Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 410
Data ważności licencji: 3/14/2030
Tytuł oryginałuCount My Lies
Projekt okładki i stron tytułowychNATALIA TWARDY
Ilustracje na okładceKitta Studio/Adobe Stock
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
Opieka redakcyjnaANNA JACKOWSKA
RedakcjaELŻBIETA SPADZIŃSKA-ŻAK
KorektaDAMIAN PAWŁOWSKI
Redakcja technicznaLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Copyright © Sophie Stava 2025
Polish edition © Publicat S.A. MMXXV (wydanie elektroniczne) All rights reserved.
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
Utwór nie może być wykorzystywany do szkolenia sztucznej inteligencji, w tym do tworzenia treści naśladujących jego styl. Nieprzestrzeganie tego zakazu jest naruszeniem praw autorskich i grozi konsekwencjami prawnymi.
ISBN 978-83-271-6958-7
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 601 167 313 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40 e-mail: [email protected]
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Mamie i Tacie
Jeżeli mówisz prawdę, nie musisz niczego pamiętać.
MARK TWAIN
Zawsze uważałem, że lepiej być udawanym kimś niż prawdziwym nikim.
TOM RIPLEY, Utalentowany pan Ripley
– Jestem pielęgniarką.
Słowa te wyrywają mi się z ust, nim zdążę ugryźć się w język, głośne, dzwonią w uszach jak dwie puszki przywiązane do tylnego zderzaka. Gdybym mogła je cofnąć, zagarnąć z powrotem, tobym tak zrobiła, ale jest już za późno. Dotarły do adresatów. Dwie głowy odwracają się w moją stronę.
Powinnam się oddalić. Albo roześmiać, powiedzieć, że żartowałam. Ale gdy siedzący na parkowej ławce tato z małą dziewczynką podnoszą na mnie wzrok i widzę, jak jego oczy błyszczą z nadzieją, a jej szklą się od łez, czuję tak silny przypływ emocji, że nie robię ani jednego, ani drugiego. Zamiast tego przyklękam obok dziewczynki i szeroko się uśmiecham, najpierw do niej, potem do niego.
– Trzeba schłodzić to miejsce – mówię do mężczyzny wyraźnie i stanowczo, z nutą autorytetu, z jakim przemawiałaby, jak przypuszczam, osoba z branży medycznej.
Rzecz w tym, że nie jestem pielęgniarką. Nigdy nią nie byłam. Jestem kłamczuchą.
Słyszałam żałosny płacz dziecka z drugiego końca placu zabaw, długi, przeciągły szloch, który mnie zwabił. Zawsze byłam wścibska, nadstawiałam ucha, by podsłuchać rozmowy obcych osób, podchodziłam bliżej, by móc czytać komuś zza ramienia, zerkałam na siedzącą obok w metrze osobę i wyciągałam szyję, chcąc zajrzeć do cudzego telefonu. To mój jeszcze jeden zły nawyk. Dodajcie go do listy, dobra?
– Pokaż – powiedział tato do dziewczynki, gdy do nich podeszłam. Trzymał w dłoniach jej bosą stopę. – Gdzie cię użądliła? Tutaj? Czy tu?
Chciałam pomóc. Wydawał się tak przejęty, tak zaaferowany, że prawie bez namysłu otworzyłam usta i wyrwało mi się kłamstwo. Bach, wypadło na ścieżkę ku zaskoczeniu ich obojga. Miałam dobre intencje, słowo daję. Wiem, jest nimi wybrukowane piekło, prawda?
Rozglądam się po rozrzuconych na ławce rzeczach. Papierowa torba z drugim śniadaniem. Zjedzona do połowy kanapka. Plasterki jabłka, już brązowiejące, pokrojona w słupki marchewka. Dwa napoje: puszka wody gazowanej o smaku grejpfrutowym, kartonik soku.
Biorę do ręki puszkę. Jest chłodna, nie zimna, ale powinna złagodzić ból.
