Ja, mój wróg - Rafał Harer - ebook + książka

Ja, mój wróg ebook

Rafał Harer

0,0

Opis

Autor próbował wejść w umysł drugiego człowieka. Poczuć to, co on czuje, odnaleźć motywy, które go prowadzą, myśleć jego myślami. Pisząc, chciał być kimś innym, kimś, kogo nie lubi, kim gardzi, kim nie chciałby się stać, kim boi się, że mógłby się stać, albo kimś, kim chciałby być, ale nie potrafi. Opowiadania te powstawały kilkanaście lat temu. Było ich więcej, ale wiele z nich zbyt głęboko tkwiło w tamtej rzeczywistości, a wiele, po latach, przestało mu się podobać.
`Miesiąc później wstałem ze schodów. Wziąłem pasek, kucnąłem za fotelem, na którym siedziała matka, poczekałem kilka minut, rozejrzałem się wokół tak, jak sobie zawsze wyobrażałem, że rozglądają się skazańcy w drodze na egzekucję, i udusiłem ją. Nie broniła się. Wziąłem ją na ręce, zaniosłem do sypialni i położyłem na łóżku. Była taka lekka. Z garażu wziąłem siekierę i porąbałem wszystko w pokoju, w którym udusiłem własną matkę. Stół, fotel, krzesła, szafkę, szafę, telewizor, obraz, lustro. Nie krzyczałem. Zmęczyłem się, usiadłem na pobojowisku i otarłem z twarzy pot. Później zadzwoniłem na policję. Czekałem na ich przyjazd, wpatrując się w fotografię rodziców sprzed lat. Spacerowali w lesie, a rudy pies biegał wokół nich`.
Z opowiadania: `Krótka historia o tym, jak zabiłem swoją matkę`

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści:

Strona redakcyjna

Strona tytułowa

Malec, czyli stworzenie

Krótka historia o tym, jak zabiłem swoją matkę

Kamea

Mój przyjaciel świnia

Już nie boję się śmierci

Historia dobrej kawy, drobnego udaru, zagubionego miasta i tajemnicy żółtych zębów

Doktor Strangelove

Śmierć kota

Okres, czyli nie pij dużo kawy, szczególnie wtedy, gdy nie przespałeś nocy i zadajesz się z wariatkami

Powrót

Spokojnie

Dorosłość

Żyd lament

Widzę go

Święta Joanna

Zachowywanie

Ależ, mamo!

Loki

Alojzy

Ale mieliśmy farta

Droga do domu

Strona redakcyjna

Projekt okładki

Krzysztof Krawiec

Redakcja

Alicja Bojko, www.ekorekta24.pl

Korekta

Składnica Literacka

Skład i łamanie

Krzysztof Szporak

© Copyright by Rafał Harer

ISBN 978-83-942113-1-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

Strona tytułowa

Rafał Harer

JA, MÓJ WRÓG

21 opowiadań

Malec, czyli stworzenie

— Co tam, Mały? Co słychać?

— Wszystko gra.

— Oderwij się na chwilę, odpocznij.

— Nie chce mi się.

— Trudne?

— Nie za bardzo. Daję sobie radę.

— Będziesz potrzebował pomocy? Jakichś wskazówek?

— Nieee. Jeśli coś spieprzę, to po prostu zacznę od początku.

— Dobra. Baw się dalej. Ja idę posiedzieć z resztą.

* * *

— Jak tam, Mały?

— Bawi się.

— Jak mu idzie?

— Chyba nieźle. Wciągnęło go jak jasna cholera. Oczu nie odrywa. Coś tam manipuluje, zmienia, poprawia i tylko kręci nosem. Coś mu się w jednym miejscu nie podoba, coś w innym, coś wrzuca, dodaje, odejmuje. Ma zajęcie na kilka tygodni.

— Wiesz, Heniu, ja go nie poznaję. Jeszcze niedawno, zdawałoby się z tydzień temu, biegał w tę i z powrotem. Po prostu nie mógł usiedzieć na miejscu. A teraz? Nieprawdopodobna przemiana.

— Pamiętam, że gdy włóczyłem się całymi dniami, zamiast zajmować się poważnymi sprawami, stary Stefan dał mi podobne zajęcie. Kiedy skończyłem, byłem zupełnie odmieniony.

— Taaak. Najciekawsze w tych zabawach jest to, że wszystko wymyka się spod kontroli. Już się wydaje, że ma się frajerów w garści, a oni znowu wymyślają coś innego. Chyba ty, Józek, skończyłeś coś takiego?

— A, tak. Pamiętam. Udało mi się. Ale ja przyjąłem dosyć ostre kryteria interwencji i nie bawiłem się w żadne tam prawa fizyki czy coś w tym stylu.

— Jasne. Danie kostkom do gry chociaż odrobiny możliwości wyboru utrudnia zabawę.

— No, ale czyni ją fajniejszą.

— Może to jednak mieć fatalny wpływ na rozwój dziecka. Przecież Mały siedzi w tej pozycji bez ustanku. To jest trochę chorobliwe.

— Przejdzie mu. Przecież wielu z nas przeżywało to samo.

— Fakt.

— Taaak. Ta gra się nie starzeje.

— No dobra, wasze zdrowie.

— Zdrowie.

— A wiecie co? Przypomniałem sobie Franka, jak grał. Ten to miotał przekleństwa. Rzucał mięsem na prawo i lewo. On zbudował coś takiego jak Mały. Zupełnie podobne. Zawziął się, zamknął w sobie i do nikogo się nie odzywał. Stworzył dwa kąty i chodził od jednego do drugiego z taką miną, jakby miał rozszarpać wszystkich napotkanych na drodze. Schudł, niektórzy mówią, że nawet posiwiał, a przecież taki był wtedy z niego szczyl.

— Ja też to pamiętam. Wszyscy musieli schodzić mu z drogi. Każdy chodził na paluszkach.

— No i skończyło się to raz, dwa, trzy.

— Tak. Wkurzył się i pizgnął na planszę ognie piekielne, jak je nazwał, czy coś takiego. A potem pchnął kostkę i zatopił wszystko, łącznie z tym... Jak mu tam? No, ten w kącie planszy, trzy rzuty kostką od ciemności i jasności.

— Ararat.

— Widzę, że wiesz, w czym rzecz.

— Grywało się.

— A potem wcisnął ją pod łóżko, gdzie leży do tej pory i tylko się kurzy.

— Dawno o niej zapomniał. Któregoś dnia ją znajdzie i wyrzuci do kosza.

— Panowie, przecież nie będziemy przez cały wieczór rozmawiali o jakiejś grze. Dajcie spokój. Może kolejkę?

— Tak. Ja chętnie.

— Nalej wszystkim, oczywiście.

— A ja pójdę sprawdzić, co u Małego. Martwię się o niego. Trochę za bardzo się zaangażował.

* * *

— I jak ci idzie, Mały?

— Coraz lepiej. Już wiem, jak to wszystko załatwić. Coś mi kiełkuje w łepetynie, ale nie umiem tego powiedzieć. Jak będę potrafił, to dam znać. Coś trzeba zmienić. Niestety musiałem zakończyć tamtą rozgrywkę. Wszystko szło po mojej myśli, gdy nagle — nie uwierzy wujek — się rozpadło. Rozleciało. Po prostu rozlazło. Wkurza mnie ta gra. Jest głupia i to, co się tworzy, też jest głupie jak but, ale, do cholery...

— Nie przeklinaj!

— ...nie zasnę, dopóki tego nie rozwiążę.

— A jak zakończyłeś poprzednią gierkę?

— Klasycznie — potopem.

— Tak, to dobra metoda.

— Jasne. To proste. Gdy się stoi o tu, na tym polu, wystarczy dobrze rzucić kostką i potop murowany. Ale trzeba zaczynać od początku. Nie można zapisać gry w jakimś miejscu i wrócić do niej po jakimś czasie?

— Nie, nie da się jej zatrzymać.

— Nie?

— Nie. Przynajmniej w takim sensie, w jakim o to pytasz...

— Co to znaczy, wujku?

— Zobaczysz.

— Żadnych podpowiedzi?

— Żadnych. Żebyś widział Grześka, jak w to grał! Zabawa była przednia. Plansza tyle razy lądowała na ścianie, że wszyscy tarzaliśmy się ze śmiechu. Ten mały złośnik był tak na nas zły, że przez tydzień się do nas nie odzywał. Ale w końcu to on wpadł na kilka nowych pomysłów.

— Jakich?

— Nie powiem ci. Wszyscy przez to przechodziliśmy... prawie wszyscy. Gienek to olał. Powiedział, że nie ma czasu na bzdury. Nie ma czasu. Dasz wiarę? Cholernik...

— Nie przeklinaj, wujku. Hi, hi.

— Ty, młody, nie bądź taki cwany. Sam tworzy czas na potęgę, niczym innym się chyba nie zajmuje, a na gry mu szkoda czasu. No, ale Gienek to oryginał.

— To ten od przestrzeni?

— Niestety. To przez tego młokosa, który wziął się nie wiadomo skąd i wszystko tak poważnie traktował. Gienek nauczył go moresu. Tamten długo nie mógł się wyplątać. Ale były z nim jaja. Przygłup nie odróżniał rzeczywistości od fikcji gry.

— On też grał?

— Grał. Dopiero Kryśka go uratowała.

— Jak?

— Poprosiła Gienka, żeby dał spokój, i Gienek dał. Kryśka ma na niego duży wpływ.

— A co to była za metoda?

— Genialna w swojej prostocie. Gienek stworzył klatkę wokół tego młokosa i młokos nie mógł się wydostać. Zaczął kombinować, jak by się do nas przebić. Szybko znalazł sposób, ale się przeliczył, bo w tym rozwiązaniu kryła się pułapka. Gienek mianowicie zamknął go w klatce jednowymiarowej, będącej przestrzenią zamkniętą i nieskończoną, czyli bez wyjścia. A ten wymyślił, że jeśli doda kolejny wymiar, to się uwolni. Nie wiedział jednak, że Gienek wokół tej klatki stworzył ciąg klatek, i w dodatku każdą następną o trzy wymiary liczniejszą. No i gościu, zamiast się uwolnić, znalazł się w klatce czterowymiarowej, a późnej siedmiowymiarowej i tak dalej.

— W nieskończoność?

— Nie. To byłoby zbyt trywialne. Chłopak zaczął operować w trzynastowymiarowej, a jego możliwości kończyły się na szesnastce. Gdy przechodził do tej szesnastki — przynajmniej tak mu się wydawało — okazało się, że jest w piątce.

— Podstępne.

— Co nie? Teraz chodzi z położonymi po sobie uszami i już się nie rzuca jak nie wiadomo co. Tylko szesnaście wymiarów i ani jednego wyjścia. To dopiero było dobre! Ile sobie ustawiłeś w grze?

— Cztery.

— Najtrudniejszy poziom. Wyzwanie. Prawdziwy hard. Powodzenia!

— Dzięki. Zbliżam się do końca.

— Załatw frajerów i daj sobie z tym spokój.

— Okej.

Krótka historia o tym, jak zabiłem swoją matkę

To było we wrześniu. W słoneczny, ciepły dzień. Matka siedziała w pokoju i oglądała telewizję. Wpatrywała się w ekran, bez ruchu, bez słowa, bez uśmiechu, bez łez. Cały ranek spędziła na robieniu ruskich pierogów. Lubię ruskie pierogi. Rudy pies leżał na trawie. Lubię patrzeć, jak leży na trawie. Czasami ulicą przejeżdżał samochód, wzbijając obłoki kurzu. Nie padało od dwóch tygodni, ale podobno nadciągały deszcze. Siostra wyjechała. Miała wrócić za dwa dni. Siedziałem na schodach i patrzyłem na psa, który od czasu do czasu podnosił łeb i patrzył na mnie. Wszedłem do domu i patrzyłem na telewizor przez pół godziny, może dłużej. Wróciłem na schody. Pies już nie leżał na trawie. Wcześniej zjedliśmy obiad. Ruskie pierogi, które zabrały matce tak dużo czasu. Siedzieliśmy we dwoje po przeciwnych stronach stołu. Matka spytała, co u mnie słychać. Powiedziałem, że wszystko w porządku. Spytałem, co u niej. Odparła, że u niej też wszystko w porządku. Spytałem, czy pies ma się dobrze. Pies miał się dobrze. U matki bywałem często. Co drugi dzień, czasem codziennie, niekiedy nocowałem. Nadal na niebie nie było żadnej chmurki, lecz powietrze zrobiło się cięższe. Pies przebiegł wzdłuż ogrodzenia w pogoni za wyimaginowanym kotem. Zadzwoniła siostra. Po obiedzie matka pozmywała i usiadła w fotelu przed telewizorem. Podkuliła nogi i patrzyła.

Było to na początku sierpnia. Było gorąco. Wróciłem z wakacji. Ojciec dostał zawału, gdy wysiadał z samochodu, aby otworzyć bramę. A ja siedziałem z matką w pokoju. Piliśmy herbatę. Opowiadałem jej o wakacjach. Pies leżał pod stołem, dysząc z gorąca. Siostra niebawem miała przyjść z pracy. Ojciec dogorywał przed furtką. Pies zawsze słyszał podjeżdżający samochód i wybiegał na spotkanie. Tym razem nie usłyszał — był zdezorientowany z powodu mojego przyjazdu, upału i głośnej rozmowy. Kiedy na chwilę zamilkliśmy, rzucił się do zamkniętych przed upałem drzwi. Wybiegł, a my wyszliśmy za nim. Ojciec już nie żył.

To było w marcu. Kilkadziesiąt lat wcześniej. Ona miała osiemnaście lat. On dwadzieścia jeden. Siedziała w kawiarni z koleżankami ze szkoły. Przeżyli razem trzydzieści osiem lat.

Podczas pogrzebu nie padało i nie było już tak gorąco. Siostra podtrzymywała matkę, która prawie cały czas miała zamknięte oczy. Nie uroniła ani jednej łzy. Na cmentarzu stałem za nimi. Matka nie zapłakała nawet wtedy, przed dołem. Stała. Bez ruchu. Nie zemdlała. Nie szlochała. Nie krzyczała.

Gdy spuszczali trumnę, bałem się, że matka zacznie wyć, że rzuci się za swoim mężem. Nie tak to miało wyglądać. Nie było burzy, nie dęły trąby, nie spadła ani jedna kropla deszczu. Stałem sztywno za matką, czekając na jakiś znak, który pozwoli mi objąć tę kobietę. Przyglądałem się siostrze ojca. Zasuszonej kobiecie, po której policzkach ciekły łzy.

Miesiąc później wstałem ze schodów. Wziąłem pasek, kucnąłem za fotelem, na którym siedziała matka, poczekałem kilka minut, rozejrzałem się wokół tak, jak sobie zawsze wyobrażałem, że rozglądają się skazańcy w drodze na egzekucję, i udusiłem ją. Nie broniła się. Wziąłem ją na ręce, zaniosłem do sypialni i położyłem na łóżku. Była taka lekka. Z garażu wziąłem siekierę i porąbałem wszystko w pokoju, w którym udusiłem własną matkę. Stół, fotel, krzesła, szafkę, szafę, telewizor, obraz, lustro. Nie krzyczałem. Zmęczyłem się, usiadłem na pobojowisku i otarłem z twarzy pot. Później zadzwoniłem na policję. Czekałem na ich przyjazd, wpatrując się w fotografię rodziców sprzed lat. Spacerowali w lesie, a rudy pies biegał wokół nich.

Kamea

Na ścianie, jednej z czterech, wśród których przyszło mi się obijać, wisi plakat. Sam go przylepiłem, ale nie wiem dlaczego. Przedstawia panienkę z czasopisma z panienkami. Ładne nogi, zgrabny brzuszek, duże, za duże piersi i równo przystrzyżony dywanik. Wyraz jej twarzy bezbłędnie przekazuje to, co twarze panienek z czasopism dla panów winny przekazywać. Tę minkę robiła pewnie milion razy. Taki ma zawód i najwyraźniej wykonuje go z poświęceniem. Zdarzało się już, że stojąc przed lustrem, próbowałem naśladować ten układ ust i oczu, ale nie potrafiłem. Może trzeba być kobietą? Jeżeli wierzyć podpisowi, dziewczyna ma na imię Kamea. Na plakacie ma proste czarne włosy, dobrze współgrające z resztą jej ciała. Jest ładna i nie sądzę, żeby ktokolwiek myślał inaczej.

Pewnej sierpniowej nocy leżałem na podłodze w nieczęstej chwili ciszy i spokoju. Mogłem umrzeć, gdyż niczego mi nie brakowało. Nie istniał świat poza mną. Czasami tak jest. Spojrzałem na Kameę i dotarło do mnie, że coś z nią nie było w porządku. Wstałem i zacząłem się uważnie przyglądać plakatowi, lecz niczego nie odkryłem. Stał się dla mnie zagadką. Ze zwykłej, ładnej panienki coś wylazło i przestała być zwykłą, ładną panienką. Nie mogłem jednak dopatrzyć się tego czegoś. Czułem, ale nie widziałem. Zbadałem każdy centymetr kwadratowy papieru, każdy kawałeczek namiastki jej ciała. I nic. Kładłem się spać, wiedząc o gościu w moim domu. O kimś, o czymś, co było w moich czterech ścianach, a nad czym nie miałem kontroli. Czymś, co wymykało się mojej wiedzy. Usnąłem i śniła mi się Kamea. Robiła zdjęcia. Była niewidzialna i pstrykała fotki ludziom przy ich codziennym wykonywaniu życia. Cicho się przy tym śmiała. Bez ustanku, bez wytchnienia. Klatka za klatką wypełniały się ujęciami twarzy, rąk, ust, postaci, zatrzymanych czynności. Mogła wchodzić wszędzie i wszystko fotografować.

Rano spojrzałem na nią z nadzieją, że zobaczę tylko panienkę z czasopisma z panienkami. Ale nie. Coś w niej tkwiło, coś, co zakłócało atmosferę w moim państwie. Zamykałem oczy i miałem ją w swojej głowie. Wlazła tam i przyczepiła się. Zrosła się z moim umysłem. Pasożytowała. Wyszedłem z domu, a jej cień kroczył tuż za mną. Była ze mną wszędzie. Żaden mój krok, gest, spojrzenie ani jęk nie stanowiły dla niej tajemnicy. Tkwiła za każdym rogiem, pod każdą płytą chodnika, za biurkiem w fabryce papieru. Wszędzie. Trwało to kilka dni. Byłem osaczony przez panienkę z plakatu. Stałem się nerwowy i ludzie wokół mnie to zauważali. Paliłem więcej i zupełnie bezwiednie wykonywałem jakieś niekontrolowane ruchy, podrygi, skurcze. Zwróciła na to uwagę między innymi Daria, znajoma z pracy. Zadawała mi pytania, a ja odpowiadałem. I w ten sposób zaciągnęła mnie do łóżka. Na pierwszy rzut oka Daria wyglądała jak ascetka. Jednak nic bardziej mylnego. Zostałem wykorzystany, ale nie narzekałem. Kamea odpływała, oddalała się. Ponownie stawała się tylko zdjęciem panienki, czyli tym, czym być powinna.

Pewnego wieczoru, gdy leżeliśmy z Darią w łóżku, przyglądałem się przytulonemu do mnie ciału. Mój nieświadomy niebezpieczeństwa wzrok zatrzymał się na jej futerku. To było futerko Kamei. Będąc z Darią, zawsze byłem z Kameą. Suka zastawiła cholerną pułapkę. Wzięła mnie podstępem. Podeszła mnie, jak bym był zwierzyną. To ponad moje siły. Głupio się tłumacząc, wyrwałem się z domu Darii i pobiegłem do siebie. Rzuciłem się na plakat i zerwałem go ze ściany. Miałem go tuż przed oczami. Chciałem podrzeć ten kawałek papieru, ale w ten sposób przyznałbym się do porażki. Cisnąłem go więc na podłogę. Wlepiłem w niego wzrok i zrozumiałem, że Kamea patrzyła na mnie z ironią. To coś to była ironia. Mało tego — ta dziewczyna miała nade mną władzę. Byłem jej poddanym. Gdybym podarł plakat, nie dość, że przyznałbym się do porażki, to jeszcze jej cień wisiałby nade mną przez całe życie. Nigdy bym się od niego nie uwolnił. To oznaczałoby koniec. Coś musiałem przedsięwziąć, coś, dzięki czemu ironia Kamei byłaby bez znaczenia, a jej władza stałaby się moim panowaniem. To mieszkanie to moje królestwo, moje państwo. Nie miałem zamiaru odstąpić go nikomu, a szczególnie rozebranej panience z plakatu, kurwie zarabiającej ładnym tyłkiem. Szmacie. Leżała na podłodze, zmięta i upadła. Jej ironiczny uśmieszek nie zniknął. „Zetrę ci go z mordy” — szepnąłem. Ironia z jej twarzy biła pełnym blaskiem. Zdjąłem spodnie i majtki. Chciałem się na nią wysikać, ale nie zdobyłem się na to. Zauważyła moje wahanie i uśmiechnęła się. Miło. Poczułem błogość w sercu.

Od tamtej chwili zostaliśmy parą.

Mój przyjaciel świnia

Dobre są kundlowate wilczury i lekko upodwórzowione rottweilery. Te ostatnie mają tendencję do tycia, dzięki czemu śmiem twierdzić, że są najlepsze. Nie pogardzam też spanielami, choć ogólnie nie znoszę typowych psów myśliwskich. Są za bardzo wybiegane i trzeba im poświęcić sporo czasu, aby osiągnąć w miarę sensowny efekt. Pies nie powinien mieć więcej niż rok, bo gdy jest starszy, to wymaga kunsztu mistrza, którego ja jestem pozbawiony.

Zawsze wyczuwają, że coś im zagraża. Mają swoją zwierzęcą inteligencję i szanuję je również za to. Nie chcę zadawać im cierpienia ani sprawiać bólu, dobrze je karmię, mają też spore podwórko, po którym biegają. Do rozpłodu zostawiam takie sztuki, które są mi prawie obojętne. Zupełnie obojętne nie są nigdy. Najszybciej tracę te ulubione, na końcu — te najbardziej wkurzające. Wspominałem już, że je szanuję. Nie czuję się od nich ani lepszy, ani gorszy. Mam jednak świadomość, że jestem swego rodzaju bogiem. Mam władzę — może nawet za dużą.

Wszystko zaczęło się przez dziadka. Zawsze miał wiele psów, lecz niektóre z nich od czasu do czasu znikały. Rodzice nic mi nie mówili. Sami w jakiejś mierze w tym uczestniczyli. Pewnie też się zajadali, ale wyczuwałem ten ich wstyd, którego nie rozumiałem. Uzmysłowiłem sobie, co się dzieje, gdy miałem trzynaście lat, przed świętami wielkanocnymi. Pamiętam, że mieliśmy dziewięć psów wieczorem, a tylko sześć rano. Stół w tamte święta był porządnie zastawiony. Rodzice domyślali się, że ja wiem, ale milczeli. Nieśmiało zjadłem kęs i — czego się nie spodziewałem i co mnie zdziwiło — zasmakowało mi. Jeden z tych trzech psów miał na imię Kacper. To niesamowite uczucie jeść coś, co ma imię.

Zawsze lubiłem zwierzęta. Za ich szczerość i prostolinijność w zachowaniu. Nigdy nie kombinują za plecami. Są uczciwe.

Dziadek zaczął chyba podczas wojny, choć nigdy mi tego nie powiedział. Czasami wyrywało się rodzicom lub jemu w trakcie rodzinnych dyskusji, kiedy byli przekonani, że ja niczego nie rozumiem. Nie rozumiałem, ale pamiętałem. Te ciche, jadowite zdania tkwiły w mojej pamięci, aż pojąłem. Dziadek często kłócił się z moim ojcem. Ojciec krzyczał, że wojna się skończyła, a dziadek wrzeszczał, że dla niego nigdy się nie skończy. W czasie wojny dziadek jadł szczury. O tym dowiedziałem się przy okazji jednej z awantur. Dziadek siedział, paląc papierosa, a ojciec stał nad nim, machał rękoma i krzyczał: „To się musi kiedyś skończyć!”.

Nie wiem, czy dziadek jadał szczury po wojnie, ale ja tak. Dwa razy. Jednego złapałem w pułapkę, wybebeszyłem, odciąłem mu głowę i ogon, po czym uwędziłem. Był pyszny. Drugi miał obrzydliwy smak. Rozchorowałem się z jego powodu. Przez niego inne szczury złapane w pułapkę się marnują. Zakopuję je. Szkoda. Myślałem o tym, aby je gotować i dawać psom, ale w końcu z tego zrezygnowałem.

Mam ciężki gumowy młot z długim trzonkiem. Wciągam psa do kojca, w którym nie może się ruszać, i walę go w głowę z całych sił. Jedno uderzenie wystarcza. Dobijać musiałem dwa razy. Zadawanie cierpienia jest bez sensu. Usiłuję wierzyć, że nic nie czują. Często płaczę. Szczególnie wtedy, gdy zabijam psa, którego bardzo lubiłem. Tak jednak musi być. Odbieram mu życie, najadam się i cierpię. Jakaś forma sprawiedliwości. Niedoskonała. Martwego wyciągam z kojca. Zazwyczaj z uszu i nozdrzy płynie mu krew, a jego oczy są otwarte. Staram się w nie nie patrzeć, ale nigdy nie wytrzymuję i moje żywe, a jego martwe spojrzenie się krzyżują. To trudne, lecz konieczne. Nie mogę ominąć żadnego etapu, aby w pełni zasłużyć na posiłek. Następnie w piwnicy zawieszam psa, odrąbawszy mu głowę. Odcinam łapy i ściągam skórę. Potem bebeszę go i płuczę. Z ogona (oczywiście jeżeli nie odcięto mu go wcześniej) zawsze gotuję zupę. Zjadam serce i móżdżek, a resztę wnętrzności odrzucam. Wątróbka czy nereczki z psa są obrzydliwe. Ze skóry robię dywanik — w ten sposób na zawsze zachowuję psa w swojej pamięci. Jeżeli głowa nie została za bardzo zmasakrowana, to czyszczę ją dokładnie ze wszystkiego, co może zgnić, troszkę podklejam i suszę. Mam w piwnicy sto dwadzieścia trzy czaszki. Najbardziej lubię psa uwędzić. Koniecznie w dymie z jałowca. Robię kiełbasy, wędliny, kaszanki, kotlety, pieczenie, a nawet zasmażki, które dodaję do warzywnych sałatek. Mięso psa można smażyć, piec i gotować. Na jego bazie można przyrządzić doskonałą zupę.

Psa można podać na wiele sposobów.