Fighting Hard For Me - Bianca Iosivoni - ebook

Fighting Hard For Me ebook

Bianca Iosivoni

5,0

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Kolejna po „Finding Back to Us” i „Feeling Close to You” opowieść o pełnej wzlotów i upadków wyjątkowej relacji, która ma szansę przerodzić się

w „coś więcej”, choć wcale nie musi…

Nic nie może zniszczyć tej przyjaźni. Nic.

A zwłaszcza jakieś niedorzeczne uczucie.

Sophie nareszcie osiągnęła swój cel. Po ponad roku bycia nieszczęśliwie zakochaną wreszcie udało jej się wyrzucić z serca Cole'a, który jest nie tylko jej współlokatorem, ale również najlepszym przyjacielem.

I właśnie w tym momencie on wyznaje jej swoje uczucia… Sophie nie może w to uwierzyć. Nie chcąc wystawiać przyjaźni na kolejną próbę, proponuje Cole'owi pomoc we wdrożeniu dwunastopunktowego planu, dzięki któremu powinno udać mu się odkochać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AmandaSays

Nie oderwiesz się od lektury

FIGHTING HARD FOR ME to finał trylogii Bianki Iosivoni o studenckiej paczce przyjaciół, w której każdy tom opowiada historię innej pary. Ta część przybliża nam losy Sophie i Cole'a, którzy od lat są przyjaciółmi. W pewnym momencie Cole zdaje sobie sprawę, że Sophie jest dla niego kimś więcej, niż tylko przyjaciółką i wyznaje jej swoje uczucia. Ale Sophie dopiero co się z niego wyleczyła, więc obawiając się zranienia, proponuje chłopakowi, że pomoże mu się odkochać. No i oczywiście od tego momentu wszystko się zakręci!Uwielbiam pióro Autorki, więc z ogromną przyjemnością zatraciłam się w tej historii i śledziłam losy bohaterów. Iosivoni potrafi zaciekawić czytelnika i nawet jeśli nie było tu zwrotów akcji i od początku wiedziałam, jak potoczy się fabuła, to i tak nie mogłam oderwać się od lektury.Sophie i Cole'a polubiłam już przy okazji poprzednich tomów i czułam się, jakby byli moimi znajomymi. Podobały mi się przekomarzanki między postaciami i dało się wyczuć między nimi chemię.B.Ios...
00

Popularność




Tytuł oryginału: Fighting Hard for Me

Copyright © 2021 by Bastei Lübbe AG, Köln

Projekt okładki: ZERO Werbeagentur GmbH

Fotografie wykorzystane na okładce: © Mari Dein/Shutterstock.com

Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright © for the translation by Katarzyna Łakomik and Anna Wziątek

Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa

Korekta: Sara Szulc, Renata Kuk

Copyright for the Polish edition © 2024 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-354-9

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

Playlista

Alanis Morissette – Ironic

The Offspring – Self Esteem

Marshmello, Anne-Marie – FRIENDS

Demi Lovato – Heart Attack

Cody William Falkosky – Champion

Taylor Swift – How You Get The Girl

Natasha Bedingfield – Pocketful of Sunshine

Backstreet Boys – I Want It That Way

Skylar Grey – Stand By Me

Liquido – Narcotic

Ryan Star – We Might Fall

Sean Paul – Temperature

Bellini – Samba De Janeiro

Meghan Trainor – Friends

The Cardigans – Lovefool

Backstreet Boys – Quit Playing Games (With My Heart)

Roxette – Fading Like A Flower (Every Time You Leave)

Secondhand Serenade – Fall for You (Acoustic)

Jon McLaughlin – Still My Girl

Valerie Broussard, Lindsey Stirling – Deeper

Valerie Broussard – Hold on to Me

Jason Derulo – Fight for You

The Corrs – Breathless

Liquido – Narcotic (Long Version)

Rozdział 1Sophie

Dziś jest dobry dzień. A jeśli będę powtarzać to sobie wystarczająco często, być może nawet w to uwierzę. To, że zaraz po wstaniu z łóżka uderzyłam się w paluch, gruchnęłam głową o drzwi od szafki, w kafejce skończyła się moja ulubiona kawa, a ten świr, który ze mną chodził na fizykę, znów pingował mnie wiadomościami, wcale nie musi oznaczać, że reszta dnia będzie równie kiepska. Wręcz przeciwnie, będzie fantastyczna. Bo tak właśnie postanowiłam.

Nawet mandat, który wyciągnęłam zza wycieraczki po zakończeniu ostatnich zajęć, a wraz z nimi kolejnego dnia na University of West Florida, nie mógł tego zmienić.

Wrrr. Zgniotłam papier i cisnęłam go na siedzenie pasażera. A potem zapięłam pasy i odpaliłam silnik, który terkotał tak głośno, jakby zaraz miała nastąpić apokalipsa. Cole setki razy proponował, że jego kuzyn, siódma woda po kisielu, szwagier stryjeczny czy inny członek jego gigantycznej rodziny, obejrzy samochód, ale jak do tej pory zawsze mu za to uprzejmie dziękowałam. Dopóki rzęch jeździ, wszystko inne jest mi obojętne. Nawet to, że klimatyzacja od pięciu lat nie działa jak trzeba i że za każdym razem, gdy jednak zaskakuje, coś kapie mi na nogi. Tak jak teraz.

Głęboki wdech i wydech, Sophie. Dziś jest dobry dzień.

Powtarzałam te słowa w kółko w myślach i byłam tym zajęta do tego stopnia, że nie zauważyłam rowerzysty, który zjawił się obok mnie dokładnie w momencie, gdy miałam zamiar wyjechać z wąskiego miejsca parkingowego. W ostatniej sekundzie nacisnęłam gwałtownie hamulec i samochód z impetem się zatrzymał. Dokładnie to samo zrobił rowerzysta, który rzucił mi najpierw zszokowane, a potem wściekłe spojrzenie i pokazał środkowy palec, dołączając do tego kilka niezbyt wybrednych słów.

– Hej, nawet cię nie drasnęłam – mruknęłam, choć dobrze wiedziałam, że na jego miejscu byłabym tak samo wkurzona.

Poprawiłam okulary na nosie i rozejrzałam się jeszcze uważniej wokół siebie, chociaż poza parkingiem rozciągał się tam tylko idealnie przystrzyżony trawnik należący do West Florida Media & Arts College. Ich kampus bezpośrednio graniczył z naszym i czasami korzystaliśmy po sąsiedzku z pomieszczeń w drugim budynku. Na przykład wtedy, gdy późnym latem znów szwankowała klimatyzacja i musieliśmy skorzystać z ich sal wykładowych.

Nagle wzdrygnęłam się na dźwięk klaksonu tuż za mną.

– Sorry. – Uniosłam dłoń w geście przeprosin i wreszcie ruszyłam do przodu, tym razem nie narażając nikogo na śmierć, po czym wreszcie opuściłam parking. Pensacola ze swoimi mniej więcej pięćdziesięcioma trzema tysiącami mieszkańców nie jest może największym miastem na świecie, ani nawet na Florydzie, ale gdy wszyscy wychodzili z domów, miało się wrażenie, że się mieszka w światowej metropolii. Skąd brali się ci wszyscy ludzie w samochodach i dlaczego nie byli już dawno w domu albo na plaży? Nawet w listopadzie temperatura wciąż sięgała tu dwudziestu stopni, co pozwalało cieszyć się słońcem, a nawet pływać, choć z każdym dniem robiło się nieco chłodniej.

Pokonałam jeszcze parę zakrętów, unikając w ostatniej sekundzie korków, i po bliżej nieokreślonej chwili, która wydawała mi się wiecznością, w końcu dotarłam do domu, w którym mieszkałam na ostatnim piętrze z czwórką moich najlepszych przyjaciół. Ostatnie promienie słońca rozświetliły czerwoną fasadę, która połyskiwała, sprawiając wrażenie, jakby budynek płonął. Wolałam spojrzeć na nią dwukrotnie, by się upewnić, że tylko tak wygląda, bo przy tylu nieogarach pożar wcale nie był aż tak mało prawdopodobny.

Ale nie. To naprawdę tylko promienie słońca sprawiały, że skądinąd raczej przygaszona czerwień połyskiwała, tak samo zresztą jak okna szprosowe z ciemnozielonymi okiennicami i biel werandy. Tylko dachówki prezentowały się jak zwykle z tym swoim matowym brudnym brązem.

Zaparkowałam samochód na poboczu, wyłączyłam silnik i pozbierałam swoje rzeczy. Zaraz po zatrzaśnięciu drzwi i zrobieniu trzech kroków przypomniałam sobie, że zapomniałam zabrać ze środka mandat, więc z westchnieniem odwróciłam się na pięcie i zaczęłam szukać po stronie pasażera tego durnego kwitka. Nie było go ani na siedzeniu, ani w schowku, ani nigdzie na desce rozdzielczej pośrodku.

Poirytowana, zdmuchnęłam z twarzy kosmyk swoich blond włosów. Przedziałek z boku okazał się wyjątkowo idiotycznym pomysłem mojej fryzjerki, bo teraz krótsze kosmyki wpadały mi do oczu, a dłuższe trzymały się solidnie tam, gdzie powinny, czyli na plecach. A przecież wcale nie potrzebowałam nowej fryzury. Eliza i Teagan zaciągnęły mnie do salonu, a ja spontanicznie postanowiłam spróbować czegoś nowego. Niestety wkrótce zaczęłam tego żałować.

– Gdzie ten… no nareszcie! – Pochyliłam się jeszcze bardziej nad siedzeniem i w przestrzeni na nogi dotknęłam czegoś wilgotnego, po czym odruchowo zmarszczyłam z obrzydzeniem nos. I zaraz potem wyciągnęłam zmięty, a właściwie kompletnie rozmiękły papier. Trafił do miejsca, gdzie wchłonął kapiącą z klimatyzacji wodę. Cudownie. Po prostu cudownie.

Z kapiącym papierem w dłoni ponownie zamknęłam samochód, w kilku krokach pokonałam schody na werandę, a następnie otworzyłam drzwi wejściowe. Z tego miejsca korytarz prowadził do mieszkania naszego gospodarza, pana Oakleya. Znaczy, miałam nadzieję, że nadal tam był, bo dość dawno go nie widziałam. A schody po prawej prowadziły do naszego mieszkania.

Gdy wspinałam się na górę, uświadomiłam sobie, że nie dobiegają mnie odgłosy żadnej muzyki, co było dość nietypowe. Zwykle z każdego pokoju dochodziły dźwięki najróżniejszych utworów, niemal jakbyśmy próbowali się w ten sposób nawzajem przekrzyczeć, co nawiasem mówiąc, czasami rzeczywiście nam się udawało. Na szczęście pan Oakley niedosłyszał i częściej wyłączał swój aparat słuchowy, niż go włączał.

Otworzyłam drzwi na górze, a potem wrzuciłam do swojego pokoju plecak oraz mandat, który w międzyczasie zrobił się naprawdę dość nieprzyjemny w dotyku i raczej trudny do odczytania. Gdy zbliżałam się do kuchni, dobiegły mnie głosy dwojga moich współlokatorów: Cole’a i Elizy, która poza mną była jedyną dziewczyną w tym mieszkaniu. Siedziała przy stole w kuchni z tabletem graficznym i z jednym rysikiem w dłoni, a drugim zatkniętym za uchem, w którym miała tyle kolczyków, że trudno byłoby mi je wszystkie zliczyć. Jej włosy w kolorze jaskrawej zieleni po naszej wspólnej wizycie u fryzjera były z przodu dłuższe, przez co wpadały jej do oczu, a na karku i po prawej stronie krótkie. Jak zwykle miała na sobie sweter z długimi rękawami, seksowne spodenki i pluszowe skarpetki, bo zawsze było jej zimno. Nawet latem. Co kłóciło się z faktem, że najczęściej chodziła w spodenkach, ale zbyt często przerabiałam z nią ten temat, by się nad tym dłużej zastanawiać.

Liz siedziała z nogami na krześle obok siebie i była całkowicie pochłonięta swoim rysunkiem na tablecie, a Cole stał przy kuchence odwrócony do mnie plecami, więc żadne z nich mnie jeszcze mnie nie zauważyło. Zatrzymałam się w drzwiach, poprawiłam okulary na nosie i zaczęłam się z uwagą przyglądać Cole’owi.

Jego krótkie czarne włosy były rozczochrane, jakby zdążył je już kilka razy przeczesać palcami z frustracji. Z tego miejsca mogłam jedynie dostrzec jego dwa kolczyki w uszach, ale miał też jeden w lewej brwi. Na ramieniu jego białego, kompletnie spranego T-shirtu z logo jednego z jego ulubionych zespołów rockowych szew delikatnie się rozchodził, ale Cole kochał tę koszulkę, więc pewnie i tak będzie ją nosił do końca życia. Choć po kilku kolejnych wizytach na siłowni z naszymi pozostałymi współlokatorami, Parkerem i Lincolnem, wkrótce może okazać się dla niego za ciasna. Jeśli o mnie chodzi, Cole wcale nie potrzebuje aż takiej muskulatury. Jest raczej tyczkowaty i choćby ze względu na swój wzrost wygląda przy pozostałych chłopakach w mieszkaniu dość szczupło. Ale ostatnio rękawy koszulek coraz ciaśniej opinały jego ramiona.

Zamrugałam i pozwoliłam swoim oczom jeszcze przez chwilę błądzić po jego sylwetce. Miał na sobie jak zawsze zwykłe dżinsy z obniżonym stanem i chodził po zimnych kafelkach w kuchni na bosaka – Liz na sam ten widok robiło się zimno, ale na ten temat też już dość często dyskutowałyśmy i nie miałam ochoty tego powtarzać, więc pomijałam ten fakt milczeniem. Za to przez moment skupiłam się wyłącznie na tym, co działo się w moim wnętrzu. Na swoich odczuciach.

Czyli na… niczym. Zero walenia w klatce piersiowej. Zero spoconych dłoni. Zero mrowienia w żołądku. Zero rumieńców. Nic. Ha!

Koniec końców to burczenie w brzuchu zapędziło mnie do kuchni. Nie miałam pojęcia, kiedy ostatnio jadłam, ale po ostatnich zajęciach i przejechaniu drogi do domu z uczelni umierałam z głodu.

– Hej, Soph. Jak minął dzień? – spytał Cole i rzucił mi szybkie spojrzenie znad kilku garnków. Kiedy manewrował w nich łyżką, jego kolorowe tatuaże na ramionach się poruszały, jakby nagle zaczęły żyć własnym życiem. Nieważne, ile razy na nie patrzyłam, zawsze mnie to fascynowało. Aż dziw, że sama nie miałam ani jednej dziary.

Oderwałam uwagę od tatuaży Cole’a i skupiłam ją na parujących garnkach. Nie miałam pojęcia, co przygotowywał, ale jak na razie przynajmniej nie pachniało spalenizną, co napawało mnie ostrożnym optymizmem. Poza tym po ostatniej kuchennej katastrofie postawiliśmy w kącie gaśnicę. Tak na wszelki wypadek.

– Jej dzień był do bani – odpowiedziała za mnie Liz, jakby jedno spojrzenie na moją twarz wystarczyło jej do wysnucia tego wniosku.

W połowie drogi do lodówki gwałtownie zatrzymałam się w miejscu, odwróciłam do niej i podparłam pod boki.

– Niby skąd to wiesz?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, usłyszeliśmy dźwięk otwieranych drzwi. Zaraz potem do kuchni wszedł Parker. Zatrzymał się i zaczął wodzić po nas wzrokiem.

– Co jest?

– Sophie miała kiepski dzień – odpowiedzieli jednocześnie Cole i Liz, podczas gdy ja mogłam tylko zacisnąć zęby.

Kocham tych ludzi miłością dozgonną i bezgraniczną. Serio. Ale czasami… czasami mogłabym każdemu z nich skręcić kark. I to nie tylko za to, że niejednokrotnie ledwo uniknęliśmy śmierci, bo ktoś zostawiał podłączoną do prądu kuchenkę albo zalewał łazienkę, jednocześnie zapominając o podpiętej do gniazdka prostownicy…

– Rozumiem – odparł Parker; minął mnie i wyciągnął z lodówki energetyka.

Nie miałam pojęcia, która dokładnie była godzina, ale pewnie jego stream już się zaczął i Parker właśnie zamierzał wyruszyć na kolejną przygodę w świecie gier, którą z zapartym tchem śledziły dziesiątki tysięcy widzów. A może grał właśnie przeciwko Teagan, swojej dziewczynie, i znów groziła mu sromotna klęska.

Szczerze mówiąc, czasami zastanawiam się, jakim cudem w ogóle się tu znalazłam. Każdy z moich współlokatorów miał coś wspólnego z grami, komputerami czy inną kreatywną dziedziną. Cole był ambitnym projektantem gier, Eliza z pasją rysowała swoje webkomiksy i nawet Lincoln potrafił godzinami zatracać się w swoim ukochanym cyberbezpieczeństwie. Parker studiował jakieś biznesy i zarządzania, ale chyba tylko po to, żeby utrzymać swoją i tak już ugruntowaną pozycję na rynku streamów gamingowych. A ja? Borykałam się z wzorami, eksperymentami, teoriami i prawami fizyki, niemającymi nic wspólnego z kolorowym światem gier i fascynującymi technologiami informatycznymi.

– Nie macie bladego pojęcia… – oświadczyłam, wykonując ręką zamaszysty ruch, który objął ich wszystkich, po czym odsunęłam Parkera na bok i wyjęłam z lodówki kanapkę, której ktoś nie dojadł dziś rano. Tak uzbrojona wyszłam z kuchni, ale nie bez ostatniego słowa. – To cudowny dzień!

Właściwie najlepszy. Bo dziś była miesięcznica. Mojej wolności. Nie od uczelni i wszystkich zajęć, wykładów, prac semestralnych i tutoringu, na którego prowadzenie dałam się namówić – w końcu byłam w połowie semestru, a już na początku grudnia czekały mnie egzaminy końcowe – ale od niechcianych uczuć do pewnego bardzo konkretnego współlokatora. Który nigdy, przenigdy nie może się o tym dowiedzieć. O tym ani o moich tęsknych myślach i mrowieniu w brzuchu, gdy tylko na mnie patrzy lub mnie dotyka. Nie wspominając już o całonocnych samotnych maratonach filmowych, które sobie urządzałam, kiedy nie mogłam zasnąć z powodu myśli o nim, o nas, i podczas których zużywałam mnóstwo chusteczek i wyżerałam wszystkim pozostałym zapasy lodów z zamrażalnika.

Nieważne. Koniec. Dokładnie miesiąc temu udało mi się zrealizować krok dwunasty – ostatni punkt mojego dwunastopunktowego programu – i od tego czasu znów byłam wolnym człowiekiem.

Nareszcie.

Nic i nikt nie zdoła mi tego odebrać. Nawet Cole Springman.

Rozdział 2Cole

Nigdy bym nie pomyślał, że ta chwila kiedykolwiek nadejdzie, ale właśnie nadeszła. I to, co brzmiało jak głupi clickbaitowy nagłówek w otchłani internetu, stało się niestety moją rzeczywistością: zakochałem się.

Tak. Ja. Cole Springman. Zakochałem. Się. I to nie w kimkolwiek, tylko akurat w kobiecie, co do której byłem dość pewny, że gdy tylko się o tym dowie, dostanie ataku śmiechu. I zaraz potem napadu duszności, ponieważ… no cóż, w końcu mówimy tu o Sophie. Gdyby atak duszności nie nastąpił, potknęłaby się, uciekając przede mną i moimi uczuciami, utknęłaby gdzieś lub zahaczyła o niewidzialną przeszkodę na podłodze. To, że udało jej się w ogóle dożyć do dziś, graniczyło z cudem.

Mogłem tylko się modlić i mieć nadzieję, że mój news jej nie dobije.

Już rano postanowiłem, że jej to wyznam, ale wszystko potoczyło się inaczej. Sophie zaspała jeszcze bardziej niż zwykle i opuściła dom w pośpiechu, z nikim nie zamieniając słowa. Zapomniała nawet kanapki. Często jeździliśmy razem na kampus, bo choć studiowaliśmy zupełnie różne kierunki i na różnych uniwersytetach, to nasze uczelnie były położone obok siebie. Dziś jednak był jeden z tych dni, w które Sophie ma zajęcia od rana do wieczora, podczas gdy mój pierwszy wykład zaczynał się dopiero w południe.

A ponieważ skończyłem też wcześniej, stałem teraz w kuchni, próbując ugotować coś jadalnego dla swoich współlokatorów i siebie. No dobra, robiłem to, bo byłem głodny i chciałem się oderwać od tego całego rozmyślania co-by-było-gdyby.

To nie tak, że jeszcze nigdy nie żywiłem jakichś uczuć do kobiety, ostatecznie nie byłem przecież żółtodziobem, ale też nie kobieciarzem, który co tydzień wyrywa nową laskę. Byłem już w związkach, tyle że one wszystkie nie trwały zbyt długo. Kilka dni, tygodni, miesięcy. I po wszystkim. Przeważnie to ja je kończyłem, kiedy partnerka zaczynała snuć plany na przyszłość, których na pewno byśmy nie zrealizowali. Albo rzucały mnie dziewczyny, ponieważ byłem nie dość zaangażowany emocjonalnie lub nie chciałem planować wspólnej przyszłości. Szczerze? A po co? Byliśmy młodzi, jeszcze studiowaliśmy i kto, u licha, wiedział, gdzie się znajdziemy i co będziemy robić za kilka lat? W każdym razie ja nie wiedziałem i nie chciałem się zobowiązywać. Niestety, moje byłe dziewczyny widziały to inaczej. Przynajmniej to łączyło je wszystkie.

W ogóle nie liczyłem się z tym, że kiedyś zakocham się tak naprawdę. A już w ogóle nie, że w Sophie. Była nie tylko moją współlokatorką, ale, na domiar złego, moją najlepszą przyjaciółką. Gorzej nie mogłem trafić, prawda?

Można by pomyśleć, że mieszkanie z kimś i bycie świadkiem jego codziennych zwyczajów zniechęca – ale nic bardziej mylnego. Nie zrażałem się nawet wtedy, gdy Sophie miała okres i morderczymi wahaniami nastroju napędzała stracha wszystkim pozostałym facetom w tym mieszkaniu. Choć zazwyczaj była uprzejma i uczynna, to w tym szczególnym czasie mogłaby nas wszystkich pożreć na śniadanie. Nic więc chyba dziwnego, że notowałem sobie to cholerstwo i dbałem, żebyśmy zawsze mieli w domu wystarczającą ilość czekolady. Z mojej strony nie miało to nic wspólnego z życzliwością, tu chodziło o przeżycie nas wszystkich.

Patrzyłem na nią odrobinę za długo, gdy opuszczała kuchnię, a następnie ponownie wlepiłem wzrok w bulgoczące garnki, podczas gdy głowa pracowała na pełnych obrotach. Zauważyłem obecność Sophie, wyczułem jej wzrok na sobie, zanim jeszcze odezwała się słowem czy weszła do kuchni.

Kiedy stałem się na nią tak wyczulony? Kiedy wszystkie moje zmysły zaczęły się koncentrować na niej, gdy tylko pojawiała się w pobliżu?

Nie miałem najmniejszego cholernego pojęcia.

Wiedziałem tylko, że muszę coś zrobić. Natychmiast.

Okej, natychmiast, gdy Sophie znów wyjdzie ze swojego pokoju, a w kuchni nie będzie już wszystkich domowników. A może powinienem raczej pójść za nią, żebyśmy mogli porozmawiać o tym w jej pokoju? Albo w moim? Może wcześniej powinienem się przebrać albo… no nie wiem. Zadbać o romantyczną atmosferę czy coś w tym stylu?

– Co to będzie, stary? – Parker zajrzał do garnków, w których mieszałem energicznie, żeby nic się nie przypaliło.

– Spaghetti – odparłem opryskliwie, przesuwając go na bok. Najważniejsze było to, aby makaron wyszedł al dente. Mimo że wcale nie rozumiałem, co to właściwie znaczy. Albo jak to dokładnie stwierdzić. Potrafiłem tworzyć całe światy gier i programować je tak, aby każdy gracz dobrze się bawił, ale prawidłowo ugotowany makaron wciąż pozostawał dla mnie tajemnicą.

Parker gwizdnął cicho.

– Zostaw mi coś na później. – To powiedziawszy, poczłapał z powrotem do swojego pokoju.

Zerknąłem na telefon leżący obok na blacie. Tak, Parker właśnie streamował. Na szczęście miał już wystarczająco wielu moderatorów, którzy pilnowali jego czatu i w razie potrzeby mogli interweniować, więc nie musiałem wkraczać do akcji tego wieczoru. Niemniej jednak miałem oko na wszystko. I tak było trudno zmusić Parkera do przyznania, że potrzebuje pomocy, dlatego nie zamierzałem dopuścić, by powrócił do dawnych przyzwyczajeń.

– Cholera! – Liz cisnęła rysik na stół i podniosła się gwałtownie.

– Co jest?! – zawołałem, ona jednak wychodziła już z tabletem i rysikiem, nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem.

Okej. No to nie. Zgłosi się, jak będzie potrzebować pomocy – albo gdy znów będzie szukać któregoś z miliona swoich ciuchów i oskarży mnie, że uprałem go ze swoimi rzeczami. A zdarzyło się to tylko raz. Jeden jedyny raz! Okej, może cztery, pięć razy, ale tak poważnie: inni ludzie byliby wdzięczni za to, że ktoś wyprał im brudne rzeczy. Tylko nie Liz. A ja po prostu wyniosłem to przyzwyczajenie z domu. Nie dało się inaczej z czwórką rodzeństwa i rodzicami pracującymi na pełny etat.

Byłem tak pogrążony w myślach, że do rzeczywistości przywołało mnie dopiero nagłe bulgotanie i syczenie.

– Shit!

Pośpiesznie wyłączyłem palnik, chwyciłem ścierkę i zdjąłem garnek. Opróżniłem go ostrożnie nad zlewem, pilnując, by makaron wylądował w sitku. I wtedy sobie przypomniałem, że nie spróbowałem go wcześniej. Cholera. Co tam, na pewno był już al dente. Przynajmniej wyglądał na ugotowany, a więc jadalny, bo przecież tylko o to chodziło, prawda?

Kolejny bulgot przykuł moją uwagę. Shit! Jednym susem znalazłem się przy kuchence i ściągnąłem z niej garnczek, w którym gotował się sos, opryskując kwieciste kafelki. No super. Gdyby mnie teraz zobaczyli mama, wujek Piotr albo babcia Caterina, to dostałbym po głowie.

Jedzenie było w naszej rodzinie wielką tradycją, co ciągle tłumaczono tym, że mamy polskie, włoskie, greckie i meksykańskie korzenie i wynieśliśmy z tych kuchni wszystko, co najlepsze. Według mnie po prostu wszyscy lubiliśmy jeść. Większość moich krewnych umiała jednak świetnie gotować, w moim przypadku natomiast ten talent nie rozkwitł jeszcze w pełni.

Ostrożnie odstawiłem na bok garnczek z sosem i wyłączyłem kuchenkę. Po tym, jak w lecie omal nie wywołałem małej katastrofy, kiedy to zostawiłem ją włączoną, teraz zwracam na to szczególną uwagę. Być może jest to spowodowane również kartką, która wciąż wisi przyklejona do szafki obok i ostrzega odręcznym pismem Sophie: „Pożałujesz, jak jeszcze raz zostawisz włączoną kuchenkę i pozabijasz nas wszystkich!”.

Oczywiście Sophie musiała wrócić do kuchni akurat w chwili, gdy starałem się zatrzeć ślady swojej prawie katastrofy i mokrą ściereczką szorowałem kwieciste kafelki, by usunąć z nich pomidorowe plamki.

Była przyzwyczajona do chaosu, jaki mi towarzyszył, i nie skomentowała go słowem. Za to znów wsadziła głowę do lodówki i wyjęła z niej kilka rzeczy. Gdy ze stojaka na noże wyjęła ten z długim ostrzem, poczułem się zmuszony interweniować i wkroczyłem do akcji. Miałem gdzieś przygotowanie. Byliśmy przecież sami. To był odpowiedni moment. A gdybym mógł dzięki temu zapobiec wypadkowi, wzmocniłbym jeszcze dobrą karmę.

– Możemy chwilę pogadać? – spytałem, wrzucając ściereczkę do zlewu, i stanąłem za Sophie, aby wyjąć jej z dłoni ostry nóż.

– Jasne, co… Ej! Jeszcze go potrzebuję.

– Lepiej nie – wymamrotałem, odkładając nóż, i delikatnie, acz stanowczo odciągnąłem ją od blatu. – Poza tym te rzeczy nie są dla ciebie dobre.

– Te rzeczy to sałata, głupku! – odparowała. W jej brązowych oczach za szkłami okularów zalśniły jednocześnie gniew i rozbawienie.

– Przy twoim szczęściu dostaniesz zatrucia pokarmowego, bo ktoś czegoś nie umył, jak należy.

Sophie przewróciła oczami, ale się nie sprzeciwiła. Ponieważ to właśnie już raz się zdarzyło – niepozorna sałata z supermarketu znokautowała niemal wszystkich w naszym mieszkaniu. A przy jednej łazience i jednej jedynej toalecie nie było to ani szczególnie przyjemne doświadczenie, ani szczególnie ładny widok.

Odsunąłem od siebie te wspomnienia i wskazałem ręką na drzwi do mojego pokoju. Inny pokój po tej stronie mieszkania dostał Lincoln, podczas gdy te należące do Sophie i Liz znajdowały się z przodu obok drzwi wejściowych. Parker urządził swoje gamingowe królestwo na końcu korytarza obok wspólnego salonu i tuż obok łazienki. Szczęściarz z tego skurczybyka.

Sophie westchnęła, rzucając ostatnie tęskne spojrzenie na sałatę, pomidory i ogórki, po czym ruszyła za mną do pokoju.

Zamknąłem za nią drzwi, a ona bez skrępowania usiadła na moim łóżku, podciągnęła nogi i zaczęła mi się wyczekująco przyglądać.

Przełknąłem ślinę, ponieważ nagle ścisnęło mi się gardło, i nerwowo potarłem wąskie kółko w lewej brwi. W mojej wyobraźni to wszystko było jakoś łatwiejsze. I bardziej uporządkowane. Dlaczego nie pomyślałem, żeby wcześniej tu posprzątać? Mogłem przynajmniej usunąć z podłogi puste pudełka po pizzy i porozstawiane dookoła puszki po energetykach. Na szczęście nigdzie nie walała się brudna bielizna, ale to i tak był już szczyt.

Łóżko było zaścielone byle jak, a każdą poszwę miałem z innej parafii. W jednym z wielu plakatów z zespołami i grami wideo na ścianach odkleił się prawy górny róg. Biurko przy oknie zagracały dwa duże monitory i mój laptop oraz niezliczone kartki, zapomniane filiżanki po kawie, książki i mnóstwo rysunków. Na podłodze pod nim stały komputer i stara drukarka, która działała wyłącznie po dwóch mocnych kopnięciach. Poza tym była jeszcze szafa, kilka hantli i mnóstwo wolnego miejsca na podłodze pośrodku pokoju, gdybym chciał ćwiczyć albo zwyczajnie położyć się na plecach i gapić w sufit. Zaskakująco często podczas tejże aktywności rodziły się najlepsze pomysły.

W porównaniu z innymi mój pokój był najmniejszy, za to, podobnie jak Lincoln obok, miałem dostęp do balkonu nad werandą za domem. Czasami spędzaliśmy tam całe wieczory i po prostu gadaliśmy. Czy powinienem zabrać Sophie na balkon? Byłoby to bardziej romantyczne? Czy ona w ogóle przywiązywała wagę do romantyczności? Czy podczas wyznania miłości trzeba paść na kolana?

Nie, człowieku. A teraz weź się wreszcie w garść!

Musiałem tylko wypowiedzieć słowa, później wszystko się wyjaśni, prawda? Byliśmy w końcu najlepszymi przyjaciółmi. Jakoś się to ułoży.

– Cole.

– Hę? – Uniosłem głowę i przystanąłem. Sophie wskazywała na mnie. Shit. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że zacząłem niespokojnie chodzić jej przed nosem w tę i z powrotem.

– Usiądź i powiedz, co się dzieje. O czym chciałeś ze mną porozmawiać?

Dlaczego znów to robiłem? No tak, bo nie mogłem już dłużej trzymać tego w sobie. Nie miałem pojęcia, kiedy zmieniły się moje uczucia do Sophie, wiedziałem tylko, że tak właśnie było. A jej widok, siedzącej na moim łóżku – moim łóżku! – i takiej zrelaksowanej, wcale nie ułatwiał mi sprawy.

Włosy, w każdym z możliwych odcieni blondu, przede wszystkim miodowym, miała tak długie, że prawie sięgały materaca. Od dwóch tygodni nosiła je inaczej, lekko pofalowane i z przodu lekko krótsze, tak że z boku opadały jej na czoło i oczy. Nie wiedziałem wprawdzie, jak doszło do tej zmiany, ale podobała mi się. Nawet bardzo mi się podobała. Jak cała Sophie.

Na przykład jej ciemnobrązowe oczy, które w pewnych sytuacjach przypominały oczy sarny – i które miały na mnie wpływ, mianowicie taki, że rzadko potrafiłem jej czegoś odmówić. A dokładniej mówiąc: nigdy.

Sophie nie malowała się często, ale jeśli już, to zawsze podkreślała oczy. Podobny efekt dawały również okulary w ciemnych oprawkach. Początkowo zastanawiałem się, czy nosi je tylko ze względu na modę, ale potem Sophie tuż przed moim nosem wpadła na komodę w korytarzu w poszukiwaniu wspomnianych okularów i omal nie złamała nogi. Od tamtej pory wiedziałem, że faktycznie ich potrzebuje, żeby w ogóle widzieć i nie narażać się na jeszcze większe niebezpieczeństwo niż zwykle.

Wiedziałem też, że nie zawsze jest zadowolona ze swojej figury, ponieważ obojętnie ile jadła, pozostawała bardzo szczupła. A ta kobieta potrafiła wciąć więcej niż my wszyscy razem. Poza tym rzadko nosiła krótkie spodnie czy spódnice, zupełnie jakby nie chciała pokazywać nóg, które były równie piękne jak cała reszta.

Zmarszczyła czoło.

– Jeśli będziesz się tak na mnie gapił jeszcze dłużej, to wpadnę w kompleksy – wymamrotała, klepiąc miejsce na łóżku obok siebie.

Tym razem skorzystałem z niemej zachęty i usiadłem obok niej. W bezpiecznej odległości. Co było śmieszne, bo przecież znaliśmy się od lat. Wpadliśmy na siebie krótko przed pierwszym semestrem na kampusie, kiedy oboje szukaliśmy mieszkania. Dokładnie rzecz biorąc, poznaliśmy się przed tablicą z ofertami wynajmu i spontanicznie zdecydowaliśmy o wynajęciu na spółę mieszkania studenckiego – a znaliśmy się zaledwie pięć minut.

Brzmi jak szaleństwo? Bo i nim było. Do tego czasu oboje już wiedzieliśmy, że znalezienie na początku semestru dwupokojowego mieszkania w tym mieście jest zwyczajnie niemożliwe, wynajęliśmy więc coś większego i zaczęliśmy szukać ekipy. Pierwszy przyłączył się Lincoln, potem Eliza i kolejny współlokator, który jednak do nas nie pasował. Po kolejnej z wielu przegranych partyjek w UNO spakował swoje rzeczy i wyszedł. Później wprowadził się Parker i od tamtej pory nic się w tej konstelacji nie zmieniło.

Taaa… Znów odpływałem myślami. Ale kto by się spodziewał, że tak cholernie trudno będzie wyznać komuś swoje uczucia? Ja zwykle się nie powstrzymywałem i nawijałem bez przeszkód, tu i teraz jednak mój mózg wydawał się napotykać ich całe setki. Wielkie dzięki.

– Okej, więc… – Odetchnąłem głęboko, aby przejąć kontrolę nad dudnieniem w mojej klatce piersiowej, i zacząłem odruchowo obracać bransoletki na lewym nadgarstku.

Większość z nich to pamiątki z konwentów gamingowych i koncertów, dwie podarowały mi małe bratanice na Boże Narodzenie. Wąska z czarnej skóry była od Sophie – prezent urodzinowy sprzed dwóch lat.

– Tak…? – Pytająco przekrzywiła głowę, szukając mojego spojrzenia, ponieważ znów unikałem jej wzroku.

Wytarłem wilgotne dłonie o spodnie, ponownie się do niej odwróciłem, otworzyłem usta – i zamarłem. Cholera, cholera, cholera. Słowa uwięzły mi w gardle.

– Cole? – ponagliła Sophie, kiedy po minucie wciąż nie mogłem wydobyć głosu. Przez jej ton natomiast powoli przebijał niepokój. – Co się dzieje?

– Ja… – zacząłem i odchrząknąłem. – No więc… eee…

– Taaak? – Uniosła brwi.

Wyduś to. Po prostu to z siebie wyduś! Będzie dobrze.

– Eee… no… zakochałem się.

Zrobiła wielkie oczy.

– Och.

– No… eee… w tobie. – Zaczerpnąłem tchu i kolejne słowa wypowiedziałem bez zająknięcia i nie spuszczając z niej wzroku. – Sophie, zakochałem się w tobie.

Rozdział 3Sophie

Cisza.

Napięta cisza.

Zamrugałam. Odczekałam chwilę. Zamrugałam jeszcze raz. I dopiero wtedy odważyłam się dopuścić do siebie jakąkolwiek myśl i reakcję.

To żart, prawda? To musi być żart. Cole nie mógł tego powiedzieć na serio.

Nawet nie zauważyłam, kiedy mój wzrok oderwał się od jego pełnej wyczekiwania twarzy i zaczął gorączkowo przeskakiwać z jednego kąta pokoju do drugiego, potem skierował się na sufit i w końcu na podłogę.

Cole odchrząknął.

– Co ty robisz? Czego szukasz?

– Ukrytej kamery. – Słowa wymsknęły się z moich ust, zanim w ogóle zdałam sobie sprawę z tego, co właściwie robię. Ale czy ktoś mógłby mieć mi to za złe?

Rok. Cały cholerny rok walczyłam ze swoimi uczuciami do tego faceta. Dusiłam je w sobie, ignorowałam, wypierałam i przepłakałam niejedną noc, gdy chodził z inną. Ile razy zadawałam sobie pytanie, jak bardzo złym jestem człowiekiem – tylko dlatego, że pragnęłam czegoś, czego nie mogę mieć… Bo spełnienie mojego marzenia oznaczałoby rozstanie dwojga ludzi, którzy stanowili szczęśliwą parę. Nienawidziłam się, przeklinałam swoje głupie uczucia i tyle razy musiałam brać się w garść, że zapomniałam, co właściwie oznacza móc się wyluzować. I po prostu odpuścić.

Ale nawet kiedy Cole ni z gruszki, ni z pietruszki podczas ostatniego lata zerwał z Mallory, a ona wysłała mu w ramach zemsty list wypełniony brokatem, z niczym się nie zdradziłam. Bo tym nagłym zerwaniem tylko mi uświadomił, że nie jest zainteresowany stałym związkiem. Że po prostu nie jest na to gotowy i wcześniej czy później złamałby mi serce, gdybym wyznała mu swoje uczucia. Nie wspominając już o tym, że straciłabym swojego najlepszego przyjaciela, co po prostu absolutnie nie wchodziło w rachubę. Nic nie mogło zagrozić tej przyjaźni. Nic. A zwłaszcza jakieś głupie uczucia.

W pewnym momencie pogodziłam się z tym, że między mną a Cole’em nigdy do niczego nie dojdzie, i postanowiłam, że tak dalej być nie może. Oczywiście to, że się zauroczę, było tylko kwestią czasu. Kiedy kobietę i mężczyznę łączy tak bliska przyjaźń jak nas, jest więcej niż prawdopodobne, że w pewnym momencie jedno z nich zacznie darzyć drugie uczuciem. To zupełnie normalne. A jednak musiało upłynąć wiele dni, zanim się z tym pogodziłam. Po trwającym dwa miesiące wdrożeniu w życie mojego misternego dwunastopunktowego programu całkowicie wyrzuciłam Cole’a Springmana ze swojej głowy i odzyskałam kontrolę nad nią oraz, co ważniejsze, nad swoim sercem. I dziś od tego momentu minął dokładnie miesiąc.

Dokonałam tego. Byłam szczęśliwa. Byłam wolna, do jasnej cholery!

I po co to wszystko? Tylko po to, żeby Cole wziął mnie teraz na stronę i oświadczył mi bez żadnego ostrzeżenia, że coś do mnie czuje? Że jest we mnie zakochany? Zakochany! I to we mnie!

To mógł być tylko okrutny żart. Cole po prostu nie mógł mi wyznać uczuć po tym, jak spędziłam cały rok na zwalczaniu mojego absurdalnego zadurzenia, a potem na zapominaniu o nim. To nie fair!

– Soph… – W jego głosie pobrzmiewała nutka zdezorientowania. – Nie mam tu żadnej ukrytej kamery.

Powoli, niemal wbrew sobie, podniosłam na niego wzrok. Cole rzeczywiście wydawał się poważny. W jego ciemnobrązowych oczach nie było figlarnego błysku, a w kącikach ust żadnego zdradzającego podstęp drgnięcia. Ani najmniejszego znaku wskazującego na to, że mógłby mieć na myśli coś innego. A jednak…

– Ty wcale sobie nie żartujesz, prawda? – spytałam.

Potrząsnął głową.

– Nie.

Zmrużyłam sceptycznie oczy.

– A może chodzi o jakiś zakład z chłopakami? Głupi internetowy challenge czy coś w tym stylu?

Cole westchnął, ale wciąż siedział cierpliwie, chociaż wiedziałam, że przychodzi mu to z trudem. Rzadko kiedy udawało mu się usiedzieć w miejscu.

– Mówię poważnie, Sophie.

Śmiech niedowierzania uwiązł mi w gardle, ale wciąż z nim walczyłam.

– Ty… – wydukałam, wskazując najpierw na niego, a potem na siebie. – Jesteś… we mnie… zakochany? – O mało się nie zakrztusiłam ostatnim słowem i musiałam po jego wypowiedzeniu kilka razy odchrząknąć.

– Tak.

W oddali zawyły syreny karetki i zagłuszyły spokojne cykanie świerszczy w ogrodzie. Drzwi wejściowe trzasnęły i w przedpokoju rozległy się kroki. To pewnie Lincoln. W łazience rozległ się huk i dobiegły z niej stłumione przekleństwa. A to zdecydowanie była Liz.

W miarę jak do mojej świadomości docierały te wszystkie szczegóły, a także fakt, że siedziałam, jak zresztą wiele razy w przeszłości, na nieudolnie pościelonym łóżku Cole’a, w otoczeniu pustych kubków po kawie, puszek i kartonów po pizzy, cała sytuacja wydawała mi się coraz bardziej dziwaczna. Kompletnie odrealniona. A jeśli to faktycznie była prawda? Jeśli mój najlepszy kumpel nie wyssał sobie tego wszystkiego z palca, to los naprawdę miał kiepskie poczucie humoru. Serio, bardzo to słabe.

Cole zdał sobie sprawę, że coś do mnie czuje, właśnie teraz, tak? Teraz?! Po tym, jak w końcu o nim zapomniałam?! Nie mógł zdać sobie z tego sprawy kilka miesięcy wcześniej? Albo raczej… nigdy?

Histeryczny śmiech, z którym do tej pory walczyłam, wydostał się na zewnątrz. Najpierw w postaci stłumionego parsknięcia, ale po chwili nie byłam już w stanie wytrzymać ani sekundy dłużej i roześmiałam się na głos.

– Sophie…? – mruknął Cole, marszcząc brwi; wyglądał na nieco zmartwionego.

Potrząsnęłam tylko głową. Kiedy już zaczęłam, nie potrafiłam przestać. Między kolejnymi haustami powietrza wachlowałam się ręką.

– Sorki, to tylko… – Kolejne parsknięcie. – Jesteś… yyy… To znaczy… Właśnie… – Słowa wydostawały się z moich ust, ale nie miały najmniejszego sensu. – Muszę… Daj mi chwilę… – wydukałam wreszcie i wstałam.

Jakiś niewielki ułamek mojego umysłu wciąż funkcjonował poprawnie, więc docierało do mnie, że nie radzę sobie z całą tą sytuacją najlepiej. Ale większa część, znacznie większa część mnie po prostu nie potrafiła przestać się śmiać. Nawet kiedy skierowałam się do drzwi, o mało się nie potykając, próbując ominąć leżącą na podłodze puszkę… No dobra, naprawdę się o nią potknęłam, ale przynajmniej nie upadłam na twarz. Wciąż jednak śmiałam się przy tym tak bardzo i tak histerycznie, że rozbolał mnie brzuch i ledwo byłam w stanie zaczerpnąć tchu.

Ale przynajmniej było to lepsze niż płacz, prawda? Niż poddanie się rozpaczy w obliczu faktu, że Cole zdał sobie sprawę ze swoich uczuć do mnie akurat wtedy, gdy już sobie poradziłam ze swoimi.

Kurczę. To nie karma jest suką, tylko timing. Bo Cole nie mógł wybrać gorszego momentu.

Rzuciwszy się na oślep w stronę swojego pokoju, potknęłam się ponownie w przedpokoju… Całe szczęście, że nic takiego się nie… Aua! Zirytowana potarłam biodro. Od kiedy róg tej komody tak wystaje? Nieważne. Popędziłam do swojego pokoju, zatrzasnęłam za sobą drzwi i oparłam się o nie z walącym sercem. Przed moimi oczami eksplodowały kolory. Podczas gdy w pokoju Cole’a dominowały ciemne i przygaszone odcienie, ja urządziłam swój tak kolorowo i radośnie, jak to tylko możliwe.

Trzy ściany były białe, tak jak w pozostałych częściach wspólnych mieszkania, ale tę na prawo od drzwi pomalowałam w ciepłym, słonecznym odcieniu żółci. Podczas jednej nocy. Po zamknięciu oczu wciąż czułam w nozdrzach woń farby pomieszanej z zapachem aromatycznej pizzy z dodatkowym serem. Cole i Lincoln pomagali mi malować. Późnym wieczorem zamówiliśmy pizzę z naszej nowej ulubionej pizzerii D’Angelo, po czym zasiedliśmy między wiadrami z farbą na podłodze pokrytej folią, jedliśmy, rozmawialiśmy i śmialiśmy się do późnej nocy. Dzięki chłopakom nie tylko mogłam się każdego dnia cieszyć widokiem żółtej ściany, ale też kojarzyłam ją z jednym z moich pierwszych najfajniejszych wspomnień we wspólnym mieszkaniu.

Odepchnęłam się od drzwi i ruszyłam w stronę kanapy, która stała naprzeciwko mojej ulubionej ściany. Była w tym samym słonecznym kolorze i piętrzyły się na niej różnobarwne poduszki z haftowanymi wzorami. Trudno byłoby przebić kanapę pod względem uroku i wygody, więc rzuciłam się na nią z głębokim westchnieniem. Dwie poduszki wylądowały przez to na puszystym białym dywanie, ale nawet nie chciałam sobie zadawać trudu, by je podnieść.

Ekran telewizora wciąż wyświetlał tę samą scenę, bo przecież chciałam zatrzymać film tylko na chwilę, by pójść po coś do jedzenia. Skąd mogłam wiedzieć, że mój plan zrobienia sobie pysznej sałatki z dużą ilością dressingu skończy się wyznaniem miłości?

Sfrustrowana skopałam poduszki leżące na drugim końcu kanapy. Kiedy Cole poprosił mnie o rozmowę, byłam przygotowana na wszystko. W głębi duszy nawet na to, że stało się coś strasznego – że on lub ktoś z jego rodziny jest chory, że chce się wyprowadzić lub że nagle mi oświadczy, że chce wrócić do swojej byłej. Nawet na to, że poprosi mnie o pomoc w odzyskaniu Mallory, jako że chodziłyśmy razem na niektóre zajęcia.

Ale nie na to, że Cole nagle wyzna mi swoje uczucia… Po tym, jak pomyślnie zakończyłam swój program dwunastu kroków i w końcu parę tygodni temu mogłam uznać, że ostatecznie udało mi się w nim odkochać.

Tego naprawdę nie mogłam przewidzieć. Tym bardziej że czegoś takiego mój program w ogóle nie przewidywał!

Co miałam z tym teraz począć? Czy istniał jakiś krok trzynasty? Głupie pytanie – oczywiście że nie. W końcu to ja opracowałam ten program lata temu, przetestowałam go kilkukrotnie z przyjaciółkami i modyfikowałam tyle razy, że stał się idealny. Ale jego cel nie brzmiał: „Jak sprawić, by się we mnie zakochał?”, tylko: „Jak w końcu o nim zapomnieć, ale tak, żeby się nawet nie domyślił, że kiedykolwiek się w nim podkochiwałam”!

À propos… Wstałam z impetem i przeszłam koło półek, które wkrótce na pewno się zawalą, jeśli tylko zdołam na nie wepchnąć choćby jeszcze jedną książkę, płytę czy kasetę… Tak, kasetę. Jestem jedną z tych osób, które mają słabość do lat dziewięćdziesiątych i chętnie cofnęłyby się w czasie, żeby móc je przeżyć.

Moje biurko stało w rogu przy obszernym szprosowym oknie, a na parapecie mieściła się moja mała kolekcja kwiatków. Rosły tam dosłownie wszystkie gatunki – od kaktusów, przez aloes, prezent od Cole’a, i małą paproć, aż po palmę z ogrodu mojego dziadka. Zazwyczaj uśmiechałam się na ich widok, ale teraz byłam zbyt zajęta przeszukiwaniem każdej szuflady z osobna, by choć rzucić okiem na rośliny. Odsunęłam nawet jaskrawopomarańczowy taboret służący mi za krzesło przy biurku, by zajrzeć do kosza na śmieci, ale i tam nie znalazłam karteczki. Gdzie ja ją, do licha, posiałam?

Przewertowałam wszystkie notatki z wykładów i książki ze studiów, zajrzałam nawet pod neonowozielony laptop i opróżniłam każde z ozdobnych pudełek z cudownie kiczowatym wzorkiem w kwiatki, które stało na środku pokoju. Zniknął. Gdzie. Jest. Mój. Program?!

Zaczęłam błądzić wzrokiem po pokoju. Przecież nie wsunęłam tej kartki za żaden ze swoich plakatów z zespołami z lat dziewięćdziesiątych, które zdobiły moje ściany, prawda? O Boże, czyżbym zostawiła ją w kieszeni którychś spodni? A może już została uprana? Przetrwała to?

Pospiesznie wstałam, rozejrzałam się dookoła, po czym rzuciłam się do plecaka. Wyjmowałam wszystko po kolei i rozkładałam wokół siebie na podłodze. Książki, dwa zeszyty, długopisy, kable do ładowania, tampony, dwa opakowania po zjedzonych dawno temu batonach energetycznych, chusteczki higieniczne, plastry, błyszczyk do ust, tusz do rzęs, szczotka podróżna i jeszcze parę innych drobiazgów. Dopiero na samym dole moje palce w końcu znalazły to, czego szukałam. Wyciągnęłam pomiętą kartkę z programem.

Oto on. Całe szczęście!

Delikatnie rozłożyłam i wygładziłam papier, a następnie przejrzałam wszystkie kroki, które zapisałam lata temu. Niektóre punkty po przetestowaniu i uznaniu ich przeze mnie lub moje koleżanki z liceum za niezbyt pomocne wykreśliłam i zastąpiłam je innymi. Ich ostateczna liczba wciąż wynosiła dwanaście. Nie trzynaście. A krok dwunasty obiecywał prawdziwą wolność. Jak więc doszło do tego, że mogłam cieszyć się tą wolnością przez zaledwie miesiąc, zanim Cole postawił mój cały świat na głowie, hę?

Z rozmyślań wyrwało mnie pukanie do drzwi. Mimowolnie napięłam wszystkie mięśnie.

– Tak?

Drzwi się otworzyły, ale na całe szczęście nie stanął w nich Cole. W szparze pojawiła się głowa Liz. Współlokatorka wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale zaraz potem zauważyła bajzel, który przed chwilą zrobiłam w swoim zazwyczaj dość uporządkowanym pokoju, i zmarszczyła nos.

– Wszystko u ciebie w porządku?

– Nie. Tak… Yyy… Nie wiem.

Liz zmarszczyła brwi.

– Wyglądasz, jakbyś pierwszy raz w życiu nie dostała najwyższej oceny – zażartowała.

– Gdyby tylko o to chodziło… – mruknęłam.

A przecież moje studia były dla mnie ważne. Powiedziałabym nawet, że najważniejsze. Ale nie zawsze uzyskiwałam najwyższe oceny, jak wydawało się Liz. Tylko w większości przypadków – bo dawałam z siebie wszystko, żeby być jedną z najlepszych. Ale to była zupełnie inna historia.

Liz skrzyżowała ręce na piersi i oparła się o framugę.

– Chcesz o tym pogadać?

Ściągnęłam brwi tak mocno, że aż dziw, że nie rozbolała mnie przy tym głowa. Powoli wsunęłam okulary na nos i zmierzyłam moją współlokatorkę wzrokiem.

– Chcesz ze mną o tym porozmawiać? Ty? – zapytałam dla pewności, bo Liz nie słynęła z bycia kompanką do rozmów o uczuciach. Ani o problemach. Od zawsze to Cole był moim powiernikiem w podobnych sprawach. Oczywiście pomijając ten wypadek z zakochaniem się w nim. To był sekret, o którym nikt nigdy się nie dowie. Poza tym i tak już było po wszystkim. Miałam to przecież za sobą. Przez miesiąc cieszyłam się wolnością, bez niepotrzebnych, głupich uczuć do kogoś, kogo i tak nie mogłam mieć. Byłam szczęśliwa… A teraz, właśnie teraz pojawia się Cole i rzuca takie… wyznanie. No nie… Nie ma takiej opcji! Chciałam odzyskać swój luz i spokój. I to natychmiast!

Liz przewróciła oczami.

– Jeśli przekaz będzie zbyt osobisty lub intymny, zawołam Linca, żeby mnie zastąpił.

To było dla niej tak typowe, że nie mogłam powstrzymać się od parsknięcia śmiechem. Od razu poczułam się ciut lepiej, bo w ten sposób mogłam wyrzucić z siebie wszystkie stłumione emocje. Ten śmiech nie był kompletnie histeryczny i nie wynikał z niedowierzania, jak ten w pokoju Cole’a.

Nie czekając na odpowiedź, Liz wkroczyła do mojego pokoju i zamknęła za sobą drzwi, żeby nikt nas nie usłyszał. Najwyraźniej się pomyliłam, kiedy uznałam ją z góry za mniej taktowną, niż była.

– No więc? – zapytała.

– Cole się we mnie zakochał – oznajmiłam po kilku sekundach walki z samą sobą. – Przynajmniej tak mu się wydaje.

No i się wygadałam. Hmm, Liz jednak bynajmniej nie wyglądała na zaskoczoną. Jakim cudem nie była tym zaskoczona? Jak mogła nie złapać się za głowę albo nie otworzyć ust ze zdumienia? No jak?!

– Okej – powiedziała, kiwając lekko głową, jakby wyznanie Cole’a było dla niej czymś całkowicie zrozumiałym, podczas gdy ja wciąż nie mogłam w nie uwierzyć. – I co zamierzasz z tym zrobić?

– Nie mam pojęcia – przyznałam przygnębiona. – W pierwszej reakcji parsknęłam śmiechem i zaczęłam szukać ukrytej kamery.

Wykrzywiła się.

– Auć.

– Hej, nie zamierzałam go zranić. – Wyrzuciłam ręce w górę w geście rozpaczy, ale nie potrafiłam znaleźć słów, by uzasadnić swoją reakcję.

Nie wiem, byłam kompletnie zaskoczona? To był najgorszy moment w historii złych momentów świata? I czy to w ogóle była prawda? Czy Cole naprawdę żywił do mnie uczucia wykraczające poza przyjaźń? Właśnie Cole, który może i nadawał się do związku i miał w przeszłości parę dziewczyn, ale te związki nigdy nie wytrzymywały zbyt długo. A teraz uważał, że coś do mnie czuje. A może to sobie tylko wymyślił? Może jako najlepsza kumpela po prostu byłam dla niego bezpiecznym wyborem?

Wszystko we mnie ścisnęło się na tę myśl. To by chyba było jeszcze gorsze od faktu, że nigdy nie odwzajemniał uczuć, które ja żywię… żywiłam wobec niego. Czułam coś do Cole’a, ale to minęło! A szelest karteczki w mojej dłoni przypomniał mi o tym po raz kolejny.

– To może pokażesz mu swój sławny-niesławny dwunastopunktowy program? – zasugerowała Liz, zdając się nie zauważać tego, co trzymałam w ręku. – Ostatniego lata odniósł przecież rewelacyjny sukces.

– Owszem, sprawdził się w przypadku twoim, moim i pięciu innych dziewczyn. Ale nie zapominajmy, że twój były mieszka w Australii. Przecież nie spotykacie się każdego dnia. Parę razy dziennie.

Wzruszyła tylko ramionami.

– Tak czy siak zadziałał. Na twoje uczucia do Cole’a też zadziałał, prawda?

Zacisnęłam usta, bo poczułam się przyłapana na gorącym uczynku.

– Jak… skąd…?

– Ach, kochana. Serio? – Jej wesoły śmiech wypełnił przestrzeń pokoju. – Cole jest jedyną osobą, która nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje… I to tylko dlatego, że jest idiotą. Nie dało się tego nie widzieć.

Że co proszę?

– Ale… jak to?!

Rozbawienie zniknęło z jej twarzy, ustępując miejsca niemal współczuciu.

– No po prostu to było zbyt ewidentne. Ale powiedziałam: było.

Ach… A więc to tak?!

– Poza tym przechodziłaś przez wszystkie etapy latem razem ze mną. Czy naprawdę sądziłaś, że nie dostrzegę wzorca, kiedy nagle organizujesz wieczory filmowe, schodzisz Cole’owi z drogi i spędzasz czas z zupełnie nowymi ludźmi? A jak właściwie wypadła twoja randka z kroku jedenastego?

Przewróciłam oczami. Przedostatnim punktem było wyjście z kimś, aby potwierdzić, że mój program działa. Bo działał! Ben był cudowny i przez cały wieczór ani razu nie pomyślałam o Cole’u. No dobra, raz pomyślałam, ale tylko przez chwileczkę!

– Byliśmy na paru randkach, które przebiegły w całkiem sympatycznej atmosferze, ale Ben w pewnym momencie zaczął mnie unikać. – Wzruszyłam ramionami, bo chociaż uważałam, że to przykre oraz dość tchórzliwe z jego strony, nie przejęłam się tym zbytnio. Bawiliśmy się ze sobą całkiem nieźle, ale nie poczułam między nami żadnego iskrzenia. Ani motyli w brzuchu. Ani dreszczyku emocji.

Liz machnęła ręką.

– Jego strata. Ale do czego zmierzam: program działa, prawda?

– Jak najbardziej. – Wygładziłam w zamyśleniu kartkę. – Ma już co prawda parę lat, ale działa i obie jesteśmy najlepszym dowodem na to, że się nie zdezaktualizował.

– Dokładnie – przytaknęła stanowczo Liz. – Więc dlaczego nie miałby zadziałać w przypadku Cole’a?

Bo jest facetem, który kocha gry, i dzień dbania o siebie czy tworzenie jakichś list raczej go nie zainteresują? Oczywiście, mogłabym po prostu wcisnąć mu tę kartkę do ręki, a potem przyglądać się z boku, jak wdraża wszystko w życie… Ale znałam Cole’a na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie poradzi sobie z tym pozostawiony sam sobie. Poza tym przyjaźniliśmy się. Ba, byliśmy nawet najlepszymi przyjaciółmi. Nie miał pojęcia o moich uczuciach, nawet Liz właśnie to potwierdziła. A ja? Dzięki jego zdecydowanie zbyt daleko idącej szczerości dowiedziałam się o wszystkim i nie zdołam tej chwili wymazać z pamięci, choćbym nie wiem, jak bardzo tego chciała.

Przygryzłam dolną wargę w zamyśleniu. Gdybym zdecydowała się nie tylko przekonać go do swojego programu dwunastu kroków, ale także przejść razem z nim wszystkie punkty, mogłoby się to skończyć jedną wielką katastrofą. Bo wtedy musielibyśmy spędzać ze sobą więcej czasu niż do tej pory, a to w tych okolicznościach nie wróżyło sukcesu, prawda? Z drugiej strony nie mogłam go tak po prostu zostawić czy też udawać, że wcale nie wyznał mi swoich uczuć. To by było podłe i bezduszne.

Ale może moglibyśmy przejść razem tylko same najważniejsze kroki? Żeby mógł się jak najszybciej uwolnić od tych absolutnie zbędnych uczuć do mnie i żebym udowodniła samej sobie, że naprawdę z nim raz na zawsze skończyłam? Bo tak właśnie było. Absolutnie. W stu procentach.

Rozdział 4Cole

Gapiłem się na Sophie, jak – śmiejąc się – wstaje, potyka się, próbując ominąć leżącą na podłodze przy łóżku puszkę i w ostatniej chwili łapie równowagę, po czym – nie przestając się śmiać – wychodzi z mojego pokoju.

Drzwi zatrzasnęły się za nią i po kilku sekundach przebrzmiał też jej stłumiony chichot. Zapadła cisza.

Z trudem odwróciłem wzrok. Poszło świetnie. Sophie mogła przecież zrzucić mi coś na głowę albo wybuchnąć płaczem. Śmiech był o wiele lepszą, pozytywniejszą reakcją. Prawda?

Skrzywiłem się i wstałem, żeby uprzątnąć bałagan w pokoju. Okej. Komu próbowałem teraz coś wmówić? Ta cała rozmowa potoczyła się strasznie. Obawiałem się wprawdzie takiej reakcji, ale w mojej wyobraźni na pewno nie była pełna niedowierzania i histerycznego śmiechu… Jakby to było niemożliwe, że dostrzegłem w niej coś więcej niż tylko najlepszą przyjaciółkę i współlokatorkę. Najwidoczniej wcale nie znałem Sophie tak dobrze, jak sądziłem. I ta myśl bolała prawie jeszcze bardziej niż jej reakcja na moje wyznanie.

By się czymś zająć, ułożyłem kartony po pizzy jeden na drugim i wyniosłem je do kontenera za domem. Następnie wziąłem plastikowy kosz na bieliznę z pralni i wróciłem do pokoju. Spakowałem do niego wszystkie puste filiżanki i opróżnione puszki, jakie tylko znalazłem. Było ich trochę. Dwie wtoczyły się nawet pod łóżko i zbierały tam kurz, nie wiadomo jak długo. Fuj.

Może reakcja Sophie wcale nie była tak dziwna, ostatecznie nie ma tu idealnej atmosfery do wyznawania komuś uczuć. Powinienem był zabrać ją do restauracji? Poczekać na wspólne popołudnie na plaży? Albo przynajmniej wyjść na balkon, na który padały ostatnie promienie słońca? Czy cokolwiek by to zmieniło?

Parsknąłem zniechęcony. Prawdopodobnie nie.

Gdy tylko napełniłem kosz wszystkim, co definitywnie nie powinno znajdować się w moim pokoju, zaniosłem filiżanki do kuchni, a resztę rzeczy na dół, żeby wyrzucić je do śmieci. Następnie odniosłem kosz, wziąłem sweter Liz, który leżał samotnie przy pralce, i wrzuciłem go do kosza, w kuchni umyłem puste filiżanki i wróciłem do pokoju. No więc, dużo lepiej. Nie było tu wprawdzie wojskowego porządku jak u mojego brata Cohana, ale przynajmniej można było dojść do łóżka, o nic się nie potykając. A to już był początek.

Zanim moje myśli zdołały powrócić do sytuacji z Sophie, opadłem na fotel gamingowy i rzuciłem się w wir pracy. Fotel był drogi, ale się opłacił, ponieważ prawie każdego dnia – a raczej prawie każdej nocy – spędzałem wiele godzin przed monitorami. Czy to na moderowaniu czatu podczas streamingów na żywo Parkera, czy żeby przygotować coś na uniwersytet albo podłubać przy projekcie dla przyjemności.

Kochałem gry z całego serca. Nie było nic piękniejszego niż zatracenie się w ich kolorowych, obcych światach. Chyba że własnoręczne ich tworzenie. Jednak na początku studiów nie miałem nawet w najmniejszym stopniu pojęcia, jak trudne, żmudne i czasami też wkurzające może być naprawienie błędu w grze czy programie po wielogodzinnej dłubaninie tylko po to, by później stwierdzić, że w innym miejscu pojawiły się trzy kolejne błędy. Mimo to nie potrafiłem sobie wyobrazić, żebym kiedykolwiek miał robić coś innego.

Podczas gdy na jednym monitorze leciał stream, w którym Parker przebijał się właśnie przez najnowszą część Assassin’s Creed, a ja jednym okiem obserwowałem czat, na drugim monitorze otworzyłem skrzynkę mailową. Może nie była to najmądrzejsza decyzja, ponieważ powinienem skupić się na czacie, ale musiałem zająć czymś myśli, w przeciwnym razie znów powędrowałyby do wcześniejszych wydarzeń. Do Sophie. Do jej reakcji. Nie odważyłem się wprawdzie poczuć nadziei, że uszczęśliwiona rzuci mi się na szyję, ale żeby wybuchnąć śmiechem? Pytać o ukrytą kamerę? Na to nie zasłużyłem.

Mignął właśnie nowy mail, który ściągnął na siebie moją uwagę. Zmarszczyłem czoło i przeleciałem wzrokiem tekst. To było przypomnienie o konkursie, który duża firma gamingowa przeprowadzała w tym roku razem z naszym uniwersytetem. Dowiedziałem się o nim już na początku semestru i chciałem wziąć udział, ale nie było to takie pilne, przecież deadline był dopiero… Shit, czy to już czas? Nie miał być dopiero w lis… ups. Rzut oka na kalendarz uświadomił mi, że mamy już listopad. Cholera. Kiedy to minęło?

Nieczęsto się zdarzało, żeby duża firma z branży gier rozpisywała konkurs dla studentów, a jeśli już, to raczej na poziomie krajowym czy wręcz międzynarodowym. Ale ten? Nie dość, że jedna z największych firm w Stanach współpracowała bezpośrednio z West Florida Media & Arts College, to jeszcze oferowała nie tylko nagrodę pieniężną, ale również tak pożądany staż w swojej siedzibie głównej w Kalifornii. Oraz wsparcie, aby w czasie półrocznego stażu móc pracować dalej nad grą, a potem, jeśli wszystkich uda się do niej przekonać, przy odrobinie szczęścia nawet ją wydać.

Już na samą myśl o tym, że istnieje szansa na wyprodukowanie i wydanie mojej gry, serce zaczęło mi walić jak szalone, a dłonie zwilgotniały. I jeszcze staż? Cholera, mógłbym się tyle nauczyć i nawiązać tyle kontaktów, i to jeszcze zanim w ogóle skończę studia. Wszystko, nad czym od lat pracowałem, wchodząc w to środowisko online i uczestnicząc we wszystkich ważnych targach i zjazdach, tutaj dostawałem na tacy – pod warunkiem że wygrałbym ten konkurs. Powinienem był się do tego zabrać już kilka miesięcy temu, ale… no cóż. Storytelling nie jest, niestety, moją najmocniejszą stroną, więc odkładałem to na później. Radziłem sobie dobrze z kodowaniem i należałem do najlepszych na roku na wszystkich zajęciach z programowania, poza tym moje grafiki cieszyły się rozpoznawalnością, zwłaszcza te w pixel art. Ale opowiedzenie fabuły, która byłaby ciekawa i logiczna, która porwałaby i poruszyła gracza? Jednoznacznie była to moja największa słabość.