Wszyscy umarli - Anna Rozenberg - ebook + książka

Wszyscy umarli ebook

Rozenberg Anna

4,1

Opis

Kiedy bliska osoba znika bez śladu, wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Inspektor David Redfern gotów jest rzucić pracę w policji w Woking, żeby tylko mieć czas na poszukiwanie zaginionej przyjaciółki. Jednak życie ma wobec niego inne plany.

W spokojnym miasteczku Pirbright, położonym nieopodal Woking, dochodzi do morderstwa lokalnego hodowcy koni. Choć Kenneth O’Malley zdecydowanie wolał towarzystwo zwierząt niż ludzi, trudno szukać w tym motywu zbrodni. Mieszkańcy, początkowo wstrząśnięci zabójstwem, szybko skrywają się za murem obojętności i kłamstw. Inspektor będzie musiał odkryć, który z nich pewnej jesiennej nocy spotkał się z ofiarą na zabytkowym cmentarzu.

Na tym jednak problemy się nie kończą. Rzucając się w wir pracy, inspektor straci z oczu głównego przeciwnika – tajemniczego Palacza, który wciąż zagraża bliskim Redferna. Jaką cenę będzie musiał zapłacić za swoją nieostrożność?

Wszyscy umarli” to zaproszenie do udziału w śledztwie zmierzającym w nieoczywistym kierunku. To kryminał pełen emocji i zwrotów akcji, którego finał zaskoczy zarówno czytelników, jak i samego Davida Redferna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (34 oceny)
16
8
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka!
00
elakoza

Całkiem niezła

Przeczytałam kolejną część o Redfernie, ale nie jestem pewna czy przeczytam następną. Strasznie to się ciągnie. Jak dla mnie trochę na siłę komplikuje się akcję i końca nie widać.
00
MarcinzeZgierz

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i wciągająca lektura
00
Hanle

Nie oderwiesz się od lektury

"Wszyscy umarli" Anny Rozenberg to trzeci tom przygód jamajksiego szkota o polskich korzeniach Davida Redferna. Ogromnie dziękuję Wydawnictwu @czwartastronakryminalu za egzemplarz do recenzji ❤ Inspektor jest na wypowiedzeniu, lecz dostał jeszcze jedna sprawę, z którą musi się uporać. Śmierć Kennetha O'Malleya w spokojnym miasteczku Pirbright budzi w mieszkańcach... obojętność. W toku śledztwa utworzyły się "dwa obozy". Jedni uważali, że ofiara to furiat inni, że stronił od ludzi i najlepiej czuł się w towarzystwie koni. Przed Redfernem kolejne mozolne śledztwo. Inspektor już od początku czuł, że ciężko będzie mu się przebić przez mur jaki mieszkańcy wokół siebie stworzyli. Czy pieniądze zawsze doprowadzają człowieka do ostateczności? Czy każde ludzkie serce miękkie w obliczu tragedii ? Kolejny tom przygód tego policjanta porwał mnie bez reszty. Kolejny raz autorka zaskoczyła mnie nietypową fabułą. Tym razem w trakcie czytania miała już swoich podejrzanych 😅. Mogę wam zdradzić,...
01

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Anna Rozenberg, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktorzy prowadzący: Anna Rychlicka-Karbowska, Adrian Tomczyk

Marketing i promocja: Joanna Zalewska

Redakcja: Aleksandra Deskur

Korekta: Marta Akuszewska, Anna Nowak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Fotografia na okładce: © Maria Ilves | Unsplash

Fotografia autorki na skrzydełku: © Dominik Tamioła

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67176-37-8

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim wspaniałym Rodzicom

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

Do świadomości przywraca mnie pulsujący w głowie ból. Walcząc z nim, zaciskam mocno powieki. I tak nie mam na co patrzeć. Wilgotna od łez opaska odbiera mi tę możliwość. Jestem jednak pewna, że otacza mnie nieprzenikniony mrok.

Taśma naklejona na usta szarpie delikatną skórę, gdy tylko próbuję krzyknąć, więc przestaję po drugiej próbie. Zresztą i tak nikt mnie nie usłyszy. Ryk silnika i szum opon przykrywają każde błaganie nieprzeniknioną warstwą. Bagażnik przesiąknął moim strachem. A może tak pachnie krew, która zastygła mi na twarzy i spętanych sznurem rękach i kostkach?

Modlę się, by samochód nigdy się nie zatrzymał. Póki jedzie, oprawca jest daleko, nie może mnie dotknąć, skrzywdzić. Ale wraz z przerażeniem pęcznieje we mnie świadomość, że nie będziemy jechać wiecznie.

Nie wiem, ile mija czasu. Opętane trwogą minuty zmieniają swą długość.

Stajemy.

Zaciśniętą ze strachu piersią próbuję złapać kolejne oddechy, nie wiedząc, który będzie tym ostatnim. Zwykle kojąca cisza teraz odbiera mi resztki nadziei.

Zgrzyt klapy bagażnika i silne szarpnięcie za ramię. Stoję, choć wydaje mi się, że w pionie utrzymuje mnie tylko paraliż.

Szum morza szepcze przerażająco spokojnie, że to koniec.

Na szczęście uderzenie odbiera mi świadomość.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Sobota, 30.11.2013, wieczór

 

 

 

Tego roku miasteczko Woking gwałtownie zrzuciło lekki jesienny płaszcz i włożywszy gruby kożuch, zapadło w sen zimowy. Poznikały nie tak dawno jeszcze rozstawione przed restauracjami stoliki i parasole, a mieszkańcy, jakby zapędzeni silnymi podmuchami lodowatego wiatru, pochowali się w domach.

Inspektor David Redfern mijał puste ulice, delektując się przestrzenią, której nie sposób zaznać tu latem. Stare kamienice przy Guildford Road, gdzieniegdzie rozświetlone punkcikami okien, spowijała mgła podszyta dymem z kominków, który lekko drażnił nos i oczy. Mroźne powietrze powoli przenikało przez rękawiczki i zaczynało kłuć w palce, i Redfern pomyślał, że zaczyna się dla niego trudny czas. Z tym większą przyjemnością wszedł do The Sovereigns Pub, który tętnił nie tylko gwarem, ale i ciepłem. Wszystkie złe myśli zatonęły w falach powitań i radosnych okrzyków kolegów, którzy przyszli na jego przyjęcie. Pierwszy raz, odkąd przeniósł się do Woking, poczuł się zaakceptowany, a może nawet i lubiany. Redfern odwzajemniał uśmiechy, odpowiadał zdawkowo na pytania o samopoczucie i powoli brnął do baru wśród morza twarzy, z których nie każdą kojarzył.

Pierwszy przecisnął się Tinney, uzbrojony w dwa pokale. Uśmiechał się szeroko i zanim Redfern zdążył zdjąć kurtkę, podał mu jeden z nich.

– Wciąż nie mogę uwierzyć, że się zrywasz, Dave – powiedział, kiedy wreszcie usiedli przy stoliku, który zarezerwowali parę dni temu. – Co będziesz robił? Założysz biuro detektywistyczne czy jak?

– Rozważałem taką ewentualność, ale chwilowo daję sobie luz.

– Pierdzielisz. – Tinney upił łyk piwa i wytarł dłonią wąs z piany, która została mu pod nosem. – Jak zareagował McMahon?

– Pozytywnie – powiedział z ironią Redfern. – Odmówił migarden leave i zamiast puścić mnie od razu, kazał mi służyć do końca okresu wypowiedzenia. Na szczęście mam w zanadrzu jeszcze parę dni urlopu.

– To wykorzystasz je na kaca, bo o własnych siłach stąd nie wyjdziesz – oznajmiła sierżantka Summer Winter, która właśnie się do nich przysiadała. Redfern był coraz bardziej zadowolony z jej obecności w zespole. I choć wciąż brakowało mu Lindy, od kilku tygodni przebywającej w szpitalu odwykowym, musiał przyznać przed samym sobą, że młoda sierżantka dobrze ją zastępuje.

– Sądząc po twoim drinku, to raczej ciebie będziemy stąd wynosić – skwitował ze śmiechem Tinney, patrząc na stojący przed nią szklany dzban, w którym w pomarańczowym płynie kołysały się plasterki owoców i ogórka.

– No, jeszcze zobaczymy, kto kogo wyśle na zieloną trawkę. – Summer się zaśmiała i nalała sobie kolejną szklankę pimm’s no. 1 cup, uważając, by nie wpadło do niej zbyt dużo owoców.

– Nie znam żadnego gliny, który dostałby garden leave i mógł przez cały okres wypowiedzenia zbijać bąki w domu – rzekł Johanes, którego nalana czerwona twarz wcisnęła się między Puszkę a Summer.

– Ja znam takich, co i bez tego zbijają bąki. – Ted zajął miejsce koło Redferna i postawił przed sobą margaritę.

– Uważaj sobie, panie plastikowy chirurg, bo się zamienisz miejscami z twoimi pacjentami – obsztorcował patologa Johanes i zniknął w tłumie tak szybko, jak się pojawił.

– Wrażliwiec się znalazł – skwitował Ted i upił łyk z kieliszka.

– Dlaczego chirurg? – zapytał Redfern zaciekawiony.

– A bo ja wiem? Johanes nie odróżnia baleronu od baleriny. – Ted zaśmiał się skrzekliwie, ale nikt nie podchwycił żartu. Niezręczną ciszę przerwał Tinney:

– Wznoszę toast za inspektora Redferna, który opuszcza nasz okręt! Zdrowie, Dave!

Redfern wstał, a cały pub zatrząsł się od wtórujących Puszce policjantów. Johanes najwyraźniej nie stracił rezonu, bo zaintonował Leave Her, Johnny i po chwili z każdego gardła wydobywał się śpiew.

– Trzeba upamiętnić tę chwilę! – krzyknęła Summer. Wyciągnęła z torebki telefon i zaczęła nagrywać.

Redfern dał się porwać atmosferze. Wstał i uśmiechając się szeroko, zaśpiewał z resztą współtowarzyszy starą szantę.

Kiedy pub ponownie wypełniły gwar rozmów i pobrzękiwanie szkła, Ted zwrócił swoją posiekaną zmarszczkami twarz w stronę Redferna.

– No więc dowiemy się, czym będzie się zajmować słynny inspektor na emeryturze?

– Będę od was odpoczywać. – David dopił piwo i z hukiem odstawił szklankę.

Wkrótce przy stoliku zrobiło się tłoczno i Redfern pomyślał, że choć jest gwiazdą wieczoru, musi choć na chwilę odetchnąć. Poza tym miał ochotę zapalić. Przed pubem zastał McMahona, który stał do niego tyłem i przyglądał się przejeżdżającemu sportowemu audi. Redfern nie był pewien, czy obłok unoszący się nad głową przełożonego to para, czy dym. Dopiero gdy podszedł bliżej, poczuł zapach tytoniu.

– Nie wiedziałem, że masz tylu fanów – odezwał się Gregory, gdy Redfern zbliżył się do krawędzi jezdni.

– Jestem tak samo zaskoczony – odparł i sięgnął do paczki, którą McMahon trzymał w dłoni. Greg poczęstował go papierosem i po chwili obaj stali spowici błękitnawą chmurą.

– Jak się sprawy mają? – Redfern się zaciągnął, czując, jak nikotyna wchodzi w reakcję z procentami, które niedawno przyjął. Napływająca błogość sprawiła, że musiał oprzeć się o pobliską latarnię.

– Mógłbym cię zapytać o to samo – odparł McMahon, wpatrując się w odległą o kilkadziesiąt metrów fasadę komendy Woking. – Co kombinujesz?

– Nic, po prostu mam tego dość. – Redfern wzruszył ramionami.

– To weź urlop.

– Przecież jestem na urlopie. Wziąłem go zaraz po zamknięciu sprawy Ronalda Rudda.

– Dobrze wiesz, że sprawa Ronalda Rudda otworzyła cały kanał ściekowy. Naszym zadaniem jest wyłapać karaluchy, które z niego uciekają. Wybacz, Dave, ale nie mogę przyklasnąć twojej decyzji.

– Nie oczekiwałem oklasków. Wiesz, że mam swoje powody.

– Wiem, że szukasz Sokolińskiej – rzekł sucho Greg. – Ale jako glina powinieneś myśleć jak glina. Priorytety, Dave, priorytety! A w tej chwili najważniejsze jest znalezienie morderców dzieci.

McMahon miał rację, śmierć Ronalda Rudda, porywacza polskiej dziewczynki, wcale nie zakończyła sprawy. Redfern odpłynął myślami do czasu sprzed prawie dwóch tygodni, kiedy zwykły przypadek pomógł im odnaleźć dziecko, które w biały dzień zostało uprowadzone sprzed własnego domu. Dwie sprawy, które wtedy spadły na wydział policji kryminalnej w Woking, splotły się w ciąg, który zaskoczył nawet jego.

Redfern wiedział, że wszystko zaczęło się od Ronalda Rudda, który dotarł do ludzi odpowiedzialnych za handel żywym towarem i zlecił im porwanie pięcioletniej Izy Wolańskiej. Dziewczynka przypominała mu wnuczkę, kilka lat wcześniej porwaną i zamordowaną prawdopodobnie przez tych samych ludzi. Rudd w swym szaleńczym planie miał zamiar dotrzeć do jądra mafii i zabić jej członków.

Po części mu się to udało. Podczas przekazania małej Polki na mokradłach postrzelił i porwał Malika Tayyaba – płotkę, która działała na zlecenie mafii. Następnie tak długo go torturował i okaleczał, aż ten wyznał, kto kazał mu porwać dziewczynkę. Ronald Rudd w swej krwawej zemście pojechał pod osłoną nocy do domu Muztara Abbasiego i jego żony. Zakradł się do sypialni i zamordował ich, odcinając im głowy. O jego złapaniu zdecydował przypadek, któremu dopomógł posterunkowy Tinney. Tamtej nocy sprawy potoczyły się bardzo szybko.

Redfern bezwiednie potarł ramię. Wciąż odczuwał skutki wspinaczki do okna domu Rudda. To wywołało w nim kolejną falę wspomnień. Słyszał echa słów, które wypowiedział wtedy mężczyzna. Wspominał o agencie Adrianie Bonesie – to on najprawdopodobniej był punktem zapalnym wszystkich wydarzeń, które wstrząsnęły w ostatnim tygodniu Woking. Im dłużej Redfern grzebał w tej sprawie, tym głębiej był przekonany, że udział jego tragicznie zmarłego przyjaciela w strzelaninie nie był przypadkowy. Redfern miał wrażenie, że dostał się w tryby maszyny, której mechanizm nie do końca rozumiał. Dlatego musiał zdjąć mundur i zagłębić się w ciemną stronę podlondyńskiego miasteczka.

– Przede wszystkim trzeba się dowiedzieć, dlaczego syn Muztara Abbasiego uciekł w noc morderstwa rodziców – powiedział Redfern. – Co go tak bardzo wystraszyło, że zabrał ciężarną dziewczynę i zaryzykował lot małym samolocikiem do Europy?

– To najbardziej bezsensowna śmierć w całej tej sprawie – stwierdził McMahon, przypominając tym samym, że próba przeprawy pipperem nad kanałem La Manche zakończyła się dla pary tragicznie. – Myślę, że wszystko, czego szukamy, było w komputerze Ronalda Rudda.

– Nie było żadnego komputera. – Redfern pamiętał, że przy przeszukaniu posiadłości mężczyzny poza prostymi telefonami nie znaleziono żadnej elektroniki.

– W piwnicy, gdzie Rudd przetrzymywał Izabelę Wolańską, znaleźliśmy zasilacz od macbooka – wyjaśnił McMahon. – Pytanie, gdzie Rudd ukrył komputer.

– Obawiam się, że możemy się tego nie dowiedzieć.

– Stawiam swoją odznakę, że się dowiesz. Jeśli już tego nie wiesz – odrzekł McMahon i pstryknął niedopałkiem na ulicę. Tańczące na asfalcie złote iskry porwał wzmagający się od kilku minut wiatr. Redfern miał odeprzeć atak, ale przerwał mu niski męski głos tuż za nim.

– Nie zimno wam, gołąbeczki?

Jak spod ziemi wyrósł za nimi Zheng Cong Coh. Funkcjonariusz Agencji do spraw Przestępczości z Londynu był już po kilku piwach, z których jednym najwyraźniej się oblał. Uwiesił się na ramieniu starszej sierżantki Soyeon Kim, która wydawała się zażenowana stanem kolegi. Uciekała wzrokiem przed Redfernem, co uznał za urocze. Ich ostatnie spotkanie na posterunku w Hammersmith pozostawiło mnóstwo niedopowiedzeń. Cała czwórka w milczeniu mierzyła się wzrokiem.

– Ja już zmarzłem dostatecznie – odezwał się McMahon i odszedł w stronę pubu.

– A tego co ugryzło? – spytała Soyeon.

– McMahon zawsze wygląda, jakby miał zaciśniętą na jajach pułapkę na niedźwiedzie – podsumował Zheng.

Redfern nie skomentował humoru McMahona. Wiedział, co nim powodowało, ale nie zamierzał się tym z nikim dzielić. Rozmowa o odejściu Davida wciąż pozostawała żywa w pamięci ich obu, choć inspektor wiedział, że tak naprawdę Gregory’ego napędzała niechęć do zmian, które miały niebawem nastąpić. Komendant Knight szykował się do powrotu, a to oznaczało bolesną detronizację namiestnika, jak ktoś kiedyś określił McMahona.

– Znacie się? – zagadnął Redfern, wskazując na podchmieloną dwójkę.

– Ze szkolenia w Leeds – odparł Zheng.

– W Liverpoolu – poprawiła go Soyeon.

– Dałbym sobie głowę uciąć, że w Leeds. – Zheng nie dał się przekonać. – No, co tam u ciebie, Dave? Zmywasz się z tonącego statku?

– Co? Z jakiego tonącego statku?

– To ty nic nie wiesz? – Zheng puścił Soyeon, wyprostował się i zatoczył w drugą stronę. Redfern wyciągnął rękę, aby go złapać, ale policjant oparł się o lampę. – Krąży plotka, że Guildford was przejmie. Utrzymywanie dwóch pełnoprawnych komend w tak małej odległości to zdaniem tych na górze rozrzutność granicząca z głupotą.

– Nic nie słyszałem – odparł Redfern sucho.

Mimo przenikliwego wiatru czuł napierające na klatkę piersiową gorąco, a alkohol, który jeszcze przed chwilą zmiękczał mu nogi, wyparował. W ostatnich miesiącach dawali z siebie wszystko, rozwiązując najpierw sprawę Millerów, a potem Ronalda Rudda. Pokazali, że są sprawnym zespołem. Tymczasem ktoś na górze uznał, że skoro radzą sobie w okrojonym składzie, to równie dobrze można go rozwiązać. Strzelili sobie w stopę. Redfern już wiedział, dlaczego McMahon nie chciał go puścić.

– To tylko plotka – rzucił Redfern i ostatni raz zaciągnął się papierosem, po czym zgasił go w pobliskiej popielniczce.

– Co z Knightem? – zapytał Zheng.

– Coraz lepiej. Możliwe, że za tydzień będzie już w domu.

– Pewnie już przebąkiwał coś o powrocie do pracy – wtrącił się Tinney, który właśnie do nich dołączył.

– Na to jeszcze za wcześnie – rzekł poważnie Redfern, myśląc o zapadniętej twarzy komendanta, którego wczoraj odwiedził w szpitalu. Po chwili się rozchmurzył i rzucił: – Za to ty, Puszka, wracasz na pełnym gazie. Awans, gratulacje od samego burmistrza. McMahon jeszcze pomyśli, że chcesz go wygryźć.

– Nooo, trochę mi się udało – odparł Tinney, drapiąc się po głowie. – Będę robił jako konsultant w zupełnie nowym projekcie. Departament do spraw Własności Intelektualnej – mówił z dumą. – Tworzy się zupełnie nowa baza danych, a mnie to akurat kręci. Za dwa tygodnie mam pierwsze szkolenie w…

– Pewnie w Leeds – wybełkotał Zheng, na co reszta parsknęła śmiechem.

 

 

– Całkiem udana impreza – stwierdził Rob, gdy minęli wiadukt. Rozpędzony pociąg Kolei Południowo-Zachodnich zagłuszył jego dalsze słowa, ale Redfern był pewien, że usłyszał coś o wybuchu.

– Słuchaj, jeśli chodzi o to dochodzenie…

– Nie ma sprawy. – Rob machnął ręką, jakby w ogóle go nie obchodziło, że zataił informacje o pożarze w mieszkaniu Redferna. – Nic mi nie mogli zrobić. Miałem pełne prawo do zewnętrznej konsultacji w tej sprawie. Powiedz lepiej, jak idzie śledztwo.

Redfern zastanawiał się, co może powiedzieć Maletzky’emu. Śledztwo w sprawie wybuchu toczyło się swoim, dziwnie spokojnym torem, choć inspektor spodziewał się prawdziwej burzy. Z oczywistych powodów sprawę prowadzili ludzie z Guildford i to oni przesłuchali wszystkich mieszkańców bloku przy Constitution Hill. Nikt nie zauważył niczego podejrzanego. Nie ustalono, kto i w jaki sposób dostał się do mieszkania Redferna i doprowadził do przedwczesnego przerdzewienia rury od gazu. Jego samego wezwano do Guildford tylko raz. Złożył możliwie obszerne wyjaśnienia, a prowadzący sprawę śledczy nie drążył.

– Właściwie to mam wrażenie, że jedyne, na czym wszystkim zależy, to to, by sprawa nie przeciekła do mediów.

– To chyba dobrze – powiedział Rob, gdy skręcali w Oriental Road. – Ale raczej miałem na myśli, czy sam się czegoś dowiedziałeś.

– W sumie to…

– Dave, nie leć ze mną w chuja. – Zatrzymał się nagle i zmierzył Redferna wzrokiem. – Nie prosiłbyś mnie o tamto, gdybyś nie miał swoich podejrzeń. Ja też nie nadstawiałbym karku, gdybym wiedział, że to jakaś pierdoła. Jesteś mi winien wyjaśnienia.

– W porządku – rzucił Redfern i ruszyli dalej. – Pamiętasz Adriana Bonesa?

– Brata Patricii? Pewnie. Myślisz, że ma z tym coś wspólnego?

Redfern był wdzięczny, że w przeciwieństwie do wszystkich wokoło Rob Maletzky nie wspomniał, że kilka miesięcy temu Adrian Bones zginął z rąk inspektora. Strażak był jedną z pierwszych osób, która wyciągnęła do niego pomocną dłoń, kiedy próbował pozbierać się psychicznie po strzelaninie. Jednak niezależnie od tego, ilu serdecznych ludzi by Redfern przy sobie miał, tamten lipcowy poranek nie dawał się zapomnieć.

Nawet dziś mógł odtworzyć z pamięci sekwencję zdarzeń minuta po minucie: budzik, śniadanie, przebieżka, prysznic. Siódma czterdzieści pięć i trzaśnięcie drzwiami samo­chodu, dźwięk silnika, machnięcie ręką starej sąsiadce. Kalka poprzedniego dnia i stu poprzednich. Siódma pięćdziesiąt: szum opon i wjazd do centrum Guildford. Czerwone światło i nagle coś, co przerwało dobrze znany, nieco zardzewiały łańcuch. Komunikat o zbiegłym ze szpitala psychiatrycznego mężczyźnie, który zbliża się do głównej katedry miasta, grożąc przechodniom czymś, co świadkowie opisali jako pistolet. Redfern uznał, że jest bardzo blisko. Wjechał na skrzyżowanie i popędził w stronę Stag Hill.

Na miejscu zorientował się, że dotarł pierwszy. Rozejrzał się za napastnikiem. Kiedy go zobaczył, poczuł napierający na ściany żył strach. Na schodach katedry stał mężczyzna, który – zanim pochłonęło go szaleństwo – był jego najlepszym przyjacielem i najlepszym gliną, jakiego znał. Adrian Bones łamiącym się głosem krzyczał, że wszystkich zabije, a w jego dłoni Redfern zauważył broń. W oddali słyszał syreny i łopaty helikoptera, z hukiem rozcinające niebo nad miastem. Zerknął na nadlatującą maszynę i ta chwila nieuwagi sprawiła, że stracił mężczyznę z oczu. Kiedy zdał sobie sprawę, że pośród tej kakofonii usłyszał trzaśnięcie ogromnych szklanych drzwi, pobiegł za Bonesem do katedry. Nie zobaczył go do razu. Stał więc chwilę w połowie nawy, rozglądając się po pustym, zimnym wnętrzu. Redfern miał wrażenie, że tamten moment podzielił się na miliony odcinków, a każdy z nich wbijał się w jego umysł osobnym obrazem. Pokiereszowana twarz Adriana, jego krzyk odbijający się echem od filarów, broń w drżącej dłoni, która uniosła się w stronę Redferna. I strzał.

David Redfern był pewien, że celował w ramię. Tymczasem z przerażeniem patrzył, jak klatkę piersiową przyjaciela barwi coraz większa czerwona plama. Dźwięk upadku Adriana zagłuszył helikopter, który krążył nad katedrą. Redfern do tej pory nie mógł się pozbyć wrażenia, że tamtego dnia w nawie głównej był ktoś jeszcze.

– Dave? – Redfern wzdrygnął się na dźwięk głosu Maletzky’ego. – Powiesz mi, co się stało z Bonesem? Jaki to wszystko ma związek?

Redfern szedł chwilę w milczeniu, zastanawiając się, co może powiedzieć przyjacielowi. Odezwał się, gdy minęli pierwsze wille przy Lytton Road.

– Ktoś ze mną pogrywa, Rob – oznajmił. – A ja nie mam pojęcia, co to za gra i jakie są reguły. Jedyne, co wiem, to to, że wszystko zaczęło się od śmierci Adriana Bonesa, a każdy mój krok prowadzi do coraz to większej tragedii. Najpierw jakiś psychopata próbuje mnie przekupić, potem wybucha moje mieszkanie, komendant Knight zostaje otruty, a teraz ktoś najprawdopodobniej porwał moją… koleżankę.

– Lindę?

– Nie. Nie Lindę – odparł Redfern, mocno zirytowany własną wylewnością. – Inną koleżankę. Przyleciała do Anglii w sprawie morderstwa rodziców. Pracowałem przy tej sprawie i jakoś tak zaiskrzyło. – Czuł narastające zażenowanie tym, że nie mógł znaleźć lepszych słów. – Potem zniknęła.

– To dlaczego jej nie szukasz?

– Szukam, cholera jasna! Szukam! – wybuchł. – Pojechała na lotnisko, ale nikt jej tam nie widział. Miała wrócić do siebie, do Polski, ale tam nie dotarła.

– Skoro to porwanie, to jestem pewien, że porywacz się odezwie. – Maletzky silił się na optymizm, który Redfernowi z dnia na dzień stawał się coraz bardziej obcy.

– O ile to rzeczywiście porwanie – odezwał się Dave po chwili.

– Szukałeś jej telefonu? Gdzie się logowała?

– Zrobiłem już wszystko, Rob. Telefon zalogował się w Polsce.

– Przecież mówiłeś, że tam nie dotarła.

– Ale jej komórka dotarła – powiedział z naciskiem David, po czym dodał: – Facet jest sprytny. Wsunął komuś do kieszeni walizki wyłączony telefon Marty. Nieświadomy pasażer nadał swoje rzeczy na lotnisku i dopiero przy rozpakowywaniu w Polsce skapnął się, że ma nadbagaż. Udało mu się ze mną skontaktować, kiedy uruchomił telefon.

– Dziwne. – Strażak się skrzywił. – Po co ktoś zadał sobie tyle trudu?

– Nie wiem i nic nie wskazuje na to, żebym się szybko dowiedział.

– Mówiłeś o tym komuś?

– McMahon wie, ale myśli, że zwariowałem. Uważa, że równie dobrze Marta mogła zostać w Anglii i nie chcieć się ze mną kontaktować. Nie ma rodziny w Polsce. W jej pracy wiedzą tylko tyle, że wzięła urlop do końca listopada. Jej najlepsza przyjaciółka robi kampanię na Facebooku, ale odezwały się tylko jakieś oszołomy. Kamień w wodę – dokończył z goryczą.

– OK, ale co to ma wspólnego z Adrianem Bonesem?

– Nie wiem, ale za każdym razem, jak biorę się do jego sprawy, dzieją się złe rzeczy. Jakby ktoś cały czas patrzył mi na ręce i walił po nich, gdy wykonam fałszywy ruch. Mam wrażenie, że nie cofnie się przed niczym.

– To grubo. Mam się zacząć o siebie bać? – Rob się zaśmiał, ale przez cienką warstwę wesołości prześwitywała niepewność.

Redferna poraziła myśl, że to pytanie nie jest pozbawione podstaw. Postanowił, że przemilczy temat swojej niedawnej wizyty w Dover i nieznanych zwłok, które tamtejsza policja z nim powiązała.

– Raczej o mnie – odparł i wykrzywił usta w uśmiechu. – Jakbym popełnił samobójstwo, to wiedz, że to nie ja.

– Nie zamierzam się nad tym zastanawiać. Po prostu przejmę twoje auto, psa i garaż. Wiesz, za straty moralne. – Tym razem kolega zaśmiał się szczerze.

Gdy dotarli do ronda przy markecie Asda, Rob wskazał na ulicę Maybury Hill.

– Tu odbijam. Gdybyś czegoś potrzebował, choćby browara w dobrym towarzystwie, to wal śmiało.

– Dzięki!

– Uważaj na siebie, Dave.

– Wiadomo. Trzymaj się!

Redfern ruszył w dół Monument Road, czując, jak emocje wypierają z krwiobiegu alkohol i dobry humor. Wiatr z minuty na minutę stawał się coraz silniejszy i gdy Dave dotarł do skrzyżowania, trudno mu było złapać oddech od ciągłych podmuchów. Między jednym a drugim uderzeniem serca dobiegło go wołanie.

– Panie Redfern, to pan?

Redfern dopiero teraz dostrzegł przed sobą machającą ręką postać, którą rozpoznał bezbłędnie. Pchany wiatrem, szedł do niego Bartosz Wolański, ojciec szczęśliwie odnalezionej dziewczynki. Obok siebie prowadził rower obładowany zielonymi reklamówkami pełnymi zakupów.

– Co za spotkanie – powiedział Redfern, gdy mężczyzna podszedł bliżej. Miał zaczerwienioną twarz i David nie wiedział, czy powiązać to z aurą, czy alkoholem, którego Wolański nadużywał. Gdy był kilka kroków od niego, Redfern nie miał już wątpliwości.

– Byłem na zakupach w tej całodobowej Asdzie w Sheer­water – rzucił po polsku. – W ciągu dnia nie mam czasu.

– Jak się miewa pani Kinga?

– Wróciła z dziewczynkami do kraju.

– To dobrze.

– Właściwie to miałem do pana zadzwonić – wyjąkał niepewnie Wolański po chwili milczenia. – Chciałem o czymś z panem porozmawiać.

– O czym?

Redfern wciąż nie mógł się pozbyć uczucia pogardy do ojca dziecka. Uważał go za częściowo odpowiedzialnego za porwanie. Inspektor był pewien, że gdyby Wolański spełnił prośbę żony i podczas jej nieobecności zajął się córkami, porywacz nie miałby odwagi wejść na posesję. Z tym większą niechęcią słuchał pokrętnych tłumaczeń mężczyzny.

– Wolałbym kiedy indziej – bąknął Wolański. – Czy mógłby pan do mnie wpaść we wtorek po osiemnastej?

– Dobrze, przyjadę – zapewnił Redfern, chcąc jak najszybciej znaleźć się w ciepłym domu.

Ulga, która spłynęła na spiętą dotąd twarz mężczyzny, podsunęła inspektorowi myśl, że może to, co miał mu do powiedzenia, okaże się ważne. Zanim David dotarł do domu przy Princess Road, to przekonanie zupełnie z niego wyparowało, a kiedy kilka dni później powróciło, było już za późno.

Redfern przekręcił klucz w zamku i wszedł do ciemnego przedpokoju. Natychmiast dobiegł go odgłos człapania czterech łap. Bandit nie mógł się nacieszyć, że widzi pana, i cicho popiskując, usiłował zapanować nad ogonem, który, zupełnie jakby żył własnym życiem, zarzucał psiakiem po całym przedpokoju. Piętnastotygodniowy berneński pies pasterski przyniósł Redfernowi smycz i inspektor nie mógł się wykręcić. Zapiął mu obrożę i razem wyszli w noc.

Redfern nie spodziewał się, że tymczasem zimny wiatr przyniesie ze sobą ulewę, i po kwadransie spaceru stali z powrotem w przedpokoju, przemoczeni do suchej nitki. Inspektor wytarł Bandita ręcznikiem, po czym rozebrał się i rozwiesił ubrania na grzejnikach. Dom po chwili wypełnił zapach suszonego prania i mokrego psa. Inspektor był wdzięczny losowi, że dziadek, z którym od paru tygodni mieszkał pod jednym dachem, jeszcze przez kilka dni będzie poza granicami kraju i nie musi się z nim spierać ani o nocne spacery, ani o zapach psiej sierści.

Rozbudzony niespodziewanym prysznicem, postanowił jeszcze trochę popracować. Włączył komputer i rozłożył przed sobą teczki, które zgromadził w toku prywatnego śledztwa. Wciąż były w nim białe plamy i dziury, które w żaden sposób nie dawały się zapełnić. Redfern urządził sobie w pokoju prowizoryczne stanowisko pracy i wpatrywał się teraz w białą tablicę, którą parę dni temu powiesił nad biurkiem. W jej centralnym punkcie zapisał nazwisko przyjaciela, a od niego pociągnął grube czerwone strzałki. Na ich końcach widniały kolejno: ośrodek leczenia uzależnień The Priory, gdzie mężczyzna się leczył, Silver Manor, gdzie mieszkał, Katedra Guildford, gdzie zginął oraz Agencja do spraw Przestępczości, w której pracował.

Poniżej Redfern zapisał nazwiska, które bezpośrednio kojarzyły się z Adrianem Bonesem: Nathan Wood – jego partner, Isabelle Bones – jego matka, Patricia Bones – siostra oraz Ronald Rudd, który w ostatnich minutach życia wspomniał byłego policjanta jako zamieszanego w historię porwania dziecka. Od nazwisk odchodziły kolejne strzałki z luźnymi skojarzeniami, które nie dawały się w żaden sposób powiązać. Stał przed rozrośniętym fraktalem, mając nadzieję na nagłe olśnienie. Jednak żadna z tych linii nie chciała się połączyć z inną we wspólny wątek. Ilekroć Redfern o tym myślał, podobnie jak strzałki, które kończyły się na srebrnej ramce tablicy, dochodził do muru. Przytłoczony nadmiarem myśli i skojarzeń, wyszedł zrobić sobie herbaty, a kiedy wrócił, znów popatrzył na tablicę i dopisał jeszcze jedno nazwisko. Swoje.

Zaczął przechadzać się po pokoju, w myślach odtwarzając najważniejsze punkty z życia mężczyzny, który, mimo że był jego najlepszym przyjacielem, stanowił dla niego największą tajemnicę.

Adrian Bones pracował w Agencji do spraw Przestępczości w wydziale zajmującym się handlem ludźmi, któremu poświęcił się bez reszty. Redfern z niepokojem patrzył, jak z dnia na dzień praca stawała się dla przyjaciela obsesją. Kilka lat temu wpadł na trop zaginionej wykładowczyni z Exeteru. Tego dnia zaczepił Davida na biurowym korytarzu i z ekscytacją, którą rzadko zdradzał, oznajmił, że chyba ma przełom w sprawie. Rzucił, że musi jechać w jeszcze jedno miejsce, i pobiegł na parking. Redfern pomyślał, że była to ostatnia chwila, w której widział uśmiech na twarzy mężczyzny. Od tamtej pory w jego oczach widać było tylko strach.

Śpiący pod biurkiem Bandit nagle podniósł głowę i wpatrując się w okno, zaczął powarkiwać. Redfern popatrzył w mrok, ale niczego nie dostrzegł. Pogłaskał pieska po głowie i nakazał mu iść spać. Jednak szczeniak nie ustępował i jego mruczenie przerodziło się w piskliwy szczek. Inspektor uciszył go i nasłuchiwał. Tym razem był pewien, że usłyszał w przednim ogrodzie szelest, który natychmiast zamarł, pozostawiając w głowie Redferna pobudzającą wyobraźnię ciszę. Powoli sięgnął do szuflady biurka i wyciągnął z niej broń, a następnie zgasił lampkę. Bandit przestał warczeć i wycofał się w kąt, wpatrując się w targane wiatrem łyse gałęzie grabu. Ich przesuwające się po podłodze cienie sprawiały wrażenie, jakby po pokoju rozpełzły się węże. Wciąż trzymając broń, Redfern przeszedł ostrożnie wzdłuż ściany do okna. Krew napierała na żyły, sprawiając, że w uszach czuł szumiące pulsowanie. Nie sądził, że Palacz, który od kilku tygodni go śledził, odważy się zbliżyć. Tym bardziej że od chwili zaginięcia Marty nie dawał znaku życia. Musiał być jednak ostrożny. Jeśli mężczyzna posunął się do wysadzenia mieszkania i uprowadzenia, równie dobrze mógł przejść do bardziej bezpośredniego działania.

Wiatr nie ustępował, wyrywając z krajobrazu miasta coraz więcej. Redfern z niepokojem obserwował Princess Road, po której z metalicznym chrzęstem przesuwała się spora trampolina. Kolejny podmuch podniósł ją jak gigantyczny liść i zabrał w dół ulicy. Nagle Redfern usłyszał z tyłu domu dźwięk tłuczonego szkła. Zapominając o Palaczu, pomyślał o małej szklarni dziadka. Schował pistolet za pasek i pobiegł do ogrodu. Szklarnia stała nienaruszona. Z ulgą stwierdził, że wiatr zrzucił jedynie ceramiczne doniczki, które teraz tworzyły pod stołem smutną mozaikę gliny i resztek ziemi, zabieranych przez kolejne podmuchy. Nagle między jednym świstem a drugim Redfern usłyszał szmer, a po chodniku przesunął się cień. Sięgnął po broń i wyskoczył zza węgła, ale nikogo tam nie było. Wyobraźnia podlana alkoholem i dudniący wicher podsuwały mu coraz to głupsze myśli. Zabezpieczył pistolet i idąc do domu, wsunął go z powrotem za pasek.

Wszedł do pogrążonej w ciemności jadalni i zamknął z trzaskiem drzwi tarasowe. Zasuwając zasłonę, poczuł obcy zapach. W ułamku sekundy miał pewność, że nie jest sam. Szybkim ruchem dobył broni i odwrócił się, robiąc krok do przodu. Nagle zahaczył o coś nogą i po chwili walki z grawitacją leżał na podłodze.

– Kurwa, jak tu ciemno – usłyszał na wysokości swojej twarzy.

– Zheng?

– A kto inny? – odparł agent, który siedział oparty plecami o ścianę.

– Mogłem cię zabić – syknął Redfern, podnosząc się z podłogi.

– Kurwa, mogłeś, ale nie zabiłeś. Taki z ciebie kumpel – burczał Zheng. – Lepiej zrób to, zanim dorwie mnie jutrzejszy kac.

Redfern pomógł koledze wstać i zataszczył go do pokoju dziadka. Ciało Zhenga stawiało opór szmacianej lalki i gdy inspektorowi udało się go położyć na łóżku, agent zasnął w pozycji, w której upadł. David pomyślał z rozbawieniem, że w kwestii nocnych odwiedzin ma wyjątkowo zezowate szczęście. Na wszelki wypadek postawił obok łóżka miskę, a na szafce nocnej – szklankę z wodą.

Czuł, że wyrzut adrenaliny nie pozwoli mu dziś zasnąć. Stanął przed tablicą i myślami znów wrócił do biura agencji. Wciąż miał przed oczami twarz Adriana Bonesa, który chwilę po rozmowie z Davidem zabrał swój samochód i wyruszył w sobie tylko znanym kierunku.

Redfern do tej pory się zastanawiał, w jaki sposób policjant dotarł do portu w Dover. Domyślał się, że jeszcze w drodze Bones się dowiedział, że doszło tam do zamieszek. Z powodu masowych zwolnień w jednej z firm transportowych ludzie wyszli na ulice, a Adrian najprawdopodobniej chciał wspomóc kolegów walczących z rozprzestrzeniającą się przemocą i dołączył do nich. Początkowo stosunkowo pokojowa demonstracja zmieniła się w regularną bitwę. W zamieszaniu padły strzały, a po nich na ziemię osunął się jeden z protestujących. Adrian Bones twierdził potem, że mężczyzna miał broń i nie było czasu na strzał ostrzegawczy. Niestety nikt tego nie potwierdził.

Rozpoczął się mozolny proces przed sądem, który orzekł przekroczenie uprawnień i skazał agenta Bonesa na dwa lata więzienia. Wziął przy tym pod uwagę nienaganność służby i stanowisko, jakie zajmował funkcjonariusz, i zawiesił karę na pięć lat. Adrian Bones był skończony dla świata.

Każdy, łącznie z Davidem, odsuwał się, a kiedy nie było przy nim już nikogo, Bones zamknął się w domu i oddał nałogowi. Redfern pamiętał, że podczas kilku ostatnich wizyt Adrian maniakalnym szeptem oznajmiał, że zna prawdę i gdy tylko opuści dom, ktoś go zabije. Spirala szaleństwa pociągnęła go na samo dno.

Ostatecznie rodzice umieścili go w ośrodku leczenia uzależnień The Priory, gdzie wydawało się, że dochodził do siebie. Choć nadal miewał ataki paranoi, znalazł partnera. Nathan Wood, podobnie jak on, zmagał się z alkoholizmem, ale jego obecność dawała nadzieję, że Adrian upora się z przeszłością. Kiedy ostatni raz Redfern odwiedzał go w The Priory, Bones rozmawiał przytomnie. Inspektor nie przypuszczał wtedy, że kiedy znów stanie twarzą w twarz z przyjacielem, będzie on mierzył do niego z broni.

Na to wspomnienie Redfern poczuł się nieswojo. Usiadł przy biurku i pogłaskał śpiącego pod nim Bandita. Piesek, zmęczony pilnowaniem pana, spał twardym snem i nie zareagował na dotyk. Inspektor sięgnął po teczkę z napisem „Dover”. Przejrzał po raz kolejny wydrukowane artykuły o strajku w porcie i strzelaninie. Niedawno dołączyły do nich te o wnuczce Ronalda Rudda i na nich postanowił się skupić. Kilka lat wcześniej pięcioletnia Katie Rudd została porwana z placu zabaw, kiedy opiekował się nią dziadek. Inspektor przeczytał w aktach, że miała zostać przewieziona na Bliski Wschód, gdzie czekał na nią kupiec. Redfern wzdrygnął się na myśl o tym, co stałoby się ze złotowłosą dziewczynką, co działo się z innymi dziećmi.

Plan przerzutu pokrzyżowały masowe zwolnienia dokonane przez firmę promową P&O, które objęły również szajkę odpowiedzialną za transport dzieci przez kanał La Manche. Nie mogąc przewieźć dziewczynki za granicę, porywacze postanowili się jej pozbyć. Jej martwe ciało było bielsze od klifów Dover, pod którymi znalazła je para turystów.

Z biegiem czasu Ronald Rudd rozpacz i żałobę przekuł w pragnienie zemsty, której poświęcił resztę życia. W toku dochodzenia Redfern zastanawiał się, dlaczego akurat dziadek, a nie ojciec zajął się poszukiwaniem zbrodniarzy, którzy skrzywdzili dziewczynkę. Odpowiedź dały kserówki dziennika „Daily Mail”. Przeglądając wydruki, Redfern natrafił wtedy na obszerny artykuł o dramacie rodziny Rudd. Ronald opowiadał w nim o tym, że poza żoną została mu tylko Katie – córka jego tragicznie zmarłego syna i synowej.

Inspektor usiłował odtworzyć moment, w którym stał w piwnicy posiadłości Rudda. Ze wszystkich stron patrzyły na niego oczy dziewczynki, uwiecznione na stronach gazet, które Ronald przykleił na ścianach. Gdy Redfern później przeglądał zdjęcia z miejsca zbrodni, zauważył, że mężczyzna pozaznaczał fragmenty, w których dziennikarze wspominali o nieudolnej pracy policji i Agencji do spraw Przestępczości.

Kiedy sięgał po teczkę opisaną jako „Sprawa Rudda”, na nocnym stoliku zawibrował telefon. Bandit podniósł głowę i z zaciekawieniem wpatrywał się w tańczący na blacie aparat. Redfern wstał, ale kiedy wziął komórkę do ręki, ta wyświetliła komunikat o nieodebranym połączeniu, a po chwili SMS: „Sorki, pomyliłam się. Mam nadzieję, że cię nie obudziłam”. Wiadomość pochodziła od Patricii i Redfern pomyślał, że siostra Adriana Bonesa ma niesamowite wyczucie czasu.

Odpisał: „Nie obudziłaś. Pracuję”. Odpowiedź przyszła niemal natychmiast: „Dlaczego nie jestem zaskoczona?” i uśmiechnięta buźka. Redfern nie miał ani czasu, ani ochoty na gierki z byłą narzeczoną. „Odezwę się jutro”, napisał i wyłączył telefon.

Poziom adrenaliny sięgnął dna, obnażając potworne zmęczenie. Redfern chciał jeszcze przejrzeć dwie teczki, by jutro z gotowym planem móc przystąpić do działania. Zaparzył sobie mocną kawę i zasiadł znów do biurka. W teczce, którą wcześniej odłożył, znalazł dobrze znane artykuły i dokumenty. Wynikało z nich, że zastrzelony przez Adriana mężczyzna to Gruzin, Levan Chikovani, marynarz wachtowy na promie P&O. W toku śledztwa policja ustaliła, że nie miał rodziny w Wielkiej Brytanii, a tą pozostawioną w Gruzji stanowiły jedynie siostra i jej dzieci. Z nikim też nie utrzymywał bliższych kontaktów. W pokoju, który wynajmował, nie natrafiono na nic, co pozwoliłoby powiązać go z handlem ludźmi. Redfern zaczął wątpić w łańcuch zdarzeń, o którym mówił Ronald Rudd. Zamierzał poprosić Zhenga o pomoc, kiedy tylko ten się obudzi. Słysząc jego donośne chrapanie, Redfern z rozbawieniem pomyślał, że wcześniej niż w południe agent Zheng nie będzie w stanie stawić się na służbę.

Wygrzebał ze stosu teczkę z napisem „Silver Manor” i przeniósł się z nią na łóżko. Posiadłość rodziny Bonesów stanowiło blisko sto hektarów ziemi, na której znajdowały się osiemnastowieczny pałac, stadnina, oranżeria i domek dla gości. Choć młody David Redfern spędził w niej najwięcej czasu, miał o tym miejscu najmniej informacji i to go martwiło. Do wszystkich pozostałych lokalizacji mógł w taki czy inny sposób dotrzeć. Jednak siedziby rodowe stanowiły w Anglii niemal osobne państwa i ani policyjne nakazy, ani spryt nie pozwalały się wślizgnąć za wysokie mury.

 

 

 

Niedziela, 1.12.2013, rano

 

 

Przez cieniutką skórę powiek do Davida docierało światło świtu, ale nie to go obudziło. Czuł, że jego klatka piersiowa nie może się swobodnie podnosić, a po twarzy jeździ mu coś ciepłego i mokrego. Uchylił oko i zobaczył uśmiechniętą mordkę Bandita, który uznał, że trzy godziny snu w zupełności im wystarczą.

Inspektor ziewnął przeciągle i odsunął pieska, który natychmiast poczłapał do drzwi, domagając się spaceru albo chociaż wizyty w ogródku. Zmęczony do granic możliwości Redfern zdecydował się na prostsze rozwiązanie.

Stojąc na tarasie, patrzył na różowiejący w kompletnej ciszy świt. Nieruchome białe apaszki mgieł zawisły nad dachami, łagodząc ostre krawędzie miasta. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz miał okazję podziwiać to widowisko. Wszystkie spektakle brzasku przemijały niezauważone, kiedy pochylony nad kolejnym miejscem zbrodni zastanawiał się, dokąd zmierza ten świat. Po tylu latach wciąż nie znalazł odpowiedzi na to pytanie, natomiast wiedział, dokąd będzie zmierzał on sam.

Zawołał Bandita i wrócił do domu. Po szybkim śniadaniu zasiadł znów do biurka i sięgnął po leżącą na łóżku teczkę. Po raz kolejny odczytał napis na niej: „Silver Manor”. Ponad dwa lata temu doszło tam do wybuchu gazu, w wyniku którego o mało nie zginął Adrian Bones. Tylko cud i szybka interwencja lekarzy z prywatnej kliniki sprawiły, że mężczyzna pozostał przy życiu. Redfern przewertował zgromadzone materiały, aż dotarł do starych dokumentów dostarczonych mu przez Maletzky’ego. Eksplozja butli z gazem praktycznie rozerwała domek dla gości.

Przypomniał sobie, że miał zadzwonić do Patricii, ale wciąż słyszał pochrapywania nocnego gościa, więc dał sobie spokój. Jak na zawołanie dobiegły go dźwięk sprężyn i przeciągłe jęknięcie. Redfern poszedł do kuchni i wziął jedyne słuszne w takiej sytuacji lekarstwo, które dzień wcześniej przygotował z myślą o sobie. Z dziwną mieszaniną smutku i satysfakcji stwierdził, że go nie potrzebował. Odkręcił słój, który lekko syknął, i przelał zawartość do szklanki. Przyjemnie kwaśna woń wypełniła mu nozdrza i nie mogąc się powstrzymać, Redfern upił łyk ze słoika i zabrał go ze sobą. Poszedł do pokoju dziadka, gdzie nocował Zheng.

– Dzień dobry, kochanie – huknął od progu.

– Niech cię szlag, David! – stęknął agent i osłonił oczy dłońmi. Wpadające przez okno słońce oświetliło jego trupio bladą twarz. W pokoju unosił się kwaśny smród alkoholu, ale Redfern z ulgą zauważył, że agent nie skorzystał z miski.

– Masz, wypij. – Inspektor podał mu szklankę i podszedł do okna, żeby przykręcić żaluzje. W pokoju zapanował półmrok. Zheng usiadł na łóżku i powąchał zawartość szklanki.

– Co to, do cholery, jest?

– Woda z kiszonych ogórków.

– Z czego?

– Takie kimchi z ogórków. – Redfern się zaśmiał. – Nie ma nic lepszego na kaca.

– Nie wiesz, że Chińczycy ślubowali nie jeść koreańskiego jedzenia? Słyszałeś o narodowym bojkocie?

– No, słyszałem. Ale to wcale nie przeszkadzało ci balować całą noc z Soyeon Kim, co?

– Aaa, no tak… – Zheng upił łyk i się skrzywił. – Ty, dobre to! – powiedział i wypił zawartość szklanki jednym haustem.

– Dobre, bo polskie. – Redfern odczytał napis ze słoika, który trzymał w ręce. – Zbieraj się, mamy robotę.

– Nigdy nie odpuszczasz, co? – zapytał Zheng, na co Redfern wzruszył ramionami.

– Będę w kuchni.

Zheng skorzystał z prysznica i po kwadransie opierał się o kuchenną futrynę. Z wciąż mokrymi włosami patrzył na dokumenty, które Redfern rozłożył na stole.

– Niezłe to polskie kimchi – powiedział i usiadł naprzeciwko inspektora.

– Mówiłem.

– Co tam masz? – Wskazał brodą na teczkę.

– Papiery z The Priory.

– Z tej kliniki odwykowej, w której jest Linda?

– Też – odparł Redfern i wstał, by zaparzyć kawy. – Adrian Bones spędził tam ostatnie miesiące życia.

– I co z nią?

– No właśnie nie wiem. Coś tam się wydarzyło, co wypchnęło Bonesa poza jej mury.

Przesunął dokumenty leczenia, które zdobyła dla niego Patricia. Nie było w nich niczego, co posunęłoby go do przodu. Na końcu jednego z nich widniało odręcznie skreślone zdanie: „Wypisany na własną prośbę”. Adrian Bones nie był ubezwłasnowolniony, więc w każdej chwili mógł opuścić ośrodek. Redfern wciąż nie wiedział, dlaczego pierwsze kroki skierował do Guildford, które od The Priory dzieliło sześć mil. Spojrzał na wydrukowaną mapę, a Zheng podążył wzrokiem w tym samym kierunku.

– Dlaczego przeszedł taki kawał, by dotrzeć do katedry? – Agent zdawał się czytać w jego myślach, choć Redfern stawiał na to, że mimo różnicy wieku przyswoili w akademii dokładnie te same metody.

– A może szedł zupełnie gdzie indziej?

– Do ciebie?

– Minął mój dom. – Redfern dotknął mapy, gdzie maleńkie litery układały się w napis „Roundhill Way”, a następnie przesunął palec na południe, w stronę niewielkiego krzyżyka. – Mnie bardziej interesuje, skąd wziął pistolet.

– Sprawdzałeś w aktach?

– Jako oskarżony nie miałem do nich dostępu, ale doszły mnie słuchy, że to broń niewiadomego pochodzenia. – Redfern zrobił w powietrzu cudzysłów.

– Postaram się dowiedzieć czegoś więcej – zapewnił Zheng. – A co z drugim napastnikiem?

– Wiesz o drugim napastniku? – Inspektor wstał, by zaparzyć kawę, choć tak naprawdę poczuł się obnażony i chciał to ukryć.

– Chyba wszyscy wiedzą. Wewnętrznym nie po drodze z dyskrecją.

– To fakt. – Redfern wypuścił powietrze nosem. Zaczął odczuwać skutki zarwanej nocy. Oparł głowę o dłoń i wpatrywał się chwilę w dokumenty. – Wciąż jestem pewien, że strzelał ktoś inny.

– Nie odwróciłeś się po strzale, żeby sprawdzić?

– Nie, nie sprawdziłem. Sparaliżowało mnie – wyz­nał. – Po prostu nie mogłem uwierzyć, że Bones leży tam w kałuży krwi.

– OK. Od początku. Wbiegłeś do kościoła i co było później?

– Nie zobaczyłem go od razu. Zrobiłem kilkadziesiąt kroków, wciąż mając broń w pogotowiu. Wychylił się po chwili zza chrzcielnicy. Musiałbyś widzieć jego twarz i te oczy pełne szaleństwa. Krzyczał, że nie jest Adrianem.

– A był?

– Myślisz, że nie poznałbym kumpla? – Redfern się zirytował, ale szybko się uspokoił. – Bones bez ostrzeżenia podniósł broń i strzelił. Nie miałem chwili do namysłu. Strzeliłem, ale przysięgam, że celowałem w ramię. Byłem pewien, że chybiłem.

– Ktoś majstrował przy broni?

– Nie wiem, upuściłem ją zaraz po strzale i od tamtej chwili jej nie widziałem.

– Ale wnioskowałeś o przebadanie jej?

– Wnioskowałem, sprawdzili. Skoro mnie zdegradowali, to znaczy, że nikt niczego nie przestawił, a Bones zginął z moich rąk – posumował gorzko.

– Musi być coś, co wtedy przeoczyłeś – powiedział z naciskiem Zheng.

– Nic nie przeoczyłem – odparł inspektor. – Wciąż słyszę dziwny szczęk jeszcze jednego pistoletu, a zaraz po nim głuchy trzask drzwi.

– Jeśli strzelał, musiał użyć tłumika – skonstatował Chińczyk.

– Takich tłumików nie ma.

– Są. Słyszałeś na przykład o Hush Puppy Project?

– Urocza nazwa, ale nie słyszałem – rzekł Redfern i spojrzał na Bandita, który właśnie przeglądał zawartość swoich misek. – Wbrew pozorom broń jakoś nigdy mnie nie pociągała.

Zheng pokiwał milcząco głową, po czym wstał i poszedł do pokoju. Po chwili wrócił z telefonem, na którym odtworzył film na YouTube.

Stojąc na leśnej polanie, dwóch mężczyzn rozmawiało o modelach i zaletach tłumików spółki Hush Puppy, której historia podobno sięgała wojny w Wietnamie. Ten w firmowej fioletowej polówce omówił ze szczegółami dwa modele, które można było ze sobą skręcić. Składały się nie tylko ze standardowych komór, ale i poliuretanowych dysków, przez które przechodziła kula. Zheng przewinął do czwartej minuty, w której facet w stroju myśliwego przeszedł do prezentacji tłumika z bronią Smith & Wesson. Strzał z użyciem jednego modułu był zaskakująco cichy, ale dopiero gdy mężczyzna założył drugi i nacisnął spust, myśli Redferna eksplodowały. Spojrzał zszokowany na Zhenga.

– Wiemy, że co najmniej od roku można je u nas kupić na czarnym rynku – oznajmił agent. – Nie nadają się do kul grzybkowych, ale pełnopłaszczowe spisują się w nich idealnie.

– To ten dźwięk. Właśnie to słyszałem w katedrze. Ale jak, do cholery, moja kula trafiła Bonesa? Bóg mi świadkiem, że go nie zabiłem!

– Wierzę ci – powiedział poważnie Zheng, przerywając wściekłą bezradność Redferna, który patrzył na niego zaskoczony.

– Co?

– Nie strzeliłbyś Bonesowi w pierś, Dave. Posłuchaj, byłeś nie tylko świetnym agentem, ale przez te lata wspólnej służby przekonałem się, że także dobrym człowiekiem. Nie wierzę, że strzeliłbyś do kumpla, i to prosto w pierś. To się nie trzyma kupy. Powiedz więc dokładnie, co widziałeś, zanim strzelił.

– Nic nie widziałem, mówiłem ci. Obecność tego drugiego to tylko moje wrażenie. Adrian celował we mnie, ale jego wzrok był tak jakby poza mną. On oszalał.

– Nie odwróciłeś się?

– Mierzył do mnie z pieprzonego pistoletu.

– W porządku. Nie oskarżam cię – powiedział spokojnie Zheng. – Mówiłeś o helikopterze. To była nasza maszyna?

– Nie mam pojęcia. Gdy tylko wyszedłem z katedry, zrobiła się wrzawa. Niewiele pamiętam z tamtego okresu.

– Spoko, ustali się – zapewnił agent.

Każdy z policjantów patrzył w innym kierunku, zamyślony nad czymś innym. Ciszę przerwał Redfern.

– Słuchaj, czy możesz przyjrzeć się papierom, które Bones po sobie zostawił?

– Zaginięcie wykładowczyni chyba już ci przesłałem. – Zheng się zdziwił.

– Chodzi mi o to, żebyś przyłożył ucha, rozejrzał się. Mam wrażenie, że całe to Dover to nie był przypadek.

– OK, coś zadziałam. Dave, a nie myślałeś, żeby do nas wrócić?

– Do agencji?

– To nie byłoby trudne do załatwienia. Byłeś świetny, Dave. Wiele dzieciaków zawdzięcza ci życie. – Podniósł rękę, by nie dać dojść do głosu Redfernowi, który właśnie otworzył usta. – Po prostu to przemyśl.

– W porządku – westchnął.

Agent Zheng kiwnął głową i wstał od stołu. Redfern zorientował się, że z tego wszystkiego nawet nie poczęstował kolegi kawą.

– Dobra, muszę się zbierać, bo żona mnie powiesi za jaja – powiedział z uśmiechem Chińczyk.

– No, myślę, że najgorsze dopiero nadejdzie – oznajmił ponuro Redfern. – Odebrałem w nocy twój telefon, bo dzwonił chyba z dwieście razy. Zanim udało mi się przedrzeć przez jej słowotok, usłyszałem rzeczy, które by ci się nie spodobały.

– Chce rozwodu?

– Nie.

– No to faktycznie mam przesrane.

Redfern odprowadził Zhenga do drzwi i pożegnał, dziękując za pomoc. Sam wrócił do pokoju i się ubrał, a następnie posprzątał biurko. Przekładając dokumenty, wziął do ręki ten z ośrodka uzależnień, gdzie napisane było, że Adrian wypisał się na własną prośbę. Spojrzał na datę – pięć dni przed strzelaniną w katedrze. Wciąż zastanawiając się, dlaczego przyjaciel mimo wypisu jeszcze przez jakiś czas pozostał w klinice, wyszedł z domu, po czym wsiadł do samochodu i odjechał w stronę Guildford. Miał nadzieję, że siostra Bonesa udzieli mu odpowiedzi na to i wiele innych pytań.

Minął rondo