– Proszę – mówię, podając ją mężczyźnie. Odbiera ją ode mnie. Nasze palce muskają się w przelocie, ma zaskakująco delikatną w dotyku skórę. – Czy żądło wyszło?
Zafrasowany tato przygląda się stopie córeczki. Ona wciąż pochlipuje, ale zdecydowanie słabiej. Patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Ma buzię mokrą od łez. Kapie jej z nosa. Jest śliczna: twarz lalki, grzywka, długie rzęsy. On nie ustępuje jej urodą, delikatnie mówiąc. Wciąż czuję muśnięcie jego palców.
– Chyba tak – odpowiada. – Zechciałabyś rzucić okiem?
Przeszywa mnie dreszczyk dumy. On mi ufa. Wiadomo. Doskonale kłamię... i tak się dobrze składa, że mam na sobie odzież medyczną.
– Oczywiście – mówię z uśmiechem. Klęcząc, dotykam pobrudzonej ziemią różowej stopy dziewczynki i podnoszę ją wyżej. Mała ma cztery albo pięć lat, stópka ginie w moich za dużych łapach. Zawsze miałam spore dłonie jak na kobietę, od dzieciństwa. Graby, żartowała często moja ciotka, przykładając swoją rękę do mojej. Nadal się ich wstydzę, po przywitaniu się szybko je cofam, chowam w kieszeni albo wsuwam pod uda, jeśli siedzę.
Mrużę oczy. Mała czerwona opuchlizna, a w środku czarna kropka. Żądło. Syczę przez zęby, kręcę głową.
– Wciąż tu tkwi.
Mężczyzna marszczy czoło i przygląda się obrzękowi.
– Czy trzeba...?
– Musimy je wydobyć. Kartą kredytową albo czymś o płaskiej krawędzi. Nie powinno się go wyciskać, to może pogorszyć sprawę.
Cieszę się, że sprawiam wrażenie takiej kompetentnej, jakbym rzeczywiście znała się na rzeczy. I chyba się znam; też zdarzyło mi się nadepnąć na pszczołę, w tym samym parku późnym latem zeszłego roku. Rozścieliłam koc, zdjęłam buty i położyłam się z książką. Kiedy wstałam, żeby złożyć koc, poczułam ostre ukłucie w podeszwę bosej stopy. Usiadłam z powrotem, klnąc pod nosem, obejrzałam nogę i zobaczyłam zgniecioną pszczołę, której żądło wciąż było wbite w skórę. Ostrożnie je wycisnęłam. Dopiero później, kiedy w ślepej panice wyguglowałam, jak należy postępować, uświadomiłam sobie swój błąd.
Pod koniec dnia stopa zrobiła się prawie dwa razy większa, spuchła jak bania, skóra była zaogniona. Świąd ustąpił po trzech dniach, opuchlizna zeszła po kolejnych czterech. Ostentacyjnie kuśtykałam przez tydzień, opisując swoją przygodę każdemu, kto choćby z daleka uniósł brew na mój widok. A przecież mogłam utrzymywać, że to nie była pojedyncza pszczoła, tylko cały rój. Zmierzam do tego, że rzeczywiście miałam pewne doświadczenie w tej dziedzinie.
Tato sięga do tylnej kieszeni spodni, wyjmuje portfel.
– Dziękuję – mówi z wdzięcznością. – Gdyby nie ty, prawdopodobnie wezwałbym pogotowie.
Uśmiecha się, dając do zrozumienia, że żartuje. Ma śnieżnobiałe zęby, proste, równe. Jest przystojny w niekwestionowany sposób, w typie łamacza nastoletnich serc, pewnie po trzydziestce, w moim wieku.
Wysuwa kartę kredytową z jednej z wielu przegródek.
– Pokaż tę stopę, słonko – mówi.
Przeciąga kartą po skórze córeczki, a wtedy zauważam imię i nazwisko. Jay Lockhart. Jay Lockhart. Ładnie, gdybym wypowiedziała je na głos, dźwięki gładko spłynęłyby po języku. Jay jak w Wielkim Gatsbym, jak oszalały z miłości milioner, czarujący, z temperamentem. Ponownie spoglądam na tego mężczyznę, na Jaya, i dochodzę do wniosku, że to imię do niego pasuje, do tego chłopięcego uśmiechu, twarzy playboya.
– Mam! – oznajmia triumfalnie, trzymając między palcem wskazującym a kciukiem maciupką czarną drobinkę, przypuszczalnie żądło. – Widzisz? – Podsuwa ją najpierw dziewczynce, później mnie.
– Dobra robota! – chwalę z uśmiechem. Wydaje się taki dumy, jakby właśnie ukończył bieg na olimpiadzie na medalowym miejscu. Może nie zdobył złota, tylko brąz, ale i tak należy się szacunek.
Gdy odwzajemnia uśmiech, lekko się rumienię. Czuję, jakbyśmy razem odnieśli to zwycięstwo, jakby miał lada chwila wyciągnąć ramiona i uściskać koleżankę ze sztafety.
– Już lepiej? – pyta córkę. Mała kiwa głową, przestaje pociągać nosem. On ociera kciukiem resztki łez z jej policzków, przygładza jedwabiste włosy. Dostrzegam, że nie nosi obrączki.
– Jak wrócicie do domu, przyłóżcie lód – instruuję, wstając z klęczków – to pomoże zahamować obrzęk. Można też podać benadryl, połowę dawki. Złagodzi świąd.
– Naprawdę bardzo dziękuję. Harper, podziękujesz pani? – zwraca się do córeczki. – Powiedz „dziękuję, pani...”? – Milknie i patrzy na mnie wymownie, czekając, aż podam imię.
– Caitlin – mówię. Kolejne kłamstwo. Nawet nie wiem, skąd mi się wzięło to imię. Czyżbym znała kiedyś jakąś Caitlin? Chyba tak, raz. W dzieciństwie uczęszczałam na zajęcia baletowe z dziewczynką o tym imieniu. A może to była Carly? Chodziłyśmy do tej samej grupy w lokalnym domu kultury, ale na tym podobieństwa się kończyły. Ona miała włosy długie do pasa, pięknie splecione w spływający na plecy warkocz, błyszczące spinki po bokach i nowiutkie baletki z lśniącej różowej satyny. Ja tańczyłam w starych skarpetkach. Mniejsza o imię, i tak była najlepsza, dostała główną partię w przedstawieniu. Ja grałam Cukrową Wróżkę numer sześć. Użądlona przez pszczołę dziewczynka, Harper – pretensjonalne imię, ale urocze, jak przystało na tę okolicę – także miała lśniący warkocz i starannie uczesaną grzywkę. Może dlatego nasunęło mi się to imię: przypominała mi tamtą baletnicę.
– Dziękuję, pani Caitlin – powtarza posłusznie.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Harper. Mam nadzieję, że stopa wkrótce przestanie boleć.
Uśmiecha się do mnie nieśmiało, patrząc wielkimi brązowymi oczami. A potem spogląda znów na tatę.
– Mogę iść dokończyć zamek?
Jay z uśmiechem kiwa głową, ona zsuwa się z ławki i podchodzi do porzuconych na ziemi zabawek.
– A tak przy okazji, mam na imię Jay – informuje, wstając i podając mi rękę. Jest wyższy, niż się spodziewałam, ma zdecydowanie ponad metr osiemdziesiąt.
– Miło mi, Jay. – Uściskowi dłoni towarzyszy przepływ prądu. W każdym razie ja go czuję. Nie musiał się przedstawiać, a jednak to zrobił. To już coś.
– Każdy jest kłamcą, zgadza się? – odzywa się po krótkiej pauzie.
Zamiera mi serce, podchodzi do gardła.
– Słucham? – wykrztuszam. Skąd mógł...?
Uśmiecha się, a potem wskazuje na moją zwieszoną wzdłuż boku rękę. Trzymam w niej książkę, tę, którą czytałam, gdy usłyszałam zawodzenie Harper, wsunęłam palce pomiędzy kartki w miejscu, gdzie przerwałam lekturę. To mocno wysłużony egzemplarz Morderstwa w Orient Ekspressie, z oślimi uszami, wiotkimi od długiego użytkowania.
– Przepraszam – robi skruszoną minę. – Wszystko zepsułem? Wygląda, jakbyś już ją kiedyś czytała. Myślałem...
– Aha. – Cicho się śmieję i oddycham z ulgą. – Nie, czytam ją już chyba z dziesiąty raz. Znasz ten kryminał?
Potakuje.
– Uwielbiałem tego detektywa, Herkulesa Poirota. Rodzice podarowali mi całą serię na dwunaste urodziny. Zawsze próbowałem go ubiec, szybciej rozwikłać tajemnicę zabójstwa. Ale nigdy mi się nie udało. – Z żalem kręci głową.
Śmieję się.
– Z książek Agathy Christie najbardziej podobała mi się I nie było już nikogo. Zakończenie... – Naśladuję odgłos eksplozji. – Po prostu petarda. Nigdy bym się nie domyśliła.
– Nie czytałem. Aż tak dobra?
– Mogę pożyczyć – proponuję. – Często tu przychodzisz? Bo ja zwykle bywam tu kilka razy w tygodniu. – Wstrzymuję oddech i czuję przyspieszone bicie serca. Prawdopodobnie posuwam się za daleko. Często mi się to zdarza.
A prawda jest taka, że wiem, iż nie są tu po raz pierwszy. Już ich tu widziałam. I to dwukrotnie, w tym tygodniu. Miałam nadzieję, że dzisiaj też ich zobaczę, ucieszyłam się na ich widok. Płacz Harper autentycznie przykuł moją uwagę, ale już wcześniej miałam ich na oku. Przerzucając kartki książki, co kilka stron odrywałam wzrok, obserwowałam, jak bawi się na drabinkach, na huśtawce.
Pierwszego dnia, we wtorek, zauważyłam najpierw Jaya, dopiero potem Harper. Jestem pewna, że podobnie jak wszystkie kobiety w parku. Nie tylko dlatego, że był tu jednym z nielicznych mężczyzn, ale i przez to, że wygląda jak aktor wyjęty z planu filmowego w Los Angeles, a nie jak facet z placu zabaw w sercu Brooklynu.
Przychodzę tu prawie codziennie, tak jak mu mówiłam, wymykam się z pracy na popołudniową przerwę, więc znam z widzenia bywalców. Często widuję te same dzieci z tymi samymi nianiami, te same grupki mam siedzących obok siebie na ławkach i gawędzących, podczas gdy ich latorośle ganiają z piskiem po placu zabaw. Lubię ten park, wszyscy wydają się tu tacy szczęśliwi, lubię plamy słońca na trawie, zapach wiciokrzewów porastających jego obrzeża. Nawet w chłodniejszych miesiącach park tętni życiem, ciepło opatulone dzieci mają rumiane policzki.
– Świetnie – Jay reaguje na moją propozycję – ale zwykle moja żona przyprowadza tu Harper. Wziąłem tygodniowy urlop, więc pełnię dyżur spacerowy. W poniedziałek wracam do kieratu.
Kiedy wspomina o żonie, jestem rozczarowana, przez co czuję się jeszcze głupiej niż do tej pory. Że niby co sobie myślałam? Że to początek romantycznej komedii? Że jestem Liv Tyler z Dziewczyny z Jersey? Wiem, że to odniesienie trąci myszką, ale która kobieta nie marzy o owdowiałym Benie Afflecku, bezbronnym, znajdującym pocieszenie w jej ramionach, pogrążonym w żalu? O osieroconej dziewczynce wpatrującej się w nią z uwielbieniem? Zgadza się, trochę to chore, ale z pewnością nie jestem jedyna. Chryste, a może jednak?
– Powiem jej, żeby rozglądała się za tobą następnym razem – mówi Jay. – To najwyraźniej nowy ulubiony park Harper.
Silę się na szeroki uśmiech, jak gdyby myśl o poznaniu jego niewątpliwie pięknej żony przepełniała mnie bezgraniczną radością.
– Super – odpowiadam, mając nadzieję, że zabrzmiało to pogodnie. – Zazwyczaj bywam tu mniej więcej o tej porze. Mogłabym przekazać jej książkę.
I stąd wiem, że nie jestem ładna. Żaden mężczyzna nie przyznałby się swojej żonie, że zawarł w parku znajomość z olśniewającą singielką. Chyba że jego iloraz inteligencji znacznie odbiegałby od normy albo że chciałby zostać uduszony we śnie jeszcze tej samej nocy. A Jay nie wyglądał ani na głupka, ani na kogoś, kto pragnie śmierci.
Nie jestem zaskoczona. Wiem, że nie stanowię zagrożenia dla innych kobiet. Mam ciut za duży nos, masywny kanciasty podbródek. Jeśli mam dobry nastrój, mówię sobie, że jestem przystojna, jak aktorka o wyrazistych rysach z ery czarno-białych filmów. Może Greta Garbo – pod warunkiem mocno przyćmionego światła. I nie dbam o siebie. Wiem, że mogłabym poświęcać więcej czasu swojej aparycji. Nie muszę wyglądać aż tak niechlujnie.
Przede wszystkim mogłabym lepiej się ubierać, a zamiast tego noszę to, co wygodne: ciuchy, które mam od lat i które powinnam oddać albo wyrzucić dawno temu – dżinsy z wysoką talią i dziurami na kolanach, obszerne koszule flanelowe, rozciągnięte swetry. Za sprawą zmienności mody mogłoby to nawet być spoko, jeśli byłby to zamierzony efekt albo gdybym nie nosiła do tego nierozczesanych, spiętych byle jak włosów, tandetnych plastikowych oprawek i zdartych sneakersów. Mam szkła kontaktowe (oraz szczotkę do włosów), ale zwykle rano jestem spóźniona, wypadam z domu nie do końca ubrana, z przypaloną grzanką w zębach; zakładanie soczewek (i szczotkowanie włosów) najczęściej muszę sobie darować.
Nie żebym nie miała ładniejszych ciuchów – mam – tylko ostatnio jakoś nie widzę okazji do ich noszenia. Zamiast kardiganów i luźnych spodni wkładam do pracy strój medyczny. W kolorze fioletoworóżowym, dla ścisłości. Moja szefowa, Lena, wręczyła mi go pierwszego dnia z dumnym uśmiechem. Sama wybrała odcień.
Nie jestem pielęgniarką, tylko manikiurzystką w małym butikowym salonie kosmetycznym oferującym manikiur i pedikiur za siedemdziesiąt dolarów, depilację woskiem i pastą cukrową oraz spersonalizowane zabiegi na twarz zajmujące w ofercie aż trzy strony. Pielęgniarka, stylistka paznokci, co za różnica? No dobra, zasadnicza. Przepaść między unieruchamianiem złamanej ręki a naprawą złamanego paznokcia z akrylu jest głęboka i szeroka.
W tej chwili, prócz uniformu, mam wspomniane wcześniej plastikowe okulary na nosie, złote kolczyki w uszach i krótki łańcuszek na szyi, który chwyciłam w ostatniej chwili, wychodząc z domu.
Dotykam palcami naszyjnika. Wypatrzyłam go kilka tygodni temu w sklepiku mijanym w drodze z pracy do domu. Wstąpiłam tam dla zabicia czasu, nie zamierzałam niczego kupować, ale zauważyłam go przy kasie, błyszczał w szklanej gablotce. Sprzedawczyni zaproponowała, że mi go założy, żebym zobaczyła, jak się prezentuje. Leżał doskonale. Delikatny, z drobnymi ogniwami i maleńką opalizującą perłą pośrodku. Zapłaciłam i wyszłam w nim ze sklepu. Gdy następnego dnia koleżanka z pracy, Natasha, go skomentowała, powiedziałam, że to rodzinna pamiątka po babci.
Ale – przygotujcie się na szok – nawet w naszyjniku i kolczykach nie jestem superlaską. Jego żona prawdopodobnie bardziej przypomina Liv Tyler niż ja obecnie czy kiedykolwiek w przyszłości. Daisy godna swojego Gatsby’ego. Gibka, wysokie kości policzkowe, opadające na plecy loki. Żadne tam siano na głowie.
– Jeszcze pięć minut, Harp.
Jay pochyla się i dotyka czubka głowy dziewczynki. Ona z roztargnieniem się zgadza. Chyba zapomniała już o żądle i bawi się w najlepsze u naszych stóp, wsypując łopatką piasek do wiaderka, a potem odwracając je do góry dnem.
Przestępuję z nogi na nogę. Powinnam już iść – za niecałe dziesięć minut muszę być z powrotem w pracy – ale Jay jest dużo bardziej interesujący niż to, co mnie tam czeka. Zresztą jeszcze tylko pięć minut. Jeśli pójdę szybkim krokiem, zdążę. Więc zamiast odejść, pytam:
– Masz tydzień urlopu?
Przytakuje.
– Przedszkole Harper zamknęło się na ferie wiosenne, wziąłem wolne, by spędzić z nią trochę czasu.
– Czym się zajmujesz?
To mój kolejny zły nawyk: za dużo gadam, zadaję za dużo pytań. Prawdopodobnie kłamię z tego samego powodu: by wypełnić ciszę, zatrzymać przy sobie ludzi.
Jestem boleśnie świadoma, jak żałośnie to brzmi. Szkopuł w tym, że wykonuję tak okropnie nudną pracę. Wiodę takie nudne życie. Szare, monotonne, nijakie. Wiele bym dała, by móc podglądnąć cudze życie. A to Jaya wydaje się szczególnie interesujące. Jak w technikolorze, tak jaskrawym, że trzeba zmrużyć oczy. Idę o zakład, że się nie mylę.
– Rok temu założyłem własną firmę, tworzenie gier sieciowych. Co zasadniczo oznacza, że jestem internetowym nerdem – dodaje żartobliwie. Uśmiecha się z błyskiem w oku, zauważam dołeczek w prawym policzku.
Nie jest nerdem. Daleko mu do tego. Nigdy nie był. Wystarczy jeden rzut oka. Wysoki, jak już wspomniałam, naprawdę wysoki, co najmniej metr osiemdziesiąt, bliżej metra dziewięćdziesięciu, ciemne włosy, które ciągle odgarnia z twarzy. Mocny podbródek, gładko ogolony, opalona skóra.
– Założenie własnej firmy brzmi pasjonująco.
– Bywa ciekawie. – Wzrusza ramionami. – Nie tak altruistyczne zajęcie jak praca pielęgniarki, ale da się zarobić.
A, właśnie, jestem pielęgniarką. Uśmiecham się skromnie, co najmniej jakbym zasługiwała na ten komplement. Chciałabym zasługiwać.
Jay zerka na telefon.
– Kurczę, musimy lecieć. Obiecałem, że przyprowadzę Harper przed trzecią.
– Jest już tak późno? – udaję zdziwienie. – A niech to, ja też muszę wracać. – Do prawdziwej pracy, pacjentów tam jak na lekarstwo. – Miło było cię poznać.
– Ciebie również, Caitlin. – Jego uśmiech sprawia, że mu wierzę, żołądek wywraca mi się do góry nogami. – Przekażę żonie, by cię wypatrywała.
W odpowiedzi szczerzę zęby.
– Wspaniale. – Jestem kłamczuchą, pamiętacie, prawda?
Patrzę, jak idą do wyjścia, trzymając się za ręce, wymachując ramionami. Przy bramie Jay się odwraca i macha na pożegnanie. Odmachuję, ale czekam, póki nie znikną mi z widoku, i dopiero wtedy ruszam z miejsca.
W drodze powrotnej myślę, że wzięłam go za singla dlatego, że nie nosi obrączki. Zastanawiam się, jaki jest tego powód, nie potrafię się pohamować.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki