Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
51 osób interesuje się tą książką
Autorka międzynarodowego bestsellera „To, co zostawiła” powraca z trzymającą w napięciu historią osadzoną w 1918 roku w Filadelfii podczas epidemii hiszpańskiej grypy, która dotknęła jedną trzecią światowej populacji... To rozdzierająca serce saga o tęsknocie i nadziei, idealna dla fanów Beatriz Williams i Kristin Hannah.
Hiszpańska grypa rozprzestrzenia się w mieście z zawrotną prędkością. Szczególnie w slumsach, gdzie mieszka wiele rodzin imigrantów, ryzyko zarażenia jest wysokie. W jednym z wielu ciasnych mieszkań 13-letnia Niemka Pia Lange po śmierci matki musi samodzielnie opiekować się dwoma młodszymi braćmi. Kiedy kończy się jedzenie, jest zmuszona zostawić ich samych w domu i szukać pożywienia w zamkniętym mieście. Okazuje się jednak, że Pia również jest zarażona wirusem. Po drodze mdleje, by kilka dni później obudzić się w szpitalu.
Bernice Groves jest pogrążona w głębokiej żałobie po śmierci swojego małego synka, ale też przepełniona goryczą – to z powodu imigrantów tłoczących się w szpitalu jej dziecku nie można było pomóc. Widząc, jak Pia opuszcza swój dom, impulsywnie postanawia zabrać ze sobą pozostawionych bez opieki małych chłopców. W ten sposób rozpoczyna się złowieszcza misja: Bernice kradnie coraz więcej dzieci z rodzin imigrantów. Umieszcza je w amerykańskich rodzinach, które straciły potomstwo, aby dzieci wyrosły na „prawdziwych Amerykanów”.
Kiedy Pia w końcu wraca do mieszkania, odkrywa, że chłopcy zniknęli. Rozpoczynają się wieloletnie poszukiwania. Czy dziewczyna kiedykolwiek zobaczy swoich braci? Czy komukolwiek uda się powstrzymać Bernice?
Ellen Marie Wiseman – autorka bestsellerów „New York Timesa”, cieszących się dużym uznaniem powieści historycznych: „Dla jej dobra”, „Zaginione z Willowbrook” oraz „To, co zostawiła”. Jest Amerykanką niemieckiego pochodzenia, urodziła się i wychowała w Three Mile Bay, małej wiosce w stanie Nowy Jork. Swą miłość do czytania i pisania odkryła już w szkole. Jej powieści były publikowane na całym świecie, tłumaczone na osiemnaście języków i umieszczane na listach „Best Of” w Reading Group Choices, Good Housekeeping, Goodreads, The Historical Novel Society, Great Group Reads i innych. Jest mamą dwójki dzieci, mieszka nad brzegiem jeziora Ontario z mężem i psami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 534
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Orphan Collector
Redaktorka prowadząca: Ewelina Kapelewska
Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz
Redakcja: Ewa Kosiba
Korekta: Małgorzata Lach
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © Marina, © rory / Stock.Adobe.com
DTP: Maciej Grycz
THE ORPHAN COLLECTOR
Copyright © 2020 by Ellen Marie Wiseman
Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Przemysław Hejmej, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8417-104-2
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Wybitne słowa uznania dla powieści Ellen Marie Wiseman!
TO, CO ZOSTAWIŁA
„Znakomita opowieść o dojrzewaniu”.
– „School Library Journal”
„Prawdziwie wciągające”.
– Historical Novel Society
„Autorka po raz kolejny zagłębia się w życie nastoletnich dziewcząt: wprawdzie w okolicznościach odmiennych niż w swej pierwszej książce, jednak z taką samą wnikliwością, dbałością o niuanse oraz czystą emocjonalnością, które czytelnicy z przyjemnością docenią”.
– New York Journal of Books
„Świetna lektura!”
– The San Francisco Book Review
DLA JEJ DOBRA
„Wiseman stworzyła niedającą się odłożyć powieść o rodzinnych tajemnicach, z udziałem dwóch młodych dziewczyn, które pragną jedynie miłości. Idealna książka dla klubów czytelniczych oraz osób zakochanych w dziele Water for Elephants Sary Gruen”.
– „Library Journal”, wyróżnienie Starred Review
„Wiseman prowadzi dwa równie wciągające wątki fabularne, które stopniowo zaczynają się splatać. Dobrze skonstruowana powieść, cały czas zapewnia czytelnikowi satysfakcję”.
– „Publishers Weekly”
„Wiseman celuje w kreowaniu wyjątkowej atmosfery swych książek (…). Wszyscy jej bohaterowie są żywo nakreśleni, wyraziści i skomplikowani, zwłaszcza przemocowa matka Lilly, Coralline. Klucze postaci tego dramatu o stracie i odkupieniu to jednak sama Lilly oraz Julia, które łączy duch determinacji, by przezwyciężyć lata życia w bólu i żalu. Dramatyzm i tajemniczość powieści Wiseman wciągną fanów Karen White i Sary Gruen”.
– BookPage.com
THE PLUM TREE
„Ellen Marie Wiseman przedstawia tu prowokacyjny, realistyczny i kunsztowny portret małego niemieckiego miasteczka. The Plum Tree można śmiało stawiać na książkowym regale w towarzystwie takich docenionych dzieł, jak Czarownica z Bostonu Chrisa Bohjaliana, Klucz Sary autorstwa Tatiany de Rosnay czy Night Elie Wiesel”.
– New York Journal of Books
„Rzemieślnicza drobiazgowość szczegółów, intensywność emocji, które towarzyszą książce The Plum Tree, pozwoliły mi się zanurzyć w realiach najmroczniejszego okresu historii Niemiec, poznać przeciwności losu, z którymi musieli się mierzyć ich mieszkańcy. Lektura obowiązkowa dla miłośników beletrystyki związanej z drugą wojną światową – oraz dla każdego, kto uwielbia takie porywającego opowieści”.
– Jenna Blum, bestsellerowa pisarka „New York Timesa”, autorka Portretu rodzinnego
„Wiseman rezygnuje z typowych dla tego gatunku literackiego opisów zbrojnych batalii na rzecz skupienia się na cichej, nieubłaganej presji codziennego życia okresu wojny, przydając swemu intrygującemu debiutowi intymny, przekonujący wydźwięk”.
– „Publishers Weekly”
„Ellen Marie Wiseman snuje opowieść o intrydze, terrorze oraz miłości z perspektywy niezbyt często spotykanej w literaturze Holokaustu”.
– „Jewish Book World”
COAL RIVER
„Wiseman proponuje wstrząsający i zgodny z prawdą historyczną obraz przeszłości (…). Opisane ze szczegółami górskie miasteczko to osobny, złożony bohater książki; czytelnicy będą musieli zamykać oczy, nawet wtedy, gdy już zostaną wciągnięci w silny nurt narracji, w poszukiwania sensu i odkupienia (…)”.
– „Publishers Weekly”
„Książka zainteresuje czytelników lubiących beletrystykę historyczną oraz mocno zarysowane postaci kobiece”.
– „VOYA Magazine”
„Przejmujące i bardzo wciągające”.
– Booklist
„Ellen Marie Wiseman zabiera czytelników w głębiny rozgrywek politycznych dwudziestowiecznego górniczego miasteczka w Pensylwanii, pokazuje pulsującą pod powierzchnią ohydę, tajone okrucieństwo”.
– BookPage.com
Członkom mojej ukochanej rodziny. Każdego z Was cenię ogromnie.
Książka ta nie jest oparta na faktach. Wszystkie zawarte w niej nazwiska, postacie, miejsca oraz wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki, a jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żywych bądź martwych, wydarzeń oraz miejsc jest czysto przypadkowe.
ROZDZIAŁ 1
Pia
28 września 1918 roku
Tego słonecznego wrześniowego dnia na ulice Filadelfii niezauważenie zakradł się śmiertelnie groźny wirus i pośród radosnego chaosu parady Liberty Loan oraz marszowych utworów Johna Philipa Sousy nikt nie zdawał sobie sprawy z jego obecności. Dwieście tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci wymachiwało amerykańskimi flagami, przepychało się, by zdobyć najlepsze miejsca widokowe wzdłuż trzykilometrowej trasy, a ci z tyłu, za nimi, wykrzykiwali słowa aprobaty do przechodzących zespołów muzycznych, skautów, pomocniczych oddziałów kobiecych, marines, marynarzy i żołnierzy. Nad tłumem przelatywały samoloty, konie pociągowe ciągnęły haubice kalibru dwustu milimetrów, grupki mundurowych popisywały się sztuką władania bagnetem, biły kościelne dzwony, rozlegał się pisk policyjnych gwizdków. Przyjaciele się obejmowali, podawali sobie dłonie, zakochani się całowali, dzieci częstowały słodyczami i napojami gazowanymi.
Owi radośni widzowie byli nieświadomi, że bakcyl śmiertelnej choroby wydostał się właśnie ze Stoczni Marynarki Wojennej; nie mieli też pojęcia, iż dzień wcześniej w miejscowych szpitalach hospitalizowano ponad dwieście osób. Ani że liczni eksperci od chorób zakaźnych naciskali na burmistrza, aby odwołał uroczystości. Nie miałoby to jednak żadnego znaczenia – ludzie przyszli bowiem wyrazić wdzięczność żołnierzom, kupować wojenne obligacje, okazywać patriotyzm czasów wojny. Ich umysły zajmowało nade wszystko zwycięstwo w Europie – oraz niedopuszczenie Hunów do Ameryki.
Wielu gapiów słyszało już o grypie, która nawiedziła Boston i Nowy Jork, ale dyrektor laboratoriów w Instytucie Phippsa w Filadelfii ogłosił właśnie, że zidentyfikował czynnik odpowiedzialny za ten konkretny wariant choroby wywołującej tyle problemów – pałeczkę Pfeiffera. Lokalne gazety stwierdziły, że grypa nie stanowi żadnego zagrożenia, ponieważ występuje w historii ludzkości od niepamiętnych czasów i zwykle pojawia się przy zanieczyszczeniu powietrza, mgle oraz plagach owadów – a żadnej z tych rzeczy w Filadelfii nie zaobserwowano. Dlatego należy uznać za rozsądne, że dopóki obywatele podporządkują się nakazom Komitetu Ochrony Zdrowia – stopy mieć zawsze suche, dbać o ciepłotę ciała, jeść więcej cebuli, wypróżniać się regularnie, otwierać okna – wszystko będzie dobrze.
Tylko trzynastoletnia Pia Lange czuła, że coś jest nie tak. I to nie dlatego, że jej najlepszy kolega, Finn Duffy, opowiadał jej o martwych marynarzach, których jego brat widział przed jednym z miejscowych barów. Nie ze względu na plakaty na słupach telefonicznych i budynkach, które głosiły: „Kiedy musisz kaszleć albo kichać, zawsze zasłaniaj twarz chusteczką do nosa, papierową serwetką albo jakimś materiałem” oraz: „Zasłaniajcie usta! Grypa rozprzestrzenia się drogą kropelkową!”.
Pia czuła, że coś jest nie tak, ponieważ idąc zatłoczoną trasą parady za swoją matką – która pchała jej braci bliźniaków w wiklinowym wózku dziecięcym – poczuła dziwny niepokój. Jakby otoczyło ją gęste powietrze tuż przed letnią burzą z piorunami, a w brzuchu zagościł przykry, znamionujący wymioty wir. Dyskomfort wśród tłumów towarzyszył jej często – dziewczynka nie mogła zapomnieć ogarniającej ją paniki, gdy pierwszy raz wędrowała tłocznymi ulicami Filadelfii. Ani też dnia, w którym Finn zaciągnął ją na wodowanie okrętu wojennego na Hog Island, gdzie obecni byli prezydent Wilson oraz trzydzieści tysięcy innych osób. Na wodzie unosiło się mnóstwo holowników, parowców i barek udekorowanych amerykańskimi flagami.
Tym razem było jednak inaczej. Coś, czego Pia nie potrafiła nazwać, napierało na nią ze wszystkich stron – coś ciężkiego, niewidzialnego i groźnego. Pomyślała zrazu, że to przez upał i tłok na chodnikach, ale potem doznała znajomego poczucia tonięcia, z którym dorastała i którego starała się unikać, a także nagłej, przygniatającej świadomości, iż coś jest potwornie nie tak. Odnosiła wrażenie, że znów jest małą dziewczynką, która chowa się przed ludźmi za fartuchem Mutti, niezdolną wyjaśnić, dlaczego zawsze woli bawić się sama. Dziewczynką, która nie chciała nikomu podawać ręki, przytulać się, siadywać na kolanach. Dziewczynką, która była wdzięczna, jeśli pomijano ją przy grze w piłkę albo skakance, a jednocześnie z tego powodu pękało jej serce.
Patrząc na chłopców w znoszonych kurtkach i łatanych spodniach, którzy wspinali się na uliczne latarnie, by lepiej widzieć paradę, Pia zapragnęła do nich dołączyć, uciec od ścisku wciąż potężniejącego tłumu. Chłopcy krzyczeli, śmiali się, machali kaszkietami, wisząc jak małpy pod gigantycznymi flagami Stanów Zjednoczonych. Bardzo chciała być taka jako oni: beztroska, nieświadoma zagrożenia. Było to jednak niemożliwe. Bez względu na to, jak bardzo by się starała, Pia nie miała na to szans.
Wróciła spojrzeniem na chodnik; matka gdzieś zniknęła. Dziewczynka otworzyła usta do krzyku, a potem ugryzła się w język. Nie powinna wołać do Mutti – przynajmniej nie na cały głos. Używanie języka niemieckiego w sferze publicznej przestało być akceptowane. Rodzice na zawsze pozostaną w jej głowie jako Mutti i Vater, choćby prawo tego zakazywało, ale Pia nie śmiała zwracać na siebie uwagi tłumu, wzywając mamę w obcej mowie. Stanąwszy na palcach, by dojrzeć cokolwiek spoza pleców i barków, kilka metrów dalej zauważyła górną część matczynego wyblakłego brązowego kapelusza i pospieszyła w tym kierunku. Czasem się na chwilę zatrzymywała lub przesuwała na bok, żeby nie wpaść na ludzi po drodze.
W końcu znów znalazła się za swoją Mutti, otarła pot znad górnej wargi i odetchnęła z ulgą. Ostatnie, czego potrzebowała, to zgubić się w centrum miasta. Pochylając ramiona, by zmniejszyć objętość sylwetki, trzymała się możliwie blisko mamy, pragnęła, żeby rodzicielka zwolniła kroku. Uchylała się, kluczyła, kucała, chcąc uniknąć morza otaczających ją nagich ramion i dłoni. Gdyby tylko mogła się schować w dziecięcym wózku, obok braci, nakryć ich kocykami! Wiedziała, że na paradzie nie będzie jej łatwo, ale tego wszystkiego się nie spodziewała.
Odkąd Pia sięgała pamięcią, była wyjątkowo nieśmiała. Mutti mówiła, że bardzo niewiele osób mogło utrzymać jej córkę na ręku, kiedy ta była niemowlęciem, ponieważ płakała tak, jakby świat miał się za chwilę skończyć. Pia doszła z czasem do wniosku, że każdy doświadcza nieśmiałości w ten sam sposób – jako fizycznego doznania, czegoś na kształt gorączki, bólu brzucha albo drapania w gardle.
Niekiedy zastanawiała się, co by się stało, gdyby nie Mutti stale chroniąca ją przed mężczyznami, którzy mieli ochotę szczypać ją w policzki, przed starymi damami, które wymachiwały nad nią palcami, dowodząc w ten sposób swojej rzekomej nieszkodliwości. Lecz stopniowo jej reakcje się zmieniały, szczególnie w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Dotykając czyjejś nagiej skóry, Pia zaczynała rejestrować u siebie inne doznania: swoisty tępy ból głowy lub klatki piersiowej, dziwny dyskomfort w ramieniu czy w nodze. Nie za każdym razem, ale na tyle często, że zaczęła się zastanawiać, czy aby wszystko z nią w porządku. Obecnie ilekroć szła do pasmanterii albo na rynek warzywny, wybierała jezdnię, byleby nie maszerować zatłoczonymi chodnikami. Oczywiście uważała na konie, powozy, bicykle i automobile. Podawanie handlarzom monet przyprawiało ją o gęsią skórkę, więc najczęściej po prostu rzucała je na ladę. Niestety nic na to wszystko nie mogła poradzić. Powiedzenie o tym Mutti – albo komukolwiek innemu – zupełnie nie wchodziło w grę, zwłaszcza po tym, jak Pia usłyszała o swojej ciotecznej babce Lottie, która drugą połowę życia spędziła zamknięta w zakładzie dla obłąkanych w Niemczech – widziała bowiem rzeczy, których nie ma. Bez względu więc na to, jak dziewczynka czuła się zdezorientowana lub zalękniona, nie zamierzała ryzykować osadzenia w domu wariatów.
Niestety najgorsze obawy wędrującej zatłoczonymi chodnikami Pii miały się zaraz potwierdzić: oto wpadł na nią, przeciąwszy strumień pieszych, jakiś mężczyzna w lnianym garniturze i w słomkowym kapeluszu. Najpierw się roześmiał, a następnie – kiedy zdał sobie sprawę z tego, co zrobił – wygłosił przeprosiny. Nauczona zachowywać się grzecznie, dziewczynka zmusiła się do uśmiechu – była w tym tak dobra, że czasami ją to przerażało – a wówczas mężczyzna uszczypnął ją w policzek. Ostry ból przeszył pierś Pii, jakby rozdarto jej serce na dwoje. Zadrżała, obrzuciła wzrokiem własną postać pewna, że z klatki piersiowej wystaje jej nóż. Noża jednak nie było. Ani też krwi kapiącej z bawełnianej sukienki uszytej z worków po mące. Cienki stan pozostał gładki i nieskazitelny, czysty jak tego ranka, kiedy wkładała sukienkę. Cofnęła się, żeby uciec przed tym człowiekiem, lecz on już zdążył zniknąć – wraz z nim odchodził ból. Natężenie owego bólu pozostawiło Pię dygoczącą i słabą.
Nagle jakaś mała, chłodna dłoń zacisnęła się na jej rękach. Poczuła skurcz w piersiach, coraz mocniejszy przy każdym oddechu. Dałaby słowo, że słyszy grzechotanie w płucach, ale przy tym całym zgiełku nie mogła być pewna. Wyrwała rękę i spojrzała w dół. Wpatrywała się w nią jakaś mała dziewczynka w marszczonej białej sukience – uśmiechała się do chwili, w której zdała sobie sprawę, że Pia jest obcą osobą. Nagle strach wykrzywił jej twarzyczkę, w panice zlustrowała tłum, po czym odbiegła, wzywając matkę. Kiedy mała zniknęła, Pia znów mogła oddychać normalnie.
Jakże tęskniła za Hazleton w Pensylwanii, gdzie nad otwartą, pełną dzikiego kwiecia przestrzenią rozciągało się błękitne niebo, gdzie pasły się stada jeleni, gdzie nie było długich na wiele mil chodników, stykających się ze sobą budynków ani ludzkich hord. W Filadelfii nie mogła przejść choćby trzech metrów, żeby na kogoś nie wpaść, a każdy widok, dźwięk i zapach zdawał się groźny i obcy. W sąsiednich zaułkach walało się mnóstwo śmieci, cuchnęło ściekami, w zakamarkach i szczelinach murów czaiły się ogromne szczury, które przemykały między ścianami. Na ulicach o miejsce walczyły powozy, furmanki oraz automobile, chodnikami zdążało więcej ludzi, niż Pia widziała w życiu. Miasto kojarzyło się jej z zapchanym ulem, w którym zamiast owadów roi się od istot ludzkich. Nawet szeregowe domy były przepełnione; wiele rodzin tłoczyło się tam w dwóch lub trzech pokojach. Oczywiście w górniczym miasteczku Hazleton też nie brakowało życiowych trudności – ściany ich chaty były cienkie jak papier, wszystko, od ubrań po kuchenny stół, zdawał się pokrywać węglowy pył, a co gorsza, wyczerpująca praca ojca, kopanie urobku, wiązała się z niebezpieczeństwem – mimo to Pia wcale nie czuła mniejszej tęsknoty za domem. Radowało ją, że trochę ponad rok temu Vater znalazł sobie mniej uciążliwą pracę w dużym mieście, tęskniła jednak za kurami na podwórku oraz psem gończym sąsiada śpiącym pod ich gankiem. Brakowało jej wędrówek polną ścieżką do chaty wdowy Wilcox, gdzie uczyła się czytać i pisać. Tęskniła za górskimi szlakami, za trawnikiem przed frontowymi drzwiami. Vater mówił, że Pia czuje nostalgię za Hazleton, bo wołają ją łagodne wzgórza i zielone pola Bawarii. A kiedy mu przypominała, że gdy wsiadała na statek płynący do Ameryki, miała tylko cztery lata, ojciec się śmiał i twierdził, że córka ma Niemcy we krwi, tak samo jak zamiłowanie do słodyczy. Jak on ma we krwi miłość do jej matki.
Na myśl o ojcu oczy Pii zapłonęły. Gdyby tu teraz był, z nimi, trzymałaby się jego szerokiej, spracowanej ręki, opierała o wysoką, muskularną postać. Dwukrotnie ścisnąłby jej palce, szybko, raz za razem, jak zawsze to czynił, co oznaczało: „Kocham cię”. Ona odwzajemniłaby się tym samym, a potem uśmiechnęliby się do siebie zachwyceni swoim małym sekretem. Nikt by się nie domyślił, patrząc na tego człowieka, że ma on czułe serce, że ciągle pogwizduje, śpiewa i żartuje; raczej pospiesznie schodzono mu z drogi ze względu na imponującą posturę oraz niezwykle szerokie bary. Z ojcem u boku Pia szłaby przez tłum prawie niewzruszona. Było to jednak niewykonalne, gdyż przed trzema miesiącami Vater zaciągnął się do wojska, podobnie jak dwóch jego amerykańskich przyjaciół niemieckiego pochodzenia, aby udowodnić swą lojalność wobec Stanów Zjednoczonych. Przebywał teraz gdzieś we Francji, a jego córka nie miała pojęcia, kiedy tata wróci do domu. Przeprowadzka do metropolii, gdzie miało być bezpieczniej, zdała się na nic – tak powiedziała zapłakana Mutti w dniu jego wyjazdu.
Nagle jakaś kobieta w kostiumie Lady Liberty wepchnęła się między Pię a jej matkę, wyrywając dziewczynkę z zamyślenia. Kiedy nagie przedramię otarło się o dłoń Pii, ta wstrzymała oddech, czekając na początek dziwnego doznania. Ku swej uldze nie poczuła niczego. Odprężywszy napięte ramiona, wypuściła powietrze z płuc i spróbowała się uspokoić. Musi wytrzymać tylko godzinę, mniej więcej. To wszystko. Potem pójdzie do domu, do swojego pokoju na Shunk Alley w Piątym Okręgu, gdzie dostęp mieli wyłącznie ludzie przez nią kochani.
