A Fate Darker than Love. Ostatnia Bogini tom 1 - Bianca Iosivoni - ebook

A Fate Darker than Love. Ostatnia Bogini tom 1 ebook

Bianca Iosivoni

3,9

Opis

Najciemniejsza tajemnica często kryje się w nas.

Potężne, nieśmiertelne i tajemnicze. Walkirie są następczyniami nordyckich bogów i jedynymi istotami, które mogą uchronić ludzkość przed ostateczną zagładą. Ich zadanie polega na towarzyszeniu duszom poległych bohaterów w drodze do Walhalli. Blair, która, jako córka Walkirii, nie posiada żadnej mocy, nie ma z tym wszystkim nic wspólnego – do czasu, kiedy jej matka ginie w wypadku samochodowym. Blair jest pewna, że to nie był wypadek. Jej matka została zamordowana. Nikt jednak nie chce jej uwierzyć, nawet najlepszy przyjaciel Ryan, do którego od dawna czuje więcej niż przyjaźń. Zdana na samą siebieBlair wyrusza na poszukiwanie prawdy i wkrótce przekonuje się, że jej przeznaczenie splata się z losem Walkirii – i z przyszłością Ryana.

Pierwszy tom nowego romansu fantasy bestsellerowej autorki, Bianki Iosivoni

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (15 ocen)
5
4
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hannazgoda

Nie oderwiesz się od lektury

wow, polecam
00
Readinglover

Całkiem niezła

O rany... Absolutnie nie spodziewałam się tego plot twistu na końcu 😯 Historia Blair była ogromnie uzależniająca. Nie mogłam się od niej oderwać i nawet nie zauważyłam, gdy zmierzałam ku końcowi. Mimo tego, że na początku co nieco udało mi się przewidzieć to i tak ogromnie mi się podobała i czekam na drugi tom z niecierpliwością! 💫🩷 Dobre fantasy z mitologią nordycką w tle 🌌
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuThe Last God­dess (vol. I), A Fate Dar­ker Than Love
Co­py­ri­ght © 2020 Ra­vens­bur­ger Ver­lag GmbH, Ra­vens­burg, Ger­many Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Ilu­stra­cje na okładce© Isa­belle Hirtz
Pro­jekt okładkiZero Wer­be­agen­tur, Mün­chen z wy­ko­rzy­sta­niem zdjęć © igor­ste­va­no­vic, © Abs­trac­tor, © Ron Dale ⎢ Shut­ter­stock
Opra­co­wa­nie pol­skiego pro­jektu okładki, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-548-3
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wszyst­kim, któ­rzy spoj­rzeli w nocne nieboi po­my­śleli ży­cze­nie.

PLAY­LI­STA

Klergy, Va­le­rie Bro­us­sard – The Be­gin­ning of the End

Sky­lar Grey – In­vi­si­ble

Wi­thin Temp­ta­tion – Our So­lemn Hour

Cel­tic Wo­man – I See Fire

UNSE­CRET, Young Sum­mer – Can You Hear Me

Au­dio­ma­chine – 10 Inch Na­ils (Al­luxe Re­mix)

Le­ague of Le­gends, Va­le­rie Bro­us­sard, Ray Chen – Awa­ken

Eigh­ty­six – Val­halla

Cel­tic Wo­man – Sky­rim Theme

Am­be­rian Dawn – Val­ky­ries

Tom­mee Pro­fitt, SVR­CINA – To­mor­row We Fi­ght

Co­los­sal Tra­iler Mu­sic – A Win­ter Tale

Ru­elle – Oh My My

2WEI – To­xic

Co­los­sal Tra­iler Mu­sic – Cold Re­aper

Va­rien, Laura Brehm – Val­ky­rie

Klergy, Va­le­rie Bro­us­sard – Start a War

Tho­mas Ber­ger­sen, Two Steps from Hell –

He Who Brings The Ni­ght

Tho­mas Ber­ger­sen, Two Steps from Hell – Sky Ti­tans

Black Veil Bri­des – In The End

Da­vid Chap­pell – End of Days

PRO­LOG

AM­STER­DAM, HO­LAN­DIA

Każde ży­cie ma swój ko­niec. I cho­ciaż wie­dzą o tym wszy­scy, więk­szość lu­dzi mimo to żyje tak, jakby była nie­śmier­telna. Jak gdyby nie cze­kał ich kres. A prze­cież po ta­kim cza­sie po­winni już to wie­dzieć.

Lu­dzie...

Vir­gi­nia, przez nie­licz­nych przy­ja­ciół na­zy­wana po pro­stu Vi, par­sk­nęła ci­cho i do­tknęła war­gami por­ce­la­no­wej fi­li­żanki. Przy­naj­mniej kawa sma­ko­wała do­brze.

