WSK, czyli historia szaleństwa w dobie motoryzacji - Rafał Harer - ebook

WSK, czyli historia szaleństwa w dobie motoryzacji ebook

Rafał Harer

0,0

Opis

Czas wyruszyć w podróż. Pokonać mityczną drogę i stoczyć pojedynki z pułapkami nierzeczywistości. Przekraczać kolejne rozedrgane zasłony banału w poszukiwaniu wciąż oddalających się celów, równie trywialnych jak trywialne jest pytanie o sens ostatecznej konfrontacji dobra ze złem: wielkiej bitwy, dzięki której bogowie próbują odnowić i oczyścić świat. A może ta podróż jest ucieczką? Wytworem wyobrazi kreowanym na przekór tej powszechnie znanej rzeczywistości. A może snem, obrazem szaleństwa albo dziełem umierającego, spętanego w szpitalnych ścianach umysłu tworzącego obrazy tęsknoty za już niemożliwym.

Rafał Harer po Bezrobotności, powieści mocno zakorzenionej w realnym świecie, prezentuje niejednoznaczną, wielowarstwową opowieść o przygodach samotnego, dzielnego motocyklisty, przemierzającego baśniową krainę, na swoim równie dzielnym rumaku/motocyklu marki WSK. Pokonywanie kolejnych barier i kolejne zwycięstwa nie są w stanie oddalić go od czającej się za niemal każdym zakrętem prawdziwej rzeczywistości i nie pozwalają uciec od tej nierealnej, w której nieustannie narasta nieokreślone napięcie. Przeplatający się banał z powagą, bajkowość z rzeczywistością, mit z realizmem, ludzie ze zwierzętami, bogowie ze śmiertelnikami tworzą wibrujący świat, przez który przebiega kręta droga dostępna tylko dla najwytrwalszych motocyklistów. Czas odkurzyć kanapę, włączyć lampę, ustawić podnóżek, przekręcić klucz, zaparzyć kubek kawy i wyruszyć w drogę.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rafał Harer

WSK, czyli historia szaleństwa w dobie motoryzacji 

(armagedon) 

 powieść naiwna

Projekt okładki

Krzysztof Krawiec

Redakcja

Alicja Bojko, www.ekorekta24.pl

Skład i łamanie

Sławomir Drachal

Copyright © by Rafał Harer, 2018

ISBN 978-83-942113-6-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

dla wspaniałego kota, którego już nie ma

Wychudły i wystraszony królik siedział pod krzakiem. Drżał, ale nie z zimna – drżał z przerażenia. Jego dawno nierozepchane żebra falowały głęboko. Oddychał z trudem. Od dwóch godzin nie przegryzł ni lichej marchewki. Powietrze świszczało, wydostając się na zewnątrz przez zaciśnięte królicze zęby. Ruchliwy nos pracował nieustannie. Kitka to podnosiła się, to opadała. Oczy lustrowały przestrzeń. Uszy łowiły najcichszy szmer. Tylnymi łapami kilkoma sprawnymi posunięciami wygrzebał jamę. Dla niewprawnego oka był niewidoczny. Jednak w tym lesie znajdowało się Coś, co potrafiło wypatrzyć ukrytego królika.

Królicze serce z wolna się uspokajało. Kilkukilometrowa ucieczka wykończyła źle odżywione mięśnie. Dzięki niej królik nadal przebywał na swoim padole łez, a nie na niebiańskiej marchewce, dokąd wędrują wszystkie dobre króliki, gdy odwalą kitę. Wszystkie złe króliki ostatecznie trafiają do piekielnego cyrku, gdzie wciąż i wciąż, w nieskończoność i bez wytchnienia, skaczą przez płonącą obręcz, szturchane przez rogate wilki o koźlich kopytach, prosto w paszczę najważniejszego z diabelskich wilków, który przez wieczność, ciągle od nowa, pożera potępione króliki.

Strach ma wielkie uszy, więc królik, któremu matka nadała imię Zębacz, usłyszał obcy w tym lesie, powoli narastający dźwięk. Odgłos ten z niczym mu się nie kojarzył, był jak mieszanina błyskawicy z biciem serca. „Jeszcze coś, czego muszę się obawiać” – pomyślał Zębacz. Tuż obok trzasnęła gałązka. Ucieczka się nie udała. Coś było blisko, za blisko. Znowu trzeba będzie walczyć o życie. Wprawione, niezwykle czujne oczy penetrowały okolicę. Królik skulił się i napiął mięśnie. Marzył o tym, by zniknąć, by stać się niewidocznym. Tajemniczy odgłos zszedł na dalszy plan. Inny, nazbyt znajomy dźwięk zaprzątał króliczą uwagę. Oddech. Oddech, od którego więdły róże, a ptaki gubiły skrzydła w locie. Był coraz bliżej. Walka o przetrwanie wydawała się nieuchronna.

W końcu Zębacz zobaczył To. Widział ogromne zęby, ostre jak brzytwa i długie jak szable. Widział rękę o mięśniach niczym siłowniki hydrauliczne i pazurach jak rzeźnickie haki. Nadszedł czas. Zostało tylko kilka sekund, zanim zostanie wypatrzony i zaatakowany. Zębacz musiał działać. I zadziałał. Mięśnie zagrały i wybiły królika w powietrze. Coś błyskawicznie się odwróciło i w tym samym momencie poczuło na szyi silne ukłucie niczym cios toporem. Królik wpił zęby z całą swoją mocą.

Matka nie na darmo nazwała królika Zębaczem. Był mistrzem Lasu oraz Pobliskich Pól i Łąk w gryzieniu marchewki na czas, mistrzem w wygryzaniu dziur w kapuście oraz drużynowym mistrzem w przegryzaniu dębowych palików – w tej dyscyplinie jego drużyna po raz pierwszy od pięćdziesięciu siedmiu lat pokonała bobry i zdeklasowała nutrie, o których mówiono jako o czarnych bobrach zawodów. Później przez parę dni bolały go zęby, ale poszedł do znajomego dentysty lisa. Rudy zajrzał w paszczę królika, pogrzebał, podumał, pokręcił kitą, postawił diagnozę i przyfastrygował w odpowiednie miejsce lewym sierpowym. Od tego uderzenia Zębaczowi pokazała się przed oczami natka pietruszki, a ból siekaczy minął, aby nigdy nie powrócić. Lis był dobrym lekarzem, dopóki to Coś do niego nie przyszło z symulowanym bólem zębów. Ryży dentysta popatrzył, pogrzebał, podumał, pokręcił kitą, przyfastrygował raz, przyfastrygował drugi raz i jeszcze raz, i jeszcze raz, ponownie pokręcił kitą, aby chwilę później wyciągnąć kopyta w śmiertelnym skurczu, którego przyczyną był cios jednorękiego potwora.

Królik czuł, że słabnie. Walczył dzielnie, a jednak potwór powoli zdobywał przewagę, gdyż był wyjątkowo silny i przebiegły. Zębacz wpijał mordercze siekacze, gdzie tylko mógł, czuł, jak przegryza skórę i wgryza się w mięśnie, czuł też smak śmierdzącej krwi przeciwnika spływającej po pyszczku. Ale słabł. Już żegnał się z życiem, już miał wydać ostatnie tchnienie, gdy wtem z ogłuszającym wrzaskiem z konara spadła wiewióra szablastozębna.

Wiewióry szablastozębne to rzadki gatunek. Występują w nielicznych już, zapomnianych ostępach, w niedostępnych głuszach, dokąd nikt o mniej więcej zdrowym umyśle nie śmie się zapuszczać. Ci, którzy próbowali, zginęli bez wieści, a ich zgruchotane kości grzechoczą niesione wiatrem. Wiewióry te żyją samotnie, niezaczepiane przez nikogo, i przemykają niezauważalne nocą lub tuż przed brzaskiem. Biada temu, kto przez własną głupotę i nieostrożność stanie im na drodze. Na sam widok ich cienia wiotczeją mięśnie gładkie i poprzecznie prążkowane. I niedźwiedź, i wilk, i koza schodzą wiewiórom z drogi. Zazwyczaj są to zwierzęta spokojne i niegroźne. Leżą gdzieś wysoko w konarach i odpoczywają, drzemiąc z półotwartymi oczami. Natomiast gdy wyruszają na polowanie, niech Orzechowy Dziadek trzyma w opiece orzechy laskowe i włoskie oraz kasztany i żołędzie. Wiewióra szablastozębna, kiedy dostrzeże zdobycz, dopada ją w kilku susach, bezlitośnie odgryza ogonek, jednym mlaśnięciem wielgachnych zębisk rozłupuje skorupę i już koniec. Koniec. Orzech drga jeszcze kilka sekund w śmiertelnych konwulsjach, po czym oddaje swą duszę z cichym „trach”.

Wiewióry szablastozębne nie startują w żadnych konkursach, ponieważ zawody nic dla nich nie znaczą. Nie ma sensu zdobywać tytułu, skoro i tak wszyscy wiedzą, kto jest najlepszy i najszybszy oraz kto ma najmocniejsze zęby. Egzemplarz wiewióry, która z ogłuszającym wrzaskiem spadła z konara niczym jastrząb, nazywał się Piłat. Był to samiec, wyrośnięty, w sile wieku, o siekaczach jak dwie siekiery. Piłat nie miał najlepszego humoru. Kilka godzin wcześniej wpadł w krzaki i jakieś farfocle powplątywały mu się w dorodną kitę, przez co musiał spędzić mnóstwo czasu na usiłowaniach doprowadzenia jej do jak najlepszego porządku. Piłat, jak wszystkie wiewióry szablastozębne, przywiązywał ogromną wagę do swojego olśniewającego i błyszczącego w słońcu ogona. Jakiekolwiek zabrudzenia, zmierzwienia, sfilcowania czy inne niedoskonałości kity są uważane przez wiewióry za oznakę totalnej degeneracji, a wypuszczenie się w takim stanie na las przynosi wstyd i hańbę na wiele pokoleń.

Wkurzony Piłat siedział spokojnie na czubku drzewa, gdy wtem z dołu zaczęły dochodzić jakieś dzikie i dźwięczące śmiercią ryki. Kiedy nie ustąpiły po kilku chwilach, jakie dał tym, którzy popełnili błąd i zakłócili jego spokój, postanowił ukarać nieostrożne, hałaśliwe zwierzaki. Zeskoczył z drzewa i wbijał zęby we wszystko, w co tylko mógł. Zębacz w kilka sekund stracił pół ucha, a jego niebezpieczny jednoręki przeciwnik – kawał skóry razem z kędzierzawym futrem. Wiewióra nie ustawała w swoich poczynaniach, dopóki nie stwierdziła, że walcząca dwójka pada ze zmęczenia. Silnymi pchnięciami tylnych łap odepchnęła królika od potwora i stanęła pomiędzy nimi. Pewnie zapadłaby cisza, zakłócana jedynie warkotem oddechów, gdyby nie tajemniczy, obcy dźwięk, którego źródło zbliżało się niesłychanie szybko.

– Co to jest? – zapytał Piłat.

– Co? – zapytał potwór, ale nikt go nie zrozumiał.

– Co? – zapytał Zębacz.

– To, co się zbliża.

– Ja nie wiem – odpowiedział potwór, ale ponownie nikt go nie zrozumiał.

– Ja nie wiem – powiedział królik.

– I ja także, króliku. Niech to coś stąd spływa, bo inaczej będzie miało ze mną do czynienia. A wy, króliku i potworze, macie natychmiast przestać ze sobą walczyć, bo ja chcę w końcu odpocząć.

– Ale ja jestem głodny – jęknął potwór, lecz kolejny raz był to głos wołającego na puszczy.

Potwór mówił tak niewyraźnie, że nikt nie mógł go zrozumieć. To była jego wielka tragedia. Zaczął przez to nienawidzić ojca, chociaż nigdy go nie widział i nawet podejrzewał, że matka też go nigdy nie widziała. To bardzo prawdopodobne, zważywszy na to, jak się prowadziła w młodości. Związek matki potwora z ojcem potwora był krótki i niezwykle udany dla matki, która zwyczajowo siedziała zaczajona za skałą, czekając na coś, co będzie się nadawać do jedzenia. Pod tym względem nie była wybredna. Wieczorem napatoczył się człowiek, więc go chapsła, a że paszczę miała olbrzymią, to chapsła go po same jądra, a z tych jąder parę kropli się rozbryzgło i trafiło tam, gdzie nie powinno trafić, przez co potworzyca zaszła zupełnie nie tam, gdzie chciała. Całkowicie nieświadoma kiełkującego macierzyństwa zeżarła ojca potwora w trymiga, gdyż był niesłychanie smaczny.

Potwór miał prawo odczuwać głód. Był wielki i swego czasu potrafił zjeść wołu na przystawkę. Jednak dobre czasy się skończyły i teraz musi się uganiać za królikami, które nie dość, że małe, to jeszcze waleczne i o zębach niczym brzytwy. Potwór był wychudzony i głodował od wielu dziesięcioleci. Ostatnią krowę, i to nie najtłustszą, zeżarł dwa lata wcześniej, więc można sobie wyobrazić, co przeżywał. A teraz ten nędzny posiłek został mu odebrany przez wiewiórę, której się bał, tak jak bał się jej każdy, kto rozsądnie brał pod uwagę jej mięśnie i uzębienie oraz kitę, którą potrafi tak wywijać, że wielu na sam widok straszliwego rudego futra mdlało, rzucało się do panicznej ucieczki na miękkich nogach lub sztywniało jak kołek z oczami wpatrzonymi w niebyt niczym w słup telefoniczny.

I tak stali: wykończony królik, głodny potwór, którego nikt nie rozumiał, i potężna wiewióra szablastozębna, która się niczego i nikogo nie bała. Staliby tak pewnie jeszcze kilka chwil, gdyby nie tajemniczy odgłos, a właściwie jego źródło, które przestało się zbliżać, by w sekundę później przestać wydawać z siebie ten niepokojący i fascynujący dźwięk. Według królika przypominał on słyszane z oddali drobne i częste błyskawice. Źródło hałasu stało kilkadziesiąt metrów od tej trójki. Nagle górna część tego czegoś oddzieliła się od dolnej, aby się oddalić w celu wydalenia zawartości pęcherza moczowego. Był to człowiek, co najszybciej uświadomił sobie potwór, gdyż zjadł niemało ludzi. Wiewióra zrozumiała, że to coś, co zsiadło z tamtego czegoś, wydaje jej się znajome. Nie wiedziała, że jest to człowiek, bo nigdy nawet nie słyszała takiego słowa, a jedynym przedstawicielem tego gatunku, z którym miała nieprzyjemność, był zdechły Max. Max za bardzo nie wiedział, jak się znalazł w tych okolicach, mimo że istniało kilka teorii, które sam na ten temat tworzył.

Żadnej nie udowodnił, bo zdarzyło mu się zdechnąć z przyczyn raczej tajemniczych. Jego butwiejące ciało leżało sobie spokojnie i zatruwało spokój powietrza swoim zapachem, od którego Piłatowi rzygło się kilkakrotnie. W końcu nie wytrzymał i poszedł do lisa. Bez pukania otworzył drzwi lisiej nory i od razu przypunktował gospodarzowi na odlew lewym sierpem. Lis strwożył się niemiłosiernie i rozpoczął skomplikowany proces analizy tych czynności, których się dopuścił. Miał nadzieję, że pozostaną tajemnicą, ale Piłat mógł się o nich dowiedzieć, co byłoby powodem, dla którego wali go lewym sierpowym po mordzie. Na koniec lis, a na imię mu było Ryżykudła, zadał niewinne pytanie:

– Za co?

Piłat nie był głupi i zdawał sobie sprawę z ciemnych interesów lisa prowadzonych pod osłoną niewinnego pyska i lizusowskiego uśmiechu.

– Przynosisz wstyd lisiemu rodowi. – Jeszcze raz walnął Ryżykudłę po mordzie.

Lisowi trzęsła się kita z obawy o własne życie i zdrowie. Strach patrzył mu z oczu.

– Myślisz, że nie wiem, czym handlujesz na tajemniczej polanie, ukryty pod spalonym drzewem?! Masz mnie za idiotę?! Bierz przykład z innych lisów prowadzących uczciwy tryb życia. Kto ostatnio sprzedał trefną działkę kwaśnego torfu temu jeleniowi o imieniu, jak mu tam, no…, DJ TL?

– Nie mam z tym nic wspólnego – zaprzeczył lis i otrzymał za to lekkiego haka pod oko.

– A kto wciskał młodej sarence… jak ona ma na imię… jak ona ma na imię…

– Łanka – podpowiedział lis, co było błędem i co zrozumiał, zanim dostał z łokcia z niewielkim zamachem.

– Właśnie, Łanka. No więc kto wciskał Łance te swoje śmierdziele i łoił piwskiem pędzonym przez tego śmiecia, co na browarnictwie się nie zna? No, jak on się nazywa?

Lis nie dał się sprowokować, za co dostał lekko z czoła w nos.

– Jak się nazywa ten śmierdziel żołędny? Dzik?

– Dzik Kleofas.

– No właśnie. Łoiłeś ją piwskiem, a potem wsadzałeś swoje rude łapska, wszyscy wiedzą gdzie. Takiej młodej sarence.

– Wcale nie jest taka młoda. Dzisiaj sarenki szybko dojrzewają. Czego ode mnie chcesz?

Piłat chwilę udawał, że się zastanawia, i zawyrokował:

– Sprawa wygląda tak: bierzesz towar od tego łasicy Rokiego. Domyślasz się, co ci zrobi, jeśli się dowie, że go kantujesz na interesach, że puszczasz na boku, że rozwadniasz. Psujesz mu opinię. Jest starym, dobrym handlarzem, a tacy jak ty tylko kompromitują zawód. Powiem ci, co ci zrobi. Z kolesiami – a pewnie ich znasz: duży wilk Riszelie, szybkoręka kuna Tajson i reszta – wywiozą cię na łąki, obtłuką rudą mordę, obetną kitę, przerżną tę twoją… Jak jej tam? Ta kurwa, no…

– Ryżodajka.

– No właśnie. Ryżodajka. Przerżną tę twoją Ryżodajkę, przeborsuczą ci norę do góry nogami i zwiną wszystko, co będzie miało jakąś wartość. Co prawda, niewiele tego znajdą. Pojadą cię pod ogon tak, że do końca swoich dni będziesz srał naleśnikami i nawet wiem, kto to zrobi – ten samotny łoś, Szpadel. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, dlaczego tak go nazywają?

Pytanie zawisło w powietrzu. Ryżykudła był blady jak śnieg i bliski omdlenia, bo wszystko to, co słyszał, nazbyt plastycznie sobie wyobrażał. Lisy słynęły z tego, że ich mózgi nieustannie produkowały zarówno rzeczywiste, jak i zupełnie nierzeczywiste wyobrażenie. Sprawiały one, że zwierzęta te żyły w ciągłym lęku i w okrutny sposób potęgowały powszechne lisie strachy. W sprzyjających okolicznościach lisy tworzyły imaginacje przyjemne, przepiękne, głębokie i chwytające za serce. Dlatego rudy ród jak las długi i szeroki jest uważany za łono, z którego na świat najczęściej wydostają się artyści pędzla i saksofonu.

– A na koniec powiem ojcu Łanki, coś z nią wyczyniał.

– Co mam dla ciebie zrobić? – wyjąknął Ryżykudła.

– Sprzątniesz tego zgnilca z lasu. Zakopiesz go na głębokości równej co najmniej pięciu długościom twojej kity.

– Zrobię to dla ciebie. Nie dlatego, że mnie tak okrutnie straszysz, ale ze względu na przyjaźń, jaką cię darzę.

I lis zrobił to, co do niego należało.

Tak się zaczęła i skończyła przygoda Piłata z rodem ludzkim, chociaż wiewiór nie wiedział, że Max był przedstawicielem ludzkiego rodu. W każdy razie bukiet zapachowy rozkładu przypominał taki, jaki wydaje zdechły szczur.

Potwór, wiewiór i królik wlepiali swoje ślepia w człowieka i tylko jeden z nich w pełni wiedział, z kim ma do czynienia. Niezbyt lotnie można by zauważyć, że nareszcie szykował mu się jakiś ludzki posiłek.

Wojtek sikał bez wysiłku i bez strachu, chociaż okolica zupełnie mu się nie podobała. Drzewa, krzaki i nikogo żywego. Tylko cisza. Ostatnia kropelka zakołysała się na końcu Wojtkowego siusiaka, aby oderwać się i odbyć swój pierwszy i zarazem ostatni lot. Wojtek już miał się odwrócić, gdy zauważył wpatrzone w niego trzy pary oczu. Po chwili dostrzegł potężną wiewiórę o dwóch zębach niczym samurajskie miecze, potwora, którego paszcza była wypełniona chyba sztyletami, oraz królika o siekaczach jak toporki. Blady cień śmierci wisiał gdzieś w okolicy. Strach hulał po świecie niczym wicher, wszelkie plugastwo wyłaziło spod ziemi, pioruny wiły się niczym wiły, a Wojtek poczuł, że ma przed sobą gromadkę, z którą nie można sobie pofolgować.

– Czego się tak gapicie? Koniec przedstawienia! Rozejść się zwierzaki wielkozębne, bo zobaczycie!

Piłat stał do tej pory spokojny i pewny siebie. Nikt jeszcze tak do niego nie przemówił. Czuł, że krew w nim zastyga, a szczęki pragną krwi. Nie ruszył do ataku, bo wiewióry starają się najpierw rozmawiać, a dopiero później, gdy sytuacja jest beznadziejna, zabijać.

– Jestem Piłat – powiedział Piłat, jakby chciał nieznajomemu przypomnieć, z kim przyszło mu obcować i co może go spotkać.

Na Wojtku nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Zdziwił się tylko, że tak duże zęby nie przeszkadzają w mówieniu. Poczuł się w obowiązku także się przedstawić, więc podszedł do stojącej trójki.

– Wojtek jestem. – Wyciągnął rękę.

Potwór chciał zatrzeć niemiły początek znajomości i szybko skonsumować nieustraszonego motocyklistę. Jedynie nieznaczny ruch łapki Piłata powstrzymał go od tego zamiaru. Stali tak: jeden wpatrujący się w trzech i trzech wpatrujących się w jednego.

– No dobra. Ty jesteś Piłat, ja jestem Wojtek. A tych dwóch to co? Bezimienni?

– Jestem Zębacz – wolniutko przedstawił się królik.

– Nie wątpię. Ale może masz jakieś przezwisko, nazwisko, a może imię?

– Jestem Zębacz, to moje nazwisko, imię i przezwisko –

powiedział już pewnym głosem królik.

– Rozumiem. Dobra. A ty, obrzydliwcze jednoręki, mówisz czy się boisz?

Potwór rozpoczął tyradę, w której zawarte było między innymi jego imię, ale nikt go nie zrozumiał.

– I co, będziemy tak stali? Patrząc na was, dochodzę do wniosku, że to wasz las. Zgadza się?

– Tak – odrzekł Piłat, bo poczuł się nieustraszonym i bohaterskim przywódcą.

– I?…

– I co? – Wiewióra nie zrozumiała pytania.

– I co zrobimy z faktem, że pojawiłem się w waszym bądź co bądź lesie wraz ze swoim motocyklem i oto stoję sam przed wami, stworzeniami, które wymagają natychmiastowej wizyty u stomatologa?

– Jak działa motocykl i co to jest stomatologa? – spytał potwór, ale nikt go nie zrozumiał.

– Domyślamy się – rzekł za wszystkich Piłat – że motocykl to jest to, co tam stoi. Ale co to jest stomatologa?

Wojtek się stropił. Skąd mu przyszedł do głowy stomatolog? Jak to wytłumaczy wiewiórze?

– Nieważne. Chyba idziemy uczcić to spotkanie?

– Dobra – ochoczo zgodził się królik, gdyż był specjalistą od hucznych imprez, z czego zresztą słynęły wszystkie króliki. Królicze hulanki nie miały sobie równych i znane były jak las długi i szeroki. Królicze głębokie nory w swoich niezbadanych zakamarkach były wypełnione przednimi winami i ciemnymi kątami, w których każdy, kto tylko miał na to ochotę, mógł się króliczyć, ile wlezie. Na samą myśl o zabawie Zębacz podskoczył z radości. Już od trzech tygodni nie miał żadnej okazji, a tu zjawia się tajemniczy gość, Wojtek, na swoim tajemniczym motocyklu, czymkolwiek to jest, i z miejsca nadarza się okazja. Zębacz podskoczył jeszcze raz, a następnie podbiegał do każdego z osobna i całował go w czoło, krzyczał oraz śmiał się wniebogłosy. Nawet przegłodzonego potwora porwał swoim entuzjazmem. Pognał nowych przyjaciół do swojej nory. Po drodze wpadli tylko do gronostaja, żeby ten pospraszał starych kumpli na imprezę do królika Zębacza. Gronostaj zarzucił swoją profesorską pelerynę i śmignął donieść wszystkim potencjalnie zainteresowanym o króliczym szczęściu.

* * *

Las zupełnie mi się nie podobał. Zazwyczaj załatwiam swoje potrzeby podczas jazdy, ale tym razem zapragnąłem rozprostować kości. Gdy już miałem się odwrócić i dosiąść motocykla, dostrzegłem najpierw oczy, a chwilę później – te trzy postacie z przerośniętymi zębami. Sprawiały wrażenie groźnych istot, ale nie przestraszyłem się nawet odrobinę. Byłem nadal podhajcowany wielodniową jazdą i czułem przypływ energii, tak że nawet ten włochaty jednoręki potwór nie był mi straszny. Muszę jednak przyznać, że oglądanie zawartości jego paszczęki nie należało do zabawnych przeżyć. Wielkozębny królik zabrał nas wszystkich do swojej nory, która okazała się bardzo przyjemnie urządzona. Pełno w niej było przejść i niedużych pokoików. Wszędzie można było się natknąć na składziki przeróżnych win. Dowiedziałem się od zmęczonego bieganiną gronostaja, że królicze winiarnie słyną na całą leśną okolicę. A królicze imprezy, szczególnie organizowane przez Zębacza, zawsze były niezwykle udane i miło wspominane. Siedziałem w jednym z pomieszczeń nory, wtulała się we mnie zgrabna sarenka, gdy przypomniałem sobie o motorze. Łza mi się w oku zakręciła, więc ruszyłem do wyjścia. Sarenka (Łanka jej było na imię) poszła ze mną. Kiedy znaleźliśmy się przy drzwiach, doskoczył do nas królik i radośnie powiedział:

– Nie musicie iść w krzaki, chyba że chcecie. Jeśli pójdziecie tamtym korytarzem, to znajdziecie mnóstwo przyjaznych miejsc.

– Nie, ja tylko po swojego ogiera – odrzekłem.

– Dziwny jesteś.

– Idę po motocykl.

– Oczywiście, rozumiem. Miłego spaceru. I wracajcie, jak już znajdziecie, no wiecie, ten motocykl – powiedział królik, po czym jednym susem znalazł się w centrum zabawy.

Potwór pochłaniał całe góry sałatek warzywno-owocowych i litrami przelewał wino z beczek do swojego żołądka i żołądka pewnej damy – Ryżodajki, która zawsze znajdzie się tam, gdzie można się dobrze zabawić.

– Jak ci się podoba u Zębacza? – spytała Łanka, gdy już wieczorny las otoczył nas ze wszystkich stron.

– Kapitalnie. To jest właśnie to. Równy facet z tego królika. Wiewióra też jest w porządku, tylko się trochę spiła i zębami porysowała podłogę, ale to, jak mi się wydaje, zupełnie nikomu nie przeszkadza – stwierdziłem, pozwalając sobie na wyszukany żart (ten z porysowaną podłogą).

– Nawet potwór się uspokoił. Nikogo nie zjadł – dodała Łanka.

– Co to w ogóle za potwór? – zaciekawiłem się.

– Straszny jest, co nie? I ta przerażająca jedna ręka, i te dźwięki, jakie wydaje – zaczęła opowiadać. – Gdy przechodzi przez las, wszystkie zwierzęta truchleją, no, może z wyjątkiem tych paru wiewiór. Cały czas mówi do siebie, ale nikt go nie rozumie. Właściwie tylko stary sowa, Myszodziobacz, twierdził, że to w ogóle jest jakaś mowa. Ja tam w to nie mogę uwierzyć. Mama mówi, że potwór przybył nie wiadomo skąd wiele, wiele lat temu. Gdy się pojawił, szarobury strach padł na las i przyległe łąki. Zjadał wszystko, co tylko mógł złapać. Wszystkie zwierzęta, poza wiewiórami, myślały z przerażeniem o jego paszczy. Ta walnięta kuna, Parchatka, uważa, że on ma drugą rękę, która niby jest niewidoczna. Czy widziałeś, jakie ma wielgachne pazurzyska? Na lesie się mówi, że on potrafi czarować. Mama powiedziała, że kiedyś to był przyjemny las. Można było śmiało wieczorem pospacerować czy odwiedzić sąsiadów, a teraz samemu wyjść – to pewna śmierć. Może czyhać gdzieś za krzakiem i jesteś martwy, zanim ktokolwiek zdoła zareagować. I tak pewnie nikt by się nie odważył ci pomóc, bo to i tak by nic nie zmieniło. No, może powiększyłoby potworzy posiłek. On widzi w nocy. Rzuca czary na wilki i one nigdy go nie zdradzą. Stanowią jedną ekipę. Potrafi naraz skonsumować łosia. Teraz las wygląda jak wymarły i tylko wiewióry się nie przejmują. A my, cała reszta, przemykamy cichcem. Bezpiecznie można się czuć jedynie w domu. Dzisiaj, jak go zobaczyłam u Zębacza, to się mało co nie posikałam ze strachu. Ale przy tobie czuję się taka bezpieczna, zważywszy dodatkowo, że on siedzi i żre te sałatki, popijając winem. A dokąd chcesz mnie zabrać?

– Idę po motocykl – rzuciłem.

Opowieść Łanki mnie zaintrygowała. Potwór o pazurach ogromnych i ostrych niby brzytwy i o wcale nie bardziej tępych zębach niewątpliwie stanowił zagadkę. Był potężny, większy nawet od tej ogromnej wiewióry. Jego jedyna ręka była umięśniona mięśniami twardymi jak skała i wijącymi się pod skórą niczym meandrująca rzeka o wielu odnogach. W jego oczach czaił się mord, ale było w nich coś jeszcze, coś, co dawało do myślenia. Można było sądzić, że ostatnio nie dojadał, bo miał lekko zapadnięte boki. Aż strach pomyśleć, jak by wyglądał w pełni formy i z obiema rękami.

– Co to jest? – zaciekawiła się Łanka.

– Co? – Byłem niesłychanie zamyślony i nie bardzo wiedziałem, o co mnie ta panienka pyta.

– Co to jest motocykl?

– Zobaczysz. Motocykl, proszę ja ciebie, to wspaniałość. To jest to, co sprawia, że chce się żyć. To jest to, dzięki czemu czuję się niezwyciężony, niepokonany i rzeczywiście taki jestem. Motocykl to odgłos silnika o poranku, to gorący podmuch spalin na twarzy, to zapach benzyny otulający niczym moherkowy sweterek, to świeca zapłonowa niczym rydwan ognia, to cylinder niczym pierś młodej, acz obdarzonej kobiety, to kierownica niczym stery wszechświata, to obręcze niczym pierścienie Saturna, to siedzisko niczym tron najpotężniejszego króla…

– Co to jest król?

– To jest taki człowiek, który siedzi na tronie i mówi do innych to, czego inni nie mogą powiedzieć do niego.

– Co to jest człowiek?

– Coś takiego jak ty, z tym tylko, że bardziej przypomina mnie. Odpowiedziałem na to pytanie i zdałem sobie sprawę, że nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie jestem.

– Co to jest świeca zapłonowa? – pytała dalej Łanka. A ja zrozumiałem, że jestem skazany na towarzystwo tej zgrabnej sarenki, bo tylko ona z naszej dwójki znała ten las. Musiałem coś zrobić. I zrobiłem.

– Pozwól tu do mnie, skarbeńko, a wytłumaczę ci, co to jest świeca zapłonowa.

Gdy już jej wytłumaczyłem, wstaliśmy i otrzepaliśmy się z igliwia, po czym zapytałem:

– Nie wiesz, gdzie jest mój motor?

– Ależ oczywiście, że wiem – powiedziała słodkim głosem, po czym przyklękła na jedno kopytko.

Ponownie wstaliśmy po kilkunastu minutach. Niepotrzebnie otrzepaliśmy się z igliwia, bo musiałem jej jeszcze tłumaczyć wiele technicznych spraw (w tym zasady działania cylindra, tłoka i gaźnika oraz to, czym jest stopień sprężania, ssanie i mieszanka paliwowo-powietrzna). Gdy już się zmęczyłem na tyle, że mogliśmy iść po motocykl, ruszyliśmy. Nie miałem pojęcia, gdzie go szukać. Było mi smutno i byłem z siebie bardzo niezadowolony. Zostawiłem przyjaciela samego gdzieś w okrutnym lesie. Tak się nie robi. Postanowiłem go szukać do skutku, ale nie wiedziałem, od którego drzewa zacząć. Mój zmysł czasoprzestrzenny niewątpliwie należy do najlepszych, w szczególności w porównaniu z innymi motocyklistami, jakich nosi świat. Jednak w tym lesie zawodził, mylił się, błądził i niepewnie kierował każdym krokiem. Spytałem więc sarenkę:

– Nie wiesz, gdzie jest mój motocykl?

– Skąd mam wiedzieć, gdzie jest twój motocykl, skoro nie wiem, co to jest ani jak wygląda jakikolwiek motocykl?

– Możesz wiedzieć, gdzie jest, chociaż nie będziesz wiedzieć, że to, o czym wiesz, gdzie jest, jest motocyklem. Może nawet moim motocyklem.

– Zgadzam się z tobą, lecz w takiej sytuacji nie wiem, czy wiem, gdzie jest twój motocykl, bo nie wiem, czy to, co wiem, gdzie jest, jest twoim motocyklem czy nim nie jest.

– A o czym wiesz, gdzie jest, chociaż nie wiesz, co to jest?

– Jest coś takiego, o czym wiem, gdzie jest, ale nie wiem, co to jest.

– Czy to może być mój motocykl?

– Muszę ci się przyznać, że taka ewentualność jest możliwa.

– Pewności oczywiście mieć nie możesz?

– Nie.

– Chodźmy tam i pokażesz mi to, co wiesz, gdzie jest, i wtedy ja będę wiedział, czy to, co wiesz, gdzie jest, ale nie wiesz, co to jest, jest moim motocyklem.

– Dobra.

Poszliśmy. Było ciemno i nie szło nam się zbyt przyjemnie. Brnęliśmy wśród ostrych krzaków, które przecinały mi skórę twarzy. Nogi grzęzły mi w grząskich maziach i nie wiem, jakim trafem udawało mi się nie zapaść w przepastne odmęty bagien. Zielone za dnia, a czarne w nocy (w nocy wszystkie krzaki są czarne) gałęzie niczym bicze chłostały mnie po całym ciele. Mimo to szliśmy i nie ustawaliśmy w naszym wysiłku. Podziwiałem Łankę, jej zmysł orientacji, odwagę i umiejętność pokonywania miejsc, przez które sam nawet za dnia bałbym się przeprawiać. Bezbłędnie odnajdywała wąziutkie ścieżki wśród śmiercionośnych rozpadlin i wykrotów, wiedziała, gdzie postawić kopytko, aby nie zniknąć z planety na zawsze, wyczuwała czyhające zewsząd zasadzki przyrody, ledwie wyczuwalnym szeptem ostrzegała o czających się niebezpiecznych stworzeniach, których ostre lub jadowite, lub ostre i jadowite zęby tylko czekały na naszą pomyłkę. Strzygąc seksownymi uszami, dawała mi tajemne znaki, dzięki którym omijałem śpiące na niskim pułapie ogromne pterogawrony o dziobach wielkich, silnych i nieomylnych niczym gilotyna oraz szponach przypominających opierzone gwoździe. Czułem ogromny strach, ale nasza (a w szczególności moja) determinacja nie pozwalała nam zaprzestać wędrówki. Dotarliśmy na miejsce. Oto naszym oczom ukazała się omszała tajemnicza rzecz. Nie wiedziałem, co to jest, ale byłem pewien, że to nie jest mój motocykl.

– To nie jest, niestety, mój motocykl – rzekłem z ledwie wyczuwalnym smutkiem i rozżaleniem w głosie. Nie chciałem urazić Łanki, gdyż jej wysiłek był niemały.

– Przykro mi – powiedziała sarenka i wiem, że było jej przykro. W jej pięknych sarnich oczach zakręciły się łzy. Pokochałem ją wtedy na chwilę.

Nie wiedziałem, co znaleźliśmy. Zacząłem więc przyglądać się temu uważniej, w czym pomagała mi poranna zorza. To, co z taką skrupulatnością przebadałem, w niczym nie przypominało czegokolwiek, co dane mi było znać. Gdy uznałem swoje oględziny za zakończone – co nastąpiło po tym, jak definitywnie doszedłem do wniosku, że nie mam pojęcia, co to jest – spytałem Łankę:

– Czy wiesz jeszcze o czymś, o czym wiesz, gdzie to jest, ale nie wiesz, co to jest?

– Tak.

– Czy możesz mnie tam zaprowadzić?

– Tak, oczywiście.

– No to ruszajmy – nalegałem.

– A czy nie interesuje cię, co to jest to, co znaleźliśmy tu i o czym bez wątpienia wiemy, że tu jest oraz że istnieje? Jednocześnie chciałabym zwrócić ci uwagę na to, że bardzo mnie ciekawi, cóż to jest za przedmiot i jakie jest jego zastosowanie – dociekała Łanka.

– Niestety, zważywszy, że nie wiemy, co to za przedmiot, ani nie znamy zastosowania żadnej z jego części składowych oraz nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie zastosowania tego przedmiotu lub jego poszczególnych elementów, próby odkrycia, czym właściwie jest ten przedmiot, spalą na panewce.

– Co to jest panewka? – spytała.

– Część silnika.

– Co to jest silnik? – drążyła zaciekawiona.

– O nie, moja droga, ten rozdział już dzisiaj przerabialiśmy.

– Dobrze. Powiedz mi tylko, dlaczego aby wiedzieć, czym jest przedmiot, przy którym stoimy, musimy wiedzieć, jakie jest jego zastosowanie. Weźmy przykładowo skamieniałe drzewo, które stoi niedaleko stąd. Drzewo to jest skamieniałe i nie ma żadnego zastosowania, a ja mimo to wiem, że jest to skamieniałe drzewo.

– Ono było kiedyś normalnym drzewem, tylko skamieniało w międzyczasie. Wiesz więc, że miało kiedyś zastosowanie – wyjaśniłem.

– Ten przedmiot też miał jakieś zastosowanie – stwierdziła kategorycznie.

– Tego właśnie nie możemy wiedzieć i dlatego wyruszymy w dalszą drogę w poszukiwaniu mojego motocykla.

– A jeśli przedmiot nie ma zastosowania i nigdy nie miał żadnego zastosowania, to znaczy, że ten przedmiot nie istnieje? – dociekała.

– W takiej sytuacji ten przedmiot nie istnieje. W takiej sytuacji nic nie istnieje.

– A gdybym ja nie miała żadnego zastosowania, ale tylko bym siedziała, jak na sarnę przystało, pod krzakiem, przeżuwając i wysłuchując mrożących krew w żyłach opowieści o tych sarnach, które nie siedzą, jak na sarnę przystało, pod krzakiem, przeżuwając i wysłuchując opowieści o sarnach, które nie siedzą, jak na sarnę przystało, pod krzakiem, to także bym nie istniała? – rozważała Łanka.

– Na to wygląda.

– A ty jakie masz zastosowanie?

– Jestem motocyklistą. Prowadzę motocykl po bezdrożach i nie tylko. Czyszczę go, usuwam usterki, pompuję koła, smaruję – wyjaśniłem.

– Rozumiem. Obiecaj mi teraz, że gdy już znajdziemy twój motocykl, to wrócimy tu, aby spróbować się dowiedzieć, co to jest.

– Czy bardzo tego chcesz? – spytałem.

– Tak.

– Dobrze. Daję ci słowo motocyklisty, że gdy znajdziemy mój motocykl, to kiedyś tu wrócimy i spróbujemy się dowiedzieć, co to jest za przedmiot i jakie jest jego zastosowanie.

Łanka przystała na to i ponownie powiodła mnie dzikimi ostępami, aby zaprowadzić mnie do przedmiotu, który widziałem wtedy po raz pierwszy, ale który coś mi przypominał i mogłem sobie wyobrazić jego zastosowanie. Było to coś jakby połączenie dwóch motocykli, miało dach i podłogę oraz zamiast oddzielnych kierownic – jedną wspólną i, co wydaje się zupełnie nieprawdopodobne, nie była ona normalna, tylko okrągła jak obręcze kół. Gdy już dobrze się przyjrzałem temu przedmiotowi, to śmiałem się do rozpuku. Cóż za skończony wariat mógł wymyślić takie kretyństwo! Podwójny motocykl z dachem, podłogą i czymś przezroczystym z przodu, z tyłu i po bokach. I jeszcze ta wspólna kierownica. Jeździć czymś takim – to czyste szaleństwo. Głupota. „Ciekawe, jak się tym skręca” – pomyślałem i parsknąłem śmiechem. „Pewnie kręci się tym okrągłym” – ze śmiechu wprost tarzałem się po mchu. Rozumiem – kosz do motocykla, ale podwójny motocykl to zdecydowanie pomysł kogoś, kto nigdy nie widział drogi, ani krętej, ani prostej. Przecież tym nawet nie można się złożyć do zakrętu. Wiatr nie chlusta w twarz, deszcz nie przemacza ubrań, nie można wystawić nogi do podparcia, nie można, jadąc, splunąć celnie na drzewo, nie można jeździć wąskimi ścieżkami, nie można jeździć na jednym kółku, nie można sikać bez zatrzymania… To nawet nie miało ani jednej chromowanej części. Doszedłem do wniosku, że ten, kto to wymyślił, zorientował się, co zrobił, i wywiózł ten śmieć głęboko do lasu, aby ukryć swój powód do hańby przed wścibskimi oczami.

Ów przedmiot pomógł mi wytłumaczyć Łance, czego szukam. Różnice były zasadnicze, ale dało się dostrzec kilka podobieństw oraz, niestety, parę cech wspólnych. Towarzysząca mi sarenka pędem chwytała, o co chodzi. Ponownie byliśmy w drodze.

W końcu znaleźliśmy motocykl. Ucieszyłem się niezmiernie. To nie był mój motocykl, ale czułem, że jestem blisko.

– Coś takiego, Łanka! Właśnie coś takiego! – krzyczałem.

– Takie same, czy mogą być podobne? – zapytała. Rozumiałem, że w lesie pośród krzaków może znajdować się jeden zapomniany motocykl. Rozumiałem, że w wyjątkowych wypadkach mogą być dwa. Ton głosu tej małej sarenki świadczył jednak o tym, że w tym lesie motocykli było więcej niż grzybów.

– Łanka – spytałem niepewnym głosem – a ile tego typu przedmiotów jest w tym lesie?

– Ostatnio ktoś mi mówił, że dużo.

– Jak dużo? – wierciłem głębiej.

– No… niech się zastanowię…

Milczała chwilę, a ja stałem w niepewności. Nie wiedziałem jeszcze, czy się bać. Jednak w głowie kiełkowała mi straszna myśl: „Jeżeli w tym lesie jest dużo motocykli i ani jednego motocyklisty z wyjątkiem mnie, to sytuacja nie wygląda najlepiej. Nie chciałbym dołączyć do grona właścicieli tych wehikułów”. Ta sprawa śmierdziała czymś okrutnym. Moim obowiązkiem jako motocyklowego rajdowca było ją wyjaśnić.

Łanka się zastanawiała, a ja przystąpiłem do oględzin motocykla. Wszystko wskazywało na to, że ten, kto go tu zostawił, miał zamiar niezwłocznie do niego powrócić, by kontynuować jazdę. Bak był wypełniony benzyną prawie do połowy. W stacyjce tkwiły klucze. Opony były sparciałe. Linki i łańcuch musiały być dobrze nasmarowane, bo jeszcze się trzymały, chociaż deszcze już wypłukały smar i szybko pokrywała je rdza. Gdyby nie zostały dobrze nasmarowane, pozostałoby po nich jedynie wspomnienie unoszące się gdzieś w przestrzeni. Wiele części było chromowanych – po kilku mocnych ruchach rękawem pięknie zaświeciły w blasku porannego słońca. Siedzisko zgniło i wyrosło na nim kilka źdźbeł trawy, kępa mchu i jakiś nieokreślony mały krzak. Nadgniłe obręcze kół i miejscami rama. Lakiernik był jednak znakomitym fachowcem, gdyż ubytków farby, a co za tym idzie – ognisk korozji, było niewiele. Niestety, tam, gdzie rdza już się pojawiła, degradacja postępowała w piorunującym tempie i dni motocykla wydawały się policzone. Ktoś kiedyś dbał o ten motocykl. Chciałbym dorwać w swoje ręce tego, kto ściągnął na tak piękną maszynę takie nieszczęście. Oj, życzyłem mu jak najgorzej. Jak najgorzej. Musiałem coś zrobić, choć jeszcze nie wiedziałem co. Nie mogłem pozwolić, aby najwspanialszy wynalazek wszechczasów tak zgnił, niedostrzegany przez żadne zwierzę gdzieś w środku lasu, w którym króliki mają najlepsze składy wina.

Tymczasem Łanka doszła do końca procesu zliczania:

– Jest osiem leżących pojedynczo. Przynajmniej o tylu wiem

– mówiła powoli, ciągle się zastanawiając. – Jest też kilkanaście sztuk leżących po dwie, trzy obok siebie i jedna duża grupa licząca tak na oko dziesięć, może piętnaście sztuk. Nikt dokładnie nie liczył.

Błyskawicznie przeanalizowałem te dane. Co najmniej trzydzieści motocykli i ani jednego motocyklisty. Z wyjątkiem mnie.

– Nie wiesz, skąd się tu wzięły? – dociekałem.

– Niestety, nie. Wiem tylko, że najpierw słychać dźwięk, który brzmi tak, jakby prosto na pustą skorupę żółwia defekowała dobrze odżywiona sarna. Potem dźwięk znika, a po jakimś czasie ktoś znajduje coś takiego. Jednak od kilku lat była cisza. Do wczoraj – odpowiedziała.

– Do wczoraj!? – krzyknąłem pytająco. Czułem, że jesteśmy na właściwym tropie.

– Do wczoraj.

– Wiesz, skąd dochodził?

– Wiem.

– Zaprowadzisz mnie tam?

– Z przyjemnością bym cię zaprowadziła, ale wydaje mi się, że całe to zamieszanie z tymi, jak ty to nazywasz, motocyklami ma wiele wspólnego z jednorękim potworem. Dlatego sądzę, że wyprawa w tamte okolice jest ździebko niebezpieczna – wyłożyła swoje wątpliwości sarenka.

– Potwór jest na imprezie u królika.

– Potwór był na imprezie u królika wiele godzin temu. Nie możemy wiedzieć, czy jest tam obecnie. Zaczynam się bać. Może podążać naszym tropem i być może zostaniemy skonsumowani.

– Jak to?! Nigdy nie konsumowałem z potworem! Nie wiem, czy dam radę. To może być ciężka przeprawa i ostra jazda. No i nie wiem, czy ty dasz radę. Jak oceniasz swoje siły? – Chciałem się upewnić, czy pomimo młodego wieku Łanka jest gotowa na taką przygodę.

– Niestety, forma konsumpcji, o której mówię, sprowadzałaby się do tego, że jednoręki potwór by nas zjadł.

Dopiero to tłumaczenie spowodowało, że moje twarde serce na chwilę się zatrzęsło. Jakoś nie mogło do mnie dotrzeć, że ja, niepokonany motocyklista, mogę zostać zjedzony przez wielkiego, jednorękiego, włochatego potwora. Nogi zwiędły mi się na kilka sekund. Mój niezastąpiony mózg pracował jednak niestrudzenie, aby wypróżnić się takim pytaniem:

– I co teraz zrobimy?

– Nie wiem, ale coraz bardziej się boję. On może być wszędzie

– powiedziała moja niedawno poznana piękna parzystokopytna.

Głowa nie służy jedynie do noszenia kasku. Użyłem swojej i z pomocą logiki doszedłem do następującej myśli, którą przekazałem Łance:

– Skoro, jak mówisz, on może być wszędzie, nie ma sensu się bać w jakimś miejscu bardziej niż w innym.

– Owszem, on może być wszędzie, ale są miejsca, gdzie można go spotkać zdecydowanie częściej – odparła.

– Czy znasz takie miejsca?

– Słyszałam pewne plotki.

– Plotki!? Informacji zdobytych drogą plotkarską nie będziemy chwilowo brać pod uwagę. Możemy więc śmiało przypuszczać, że nie wiemy, gdzie można częściej spotkać potwora.

– Tak – potwierdziła Łanka.

– W takim razie możemy wyruszać. Dla pewności pójdziemy najpierw do królika, żeby sprawdzić, czy las jest czysty i bezpieczny, a potwór śpi sobie gdzieś w norze, smacznie pochrapując.

Doszedłem do wniosku, że tak będzie lepiej. To była trudna decyzja. Serce rwało mi się do mojej rakiety, ale rozsądek podpowiadał: „Jeżeli potwór cię zje, to twój motocykl sczeźnie jak inne. Do tego nie możesz dopuścić. Musisz zapewnić bezpieczeństwo sobie, aby twój motocykl również mógł być bezpieczny. Gdy tylko utwierdzisz się w przekonaniu, że potwór śpi pijany lub na kacu w króliczych korytarzach, pobiegniecie niczym rącze strzały wprost do twojego motocykla”. Rozsądek zwyciężył. Przekazałem swoją myśl sarence. Przystała na moją propozycję i powędrowaliśmy z powrotem do królika Zębacza, żeby zobaczyć, jak się mają sprawy.

Dzień wstał już w najlepsze i droga powrotna, choć niebezpieczna, nie była tak zdradliwa jak nocą. W króliczej norze panował spokój. Wyczuwało się atmosferę sjesty. Panie i panowie zwierzaki popijali kawę i soki, a co poniektórzy raczyli się lekkimi winami lub podpiwkami. Kilkoro zwierząt drzemało snem lekkim i regenerującym. Wszyscy traktowali ostatni wieczór jako preludium do całego cyklu zabaw.

Przed wejściem do mieszkania Zębacza w wielkim drewnianym leżaku siedział potwór. Na kolanach trzymał zalęknionego łoszaka i bajdurzył stare historie o Duńczykach. Jego głos stawał się tym mniej zrozumiały, im bardziej potwór przybliżał się do stanu trzeźwości. Dla wszystkich było zaskoczeniem, gdy po wypiciu kilku wiaderek wina potwór przemówił. Miał najwyraźniej dużo do powiedzenia, bo gadał przez całą noc, nawet za bardzo się nie interesując tym, czy ktoś go słucha. Duży Łoś przykucnął nieopodal potwora i zerkał co chwilę na niego i swojego syna. Z pewnością zdawał sobie sprawę, że nie byłby w stanie pomóc młodemu.

Mnie, a tym bardziej Łankę, zdziwiła zastana sytuacja. Gdy wyszliśmy zza krzaków, z lekka się czając, powitał nas widok niecodzienny, żeby nie powiedzieć – niewiarygodny. Na nasz widok potwór przerwał swoją opowieść, której łoszak wysłuchiwał z zaciekawieniem, choć w strachu, i rzekł:

– No, nareszcie wróciliście. Gdzieście się podziewali, ty, człowieku, i ty, Łanko piękna i powabna?

Łanka zastrzygła uszami i aż zapłonął jej czarny nos. Tak się zawsze dzieje się z młodymi sarenkami, gdy usłyszą komplement.

– Cześć, potworze – przywitałem się.

– O ile dobrze pamiętam, masz na imię Wojtek?

– Zgadza się.

– Cześć, Wojtku.

Głos potwora był zrozumiały, lecz mało wyraźny. Wyciągnął do mnie swoją wielką łapę uzbrojoną w potężne pazurzyska. Oddałem mu uścisk.

– Czy wiesz, że gdy napiję się wina, to mówię zrozumiale? Naprawdę. Cudowne uczucie. Ostatni raz ktoś mnie zrozumiał całe wieki temu – dodał po chwili.

Łanka się nie odzywała. Czuła się spłoszona tą niecodzienną sytuacją. Była jeszcze młoda i niedoświadczona w wielu towarzyskich sprawach. Czasami nie wiedziała, jak ma się zachować. Nie miała pojęcia, co robić, gdy spotka morderczego potwora o wielkich pazurach i ogromnych zębach, który ma na koncie liczne konsumpcje jej kolegów i koleżanek, a który właśnie opowiada łoszakowi stare historie, trzymając go na kolanach jak jakiś dziadek, i wita się, jakby był dobrym przyjacielem, a nie śmiercionośną gadziną. Co innego ja. Nie żebym tak nadzwyczaj często miał do czynienia z jednorękimi potworami, ale bywało się w świecie i z różnymi zwierzakami miało się kontakt. Takie doświadczenia się przydają. Umysł jest elastyczniejszy i łatwiej dostosowuje się do sytuacji.

– Cieszy mnie twoja radość – powiedziałem.

– Siadaj tu, Wojtku, i ty siadaj, sareneczko. Tylko przynieście kilka butelek jabłecznika.

Przywitałem się z Zębaczem, Piłatem oraz całą znajomą i wła