Mutti zatrzymała się raptem, żeby porozmawiać z panią ze sklepu spożywczego. Na oczach Pii zacisnęła się para lepkich rąk. Ktoś zachichotał jej do ucha. Natychmiast poczuła ostry ból w okolicach żeber, od którego zrobiło jej się gorąco i zakręciło się w głowie. Oderwała obce dłonie od swojej twarzy i odwróciła się. Stali przed nią Tommy Costa, piegowaty chłopiec, który dokuczał jej podczas przerw międzylekcyjnych w szkole, a także dwóch jego kolegów, Angelo DiPrizzi oraz Skip Turner. Zaśmiali się, pokazali Pii język i uciekli. Razem z nimi umknęło nieprzyjemne doznanie pod żebrami.
Gdy Mutti wybrała wreszcie miejsce do śledzenia parady, Pia cała się trzęsła. Wcześniej błagała matkę, żeby pozwoliła jej zostać w domu, obiecywała nawet wysprzątać ich dwupokojowe mieszkanie pod nieobecność rodzicielki i bliźniąt. Jednakże, mimo świadomości, jak córka czuje się podczas tłumnych zgromadzeń, Mutti się nie zgodziła.
– To jedyny sposób udowodnienia naszej lojalności wobec Ameryki – oznajmiła po angielsku z tym swoim ciężkim akcentem. – Nie jest nam łatwo po słowach prezydenta Wilsona, że wszyscy Niemcy to wrogowie. Przestrzegam nowych praw. Podpisuję dokumenty, które każą mi podpisywać, żeby zrezygnować z niemieckiego obywatelstwa. Pozwalam pobierać sobie odciski palców. Ale nie mam pieniędzy na finansowanie funduszu Liberty ani na wpłaty na Czerwony Krzyż. Muszę wykarmić ciebie i twoich braci. Dlatego trzeba nam iść na tę paradę. Wszystkim. Nawet fakt, że wasz ojciec walczy na froncie, nie uspokaja sąsiadów.
– Ale to chyba bez znaczenia, czy pójdę z tobą, czy nie – odparła Pia. – Wszyscy cię tam zobaczą, a bliźniakom będzie się podobać. Ja mogłabym przygotować wtedy kolację i czekać z nią na wasz powrót.
– Nein – rzuciła matka. Gdy tylko to słowo wyszło z jej ust, na twarzy odmalował się niepokój. – To znaczy nie. Musisz iść z nami. Radio i gazety każą ludziom uważać na sąsiadów niemieckiego pochodzenia, zgłaszać wszystko władzom. Przed wyjazdem twojego ojca jakaś kobieta dopadła do mnie z krzykiem, że on ukradł pracę prawdziwym Amerykanom. Splunęła i stwierdziła, że powinnam wracać tam, skąd pochodzę. Nie zostawię cię w domu samej.
Pia wiedziała, że Mutti ma rację; wystarczająco często dokuczano jej w szkole, by rozumieć, iż wszystko, co mówiła mama, jest prawdą. Krążyły pogłoski, że niemieccy szpiedzy zatruwają żywność, a Amerykanie o niemieckich korzeniach potajemnie gromadzą broń. Niektórych Niemców wsadzano nawet do więzień albo internowano. W całym mieście rozklejono plakaty ukazujące Niemców, którzy stoją nad trupami, oraz reklamy nakłaniające do kupowania wojennych obligacji, żeby „bić Hunów!”. Kościoły z niemieckimi wiernymi oznaczano żółtą farbą, niemieckojęzyczne gazety zamykano, a dzieci w wieku szkolnym zmuszano do podpisywania zobowiązań, że nigdy nie będą używać żadnego języka obcego. Jakby tego było mało, specjalna jednostka policji zwana Gwardią Krajową, początkowo sformowana do patrolowania ulic, aby zapewnić ochronę kluczowym obiektom w mieście – zakładom wodociągowym, stacji pomp, elektrowni, centrali telefonicznej oraz stacjom zasilania w różnych fabrykach – przeczesywała obecnie południową część miasta, nie spuszczając z oka niemieckich imigrantów. Niektóre firmy nie chciały zatrudniać Niemców; na przykład Mutti straciła pracę w zakładach włókienniczych. A ponieważ potrzebowała zezwolenia na wypłatę pieniędzy z banku, pozostała im tylko niewielka ilość gotówki ukryta pod deską podłogową w sypialni, gdzie stała szafka z ubraniami dzieci. Zmieniono nawet nazwy takich artykułów jak sauerkraut czy hamburgery: na „kapustę wolności” oraz „kanapki wolności”.
Jednakże świadomość, że Mutti ma rację, wcale nie ułatwiała wyprawy na paradę.
Trzy dni po paradzie, gdy podczas lekcyjnej przerwy koleżanki śmiały się, grały w klasy albo skakały na skakance, Pia siedziała samotnie w tym samym miejscu co zwykle – na płaskim kamieniu nieopodal ogrodzenia szkolnego boiska – i udawała, że czyta. Powietrze było blade, szare jak dym, wiatr niósł lekki chłód. Na szczęście pamiętała, żeby zabrać sweter, zwłaszcza że okna w szkole cały czas trzymano otwarte dla ochrony przed grypą. Jej mundurek sięgający kolan miał długie rękawy, bawełniane pończochy były grube, lecz materiał spódnicy i stanu, pozyskany z worków na mąkę, wytarł się od używania. Dziewczynka odłożyła książkę, naciągnęła mankiety na pięści i spróbowała opanować drżenie. Trzęsła się z zimna, a może dlatego, że nie potrafiła przestać myśleć o tym, co widziała i słyszała w trakcie parady Liberty Loan.
Pani Schmidt powiedziała Mutti, że w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin trwania owej parady wszystkie łóżka we wszystkich trzydziestu jeden miejskich szpitalach zostały zajęte przez chorych na nową dolegliwość zwaną grypą hiszpańską. Placówki zaczynały odmawiać przyjmowania pacjentów. Czwartego dnia na tę chorobę zapadło ponad sześciuset filadelfijczyków, w ciągu doby umierało sporo ponad stu. Pia podsłuchała też rozmowę nauczycieli o brakach lekarzy i pielęgniarek wywołanych wojną, a także o wykorzystywaniu przytułków dla ubogich i kościołów na tymczasowe lazarety. Pojawiło się więcej plakatów głoszących, że „plucie równa się śmierć”. Policja aresztowała każdego, kto do tego zalecenia się nie stosował. Jeszcze inny plakat ukazywał mężczyznę w garniturze stojącego obok sylwetki szponiastego demona, który unosił się znad kałuży śliny na chodniku, z podpisem: „Powstrzymać epidemię! Niech wszyscy przestaną pluć!”. A ponieważ każdy nosił wokół szyi zapakowane w muślin główki czosnku albo kulki kamfory, na ulicach unosił się przykry, osobliwy zapach, który Pii kojarzył się z wonią śmierci. Najbardziej przerażała ją podsłuchana informacja, że kto zachoruje, zazwyczaj nie dożywa zmroku; jego twarz robi się czarnoniebieska, a z ust, nosa, uszu, a nawet oczu tryska krew.
Dziewczynka miewała koszmary pełne upiornych wizji przedstawiających gapiów z parady, które migały jej w umyśle niczym rwana taśma filmowa w fotoplastykonie – każda twarz miała czarne usta i fioletowe policzki, z warg i oczu sączyła się krew. Wtedy budziła się zlana potem, z rękami i nogami zaplątanymi w pościel, bolącymi brzuchem i klatką piersiową. Samo myślenie o tym wszystkim przyprawiało ją o mdłości. Smród obwiązanego wokół szyi czosnku tylko pogarszał sprawę.
Zdjęła ów wstrętny naszyjnik i położyła go na trawie, po czym uniosła podbródek i wzięła głęboki wdech, chłonąc znane sobie aromaty jesieni – mieszankę zapachu wilgotnej gleby, spalonych słońcem liści oraz dymu z komina. Mimo że powietrze pachniało znacznie przyjemniej niż czosnek, przypominało Pii o jej pierwszym strasznym dniu w nowej szkole, rok wcześniej. Ciągle słyszała głos matki i nowej nauczycielki.
– Czy widziała pani list, który przesłałam do szkoły, pani Derry? – spytała Mutti.
– Tak, pani Lange, otrzymałam wiadomość. Ale chyba nic nie rozumiem.
– Proszę wybaczyć, chcę się tylko upewnić… – powiedziała Mutti z wahaniem. – Moja Pia jest, by tak rzec, delikatna. Nie lubi tłumu, nie lubi, kiedy się jej dotyka. Sama nie wiem dlaczego… – Matka zaczęła załamywać ręce. – Ale to normalna dziewczynka, i mądra. Bardzo proszę. Czy mogłaby pani dopilnować, żeby inne dzieci…
– Pani Lange, nie rozumiem, jak…
– Pia musi się uczyć. Musi chodzić do szkoły. Nie chcę, żeby ona…
– Już dobrze, pani Lange – ucięła pani Derry. – Tak, zrobię, co w mojej mocy. Tylko że dzieci wchodzą ze sobą w kontakt cały czas, w trakcie zabawy, szczególnie na przerwach. To część procesu edukacji. Czasem nie będę w stanie tego powstrzymać.
– Tak, rozumiem. – Mutti westchnęła. – Ale jeśli Pia nie zechce… Jeśli któreś z dzieci nie będzie wiedzieć, że należy zostawiać ją w spokoju… Proszę…
Pani Derry położyła dłoń na ramieniu rozmówczyni, spojrzała na nią wzrokiem pełnym litości i powiedziała:
– Proszę się nie martwić, zaopiekuję się Pią. Powiadomię też innych nauczycieli.
Mutti kiwnęła głową, pozwoliła sobie na znużony uśmiech, po czym pożegnała się z córeczką i poszła.
Jednak ani pani Derry, ani pozostali pedagogowie nie uczynili zbyt wiele, by naprawdę zająć się Pią. Wspomnienie tamtej rozmowy – matki załamującej ręce, starającej się przekazać swoje nietypowe obawy zdezorientowanej nauczycielce, podczas gdy Pia kuliła się u jej boku, a inni uczniowie patrzyli – powracało do niej za każdym razem, gdy wchodziła do klasy. Kiedy pozostałe dzieci bawiły się w „Chodzi lisek koło drogi” albo w starego niedźwiedzia, który mocno śpi, Pia stała z boku smutna i zarazem pełna ulgi. Niestety czasem nauczyciele nie patrzyli – rzecz nieuchronna – a wówczas niektóre dzieciaki dokuczały jej i ją szturchały, przezywając dziwadłem albo strachajłem. Teraz z powodu wojny Pia otrzymała miano Hunki.
Finna poznała jeszcze przed początkiem roku szkolnego – na szczęście, ponieważ dzięki temu mógł sobie wyrobić o niej własne zdanie, bez wpływu innych dzieci. Dzień po przeprowadzce całej rodziny Mutti kazała dziewczynce siedzieć na stopniach schodów przed domem i absolutnie się nie oddalać, sama zaś wdała się w dyskusję z mężem – Pia nie bardzo wiedziała o czym. Tęskniła za starym domem, chciało jej się płakać, z przerażeniem odkrywała, że plątanina zaśmieconych zaułków, brukowanych ulic, stojących jeden obok drugiego szeregowych domów stanowi dla niej pułapkę. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do życia tutaj.
Wtedy go zobaczyła, nadchodzącego z przeciwnej strony alejki. Próbowała nie zwracać na niego uwagi w nadziei, że zmierza do wejścia od tyłu, lecz on zatrzymał się u podstawy schodów, odgarnął znad oczu grzywkę barwy miedzi i uśmiechnął się szeroko, przyjaźnie.
– Tyś tu nowa, co nie? – powiedział ciężkim irlandzkim narzeczem. – Jestem Finn Duffy, wasz sąsiad z naprzeciwka. – Wskazał odrapany trzypiętrowy budynek z cegły po drugiej stronie drogi, o wąskich oknach i czarnych schodach pożarowych.
Skinęła głową, zmuszając się do uśmiechu. Nie miała ochoty na rozmowę, ale też nie chciała być niegrzeczna.
– Tak – rzuciła. – Wprowadziliśmy się wczoraj.
– Miło mi cię poznać, hm… Mówiłaś, że jak masz na imię?
– Och, przepraszam. Nazywam się Pia Lange.
– Bardzo mi przyjemnie, Pio Lange. Mogę ci pokazać, jak się gra w kulki? – Z kieszeni wytartych spodni wyjął płócienny woreczek.
Pokręciła głową.
– Nie, dziękuję.
– To moge se z tobom usiąść? – zapytał. – Wyglądasz na samotnom, jeśli wolno się tak wyrazić.
Zastanawiała się, czy nie odpowiedzieć mu, żeby zostawił ją w spokoju, nie chciała jednak robić sobie wrogów już na samym początku. Skinęła tylko głową i przesunęła się, robiąc mu miejsce. Założyła swą plisowaną spódnicę pod nogi i usiadła na rękach. Finn się uśmiechnął, a następnie przycupnął obok niej, choć w grzecznej odległości. Ku uldze Pii milczał, jakby wiedział, że konwersacja nie sprawi jej przyjemności.
Tkwili tak razem pogrążeni w myślach, obserwując trzy kolorowe dziewczęta z warkoczami i kucykami, które grały w klasy na jezdni. Jedna trzymała pod pachą szmacianą lalkę, której wiotka głowa chwiała się przy każdym podskoku. Grupa rumianych chłopców w połatanych spodniach i znoszonych butach kopała puszkę, krzycząc do siebie. Z otwartych okien dolatywały strzępy śmiechów, fragmenty rozmów, cicha muzyka z fonografu, unosił się zapach smażonej cebuli i pieczonego chleba. Nad ich głowami wilgotne, nieruchome powietrze przecinały liczne rzędy sznurów z mokrym praniem rozpiętych między budynkami niczym wstęgi cyrkowych flag. Ludzie wszystkich kolorów skóry, w każdym wieku i wszelkiej postury wylegali na schody przeciwpożarowe, a niektórzy siedzieli na odwróconych do góry dnem wannach i kotłach – wszyscy szukali ulgi od panującego upału.
Minęła ich, kuśtykając, jakaś stara Murzynka w brudnym szaliku oraz butach bez sznurówek. Nuciła pod nosem, ciągnąc drewniany wózek wypełniony szmatami i pustymi butelkami. Obeszła dwóch chłopców mniej więcej siedmio- lub ośmioletnich, którzy grali na kolanach w karty trzy domy dalej. Jeden z nich zerknął przez ramię na kobietę, potem zerwał się na równe nogi, chwycił coś z wózka i zwiał ze śmiechem do swego kolegi. Staruszka szła dalej nieświadoma faktu, że została obrabowana. Drugi malec pozbierał karty i zrobił to samo, co pierwszy, następnie obaj rzucili się do ucieczki.
Finn poderwał się i popędził za nimi; odciął im drogę, zanim zdążyli zniknąć w zaułku na tyłach. Krzyknął coś, czego Pia nie zrozumiała, po czym złapał chłopców za uszy i zaciągnął z powrotem do starej kobiety. Kiedy zrzucili na wózek to, co wzięli, oddalili się pospiesznie, pocierając małżowiny i spoglądając na Finna spod oka. Mamrotali pod nosem. Murzynka stanęła, rozejrzała się w końcu świadoma, że coś się stało. Ujrzawszy Duffy’ego, odpędziła go chudą, sękatą ręką. Finn się roześmiał i wrócił do Pii, wzruszając ramionami i unosząc otwarte dłonie.
Ona również nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Znasz ją? – spytała.
– Nie znam – odparł zdyszany. Usiadł obok na podeście i otarł pot z czoła. – Ale widuję ją codziennie, jak sprzedaje szmaty i butelki na rogu. A tych chłopaczków znam, lubią rozrabiać.
– Twój widok niespecjalnie ich uradował – stwierdziła.
– Zapewne – przyznał Finn. – Ale nie będą już przy mnie broić.
– No cóż. Bardzo fajnie, że ich zatrzymałeś i kazałeś im oddać to, co zabrali.
Posłał jej krzywy uśmiech.
– Ach, czyż to nie wspaniałe? Że masz mnie za fajnego? Dziękuję ci, Pio Lange.
Ciepło rozlało się po jej twarzy. Pokiwała głową, bo nie wiedziała, co powiedzieć, a potem wróciła do przyglądania się dziewczynkom grającym w klasy. Czy on naprawdę uważał jej słowa za wspaniałe, czy może sobie z niej żartował? Uśmiech mógł świadczyć, że komplement mu się spodobał, więc Pia mówiła sobie, że tak właśnie jest. Nie żeby miało to jakieś znaczenie. Kiedy się dowie, że Pia jest Niemką, prawdopodobnie nigdy więcej nie zamieni z nią słowa.
Finn wychylił się naprzód z łokciami na kolanach i również obserwował bawiące się dziewczęta.
– Trzy lata temu przyjechaliśmy z Irlandii – oznajmił. – Jak długo jesteś w Stanach?
– Odkąd skończyłam cztery lata – odrzekła.
Uniósł brwi.
– Tak długo?
Przytaknęła.
– I cały ten czas mieszkasz tutaj, w Filli?
Pokręciła głową.
– Jesteśmy z Hazleton w Pensylwanii. Vater… To znaczy mój ojciec pracował tam w kopalni węgla.
Chłopak wciągnął ostro powietrze przez zęby.
– Cholernie ciężki kawałek chleba.
Znów przytaknęła. Przynajmniej nie zareagował na niemieckie słówko. A może się nie zorientował.
– To miasto może być odrobinę przytłaczające, jak się pierwszy raz przyjeżdża – podjął Finn. – Ale da się przywyknąć. Mój tata chciał tu mieszkać, ale nigdy nie udało mu się zobaczyć Filadelfii.
– Czemu?
– Nie przeżył podróży.
– Przykro mi.
– Dziękuję, doceniam. Od tej pory mama ma trudny okres, więc starsi bracia i ja zajmujemy się nią i dziadkiem. Pół roku temu wojsko zabrało jednego z moich braci, drugi brat musiał zacząć pracę na dwie zmiany w zakładach włókienniczych. Ja też już jestem gotowy do roboty, ale mama nalega, żebym najpierw skończył szkołę. W Dublinie było ciężko, tylko nie wiem, czy tutaj jest wiele lepiej. Człowiek tęskni za domem, nawet kiedy ma pewność, że emigracja była słuszną decyzją.
Wtedy Pia naprawdę na niego spojrzała, na jego dobrą twarz i orzechowe oczy. Jakby Finn czytał jej w myślach.
Od tego dnia ich przyjaźń szybko postępowała. Młody Irlandczyk nie dbał o niemieckie pochodzenie dziewczynki i jej rodziny, nie kazał jej tłumaczyć, dlaczego nie jest zainteresowana kocimi kołyskami ani żadną inną grą, która wiązałaby się z bliższym kontaktem. Kiedyś zrzucił jej ze swojego mieszkania na trzecim piętrze sznur od bielizny, do którego dołączył kartkę z napisem: „Miło Cię było poznać, dziewczyno!”. W niedzielne wieczory – gdy sznur wisiał pusty – zaczęli wysyłać sobie nawzajem wiadomości. Choć tylko wówczas, kiedy nie zamykano okien z powodu mrozu i udawało im się znaleźć kawałek papieru nieprzeznaczonego na cele wojenne. Liściki były głupiutkie i bezsensowne, zawierające zwykłe „cześć”, żart lub rysunek, stanowiły jednak ich małą tajemnicę. Jedną z niewielu rzeczy, którymi Pia nie musiała się dzielić z nikim innym.
Po rozpoczęciu roku szkolnego odkryli, że są w tej samej klasie, mimo że Finn powinien być rocznik wyżej. Zaproponował, iż będzie jej towarzyszyć na przerwach – odmówiła, nie chcąc wzbudzać dodatkowego zainteresowania. Kiedy grał w piłkę albo w kulki z innymi chłopcami, zawsze odwracał się ku Pii, by się do niej uśmiechnąć lub jej pomachać. Dzięki tym drobnym gestom wszystko stawało się łatwiejsze.
Z reguły przesiadywanie w pojedynkę Pii nie doskwierało, lecz dziś było inaczej. Bardzo chciała, aby Finn przestał grać w piłkę i zajął miejsce obok, choćby na parę minut. Bez względu na to, jak mocno się starała, nie mogła przestać myśleć o grypie, ciągle dekoncentrowały ją lęk i troska. Grupka dziewcząt zaczęła intonować nową rymowankę, a Pia poczuła ciarki na plecach.
Była sobie dziewczynka
Co miała pięknego ptaszynka
Którego nazwała sobie Lipa
Lecz ptaszek od niej odleciał
Zostać nie chciał, o nie chciał
Bo w domu panowała gryyy-paa.
– Na co się tak gapisz, strachajło?
Pia podniosła wzrok. Nie miała świadomości, że się w coś wpatruje. Chuda dziewczynka z brązowymi warkoczykami spoglądała na nią gniewnie z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Nazywała się Mary Helen Burrows; wszyscy albo ją lubili, albo się jej bali, w zależności od dnia. Nigdy nie wiedziano, czy Mary Helen nie znajduje się właśnie w zasięgu słuchu. Nigdy też nie widziano, żeby wdała się w prawdziwy zatarg, lecz brwi miała stale ściągnięte złością, a na jej rękach i nogach nie brakowało sińców. Za nią stały dwie inne dziewczęta, Beverly Hansom oraz Selma Jones, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach.
– Na nic się nie gapiłam – odpowiedziała zapytana, sięgając po swoją książkę.
– Mówię ci, Mary Helen – odezwała się Beverly. – Ślepiła się na nas. Pewnie knuła jakiś paskudny niemiecki spisek czy coś.
Mary Helen wytrąciła książkę z dłoni Pii.
– Szpiegujesz nas?
Pia pokręciła głową.
– Nie, ja tylko…
– Co tu się dzieje? – zapytał ktoś. – Wszystko w porządku, Pio? – To był Finn. Dyszał, twarz miał czerwoną, włosy rozczochrane.
– Twoja dziewczyna rzucała nam złośliwe spojrzenia – powiedziała Mary Helen.
– To nie jest moja dziewczyna – sprostował Finn.
– Zamknij się, Mary Helen! – zawołała Pia.
Mary Helen ją zignorowała i wbiła gniewny wzrok w chłopaka.
– Chcę tylko wiedzieć jedno. Co by pomyślała twoja matka, gdyby wiedziała, że przyjaźnisz się z tą obrzydliwą Hunką. A zwłaszcza twój starszy brat, który gdzieś tam walczy, żebyś ty był bezpieczny!
Pia zerwała się na równe nogi.
– Odwołaj to!
Mary Helen natychmiast odwróciła głowę i wbiła wzrok w Pię zszokowana jej próbą samoobrony.
– Co powiedziałaś?
– Odwołaj to!
Napastniczka uniosła kościste pięści.
– Oprócz wrednego oka chcesz mieć jeszcze spuchniętą wargę, strachajło?
– Jeeezusie! – jęknął Finn. – Na wszystkie świętości, zatkaj się, Mary Helen. Przecież nie będziesz się bić.
– Serio? – Nagle wysunęła rękę, chwyciła sukienkę Pii i szarpnąwszy dziewczynę ku sobie, zbliżyła do niej wykrzywioną twarz.
Smród czosnku i cebuli bijący od woreczka na na szyi Mary Helen sprawił, że Pia prawie się zakrztusiła. Myśląc jedynie o ucieczce, obiema rękami złapała nadgarstek tamtej i próbowała się wyrwać. Poczuła ukłucie bólu w klatce piersiowej, ostre i natychmiastowe – zadygotała niezdolna wziąć oddech. Puściła przegub Mary Helen, aby się odsunąć, nagle zdezorientowana, oszołomiona. Finn oderwał pięść dziewczyny od sukienki Pii, przesunął ją za swoje plecy i stanął pomiędzy jedną a drugą. Pia usiadła z impetem na ziemi, dyszała.
Podbiegła jedna z nauczycielek.
– Co tu się wyrabia, na litość boską? – zawołała panna Herrick. Górowała nad wszystkimi dziećmi, smukła niczym łodyga.
– Nic, psze pani – odparła Mary Helen. – Coś się pani pomyliło. Po prostu się bawiliśmy.
– Nie wygląda mi to na żadną zabawę – zauważyła panna Herrick. – Uciekaj już, Mary Helen, i zabierz swoje koleżanki. Zostawcie Pię w spokoju.
Wymieniona głośno chrząknęła, ale wykonała polecenie. Pozostałe uczennice poszły za nią, miny miały zacięte.
– Nic ci nie jest, Pio? – spytała nauczycielka. Schyliła się, żeby pomóc dziewczynce wstać. Złapała ją za ramię.
– Proszę mnie nie dotykać! – zawołała Pia głośniej, niż zamierzała.
Panna Herrick wstrzymała oddech, przyciskając dłoń do piersi.
Pia natychmiast pożałowała swego wybuchu. Ostatnie, czego potrzebowała, to kłopoty w szkole. Mutti by tego nigdy nie zaakceptowała. Podniosła się więc i otrzepała sukienkę.
– Bardzo przepraszam, panno Herrick – powiedziała. – Nie chciałam być niegrzeczna. Po prostu się przestraszyłam.
Nauczycielka westchnęła.
– To zrozumiałe, jak sądzę. Wiem, że Mary Helen lubi wszczynać awantury, a ostatnio wszyscy są zaniepokojeni, ale czy na pewno nic ci nie jest? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Pia zdobyła się na słaby uśmiech.
– Nic mi nie jest. Dziękuję, panno Herrick. – Absolutnie nie czuła się dobrze, ale co miała powiedzieć nauczycielce, skoro sama złapała Mary Helen za nadgarstek? Kobieta uznałaby, że dziewczynka jest szalona.
Nazajutrz Mary Helen nie przyszła do szkoły, a Selma Jones zemdlała, gdy odwijała z papieru kanapkę na lunch. Panna Herrick podbiegła i zaczęła nią potrząsać, podczas gdy reszta dzieci przyglądała się z rozdziawionymi buziami. Niestety Selma ani drgnęła. Panna Herrick wybiegła z wrzaskiem na korytarz, a dwie inne nauczycielki zaniosły gdzieś uczennicę. Zaraz potem wpadła do klasy matka Beverly Hansom. Twarz miała bladą. Objęła córkę ochronnym gestem i wyprowadziła ją z sali. Po południu na placu zabaw nauczyciele rozmawiali cicho, zasłaniając usta rękami, ich czoła marszczyły się lękiem. Pojawiły się plotki, że Mary Helen i Selma chorują na grypę, a nawet że ta pierwsza już nie żyje.
Po ostatniej lekcji Pia pospiesznie opuściła budynek szkoły i ruszyła w kierunku domu. Szła z podręcznikami przy piersi, ze spuszczoną głową. Normalnie zaczekałaby na Finna na schodach, ale musiała się stąd jak najszybciej zabrać. Chciała wrócić do mieszkania wynajmowanego przez swoją rodzinę, gdzie mogła zamknąć za sobą drzwi i ukryć się przed wszystkimi i wszystkim. Przecznicę od szkoły minął ją pędzący ambulans Czerwonego Krzyża. Jakiś mężczyzna na ławce czytał gazetę z nagłówkiem: „Wszystkim obywatelom nakazuje się noszenie masek z gazy w miejscach publicznych”. Nad nim, na latarni, wisiała reklama owych masek: „Przestrzegaj prawa i załóż maseczkę, chroń swoje usta przed zarazkami”.
Pia uznała, że nie chce iść resztę drogi sama, przycupnęła więc na podeście najbliższych schodów, aby zaczekać na Finna z dala od zatłoczonych chodników. Wsparła się o framugę drzwi; chciała zniknąć. Wszyscy wokół zdawali się dokądś spieszyć. Dwie kobiety z szalikami owiniętymi wokół twarzy mknęły ramię w ramię, na granicy biegu. Siwowłosa para w maskach z gazy i z walizkami wybiegła z budynku i próbowała zatrzymać taksówkę; starszy mężczyzna odpędzał przechodniów laską. Nawet automobile i konne powozy zdawały się jechać szybciej niż zwykle. Coś dziwnego zawisło w powietrzu, jakby lekkość typowa dla Wigilii Bożego Narodzenia, jakby podekscytowanie tuż przed pokazem sztucznych ogni w pierwszy obchodzony przez Pię Dzień Niepodległości w Filadelfii. Z tą różnicą, że owa lekkość zdawała się złowieszcza, bardzo groźna, podobna do doznań dziewczynki podczas parady, tylko dziesięć razy silniejsza. Teraz wszyscy już to czuli.
Zobaczywszy idącego ulicą Finna, Pia rozluźniła z ulgą ramiona. Zeszła z podestu na chodnik.
– Hej – powiedział zaskoczony. – Dlaczego na mnie nie zaczekałaś?
– Czekałam – odparła. – Przecież jestem tutaj, tak? – Ruszyła, a on dotrzymał jej kroku.
– No jesteś, ale szukałem cię tam. Myślałem…
– Co myślałeś?
Wzruszył ramionami i wsadził ręce do kieszeni.
– Wszyscy chorują. Pamiętasz, jak mówili, że Tommy Costa wyjechał z miasta ze swoją rodziną?
Skinęła głową.
– No więc, tego, jego najlepszy kumpel, Skip, twierdzi, że on wczoraj wieczorem umarł.
Pia się zatrzymała. To właśnie Tommy zasłonił jej oczy podczas parady.
– Na grypę?
– Nie przychodzi mi do głowy nic innego, co by go tak szybko zabrało.
Mocniej przycisnęła podręczniki do piersi i podjęła marsz. Tommy oraz Mary Helen byli młodzi i silni. Jak mogli umrzeć na grypę? Jak to możliwe, że jednego dnia Selma Jones czuje się świetnie, a następnego mdleje? I dlaczego ona sama doświadczała wcześniej bólu, dotykając tych osób? Może czuła tę grypę? Nie. Nie da się dotykiem odczuć choroby w innym człowieku. To musiał być przypadek. A może jej nieśmiałość naprawdę przekształcała się w niedomaganie czysto somatyczne? Pia pragnęła powiedzieć Finnowi o tym wszystkim, zapytać go o zdanie. Ale nie mogła. Jeszcze nie.
Na końcu czwartej przecznicy skręcili w lewo w Jacob’s Alley, wąską niebrukowaną alejkę pełną piekarń, zakładów szewskich, krawieckich i trafik z tytoniem. Ludzie pracowali w witrynach swoich ceglanych domostw, mieszkania ich rodzin mieściły się na piętrze, powyżej. Niektóre domy zmieniono w pensjonaty albo wynajmowano w nich pokoje marynarzom. Z kilku klamek zwisały krepowe wstążki, czarne, szare i białe, wirując na popołudniowym wietrze. Gdzieniegdzie widać też było oznakowania w rodzaju: „Kwarantanna. Grypa. Nie podchodzić”. Z zakładu srebrnika na końcu alejki wyłoniła się kobieta w czarnej sukni i przywiązała do drzwi kawałek białej tkaniny. Szlochała w sposób niekontrolowany.
Pia nie mogła się powstrzymać od patrzenia na to wszystko, nowe dreszcze strachu pełzły jej po plecach. Wiedziała, co oznaczają kolory krepy, widziała ich dość w górniczym miasteczku po zawałach i eksplozjach, a także podczas fali zachorowań na gruźlicę, która zalała ich miejscowość, kiedy dziewczynka miała siedem lat. Czerń informowała o śmierci osoby dorosłej, szarość – o śmierci starca, biel – o śmierci dziecka. Spojrzeli po sobie z Finnem w milczącej trwodze, po czym zaczęli iść szybciej. Skręciwszy w Lombard Street, zwolnili. Dziesiątki policjantów, wszyscy w maseczkach z gazy, patrolowało chodniki, zakazując ludziom się zatrzymywać. Pod drzwiami apteki ustawiła się kolejka osób z pustymi butelkami. Prawie nikt się nie odzywał. Twarze były znaczone obawą, oczy pełne strachu. Część tego zalęknionego towarzystwa nosiła białe maski, dystansowała się od innych kolejkowiczów, a także przechodniów sunących chodnikiem z gazetami zasłaniającymi usta. Znak na aptecznej witrynie informował: „Tabletki formaldehydu. Rozpuszczają się pod językiem. Udowodnione działanie uśmiercające zarazki oraz zapobiegające infekcjom. Pięćdziesiąt tabletek za pięćdziesiąt centów”.
– Jak myślisz, po jaki lek oni tak stoją? – zwróciła się z pytaniem do Finna Pia.
– Chyba każdy, który zdołają kupić – odrzekł. – Ale głównie chodzi o whiskey.
W oknie sąsiedniego sklepu sportowego widniała reklama gramofonów: „Ta maszyna gwarantuje wypędzenie hiszpańskiej grypy. Zostańcie w domach. Unikajcie tłumów i kin. Zarządzenie lekarzy. Posłuchajcie na swoim gramofonie nowych nagrań, a zapomnicie, że musieliście siedzieć wieczorami w domu albo że obowiązywały kiedyś niedziele bez benzyny”. Po drugiej stronie ulicy ludzie z workami i koszami tłoczyli się wokół ciężarówki z napisem: „Jedzcie więcej cebuli, to jeden z najlepszych środków zapobiegających grypie”. Z boku stała grupa kolorowych, nie wiedząc, czy i dla nich wystarczy cebuli.
Na widok ciężarówki Pii przypomniały się słowa Mutti wypowiedziane dzisiejszego ranka – że brakuje zapasów, więc ona musi pójść na targ, ale nie chce brać ze sobą bliźniaków. Dlatego poczeka, aż córka wróci ze szkoły. Oby tylko mama faktycznie siedziała teraz w domu. Pia chciała jej przekazać, że opuszczanie go to zły pomysł, przynajmniej do czasu, aż sytuacja się nie unormuje.
Zagrzechotał tramwaj, zatrzymał się kilka metrów dalej. Pospieszyło ku niemu dwóch mężczyzn w czarnych melonikach, jeden w masce. Konduktor, również noszący maseczkę, zbliżył się do drzwi i wskazał na jednego z tej dwójki.
– Nie ma pan ochrony – stwierdził, po czym wpuściwszy człowieka z maską, temu drugiemu zablokował wejście.
Twarz mężczyzny stężała gniewem.
– Jestem umówiony, nie mogę się spóźnić – powiedział. – Nalegam, żeby pozwolił mi pan wsiąść.
– Przykro mi – rzekł konduktor. – Takie są przepisy.
Pojawił się policjant z ręką na pałce.
– Słyszał pan? – zwrócił się do niedoszłego pasażera. – Nie ma maski, nie ma jazdy.
Mężczyzna zaklął, ale się cofnął. Policjant machnięciem odprawił tramwaj, ale zanim konduktor zdążył wskoczyć do środka, rozległ się kobiecy krzyk. Zaraz potem pasażerowie wysypali się na ulicę, nieomal go przewracając, po czym rozbiegli się we wszystkich kierunkach. Pia i Finn stali i obserwowali. Funkcjonariusz wlazł po stopniach tramwaju, a po chwili z niego wyskoczył. Podeszło doń dwóch kolegów, zaczęli rozmawiać. Chwilę później jeden z nich oddalił się pospiesznie, drugi zaś odwrócił się w stronę zgromadzonego tłumu.
– Nie zbliżać się! – krzyknął. – Musimy wezwać koronera!
Gdy Pia zobaczyła, dlaczego pasażerowie w takim pośpiechu wybiegli z tramwaju, zaparło jej dech, przyłożyła dłoń do ust. Na krzesełku siedział zgarbiony mężczyzna z czołem przyciśniętym do okna; poplamiona maseczka zwisała mu z brody, na twarzy malowała się dziwna mieszanina szarości, granatu i czerwieni. Z oczu, ust i nosa sączyła się krew, brudząc szybę ciemnymi skrzepami. Przerażenie ścisnęło żołądek dziewczynki. Podjęła marsz, tak szybki, jak pozwalały jej na to drżące nogi. Finn podążył za nią.
– Finn? – rzuciła, oddychając ciężko.
– Ta?
– Boję się.
– Wiem.
– A ty nie?
– Ja też.
Przez kilka kolejnych minut kroczyli w milczeniu. Potem chłopak zapytał:
– Dostajesz listy od ojca?
Gdyby nie była taka przerażona, uśmiechnęłaby się do kolegi. Jak zwykle starał się odwrócić jej uwagę od problemów. Cały Finn, zawsze myślący o innych. Chciała go uściskać, teraz bardziej niż kiedykolwiek, a jednocześnie bardziej niż kiedykolwiek bała się kogoś dotknąć.
– Nie – odrzekła. – Od tygodni nie mamy od niego żadnych wieści.
– Niedługo dostaniecie, na pewno.
Kiwnęła głową.
– Mutti… To znaczy moja mama twierdzi, że powinny przyjść na dniach. Szkoda, że taty nie ma teraz z nami. – Poczuła napięcie w klatce piersiowej, mruganiem odpędziła napływ łez.
Gdyby Vater tu był, może wiedziałby, co robić. Może wywiózłby rodzinę poza miasto, z dala od tego, co się w nim działo. Bo jak daleko Pia sięgała pamięcią, zawsze ją chronił. Jak wówczas, podczas niedzielnego pikniku, gdy niespodziewanie rozpętała się burza z piorunami – zaprowadził Mutti i Pię do groty. Albo kiedy dziewczynka przypadkiem potrąciła gniazdo szerszeni pod gankiem – podniósł ją, okrył swoją marynarką i pognał do domu. W sprawie grypy tata nie mógłby zrobić za wiele, ale sama jego obecność dałaby Pii poczucie bezpieczeństwa.
Finn obrzucił ją zatroskanym spojrzeniem.
– Spróbuj się tak nie zamartwiać, dziewczyno. Listy wędrują przez ogromny ocean bardzo długo.
Znów przytaknęła wdzięczna za jego dobroć, niezdolna wymówić słowa z powodu palącej guli w gardle.
Skręciwszy w lewo, w Broad Street, udali się w kierunku tłocznego labiryntu zaułków i kamiennych szeregówek, który nazywali domem – ta część Filadelfii nosiła miano Krwawego Piątego Oddziału i cieszyła się wątpliwą reputacją. Tylko w ostatnim tygodniu zamordowanych zostało dwóch mężczyzn z ich ulicy – jednego zastrzelono, drugiego zadźgano nożem. Pewnego Murzyna pobito i pozostawiono na śmierć w zaułku za narożnym magazynem. Nie licząc zawsze obecnych funkcjonariuszy Gwardii Krajowej, którzy szpiegowali niemieckich imigrantów, policja zjawiała się tu chyba tylko po to, by dokonywać nalotów na tajne bary z alkoholem, aresztować kobiety za włóczęgostwo i „lunatykowanie” po nocach, mężczyzn natomiast za uprawianie hazardu, rozboje oraz pijaństwo. Niektórzy twierdzili, że wzrost przestępczości jest wywołany coraz większą liczbą imigrantów i kolorowych, którzy od samego początku wojny przybywają do miasta w poszukiwaniu pracy, lecz Finn uważał, że ulice Piątego Oddziału zawsze były niebezpieczne. Opowiadał Pii o zabijaniu obrońców praw ciemnoskórych, podpalaniu kościołów, a także o niszczeniu licznych domów podczas zamieszek na tle rasowym. Pia i jej rodzina mieszkali tam zaledwie od kilku miesięcy, a już słyszeli o zastrzeleniu policjanta w trakcie pełnych skrajnych emocji wyborów do rady miasta: osiemnastu członków gangu zwanego Frog Hollow przybyło do Filadelfii aż z Nowego Jorku, żeby zaatakować jednego z kandydatów.
Czy rodzice Pii byli świadomi zagrożeń związanych z wielkim miastem, gdy zdecydowali się do niego przeprowadzić? Czy o nich wiedzieli, a jednak podjęli taką decyzję? Nie wolno jej było wychodzić samej po zmroku, przez co czuła jeszcze większą tęsknotę za dawnym domem, za górami, gdzie lubiła obserwować świetliki w prosie i szukać na niebie Wielkiego Wozu. Tam, w Hazleton, na pewno nie było żadnej hiszpanki, Pia mogła się założyć. Nie potrafiła przestać myśleć o tym, jak inne byłoby jej życie, gdyby nigdy nie przyjechali do Filadelfii.
I wtedy, gdy wraz z Finnem skręcili z głównej ulicy na Shunk Alley, stało się coś dziwnego. Czy to z powodu chłopców grających w podwórkową odmianę baseballu, czy dziewczynek urządzających udawany podwieczorek na schodach budynku, strach dręczący Pię opadł. Sama nie wiedziała dlaczego. Nikt tu nie nosił maseczek ani nie uciekał od nieboszczyka w tramwaju. Na drzwiach nie widziała znaków ostrzegających przed kwarantanną ani porozwieszanych wszędzie nowych plakatów. Wszystko wyglądało normalnie. Kiedy doszli do schodów przed jej szeregówką, poluzowała dłonie zaciśnięte kurczowo na podręcznikach, ogarnął ją spokój. Może grypa nie dotrze do ich małej cząstki miasta?
Wtedy z otwartego okna rozległ się szloch kobiety.
Finn popatrzył w górę, potem na Pię, zmarszczył czoło. Najwyraźniej zastanawiał się nad tym samym. Czyżby jednak grypa ogarnęła Shunk Alley? Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale usłyszał krzyk swojej matki ze schodów pożarowych obok mieszkania jego rodziny.
– Finn, chodź szybko! Twój brat!
Chłopak posłał Pii zalęknione spojrzenie, potem się odwrócił.
– Do zobaczenia, mała – rzucił przez ramię. – Uważaj na siebie, dobra?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, przebiegł sprintem przez ulicę i wpadł do środka. Drzwi się zamknęły, a ona nie odrywała od nich wzroku, cała dygocząc. Jego pożegnalne słowa przytłoczyły ją lękiem, obawą nieszczęścia, były jak omen, jak ostrzeżenie. Czy jeszcze go kiedyś zobaczy? Strach opadł na ramiona Pii niby ciężki koc. Nagle pożałowała, że nie powiedziała Finnowi o Tommym Coście i Mary Helen, o tym, jak dziwnie się czuła, kiedy jej dotykali. Chłopak nie mógłby w niczym pomóc, jednak samo podzielenie się tajemnicą pozbawiłoby ją choć cząstki samotności.
Gdzieś z tyłu wywołano jej imię. Pia podskoczyła i obróciła się na pięcie, prawie wypuszczając książki z rąk. W otwartych drzwiach domu stała Mutti i zrogowaciałą dłonią prostowała swój fartuch – czytelny znak, że się martwi. Dziewczynka widziała to tysiące razy – codziennie, kiedy Vater szedł do pracy w kopalni, kiedy do miasta przybywała karetka wioząca rannych i zabitych w wypadku pod ziemią, gdy Vater oznajmił, że przeprowadzają się do Filadelfii, kiedy matka sądziła, że poroni bliźnięta, tak samo jak poroniła troje innych dzieci. I gdy tata wyruszał na wojnę.
– Pospiesz się, Pio – poleciła Mutti, gestykulując nerwowo. – Chodź do środka.
Serce skoczyło dziewczynce do gardła. Czyżby coś się stało z ojcem? Albo z bliźniakami? Nie. To nie to. W oczach matki widziała strach, nie rozpacz.
– O co chodzi? – spytała, wbiegając po schodach do wnętrza. – Coś nie tak?
Mutti zatrzasnęła za córką drzwi, a potem lekko je pchnęła, jakby dla pewności, że nic się nie wśliźnie z zewnątrz.
– Mają zamykać szkoły i kościoły – powiedziała. – Wszystkie miejsca, gdzie gromadzą się ludzie, nawet fabryki i kina też nie będą czynne. Nie wolno wyprawiać styp. Choruje mnóstwo osób, więc powinniśmy siedzieć w domu. – Przeszła przez ciemny przedpokój, trąc dłonią o fartuch. Pia za nią.
– Skąd wiesz, że wszystko zamykają? Kto ci powiedział? – Rodzina nie miała radia, a gazet nie kupowali od wyjazdu ojca, ponieważ Mutti nie umiała czytać.
– Frau Metzger słyszała o tym u rzeźnika – odparła matka. – A pani Schmidt w radiu. – Zatrzymała się i wskazała na frontowe drzwi. Na jej twarzy malowała się mieszanina gniewu i lęku. – Matki tamtych dzieci dalej wypuszczają je na dwór? Są verruckt! – Popukała się palcem w czoło. – Masz siedzieć w domu, aż to się skończy, rozumiesz?
Pia kiwnęła głową i przyłożyła palec do warg.
– Co? – zdziwiła się Mutti. – Dlaczego mnie uciszasz?
– Mówisz po niemiecku – wyjaśniła dziewczynka.
Kobieta ciężko westchnęła i zakryła sobie usta ręką. Potem, zerknąwszy na szyję córki, wybałuszyła oczy.
– Gdzie twój czosnek?
Pia chciała dotknąć cuchnącego naszyjnika, ale przypomniała sobie, że przecież go zdjęła i zostawiła na trawniku podczas przerwy, tak samo jak dzień przed atakiem Mary Helen.
– Pewnie zgubiłam – mruknęła.
– Musisz bardziej uważać, Pio – poleciła Mutti. – Pani Schmidt była tak dobra, że dała nam ten czosnek, a ja już więcej nie mam.
– Przepraszam. To niechcący.
Mutti uniosła ręce w geście irytacji, a następnie ruszyła korytarzem na tył budynku.
– Chodź, pomożesz mi z wodą, bitte – powiedziała zbyt zdenerwowana, by zauważyć, że znów mówi po niemiecku. – Bliźniaki niedługo się obudzą.
Pia podążyła za matką, mrużąc oczy, które przystosowywały się do gęstniejącego mroku. Oprócz mieszkań od frontu na każdym piętrze, mających jedyne w tej kamienicy okna, korytarze oraz pozostałe pomieszczenia skrywała ciemność nawet w środku dnia. Dziewczynka starała się nie myśleć o ich skromnej chatce pozostawionej w Hazleton, z oknami na trzech ścianach, które wpuszczały blask słońca i górskie wiatry. Szczęśliwie jej rodzina zajmowała jedno z mieszkań od frontu, z oknem w salonie, więc miała naturalne światło. Pia nie mogła sobie wyobrazić, jak by to było mieszkać na tyłach szeregówki albo w jej środkowej części, gdzie jedyne źródło światła stanowiły świece bądź lampy naftowe. Nie wspominając już o braku świeżego powietrza, żeby się chronić przed grypą. Wraz z tą konstatacją pojawiły się w jej umyśle przerażające obrazy ludzi w tylnych mieszkaniach, chorych i umierających w ciemności, gdzie przez wiele dni nikt ich nie znajdzie.
Zacisnęła zęby i odepchnęła od siebie te makabryczne myśli. Wyszła za Mutti na dwór, wprost na ogrodzone podwórko, na którym znajdowały się pompa wodna oraz wychodek. Matka wzięła jedno z dwóch wiader, po czym ustawiła je pod żeliwnym kranem. Pia, złożywszy podręczniki na schodku, naciskała dźwignię pompy wdzięczna, że nabiera wodę teraz, a nie po kolacji. Nie cierpiała samotnych wizyt na tym podwórku, zwłaszcza w wychodku. Wspólne ubikacje oraz pompy wodne nie stanowiły żadnej nowości – podobnie było w górniczym miasteczku – ale ogrodzenie i bliskość otaczających ich budynków sprawiały, że Pia czuła się niczym świnia w chlewiku, bezbronna wobec każdego, kto by się tam akurat znalazł. Na przykład wobec pani Nagy, która ciągle zadawała pytania po węgiersku, a potem wpatrywała się w Pię, oczekując odpowiedzi, jak gdyby dziewczynka znała jej język. A już szczególnie wobec starego pana Hilla, który szarpał za klamkę zamkniętego wychodka, a gdy nadeszła jego kolej, zaczynał ściągać spodnie, nie zamknąwszy drzwi. Czasem mówił do Pii siedzącej w klozecie, a potem uśmiechał się do niej szeroko, jak do starej przyjaciółki. Kręcił głową i chichotał, przepraszał, że jest stary i niedołężny, lecz ona widziała w jego oczach przebiegłość. Doskonale wiedział, co robi.
Kiedy skończyły napełniać wiadra, Pia zabrała książki i pomogła Mutti nieść wodę ciemnym korytarzem i wąskimi schodami. Ich buty na twardych podeszwach chrzęściły na piachu i gipsie. Zdawało się, że na piętrach szeregówki zalega setka różnych zawiesistych woni: gotowanej kapusty, smażonych ziemniaków, ciepłego curry, duszonych na wolnym ogniu pomidorów, podpiekanej kiełbasy, prażonego czosnku, ciepłego chleba – każda bardziej aromatyczna niż poprzednia. Mimo strachu i całej niepewności sytuacji Pii zaburczało w brzuchu, była głodna. Ponad sześć godzin minęło od śniadania złożonego z razowca i gorącej herbaty, a żywności mieli za mało, by dostała kanapkę na lunch.
Na drugim piętrze pod drzwiami swego lokum stała pani Ferrelli i przywiązywała czarną krepę do klamki. Twarz miała czerwoną, policzki mokre od łez. Przód jej żółtej sukienki, podkreślającej ciążowy brzuch, znaczyły ciemne smugi i bordowe plamy.
„Nie! – pomyślała Pia. – Tylko nie pan Ferrelli!” Taki młody i silny barczysty murarz, którego śmiech dudnił na korytarzach i który miał nadzieję przywitać swoje pierwsze dziecko przed zgłoszeniem się do poboru! Nie wspominając już o tym, że wraz z żoną należeli do nielicznych anglojęzycznych sąsiadów, którzy nie bali się przyjaźnić z Niemcami. Czy grypa mogłaby zabić kogoś takiego jak on?
Mutti się zatrzymała, a córka tuż obok niej. Pia nie wiedziała, co zrobić ani co powiedzieć. Uchwyt od wiadra wbijał jej się w palce. Ogromnie współczuła pani Ferrelli i jej dziecku, ale przede wszystkim chciała iść dalej, do bezpiecznego mieszkania.
– Bardzo mi przykro – powiedziała Mutti.
– Mnie również – dodała Pia.
Pani Ferrelli wymamrotała ciche podziękowanie.
– Na grypę? – spytała Mutti.
Sąsiadka przytaknęła, twarz miała zniekształconą cierpieniem. Potem szybko weszła do środka.
Mutti spojrzała na Pię ze łzami w oczach.
– Wiedziałaś, że był chory? – zapytała dziewczynka.
Matka potrząsnęła głową. Jej wolna ręka zaszorowała o fartuch. Pokonały ostatnią partię schodów; Pia wkroczyła za matką do mieszkania i zamknęła drzwi. Wreszcie była w domu. Lokal o ciemnych ścianach składał się z dwóch pomieszczeń – jednego będącego połączeniem kuchni i salonu oraz pozbawionej okien sypialni, nie większej od kojca dla kur, który mieli w górniczym miasteczku. Lampa naftowa rzucała przytłumione światło na rzeczy niezbędne do życia, zajmujące każdy wolny centymetr przestrzeni. Toporne półki wyłożone poszarzałymi koronkowymi serwetkami mieściły naczynia ze srebra. Tkwił na nich stos białych talerzy, były też formy do pieczenia, chaotyczny asortyment kubków i szklanek, butelki dla niemowląt, gliniany dzbanek oraz kominkowy zegar. Z haczyków nad wąskim drewnianym stołem zwisały patelnie. Stół otaczały trzy krzesła, każde inne, reperowane i wzmacniane dratwą oraz deszczułkami. Pod nim znajdowały się kosze, metalowa wanna oraz puste kubły, a także wiadro ze szmatami i krótka miotła. Na ustawionym naprzeciwko piecu węglowym z krzywą rurą, z której złączy wydobywał się dym, stał wyszczerbiony emaliowany czajnik i pasujący do niego garnek. Na ścianie ponad metalową umywalką na drewnianym rusztowaniu wisiał płócienny kalendarz, a ze sznurków rozwieszonych pod sufitem opadały czyste pieluchy. Jedyną dekorację stanowiły niebieski wazon z kwiatami oraz wyblakły haftowany obrus, który należał kiedyś do zmarłej omy, czyli babci Pii. Na lewo od pieca, pod samotnym oknem, tkwiło wąskie łóżko dziewczynki ustawione wzdłuż ściany ocieplonej gazetami. Nad łuszczącym się parapetem powiewały zasłony zrobione z worków po mące.
Pia dobrze pamiętała panujący tu tłok, kiedy po przyjeździe do Filadelfii przez dziesięć miesięcy dzielili mieszkanie z ciotką i wujkiem – Mutti i Vater spali wtedy na wąskim posłaniu w kuchni, Pia zaś na podłodze. Rozumiała teraz, jak wielką jest szczęściarą, mając całe łóżko tylko dla siebie. Ostatecznie ów fart kiedyś musi się skończyć: albo wówczas, gdy właściciel nieruchomości się dowie, że ciotka i wujek wyprowadzili się do Nowego Jorku i pokoje można wynająć większej liczbie lokatorów, albo gdy bliźniaki staną się zbyt duże, by sypiać z Mutti. Chwilowo jednak Pia rozkoszowała się możliwością rozciągnięcia na całą długość i przewracania na bok na materacu z końskiego włosia.
Myśląc o tym wszystkim, nie mogła się doczekać spoczynku. Była wyczerpana, kończyny zdawały się ciężkie i powolne, oddychało jej się z trudem, każda refleksja i każdy ruch wiązały się z wysiłkiem. Opanował ją głód, pragnęła zasnąć, byleby przestać rozmyślać o tamtej dziewczynce, która podczas parady złapała ją za rękę, o Mary Helen i Tommym Coście, o panu Ferrellim, o mężczyźnie w tramwaju. Pia chciała wymazać z pamięci jego zakrwawioną twarz, grypę, wszystkie straszne rzeczy dziejące się w mieście, a nawet ich szeregówkę. To było aż nadto. Nagle przypomniała sobie o bracie Finna i zaczęła się modlić, aby się nie okazało, że chłopak też jest chory, choć w najgłębszym zakamarku serca znała prawdę. Miała nadzieję, że Finn wyśle jej liścik z dementującą te obawy informacją. Oby się w ogóle odezwał.
Postawiwszy wiadro z wodą obok wiadra Mutti i umywalki, Pia rzuciła podręczniki na łóżko. Wówczas niewidzialnym kokonem otoczył ją znajomy aromat octu i gotowanych ziemniaków, a także ostra woń ługowego mydła. Dom, bezpieczeństwo. Chciała zamknąć okno, żeby zatrzymać w środku te krzepiące zapachy, bez względu na to, co toczyło się w wielkim mieście na zewnątrz. Oczywiście nie miałoby to sensu – świeże powietrze podobno chroniło przed grypą – lecz chęć odgrodzenia się od choroby i nasyconej strachem atmosfery, którą oddychali wszyscy, przeważała nad zdrowym rozsądkiem. Dziewczynka uklękła na łóżku i położyła dłonie na skrzydle okiennym gotowa je zatrzasnąć.
– Co robisz? – spytała Mutti.
– Chłodno tutaj – odparła Pia. – Mogę zamknąć okno?
– Zamkniemy je, jak chłopcy się obudzą. Musi być otwarte, kiedy śpią. Świeże powietrze jest dobre. – Matka podeszła do stołu, wzięła jakąś łyżkę i wyciągnęła ją w stronę Pii. – To od pani Schmidt. Na odpędzenie grypy.
Przed zejściem z łóżka Pia zerknęła na okno mieszkania Finna. Było otwarte, ale nikt przez nie nie wyglądał. Zbliżyła się do matki.
– Co to?
– Kostka cukru maczana w… – Mutti zmarszczyła czoło. – Nie znam tego słowa. Nat… Nef…
– W nafcie?
Mama kiwnęła głową.
– Ja. Połknęłam jedną, dałam też trochę chłopcom z odrobiną wody. Ta jest dla ciebie.
Pia się skrzywiła. W Hazleton jadło się fiołki i piło uodparniającą herbatkę z sasafrasu, a nie jakąś naftę. Niestety w Piątym Oddziale i w ogóle w całym mieście, o ile dziewczynka się orientowała, nie rosły ani fiołki, ani drzewa sasafrasowe. Świadoma braku wyboru wzięła łyżkę i włożyła kostkę cukru do ust. Smakowała zarazem słodko i oleiście, jakby ktoś obtoczył cukierek w smole. Starając się nie zakrztusić, pogryzła i przełknęła specyfik możliwie najszybciej. Mutti podała jej chochlę wody z wiadra, co jednak na niewiele się zdało. W ustach dziewczynki pozostał smak mułu i oleju do lamp. Skrzywiła się, po czym otarła usta wierzchem dłoni.
– Okropne! – zawołała.
Mutti przyłożyła palec do warg.
– Ciii, nie obudź braci. Przez cały dzień mieli zły humor. – Chwyciła łyżkę i wsadziła ją do umywalki. Następnie usiadła przy stole i z koszyka wyjęła grzybek do cerowania.
– To lekarstwo raczej nie będzie im smakować – stwierdziła Pia.
– Lekarstwa nie są od tego, żeby smakowały – odrzekła Mutti.
Licząc, że dzięki kolacji pozbędzie się okropnego posmaku w ustach, Pia podeszła do pieca i uniosła pokrywkę garnka. Zupa ziemniaczana. Znowu. Wciąż składali ofiary na ołtarzu wojny: w środy nie należało jadać pszenicy, w poniedziałki mięsa. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz spożyli coś treściwego. Może na Wielkanoc albo w Boże Narodzenie? Przed wyjazdem Vater okleił ściany artykułami z gazet, które pod jego nieobecność miały im przypominać o koniecznym poświęceniu. Jak gdyby istniał jakiś wybór.
Jedząc TE rzeczy, nie jesz PSZENICY, gdyż one jej nie zawierają:
płatki owsiane, ziemniaki, ryż, mamałyga, jęczmień oraz stuprocentowe zamienniki chleba.
Stuprocentowe zamienniki chleba:
niezakwaszone pieczywo ryżowe, babeczki i herbatniki, chleb wszelkiego typu upieczony wyłącznie z kukurydzy, jęczmienia, owsa albo z innych zamienników pszenicy.
Nie marnujcie lodu. Nie marnujcie amoniaku.
Rezygnacja z tony lodu pozwala zaoszczędzić funt amoniaku. Zaoszczędzenie jednego funta amoniaku to dwadzieścia ręcznych granatów. Dwadzieścia granatów pozwala wygrać bitwę.
Ziemniaki to wspaniałe pożywienie. Znakomite dla ciała. Pyszne, kiedy jest właściwie przyrządzone.
Jak ziemniaki wpływają na organizm? To dobre paliwo. Dostarczają skrobi, która spala się w mięśniach, pozwalając im pracować tak samo jak benzyna w silniku samochodowym, dzięki której automobil jedzie. Jeden średni ziemniak zapewnia tyle skrobi, co dwie kromki chleba. Jedząc ziemniaki jako posiłek, oszczędza się pieczywo. Oszczędza się również pszenicę. Ziemniaki dostarczają soli, jak inne warzywa. A sól jest potrzebna do budowy i odnowy wszystkich części ciała, do utrzymania go w porządku. Z ziemniaków da się nawet piec ciasto!
„Gdybyśmy tylko mieli szansę zdobyć babeczki, herbatniki i mięso”, pomyślała Pia. Zerknęła na matkę, która podniosła podartą skarpetkę, po czym potarła dłonią o fartuch. Jej bluzka z worka po mące zwisała luźno z ramion, odsłaniając chudą szyję i sterczące obojczyki, brązowa spódnica układała się na jej nogach niczym wyblakły namiot. Żuchwa i kości policzkowe odcinały się od bladej twarzy pod ostrym kątem, a sięgające do pasa jasne włosy – które Pia kiedyś uwielbiała szczotkować, a które Mutti splatała teraz w niedbały warkocz – wyglądały na wiotkie i matowe. Dziewczynka nie wiedziała, jak długo jej matka da radę karmić bliźnięta bez dostatecznej ilości pożywienia, lecz Mutti odmawiała wydawania resztek pieniędzy na mleko w proszku, skoro swoje miała za darmo. Nie chciała też sięgać na półkę po słoiczki z jedzeniem dla niemowląt marki Mellin’s Infant Food, jeśli nie było to absolutnie konieczne, choć zdaniem lekarzy mieszanka tych preparatów z krowim mlekiem przewyższa mleko matki. Zresztą i tak mieli tylko wodę, nic więcej.
Pia proponowała, że znajdzie sobie jakąś pracę, zarobi pieniądze, jednak Mutti wciąż miała nadzieję, iż wojna wkrótce się skończy, Vater wróci i wszystko będzie normalnie, jak dawniej. Poza tym córka ma tylko trzynaście lat, musi chodzić do szkoły jak najdłużej, zwłaszcza że prawa ustalane dla Niemców zmieniały się chyba codziennie. Nie sposób było przewidzieć, jak długo jeszcze pozwolą jej tam uczęszczać. Finn oferował, że nauczy Pię kraść pożywienie na targowisku, ale odmówiła. Mutti nie wzięłaby takiego pokarmu do ust, nie wspominając już o konsekwencjach, gdyby ją złapano. Zobaczywszy Finna chowającego pod kurtką sztukę mięsa, Pia doznała wstrząsu – spytała go potem, czy taka kradzież różni się czymś od rabowania butelek i szmat z wózka starej Murzynki. Odparł, że tamci chłopcy postępowali źle, bo okradli kogoś, kto nic nie miał, on natomiast stara się pomóc w przetrwaniu swojej rodziny. I dodał, że tak jak on oraz wszyscy inni, którzy mieli pecha mieszkać w Piątym Oddziale, również Pia będzie musiała sobie radzić z nieprzewidywalnym losem. Czyli na przykład pewnego dnia zwinąć bochenek chleba i skitrać go pod spódnicą, żeby przeżyć.
Nauczona, że nie wolno brać niczego, co do niej nie należy, bez względu na okoliczności, dziewczynka przyjęła te słowa z powątpiewaniem. Musiała jednak przyznać, że zaczyna je rozumieć. Desperacja to potężna siła. Żałowała teraz, że nie słuchała Finna uważniej. Pomyślała, że zawsze może spróbować coś ukraść, jeśli sytuacja się pogorszy, ale nagle przypomniała sobie, że przecież boi się wychodzić z domu.
– Byłaś dziś rano na targu? – spytała matkę.
Mutti pokręciła głową.
– Czekałam na ciebie. Myślałam, że zostaniesz z chłopcami. A potem pani Schmidt powiedziała, że wszystko zamykają i powinnam siedzieć w domu.
Z drugiego pokoju dobiegł płacz jednego z niemowląt. Mutti westchnęła, podniosła się z krzesła, twarz miała wykrzywioną bólem.
– Co się dzieje? – Pia się zaniepokoiła. – Skaleczyłaś się?
– Nein, po prostu się starzeję.
Dziewczynka zmarszczyła brwi. Mając lat trzydzieści dwa, Mutti nie była chyba jeszcze aż tak stara.
– Zostań, mamo – powiedziała. – Pójdę po chłopców.
Kobieta usiadła z powrotem i znów westchnęła.
– Danke.
Uchyliwszy odrobinę drzwi, Pia zajrzała do sypialni. Może ten, który płakał, znów usnął? Światło lampy naftowej z kuchni padało na drewnianą podstawę umywalki, komodę z wszelkiej maści uchwytami i krzywymi szufladami oraz na pordzewiałe żelazne łóżko rodziców, które zajmowało połowę pokoju. U wezgłowia, wzdłuż całej długości ściany, znajdowały się schowek na rzeczy dzieci oraz otwarta szafa. Bliźnięta leżały na pościeli w bawełnianych ubrankach i czapeczkach, a ich grzechotki i powijaki spoczywały na podłodze. Jeden maluch trzymał w ustach palce stopy, drugi, leżący na brzuchu, miał czerwoną buzię i wył. Mieli na imię Oliver i Maxwell, w skrócie Ollie i Max – dobre amerykańskie imiona według Mutti, która po wybuchu wojny chciała, żeby Pia zmieniła swoje na Polly lub Peg. Ale dziewczynce podobało się imię otrzymane po prababci, choć niektórzy koledzy i koleżanki w szkole wyśmiewali się z niego. Ostatecznie Vater zawyrokował, że córka może je zatrzymać.
Tym wyjącym malcem był Max. Pia weszła do pokoju, zapaliła lampę na komodzie, pozbierała grzechotki i powijaki, po czym stanęła przy łóżku. Ciekawe, co bliźnięta zrobią na jej widok. Pierwszy dostrzegł ją Max. Przestał płakać i uśmiechnął się szeroko przez łzy, jego oślinione usta wciąż drżały. Pia owinęła go kocykiem, wzięła na ręce i tuląc, przysiadła na skraju materaca. Maluch chwycił siostrę za włosy, a tymczasem Ollie gruchał do niej z łóżka, wkładając palce stopy do buzi. Nagle Pii coś się przypomniało i cała zesztywniała. A jeśli poczuje się dziwnie, dotykając braci? Jeżeli zaboli ją w piersi albo zapiecze w płucach? Kontakt fizyczny z członkami rodziny nigdy nie wiązał się z problemami, ale to było przed paradą i epidemią grypy, przed Mary Helen i Tommym Costą. Ujęła maleńką dłoń Maksa, wstrzymała oddech i czekała. Z ulgą stwierdziła, że nie czuje nic poza ciepłem jego ciała, jedwabistą miękkością skóry małych palców. Odetchnęła pełną piersią i otarła chłopcu łzy.
– Co się stało, maleńki? – spytała cichym, śpiewnym tonem. – Myślałeś, że zostawiłyśmy was samych w domu? Przecież nigdy byśmy tego nie zrobiły. – Pocałowała niemowlę w czoło. – Nigdy, przenigdy.
Max znów uśmiechnął się szeroko, między jego wargami uformowały się bąbelki śliny.
W odróżnieniu od wszystkich innych Pia zawsze umiała odróżnić braci. Nawet Vater żartował, że zawiesi im na szyjach numerki, żeby wiedzieć, który jest który. Obaj chłopcy mieli bardzo jasne, wręcz białe włosy oraz kobaltowoniebieskie oczy – cechy odziedziczone po Mutti – przez co łatwo było ich pomylić. Ale Pia wiedziała, że buzia Maksa jest odrobinę chudsza niż Olliego, a guzikowaty nosek nieco bardziej spłaszczony. Również dołeczki w policzkach miał głębsze.
Wciąż pamiętała dzień sprzed czterech miesięcy, w którym bliźnięta się rodziły; napięte minuty po pojawieniu się Olliego, gdy Mutti nie przestawała jęczeć i trzymać się za nadal wzdęty brzuch. Vater posłał córkę po panią Schmidt, nim jednak kobieta zdążyła przyjść, na świecie – ku ogólnemu zaskoczeniu – pojawiło się drugie dziecko. Na pani Schmidt, dzierżącej słoik smalcu do „smarowania kanałów rodnych”, nie zrobiło to większego wrażenia.
– Wiedziałam, że będzie więcej niż jedno, kiedy stwierdziłaś, że maluch kopie, jakby miał podkute buciory – oznajmiła z dumą.
Pomogła sąsiadce pozbyć się zabrudzonej koszuli i posprzątać, a tymczasem Pia, otuliwszy noworodki, przyglądała się ich twarzyczkom wdzięczna i zdumiona, że wreszcie doczekała się dwóch nowiuteńkich braci. Od tego dnia nie miała żadnego kłopotu z ich rozróżnieniem.
– Wiem, kto ty jesteś – rzuciła teraz do Maksa, delikatnie układając go na skraju rodzicielskiego łóżka. – Tak, naprawdę. – Pochyliła się i pocałowała Olliego w czoło. – To samo dotyczy ciebie, Ollie.
Maluch się uśmiechnął, nadal z palcami stopy w ustach. Pia wzięła grzechotkę i mu ją pokazała, próbując skłonić go do puszczenia nogi. Vater wystrugał te grzechotki z drewna, zanim wyruszył na wojnę, potem szlifował je bez końca, aż stały się idealnie gładkie. Przez otwory przewlókł dratwę i z każdej strony przywiązał do niej cztery mosiężne dzwoneczki, a na uchwytach wyrył inicjały obu chłopców. Dźwięk, jaki wydawały, kojarzył się Pii z dzwonkami sań w Boże Narodzenie.