Tego sło­necz­nego po­po­łu­dnia na ta­ra­sie ka­wiarni ota­czało ją wiele osób. Grupa ma­tek z wóz­kami dzie­cię­cymi, wy­mie­nia­ją­cych się in­for­ma­cjami o swo­jej co­dzien­no­ści. Stu­denci pil­nie stu­ka­jący w swoje lap­topy. Biz­nes­meni i przed­się­bior­czy­nie z no­te­bo­okami, ta­ble­tami i ko­mór­kami, a także tu­ry­ści z ple­ca­kami i apa­ra­tami fo­to­gra­ficz­nymi do uwiecz­nia­nia naj­pięk­niej­szych za­byt­ków. W wą­skich, wy­tar­tych dżin­sach, brą­zo­wej, skó­rza­nej kurtce i na wy­so­kich ob­ca­sach Vir­gi­nia nie od­róż­niała się od tłumu.

Po­nad roz­mo­wami snuła się przy­zwo­ita mu­zyka, która do­bie­gała z wnę­trza ka­wiarni i mie­szała się z od­gło­sami na­prze­ciw­le­głego skrzy­żo­wa­nia. Prze­jeż­dża­jące sa­mo­chody. Trą­bie­nie. Prze­my­ka­jący w mgnie­niu oka ro­we­rzy­ści. Prze­chod­nie głę­boko po­grą­żeni w roz­mo­wach albo ze słu­chaw­kami na uszach.

Ża­den z nich nie wie­dział, kiedy na­dej­dzie jego ko­niec. Ża­den nie prze­czu­wał, że może się to zda­rzyć w każ­dej chwili – i być może tak było le­piej. Być może przy­jem­niej było wieść ży­cie w ab­so­lut­nej nie­pew­no­ści. Nie za­uwa­żyć mo­mentu, kiedy śmierć się­gnie po jego du­szę. Albo zrobi to wal­ki­ria.

Już od dwóch dni Vir­gi­nia czuła nad­cho­dzącą śmierć tej bo­ha­ter­skiej du­szy. To prze­czu­cie za­gnało ją do Am­ster­damu. A te­raz... te­raz mu­siała jesz­cze tylko po­cze­kać, aż na­dej­dzie ta chwila. Kiedy los się do­pełni.

Trą­bie­nie stało się gło­śniej­sze. Wście­kłe. Świa­tła zmie­niły się. Kie­rowca chciał prze­je­chać przez skrzy­żo­wa­nie na żół­tym świe­tle i nie do­strzegł nad­jeż­dża­ją­cej cię­ża­rówki. Huk. Roz­sy­pało się szkło, za­ję­czał gnący się me­tal.

Krzyki. Lu­dzie z są­sied­nich sto­li­ków ze­rwali się na równe nogi. Nie­któ­rzy ner­wowo szu­kali swo­ich ko­mó­rek, by we­zwać po­moc, a inni w cał­ko­wi­tym szoku sie­dzieli jak przy­kuci do krze­seł.

Vi z cał­ko­wi­tym spo­ko­jem do­piła kawę i od­sta­wiła fi­li­żankę na ta­le­rzyk. Sym­pa­tyczna kel­nerka stała jak za­mu­ro­wana z ta­ble­tem w dłoni i prze­ra­żona wpa­try­wała się w to, co roz­gry­wało się za­le­d­wie kilka me­trów od niej.

W od­dali roz­le­gły się pierw­sze sy­reny. Kie­rowcy za­ha­mo­wali z pi­skiem opon, wy­sie­dli z sa­mo­cho­dów i ru­szyli na miej­sce wy­padku, by udzie­lić pierw­szej po­mocy.

Vi rzu­ciła prze­lotne spoj­rze­nie na fi­li­gra­nowy, złoty ze­ga­rek na nad­garstku i wstała. Zo­sta­wiła na stole kilka mo­net i nie­zau­wa­że­nie opu­ściła ta­ras ka­wiarni. Wszy­scy byli zbyt za­jęci wy­da­rze­niami na ulicy. Nikt nie zwró­cił na nią uwagi. Ona też pa­trzyła tylko na jed­nego czło­wieka. Na mło­dego le­ka­rza sta­ży­stę, który na­tych­miast ru­szył z prze­ciw­nej strony ulicy, by po­móc ran­nemu.

Na­wet z od­dali Vi czuła, że jego du­sza była czy­sta. Że był bo­ha­te­rem. Bez­in­te­re­sow­nym. Od­waż­nym. Go­to­wym do po­mocy. A już za kilka se­kund – mar­twym.

Po­now­nie spoj­rzała na ze­ga­rek. Sły­chać było dźwięk ko­lej­nego nad­jeż­dża­ją­cego sa­mo­chodu. Po­mruk sil­nika z se­kundy na se­kundę sta­wał się co­raz gło­śniej­szy, a po­tem sa­mo­chód skrę­cił za róg i zmiótł le­ka­rza z ulicy.

Znów roz­le­gły się krzyki i pisk opon. Sy­reny wciąż się zbli­żały. Wśród zgro­ma­dzo­nego tłumu wy­bu­chła pa­nika.

Vi prze­szła przez ulicę, nie an­ga­żu­jąc się w pa­nu­jący wo­kół chaos. Po kilku kro­kach sta­nęła obok le­żą­cego na ulicy, krwa­wią­cego mło­dego czło­wieka, który spoj­rzał na nią sza­rymi oczami wy­peł­nio­nymi stra­chem.

– Wszystko jest w po­rządku – wy­szep­tała. I cho­ciaż nie na­chy­liła się nad nim, wie­działa, że usły­szał jej słowa tak wy­raź­nie, jak gdyby jej wargi znaj­do­wały się tuż przy jego uchu. – Je­steś praw­dzi­wym bo­ha­te­rem, Au­gu­ście. Przy­pad­nie ci wielki za­szczyt. Chodź ze mną, a bę­dziesz mógł spę­dzić wiecz­ność w Wal­halli, ra­zem z wo­jow­ni­kami, któ­rzy tra­fili tam przed tobą.

Jego klatka pier­siowa z tru­dem uno­siła się i opa­dała. Oczy sta­wały się co­raz bar­dziej ma­towe, kiedy ży­cie ucho­dziło z jego ciała. Mimo to do­strze­gła mi­ni­malne ge­sty, nie­wiel­kie drga­nie pal­ców w jej kie­runku. A kiedy wziął ostatni od­dech, jego du­sza uwol­niła się ze śmier­tel­nego ciała i tuż obok sta­nęła prze­zro­czy­sta po­stać.

Pierw­szy raz tego dnia na twa­rzy Vir­gi­nii po­ja­wił się uśmiech. Wy­cią­gnęła dłoń do so­bo­wtóra Au­gu­sta.

– Pod­ją­łeś wła­ściwą de­cy­zję.

Spra­wiał wra­że­nie oszo­ło­mio­nego, a jed­nak spoj­rzał na nią od­waż­nie i po krót­kim wa­ha­niu po­dał jej dłoń. W tym sa­mym cza­sie za­raz obok nich sa­ni­ta­riu­sze pró­bo­wali przy­wo­łać do ży­cia jego le­żące na ziemi zwłoki. Ale na to było już za późno. Wy­biła go­dzina Au­gu­sta. Nic i nikt nie mógł tego zmie­nić.

Vi czuła, jak wzbiera w niej moc, która dana była tylko wal­ki­riom. Moc po­zwa­la­jąca jej stwo­rzyć por­tal z zo­rzy po­lar­nej, który z do­wol­nego miej­sca na świe­cie mógł ją prze­nieść z po­wro­tem do Wal­halli. Niebo zmie­niło ko­lor i po­ja­wiły się na nim barwy, które tego sło­necz­nego po­po­łu­dnia wi­dzieli tylko oni. To była droga po­wrotna do domu.

– Nie tak szybko.

Vi zdrę­twiała, po­dob­nie jak bo­ha­ter u jej boku. Świa­tła na nie­bie na­tych­miast znik­nęły.

Od­wró­ciła się po­woli.

– Ty... – wy­krztu­siła.

Nie­wiele mo­gło ją zdzi­wić. W mi­nio­nych stu­le­ciach sporo się na­oglą­dała. Za wiele prze­żyła. Ale po­ja­wie­nie się tej osoby na­prawdę ją za­sko­czyło.

Głę­boki, nie­mal ochry­pły głos na­le­żał do istoty, która żyła na tym świe­cie do­kład­nie tak samo długo jak ona. O ile nie dłu­żej. Cy­rus umiał się upodob­nić do czło­wieka. Z krót­kimi, czar­nymi wło­sami, z po­dob­nie ciem­nymi oczami i długą bli­zną na po­liczku był na­wet na swój spo­sób przy­stojny, ale Vi nie dała się zwieść. Nie był czło­wie­kiem, choć w jego ży­łach pły­nęła krew. Był po­two­rem. Sługą nisz­czy­ciel­skiej mocy wszyst­kich świa­tów: Cha­osu. I nie miał tu nic do ro­boty.

– Mar­nu­jesz swój czas – wy­sy­czała. – Au­gust pod­jął de­cy­zję. Trafi do grona bo­ha­te­rów w Wal­ha­lii.

Ką­ciki ust Cy­rusa po­wę­dro­wały w górę, a jego zna­czona bli­zną twarz zmie­niła się w gry­mas.

– Na­prawdę? – Wy­cią­gnął dłoń w kie­runku Au­gu­sta i po­woli zwi­jał palce, aż zmie­niła się w pięść.

W tej sa­mej chwili sto­jący obok Vi Au­gust osu­nął się na zie­mię. Jego szu­ka­jące po­mocy spoj­rze­nie spo­częło na niej, ale za­nim zdą­żyła za­dzia­łać, du­sza roz­wiała się przed jej oczami.

– On na­leży te­raz do mnie. – Uśmiech Cy­rusa stał się jesz­cze wy­raź­niej­szy. Jesz­cze bar­dziej dia­bo­liczny.

Vi ga­piła się na niego z otwar­tymi ustami i po­krę­ciła głową.

– To nie­moż­liwe. Nie masz mocy...

– Ależ mam. – W tej se­kun­dzie jesz­cze stał przed nią, za­le­d­wie kilka me­trów da­lej, z dłu­gim płasz­czem ło­po­czą­cym po­mię­dzy no­gami, ale w na­stęp­nej chwili po­czuła go za ple­cami. Jej ciało prze­szył gwał­towny ból. – I mam też moc, by cię za­bić, mała wal­ki­rio.

To było nie­moż­liwe. To nie mo­gło się stać. Nikt nie mógł za­bić wal­ki­rii. Były po­tom­ki­niami naj­po­tęż­niej­szych nor­dyc­kich bo­gów. Ist­niały od za­wsze. Dzie­więć wal­ki­rii, które prze­ka­zy­wały swoje zdol­no­ści cór­kom, cór­kom swo­ich có­rek, sio­strze­ni­com i cór­kom sio­strze­nic i wszyst­kim ko­lej­nym po­ko­le­niom ko­biet. Ni­gdy do­tąd żadna z nich nie umarła. Ni­gdy do­tąd żadna z nich nie zo­stała za­mor­do­wana.

A jed­nak Vir­gi­nia czuła, jak ży­cie stop­niowo ucho­dzi z jej ciała. Ten sam pro­ces ob­ser­wo­wała przed chwilą u Au­gu­sta. Jej członki ro­biły się co­raz cięż­sze, a ko­lana gro­ziły za­ła­ma­niem. Serce wa­liło w klatce pier­sio­wej, jakby chciało wal­czyć z nie­unik­nio­nym. Było już jed­nak za późno. Walka zo­stała prze­grana.

„Ja­kie to dziwne” – po­my­ślała Vi, kiedy osu­nęła się na zie­mię i twardo ude­rzyła o as­falt. Wszy­scy lu­dzie, któ­rzy wie­dzieli, że pew­nego dnia umrą, żyli tak, jak gdyby byli nie­śmier­telni. A ona, wal­ki­ria, uwa­żała się za nie­śmier­telną, a ani jed­nego dnia nie prze­żyła tak na­prawdę.

Padł na nią cień. Za­uwa­żyła nóż, do któ­rego kle­iła się krew.

– Nie martw się, mała wal­ki­rio – wy­sy­czał Cy­rus i przy­kuc­nął nad nią. – Ko­le­żanki z Wal­halli pójdą w twoje ślady. Jedna po dru­giej, aż nie zo­sta­nie żadna z was. A po­tem ten świat bę­dzie na­le­żał do nas.

Chciała za­pro­te­sto­wać, krzyk­nąć i rzu­cić na niego naj­strasz­liw­sze za­klę­cia. Chciała go prze­kląć i obie­cać mu, że ze­msta jej sióstr bę­dzie straszna. Nie zdo­łała jed­nak wy­krztu­sić ani słowa. W tym sa­mym mo­men­cie jej umysł ogar­nęła ciem­ność, a ciało osta­tecz­nie za­rzu­ciło walkę o prze­trwa­nie.

ROZ­DZIAŁ 1

BLAIR

DWA MIE­SIĄCE PÓŹ­NIEJW OKO­LICY YEL­LOWK­NIFETE­RY­TO­RIA PÓŁ­NOCNO-ZA­CHOD­NIE, KA­NADA

Być może to nie był mój naj­mą­drzej­szy po­mysł, żeby w środku zimy wspi­nać się na dach – ale nie ża­ło­wa­łam go ani przez se­kundę. A już na pewno nie wtedy, kiedy w końcu do­tar­łam na górę, od­gar­nę­łam tro­chę śniegu, rzu­ci­łam na to miej­sce koc ter­miczny i usia­dłam. Za­cią­gnę­łam za­mek mo­jej kurtki aż do pod­bródka, wsu­nę­łam dło­nie do kie­szeni i za­dar­łam głowę.

Był bez­chmurny wie­czór i księ­życ świe­cił tak ja­sno, że jego świa­tło od­bi­jało się w za­mar­z­nię­tym je­zio­rze za do­mem i roz­iskrzało śnieg. Pa­no­wała trze­cia z ko­lei lo­do­wata zima. Z każ­dym ro­kiem zimne dni zda­wały się co­raz mroź­niej­sze, a lata – co­raz krót­sze. Także w ten li­sto­pa­dowy wie­czór każdy mój od­dech wzbi­jał się w po­wie­trze w for­mie ma­łej, bia­łej chmurki, którą od­ga­niał wiatr. Zimna, nie­mal lo­do­wata bryza za­gar­nęła moje ciem­no­brą­zowe włosy na twarz i spo­wo­do­wała, że już kilka mi­nut póź­niej nie czu­łam wła­snych po­licz­ków. Po­dob­nie jak czubka nosa. Być może by­łoby le­piej wró­cić do środka, do cie­pła, ale ja wciąż jesz­cze nie mia­łam dość.

Całe moje ciało na­pięło się w ocze­ki­wa­niu. Niebo wciąż było ciemne, ale mia­łam na­dzieję, że dziś będę mieć szczę­ście i zo­ba­czę spek­takl.

Wiatr prze­stał wiać i do­okoła za­pa­dła cu­do­wna ci­sza. Znaj­do­wa­li­śmy się kilka mil od naj­bliż­szego mia­sta i wkoło nas nie było wła­ści­wie ni­kogo. Nasi naj­bliżsi są­sie­dzi miesz­kali nie­mal tak samo da­leko. A jed­nak mi­mo­wol­nie się uśmiech­nę­łam, kiedy w po­bliżu usły­sza­łam dźwięk sil­nika. Chwilę póź­niej dźwięk za­marł i za­stą­piło go skrzy­pie­nie śniegu, kiedy ktoś brnął przez za­spy w kie­runku domu.

Moja mama i sio­stra były w trak­cie wie­czor­nego tre­ningu, więc nie usły­sza­łyby ani dzwonka, ani pu­ka­nia do drzwi. Na szczę­ście nie mu­siały go sły­szeć, bo drzwi nie były za­mknięte. W my­ślach po­li­czy­łam kroki, które trzeba było wy­ko­nać, żeby wejść do domu i wspiąć się po scho­dach. Z każdą se­kundą, która mi­jała, serce w mo­jej piersi ło­mo­tało co­raz szyb­ciej. Kiedy usły­sza­łam skrzyp­nię­cie okna za ple­cami, znów mi­mo­wol­nie się uśmiech­nę­łam.

Kroki zbli­żały się, a po­tem usły­sza­łam głę­boki i zna­jomy głos.

– Dla­czego nie je­stem za­sko­czony?

Mój uśmiech zmie­nił się w mały skrzy­wie­nie ust. Jak wi­dać, moja obec­ność tu­taj nie była dla niego za­sko­cze­niem, tak samo jak dla mnie to, że przy­je­chał. Ryan od za­wsze trak­to­wał ten dom jak wła­sny, więc swo­bod­nie do niego wcho­dził i z niego wy­cho­dził. Po­dob­nie ja ro­bi­łam u niego w domu. Na­sze matki od lat były przy­ja­ciół­kami i za­wsze kiedy mama wy­jeż­dżała – co ofi­cjal­nie na­zy­wało się po­dróżą służ­bową lub wi­zytą ro­dzinną – matka Ry­ana opie­ko­wała się Fenją i mną. Od kiedy Ryan i ja mie­li­śmy prawo jazdy, czę­ściej kur­so­wa­li­śmy w tę i z po­wro­tem, by do­wieźć so­bie świeżo upie­czone ba­beczki, ka­wa­łek la­sa­gne, zwró­cić wy­po­ży­czoną książkę lub wio­sną po­dzie­lić się sa­dzon­kami. Na­sze ro­dziny były nie tylko za­przy­jaź­nione – sta­no­wi­li­śmy zgraną wspól­notę.

– Co tu po­ra­biasz, Blair? – za­py­tał Ryan i sta­nął obok. Był wyż­szy ode mnie, znacz­nie nade mną gó­ro­wał.

Za­miast mu od­po­wie­dzieć, ski­nę­łam głową w kie­runku dołu. Po­tem po­su­nę­łam się na kocu, by zro­bić mu miej­sce.

Z sap­nię­ciem opadł obok mnie i mimo zimna wy­cią­gnął się jak długi. Kiedy mó­wił, także jego od­dech two­rzył małe ob­łoczki.

– Cze­kasz na spa­da­jące gwiazdy? A może na zo­rzę po­larną?

Uśmiech­nę­łam się do niego po­nad ra­mie­niem.

– Na­prawdę ocze­ku­jesz od­po­wie­dzi?

Prze­cież zna­li­śmy się od pierw­szego dnia w szkole. Wie­dział do­sko­nale, jak bar­dzo ko­cham zo­rzę po­larną i że sko­rzy­stam z każ­dej oka­zji, żeby ją zo­ba­czyć. Na­wet je­śli ozna­czało to sie­dze­nie zi­mo­wymi wie­czo­rami na da­chu lub wsta­wa­nie rano przed wscho­dem słońca. Ten spek­takl na­tury miał w so­bie coś po pro­stu ma­gicz­nego – i to nie tylko dla­tego, że w prze­ci­wień­stwie do in­nych lu­dzi wie­dzia­łam, kto i co jest za niego od­po­wie­dzialne.

Ta wie­dza nie od­bie­rała jed­nak wi­do­wi­sku jego fa­scy­nu­ją­cego cha­rak­teru. Mo­głam spę­dzać go­dziny na przy­glą­da­niu się grze ko­lo­rów na nie­bie. Cza­sem zo­rza po­larna naj­pierw była lśniąco zie­lona, a po­tem bar­dziej tur­ku­sowa, in­nej nocy ra­czej li­liowa, a na­wet ró­żowa. Nie­kiedy, je­śli na­prawdę miało się szczę­ście, na nie­bie po­ja­wiały się wszyst­kie te ko­lory – ni­czym tę­cza w naj­głęb­szej ciem­no­ści.

– Za­zię­bisz się na śmierć – mruk­nął Ryan, ale nie zro­bił nic, by mnie za­chę­cić do wsta­nia.

– Ty też – od­pa­ro­wa­łam i po­now­nie spoj­rza­łam w jego stronę.

Zło­to­brą­zowe włosy Ry­ana były po­tar­gane. W prze­ci­wień­stwie do mnie nie miał na gło­wie czapki, która chro­ni­łaby go przed zim­nem. Mimo peł­nych wy­rzutu słów, w jego sza­ro­nie­bie­skich oczach wi­dać było en­tu­zja­styczne bły­ski. Te same bły­ski, które z du­żym praw­do­po­do­bień­stwem i on wi­dział w mo­ich oczach. Tak samo jak ja cie­szył się na to na­tu­ralne przed­sta­wie­nie.

– Przy­wio­złem coś. – Bez dal­szych wy­ja­śnień usiadł, więc na­sze ra­miona nie­uchron­nie się do­tknęły. Uniósł ter­mos z dwoma kub­kami, któ­rego do­tych­czas nie za­uwa­ży­łam. Na­stęp­nie na­lał dla nas obojga tro­chę pa­ru­ją­cego płynu.

– I wła­śnie dla­tego je­ste­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. – Za­ci­snę­łam palce wo­kół kubka, ostroż­nie wzię­łam pierw­szy łyk moc­nej, zie­lo­nej her­baty i pró­bo­wa­łam nie my­śleć o tym, jak bli­sko mnie sie­dzi.

– Nie, je­ste­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi, bo każ­dej chwili mo­żesz pod­rzu­cić mi wszystko na te­mat mapy gwiazd i zo­rzy po­lar­nej, a w za­mian wy­słu­chu­jesz mo­jego ga­da­nia o ap­kach i so­ftwa­rze. I dla­tego, że znam cię naj­le­piej na świe­cie – do­dał i mru­gnął do mnie, co wy­wo­łało nie­ty­powe trze­po­ta­nie w oko­li­cach mo­jego żo­łądka.

– Zga­dza się. – Od­chrząk­nę­łam. – Po­nie­waż sie­dzisz tu ze mną w zim­nie, za­miast ro­bić coś in­nego, znacz­nie cie­kaw­szego. Na przy­kład – za­miast pra­co­wać nad twoją apli­ka­cją. Wiesz, którą – tą na sty­pen­dium na stu­dia.

Nie od­po­wie­dział, ale udało mi się jesz­cze doj­rzeć jego uśmiech, za­nim znik­nął za kra­wę­dzią kubka. Ten uśmiech miał na mnie taki sam wpływ, jak wcze­śniej­sze mru­gnię­cie okiem. Trze­po­ta­nia na­si­liło się, po­dob­nie jak silne dud­nie­nie mo­jego pulsu. Cie­szy­łam się, że sie­dzie­li­śmy tu, na ze­wnątrz, bo w związku z tym czer­wień, która na­pły­nęła na moje po­liczki, nie tak bar­dzo rzu­cała się w oczy. A je­śli na­wet, za­wsze mo­głam ją zrzu­cić na mroźną tem­pe­ra­turę, a nie na chło­paka, który sie­dział obok mnie.

Trwało to chwilę, za­nim zdo­ła­łam się sama przed sobą do tego przy­znać, ale te­raz już wie­dzia­łam, co ozna­czają te cie­le­sne re­ak­cje i nie­ty­powe od­czu­cia. W ostat­nich ty­go­dniach ja­kimś cu­dem za­ko­cha­łam się w Ry­anie, choć na­wet tego nie za­uwa­ży­łam. Do­sko­nale jed­nak wie­dzia­łam, że ni­gdy nie będę dla niego ni­kim wię­cej niż naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Młod­szą sio­strą, któ­rej ni­gdy nie miał, po­nie­waż jego ro­dzice roz­wie­dli się, kiedy był mały, a jego mama nie wy­szła po­now­nie za mąż. Ryan miał wpraw­dzie przy­bra­nego brata o imie­niu Hek­tor, któ­rego nie­mal nie znał i który był czę­ścią no­wej ro­dziny jego ojca, ale ni­kogo poza tym. A ja... od pierw­szego dnia by­łam dla niego kimś w ro­dzaju za­stęp­czej sio­stry.

O wiele ła­twiej by­łoby mi się z tego po­wodu zło­ścić lub zży­mać, ale ja by­łam zbyt wdzięczna za to, że w ogóle był w moim ży­ciu.

Ryan za­wsze stał po mo­jej stro­nie. Pierw­szego dnia szkoły, kiedy inne dzieci śmiały się z mo­ich ciu­chów, które były mi o wiele za duże, po­nie­waż na­le­żały do mo­jej sio­stry Fenji, za­nim z nich wy­ro­sła. Kiedy za­wa­li­łam swój pierw­szy spraw­dzian i tak bar­dzo wal­czy­łam ze sobą, żeby nie roz­pła­kać się przed całą klasą. Na wszyst­kich mo­ich uro­dzi­nach i pod­czas in­nych świąt. W cza­sie noc­nego spa­ceru z na­szymi ma­mami i Fenją, który na­le­żał do mo­ich naj­pięk­niej­szych wspo­mnień, po­nie­waż wtedy pierw­szy raz zo­ba­czy­łam zo­rzę po­larną. Ryan był przy mnie rów­nież wtedy, kiedy do­pa­dła mnie grypa stu­le­cia. Go­dzi­nami oglą­dał ze mną filmy, re­gu­lar­nie przy­po­mi­nał mi o tym, bym piła wodę i za­ży­wała leki. Oczy­wi­ście przy oka­zji za­ra­ził się ode mnie – więc po­tem to ja za­ję­łam się nim tak samo, jak on zaj­mo­wał się mną. A kiedy ten fa­cet, Brian Pem­ber z dru­żyny ho­ke­jo­wej, pierw­szy raz zła­mał mi serce, to wła­śnie Ryan mnie po­cie­szał. I to on jed­no­znacz­nie dał Bria­nowi do zro­zu­mie­nia, co my­śli o tej spra­wie.

Prawda była taka, że bez tego ko­le­sia nie umia­łam so­bie wy­obra­zić ży­cia. I nie za­mie­rza­łam wy­sta­wiać na­szej przy­jaźni na próbę z po­wodu ja­kichś głu­pich uczuć. Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo bo­lało mnie to, że on ni­gdy nie bę­dzie na mnie pa­trzył tak, jak ja na niego, i że za­wsze po­zo­stanę dla niego w pew­nym sen­sie nie­wi­dzialna. Dla niego wciąż by­łam małą dziew­czynką z tam­tych cza­sów. Cho­ciaż prze­cież ta dziew­czynka zdą­żyła już skoń­czyć osiem­na­ście lat i w przy­szłym roku – tak samo jak on – za­mie­rzała za­cząć stu­dia na uni­wer­sy­te­cie w To­ronto.

Ota­cza­jącą nas ci­szę na krótką chwilę prze­rwał gło­śny szczęk do­bie­ga­jący z domu. Do­kład­niej rzecz uj­mu­jąc – z piw­nicz­nej si­łowni. Skrzy­wi­łam się, cho­ciaż po chwili, kiedy drzwi pod nami po­now­nie się za­mknęły, znów za­pa­no­wała ci­sza.

Ryan rzu­cił mi z ukosa zdzwione spoj­rze­nie.

– Twoja mama i sio­stra wciąż tre­nują?

Wzru­szy­łam ra­mio­nami, co w gru­bej kurtce mo­gło po­zo­stać nie­zau­wa­żone.

– Prze­cież je znasz – wy­mam­ro­ta­łam w głąb kubka i wy­pi­łam duży łyk her­baty. Roz­grze­wała mnie od we­wnątrz. Po­ma­gała nam wy­trzy­mać na da­chu do po­ja­wie­nia się zo­rzy po­lar­nej bez za­ma­rza­nia w so­ple lodu.

Ryan nic nie od­po­wie­dział, ale czu­łam na so­bie jego spoj­rze­nie przez o wiele za długą chwilę. A po­tem znów spoj­rzał w niebo.

Mu­siało mu się to wy­da­wać dziwne, że mama i Fenja tak in­ten­syw­nie upra­wiają swoje hobby. Nie­ty­powe było też to, że moja star­sza sio­stra po skoń­cze­niu szkoły wciąż miesz­kała w domu i pod okiem mamy tre­no­wała różne style walki, za­miast iść na stu­dia albo prze­pro­wa­dzić się do są­sied­niego mia­sta, zna­leźć pracę i za­cząć bu­do­wać swoje ży­cie. Ale ja zna­łam praw­dziwe po­wody jej de­cy­zji.

Moja matka była wal­ki­rią. Jedną z le­gen­dar­nych Dzie­wię­ciu, które od po­czątku czasu żyły na świe­cie i zbie­rały du­sze po­le­głych bo­ha­te­rów, by przy­go­to­wać ich do ostat­niej bi­twy – do Ra­gna­roku. Te­raz jed­nak była już go­towa, by prze­ka­zać tę od­po­wie­dzial­ność i swoją moc. Swo­jej naj­star­szej córce. Fenji. To, co dla mnie było tylko opo­wie­ściami, dla niej wkrótce miało się stać rze­czy­wi­sto­ścią. Dla­tego moja mama od lat tak in­ten­syw­nie ją tre­no­wała, pod­czas gdy ja tylko od czasu do czasu się do nich przy­łą­cza­łam. I dla­tego za kilka dni wy­bie­rały się do Ed­mon­ton, by tam wsiąść do po­ciągu i wy­ru­szyć w długą drogę do Van­co­uver, gdzie Fenja miała w taj­nej ce­re­mo­nii zo­stać przy­jęta do grona wal­ki­rii. A po­tem na po­czą­tek pla­no­wała zo­stać w Wal­halli. Moja matka miała wtedy wró­cić do domu, już nie jako wal­ki­ria, ale jako śmier­tel­nica. Jako nor­malny czło­wiek. Taki sam jak ja.

Ale o tym nie mo­głam opo­wie­dzieć Ry­anowi. Już jako ma­łej dziew­czynce mama su­rowo za­bro­niła mi roz­ma­wiać z kim­kol­wiek na ten te­mat i tego się trzy­ma­łam. Poza tym nie była to prze­cież je­dyna ta­jem­nica, jaką mia­łam przed moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Mo­głam tylko mieć na­dzieję, że ni­gdy nie do­wie się prawdy. Ani o mo­jej ro­dzi­nie, ani o mo­ich uczu­ciach. To mo­gło prze­cież ozna­czać ko­niec na­szej przy­jaźni.

– Tam! – Ryan wska­zał na niebo. – Blair, za­czyna się!

Na­tych­miast udzie­lił mi się za­chwyt w jego gło­sie. Otwo­rzy­łam sze­roko oczy, wpa­trzy­łam się w punkt, który wska­zał, i też ją zo­ba­czy­łam. Niebo się roz­ja­śniło. Ni­czym za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki po­ja­wiały się na nim po­larne ognie i zie­loną po­światą od­pę­dzały ciem­ność.

Moje serce za­częło wa­lić jak mło­tem – nie tylko dla­tego, że przy­po­mnia­łam so­bie, że w tym mo­men­cie wal­ki­ria uży­wała mocy zo­rzy po­lar­nej, by prze­do­stać się z jed­nego do dru­giego miej­sca na świe­cie. By zna­leźć bo­ha­tera i prze­chwy­cić jego du­szę.

Bo cho­ciaż zna­łam prawdę, nie mo­głam prze­stać ma­rzyć o tym, by za­brała i mnie. Żeby i mnie tam prze­nio­sła. Do miej­sca, do któ­rego tę­sk­ni­łam, za­nim jesz­cze o nim wie­dzia­łam. Do miej­sca, któ­rego mia­łam ni­gdy nie zo­ba­czyć na wła­sne oczy, po­nie­waż nie by­łam wal­ki­rią.

Wal­halla.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki