóch wspinających się wzgórzem mężczyznach w przeciwdeszczowych płaszczach. Siąpiło, widoczność była fatalna, a na dodatek w dolinie osiadła mgła, więc nie był w stanie dostrzec, co dzieje się kilkadziesiąt metrów za ich plecami. Instynkt podpowiadał mu jednak, że ich wizyta nie zwiastuje nic dobrego. Nauczył się go słuchać, więc wszedł do chałupy tylnym wejściem i na wszelki wypadek wyjął z szuflady walthera. Wcisnął go za pasek spodni. Odczekał jeszcze kilkadziesiąt sekund i otworzył frontowe drzwi. Mężczyźni właśnie weszli na schody.
– Panowie w jakiej sprawie? – zapytał, ale szybko zorientował się, z kim ma do czynienia. Dobry pies od razu wyniucha innego psa.
– Komisarz Igor Brudny? – zapytał jeden z przybyszy.
– To zależy, kto pyta – zagrał głupa.
– Komisarz Marian Kmita, a to aspirant Łukasz Szmajda z komendy miejskiej w Sanoku – przedstawił siebie i kolegę. – Wpuści nas pan do środka? Pogoda jest, jaka jest, a chcielibyśmy zadać panu kilka pytań.
– W jakiej sprawie?
– Zaginięcia Małgorzaty Dąbrowskiej i Eweliny Matejczuk. Podobno mógł być pan jedną z ostatnich osób, które miały z nimi kontakt.
Brudny poczuł ucisk w żołądku, a potem jego myśli automatycznie powędrowały w stronę Julki. Z wieczornej rozmowy nici, pomyślał, a chwilę później zadźwięczały mu w uszach słowa Justyny Klepackiej opowiadającej legendę o ponurym smolarzu.
Pomyślał też, że chyba naprawdę nie nadaje się do bycia w związku. Igor Brudny przyciąga zbyt wiele kłopotów.
Zbudził ją wilczy skowyt.
Gwałtownie otworzyła oczy, ale ciemność była nieprzenikniona. Poczuła, że uniosły się włoski na całym jej ciele, zadrżała, a z ust wyrwał się cichy jęk. Oddech przyspieszył, do umysłu zaczęły docierać sygnały o zagrożeniu.
Szarpnęła się, a gdy usłyszała brzęk łańcuchów, pojęła, że sytuacja, w której się znalazła, jest naprawdę zła. I że grozi jej ogromne niebezpieczeństwo.
Wilczy skowyt wypełniał ciemne pomieszczenie niemal nieustannie. Jakby wataha była blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Jakby w każdej sekundzie mogła się spodziewać, że jedna z bestii chwyci ją za ramię albo wgryzie się w udo. Z jej ust dobył się cichy jęk, gdy zdała sobie sprawę, że jest zupełnie naga. Pomyślała, że wilk miałby ułatwione zadanie. Wgryzłby się w tkankę, wyszarpał wnętrzności, pożarł ją żywcem. Ta świadomość nagle kompletnie ją przytłoczyła. Zapragnęła wołać o pomoc, ale nie miała odwagi. Zamilkła i zaczęła się trząść, bo nagle wydało jej się, że krzykiem może jedynie rozjuszyć sforę. Czytała, że wilki mają doskonały słuch.
Wycie nie ustawało, ale niosło się dziwnym pogłosem. Rezonowało, odbijając się od ścian, przeszywało na wskroś, w końcu wsiąkało w zimne mury. A może skały? Gdzie była? W jakiejś grocie? Pieczarze? Skowyt nie był naturalny i zdała sobie sprawę, że to nagranie. Dlaczego ktoś miałby ją unieruchomić, rozebrać i puszczać z głośników wilczy skowyt?
Przez jej głowę przewaliły się wszystkie możliwe horrory, jakie do tej pory oglądała. Kolejne przemykające klatki nie pozostawiały złudzeń, że znalazła się w naprawdę złym położeniu, a wspomnienie tego, co wydarzyło się, zanim została ogłuszona, tylko ją w tym przeświadczeniu utwierdziło. Chryste, pomyślała, to przecież nie może się tak skończyć. To przecież był tylko film. Owszem, realny, ale…
Wrzasnęła. Aż do bólu. A potem jeszcze raz i jeszcze. Wołała o ratunek, ale z czasem jej krzyki zaczęły przypominać już tylko rzężenie wycieńczonej ofiary. W końcu opadła z sił i zalała się łzami. Co z tego, gdy echo jej wrzasków i wilczy skowyt wciąż wyły w jej głowie. Błagania o ratunek nie ustawały, ale jej głos się zmienił. Stał się ostrzejszy, bardziej piskliwy i przejmujący. Jak to możliwe? Przecież nie miała już sił i ledwo oddychała.
W końcu zamilkła. Chwilę później wilcza wataha też przestała ujadać. Zapadła dojmująca cisza.
Małgorzata Dąbrowska zrozumiała, że nie jest sama. Wytężyła słuch w nadziei, że to nie jedna z bestii. Ciężko oddychała, ale obok oddychał ktoś jeszcze. Równie ciężko, jakby walczył o każdy kolejny haust powietrza.
– Halo… – zaryzykowała. – Czy ktoś tu jest?
– Gośka? – usłyszała.
– Ewela?
Oba imiona, choć wymówione półgłosem, zabrzmiały w ciszy głośno i wyraźnie. Odbiły się echem, w końcu wsiąkły w mury.
– Co tu się dzieje? Gdzie jesteś? Gdzie jesteśmy? – kontynuowała jedna z dziewczyn. Jej głos załamywał się przy każdym słowie.
– Nie wiem. Nie mogę się ruszyć. Jestem… Boże, on mnie rozebrał. Jestem naga i…
Zamilkła, gdy ciszę przerwał głęboki bas, który po chwili ułożył się w prymitywny, ale niepokojący rytm wybijany na bębnach. Niósł w sobie coś niewysłowienie złego, a Małgorzacie skojarzył się z plemiennymi rytuałami dzikich ludów.
Bam, bam bam, bam, bam bam, bam, bam bam…
Dziewiczy, prastary, pierwotny rytm wżerał się w ciało, rezonował z narządami wewnętrznymi i w jakiś niewytłumaczalny sposób dostrajał się do częstotliwości uderzeń jej serca. Pomyślała, że to jakaś totalna aberracja rzeczywistości, i zamknęła oczy w nadziei, że zaraz się obudzi i koszmar się skończy.
Nic z tego.
Bębny wciąż biły, a chwilę później znów dołączył do nich wilczy skowyt. Poczuła na ciele serię lodowatych dreszczy. Rytm w połączeniu z wyciem wilków wydawał się absolutnie przerażający, obiecywał jakąś trudną do wyartykułowania makabrę, coś, przed czym natura pragnęła uchronić człowieka, uzbrajając go w jeden z najważniejszych instynktów – strach. Przez upiorne echo bębnów przebijały się słowa przyjaciółki, ale nie rozumiała ich znaczenia. Nie była pewna, czy chce je słyszeć, bo w tonie pobrzmiewała niezmierzona groza.
I wtedy nagle zapadła cisza.
Wydała się jeszcze bardziej przerażająca.
Jeszcze nigdy tak wyraźnie nie słyszała bicia własnego serca. Waliło jej w piersi w zgasły rytm bębnów.
Bam, bam bam, bam, bam bam, bam, bam bam…
Pomyślała, że zaraz zwariuje. Wtedy usłyszała kroki. Plusk wody, pisk szczura.
Chciała zawołać o pomoc, ale zabrakło jej odwagi. Doskonale wiedziała, że ten, kto kryje się w mroku, nie przyjechał tu po to, aby im jej udzielić. Co gorsza, opuściły ją ostatnie wątpliwości, że przybył tu w dokładnie przeciwnym celu. Ten ktoś chciał je skrzywdzić.
Ewelina również milczała. Małgorzata słyszała jej płytki, świszczący oddech. Wtedy mrok rozświetlił oślepiający strumień światła. Jeden, drugi, trzeci. Instynktownie zmrużyła oczy i odwróciła głowę, a gdy znów rozsunęła powieki i oczy choć trochę przyzwyczaiły się do jasności, dostrzegła unoszącą się nad podłogą zawiesistą mgłę. Przełknęła ślinę, a chwilę później jej wzrok powędrował na przykutą do ławy Ewelinę. Jej skóra wydawała się biała jak papier, a przyjaciółka drżała z przerażenia. Nie to jednak sprawiło, że poczuła silne parcie na pęcherz. Zaledwie metr obok stała druga drewniana ława, a na niej dziesiątki złowrogo połyskujących narzędzi. Biały opar muskał je delikatnie, potęgując wrażenie nadciągającego horroru.
Małgorzata zamknęła oczy. Wyobraziła sobie, że po raz ostatni zmusi się do wysiłku, aby jednak obudzić się z tego koszmaru. Gardłowy pomruk przybysza ostatecznie pozbawił ją nadziei, że to tylko zły sen. Z kącików jej oczu spłynęło kilka kolejnych łez. Powoli otworzyła powieki.
Na granicy, gdzie światło spotykało się z mrokiem, mgła nienaturalnie zafalowała, a chwilę później z ciemności wyłoniła się krępa dwunożna postać. Jakkolwiek irracjonalnie to brzmiało, nie przypominała człowieka. Ona nie miała z człowiekiem nic wspólnego.
Brudny wpuścił funkcjonariuszy do wnętrza chaty. Nie prezentowali się zbyt poważnie, ale lata pracy nauczyły go, aby aż tak bardzo nie ufać pierwszemu wrażeniu. Starszy stopniem Kmita wyglądał jak egzemplarz wyjęty z lat słusznie minionych. Po pięćdziesiątce, spora nadwaga, bujne wąsy i czerwony nos, sugerujący, że jego właściciel za kołnierz nie wylewa. Szmajda był sporo młodszy i Igor ocenił jego wiek na jakieś trzydzieści pięć lat. Nieco wyższy od kompana, na pewno szczuplejszy, ze sporymi zakolami i włosami zaczesanymi na bok. Nie wiedzieć czemu nosił krótko przystrzyżony wąsik, który – gdyby nie kozia bródka – z pewnością upodabniałby go do młodego Hitlera.
Przyglądał się im dość natarczywie, gdy ściągali i wieszali na gwoździach płaszcze przeciwdeszczowe. W końcu komisarz Kmita prostackim uśmiechem wymusił na Brudnym, aby wskazał im drogę, gdzie mogliby spocząć. Igor zaprosił ich na kanapę. Usiedli, rozglądając się niepewnie. Nie zaproponował im niczego do picia, podobnie nie poczęstował ich papierosem, gdy sam usiadł w fotelu i wyjął paczkę. Zapalił.
– Będziemy tak sobie patrzeć w oczy czy zaczniecie panowie zadawać pytania? – odezwał się, gdy wydmuchał dym nosem.
– Tak, przepraszam – mruknął Kmita. – Łukasz…
Aspirant z dziwacznym zarostem wyjął z kieszeni sprzęt nagrywający. Włączył przycisk nagrywania, położył i przesunął na środek ławy.
– Chyba się, panowie, nie zrozumieliśmy – rzekł Brudny, kładąc swoją dłoń na urządzeniu. Wcisnął przycisk stop i odsunął je w stronę Szmajdy. – Przyszliście tu panowie porozmawiać, a widzę, że próbujecie mnie przesłuchać. Wszyscy wiemy, że to tak nie działa.
Krępy wąsacz pociągnął nosem i posłał karcące spojrzenie młodszemu kompanowi. Ten od razu schował dyktafon do kieszeni.
– Wiemy, kim pan jest, komisarzu Brudny – odezwał się Kmita. – Dlatego nie chcemy wprowadzać niepotrzebnego zamieszania.
– Właśnie panowie wprowadziliście.
– Proszę wybaczyć. Aspi…
– Wybaczam.
Zapadła niezręczna cisza i Brudny pomyślał, że tu chyba próżno szukać drugiego dna. Tym razem pierwsze wrażenie chyba jednak nie próbowało zwieść go na manowce. Patrzył, jak Kmita wyciąga z marynarki notes, otwiera go, przeciera wąsy.
– Od jak dawna pan tu mieszka? – zapytał po chwili zastanowienia.
– Od końca października.
– Pamięta pan dokładny dzień?
Brudny tylko utwierdził się w przekonaniu, że ma do czynienia z amatorami. Gdyby był podejrzany, to mogliby go pytać nawet o kolor ulubionych skarpetek, ale w tym wypadku tego typu informacja kompletnie nic im nie dawała. Mimo wszystko wbrew sobie założył, że jednak nie są idiotami. Postanowił odpowiadać na pytania konkretnie i zwięźle, a potem, gdy już poznają swoje miejsce w szeregu, samemu wyciągnąć od nich maksimum informacji.
– Dwudziestego dziewiątego albo trzydziestego – odparł, strzepując popiół do popielniczki.
– Mieszka pan sam?
– Sam.
Facet coś zapisał i podrapał się za uchem. Na skroniach zaperliły mu się krople potu. W mieszkaniu panowała temperatura oscylująca w granicach dwunastu, może trzynastu stopni Celsjusza, więc na pewno nie pocił się z przegrzania organizmu. Ewentualnie z przegrzania mózgu, pomyślał Brudny.
– Czy miał pan bezpośredni kontakt z panem Samuelem Wanzreichem?
– Nie.
– A jakikolwiek kontakt pan z nim miał?
– Miałem.
– Czyli?
– Raz machnąłem mu ręką.
– Tylko raz?
– Raz.
– Dlaczego tylko raz?
– Bo mi nie odmachnął.
– Hmm…
Facet znów coś zanotował, ale Brudny miał wrażenie, że zamiast zapisywać konkretne informacje, facet kreśli jakieś bazgroły albo rysuje bałwany. Pomyślał, że byłby w stanie założyć się o flaszkę jamesona, że się w tej kwestii nie myli. Czerwony kinol Kmity i świadomość zarobków policjantów na tym stanowisku sugerowały jednak, że chłop raczej nie gustuje w whisky. Brudny stawiał na wódkę, a najpewniej samogon.
– Wszedł pan z nim w kontakt werbalny? – ciągnął wąsacz.
– Nie.
– A dlaczego?
– Uznałem, że nie ma sensu.
– No tak…
Długopis znów zadrżał mu w dłoni. Brudny powoli zaczynał mieć dość tej zabawy. Chciał ich wybadać, a tymczasem wyszło na to, że nie ma czego. Bez ostrzeżenia wstał z fotela i podszedł do kominka, skąd ściągnął napoczętą butelkę jamesona. Z szafki wyjął trzy czyste szklanki, które postawił na ławie. Oczy Kmity od razu rozbłysły pożądaniem.
– Panowie… – oznajmił, nalewając im bez pytania. – Skoro wiecie, kim jestem, to wiecie też, że nie lubię takiego pierdolenia na okrętkę. Mieszkam tu i pewnie jeszcze trochę pomieszkam, więc jeśli zaginęły jakieś dziewczyny, to lepiej wyłóżcie karty na stół. Co wy na to?
Brudny przesunął szklanice w stronę obu funkcjonariuszy. Szmajda ewidentnie miał ochotę na kielicha, ale na wszelki wypadek poszukał potwierdzenia u starszego stopniem. Kmita skinął na znak, że jeden nie zaszkodzi. Wypili.
– Marian jestem. – Kmita wyciągnął rękę przez ławę.
– A ja Łukasz.
Igor pomyślał, że jest jednak gorzej, niż mógłby przypuszczać. Nie miał zamiaru się aż tak spoufalać, ale najwyraźniej Kmita źle zinterpretował jego gest. Mimo wszystko uścisnął wyciągnięte dłonie.
– Brudny… – powiedział. – A teraz do rzeczy, panowie. Kim są te dziewczyny, kiedy zaginęły i dlaczego sądzicie, że mogłem je widzieć?
Rozmowa od razu stała się luźniejsza, ale już na jego zasadach. W kilku miejscach Kmita postawił jednak wyraźną granicę. Brudny nie naciskał, bo znał reguły, tym bardziej nie chciał wyjść na jakiegoś napaleńca. Ogólnie to nie była jego sprawa. Nie mógł jednak opędzić się od myśli krążących wokół legendy o ponurym smolarzu. Owszem, Klepacka podkreślała, że to tylko historyjka mająca na celu straszenie dzieci, ale przez lata pracy w pionie kryminalnym Brudny nauczył się nie wykluczać żadnej, nawet wydawałoby się najbardziej absurdalnej hipotezy, zwłaszcza że w każdej historii kryje się ziarno prawdy. A przecież wyraźnie wspominała też o tym, że na przestrzeni kilku dekad w okolicznych lasach zaginęło bez wieści kilkadziesiąt osób. Świadomość, że nagle znalazł się na kursie kolizyjnym z tak tajemniczą sprawą, sprawiła, że obudził się w nim instynkt, który w ostatnim czasie tak bardzo w sobie tłumił.
– Kim jest ten chłopak, który je widział? – spytał, gdy rozmowa zeszła na wizytę poszukiwanych dziewczyn w jego chałupie.
– To… – zaczął Szmajda, ale od krępego otrzymał pod ławą pouczającego kopniaka. Było już jednak za późno.
– Albo rozmawiamy poważnie, albo nie – rzucił Brudny. – Decydujcie, panowie.
– Kobziński Łukasz – mruknął Kmita, ale Brudny od razu wyczuł w jego tonie zawahanie. Nie to nazwisko miało paść z jego ust.
– Syn sołtysa?
– Tak.
– Tylko on? Czy było ich więcej?
Kmita chwycił butelkę i rozlał następną kolejkę. Wyglądało to dość żałośnie, bo wybrał najgorszy możliwy sposób, aby ukryć swoje zakłopotanie.
– To ten od GLS-a? – podpuszczał dalej Brudny. Oczywiście wiedział, że syn sołtysa nie może rozbijać się tak drogim samochodem. Kojarzył jednak grupę młodzieńców, którzy regularnie wozili się od wsi do wsi, jakby byli królami szos.
– Nie, ale wracając do tematu…
– A z czystej ciekawości. Kto tu jeździ takim cackiem?
Kmita za wszelką cenę próbował ukryć nerwowość, ale wychodziło mu koszmarnie. Na jego wniosek wypili.
– Ten samochód należy akurat do Wiktora Bursztynowicza – odparł niechętnie, co też nie uszło uwagi Brudnego.
– Syna Macieja Bursztynowicza? – docisnął Igor. Wiedział, że Kmita coś kręci, a ten nie miał wyjścia, bo uzyskanie tego typu informacji w dziurze pokroju Stężnicy wydawało się banalnie łatwe. – Tego, co w rozwiązanym rządzie trzymał tekę wiceministra rolnictwa?
– Tak, tego – przyznał wyraźnie niepocieszony Kmita. – Ale wracając do tematu. Chłopak widział je, gdy przejeżdżał z kolegami samochodem obok skrętu na szlak do cerkwi w Łopience. A on przebiega obok wypału Wanzreicha i pańskiego domu. Stąd nasza wizyta.
To miało sens, bo Brudny wielokrotnie natykał się na tych gówniarzy. Zwykle jeździli tym potężnym SUV-em od Mercedesa, a że nie było tu wiele asfaltówek, to przy okazji drobnych zakupów albo wizyty na stacji benzynowej czasem się mijali. Klasyczna banda szczyli pod wodzą synalka bogatego tatusia. Skóra, czapeczka z daszkiem i kilka kilogramów złota na szyi i paluchach. Lider musiał się wyróżniać, a reszta jadła mu z ręki. Brudny nie znosił takich wypacykowanych smarków, więc na wszelki wypadek udawał, że chłopak nie istnieje. Tak czy siak, ta historia się kleiła, choć miał przekonanie graniczące z pewnością, że zamiast nazwiska Kobziński pierwotnie miało paść Bursztynowicz. Postanowił więc odpuścić, bo swoje już wiedział. Aby trochę obniżyć temperaturę dyskusji, opowiedział o wizycie obu dziewcząt, z pamięci opisał też, jakie nosiły ubrania, i zaznaczył, że po naładowaniu telefonów i opuszczeniu chałupy dalej ruszyły szlakiem w kierunku cerkwi w Łopience. Uznał też, że dopóki na spokojnie nie odtworzy, a następnie nie przeanalizuje wątków, które podjął w rozmowie z zaginionymi, chwilowo pominie to milczeniem.
– I tak siedzieliście tu i patrzyliście sobie w oczy? – upewnił się Kmita.
– Nie jestem wylewny. Miałem robotę – odparł Brudny, choć odniósł wrażenie, że wąsacz wcale mu nie uwierzył.
Nie mogąc dopytywać o szczegóły śledztwa, dyskretnie skierował rozmowę na starą legendę. Gliniarze połknęli haczyk, zwłaszcza Szmajda, który nie dość, że zaczął gadać jak nakręcony, to jeszcze po drodze chlapnął coś o Wanzreichu, którego przypadkiem nazwał podejrzanym. Nie to, żeby Brudny przy pierwszych skierowanych do niego pytaniach nie postawił takiej roboczej tezy, ale mając atut w postaci wypowiedzianej na głos teorii o możliwym popełnieniu przestępstwa przez swojego sąsiada, oczywiście od razu podjął dalsze rozważania. Trzecia nalana porcja whisky była jego mocnym sprzymierzeńcem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki