Wonderland - Hanna Nordenhök - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Wonderland ebook i audiobook

Hanna Nordenhök

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

65 osób interesuje się tą książką

Opis

W tej odważnej i niesamowitej powieści podążamy za trzema różnymi postaciami wędrującymi po złym, współczesnym świecie, w którym dominują samotność i fałszywe lustra. Równolegle prowadzone życia nigdy się nie przecinają, wszyscy jednak albo zwodzą, albo oszukują – albo jedno i drugie. To polifoniczna, błyskotliwa powieść, a jej głównym tematem jest właśnie kłamstwo naszych czasów – ale też kłamstwo jako podstawowy składnik natury współczesnego człowieka.

 

Mamy trzy główne wątki w naprzemiennie następujących po sobie mikropowieściach – w „Wonderland” bezdomna kobieta podróżuje między miastami na wybrzeżu Pacyfiku, udając, że jest nastoletnią dziewczynką. Między jej oszukańczymi działaniami, które prędzej czy później zawsze wyjdą na jaw, bohaterka żyje jak wyrzutek, ciągle w drodze, podróżuje autostopem z kierowcami ciężarówek, śpi w schroniskach, głoduje, przeżywa gwałt i napaść. W „Hotelu Hyperion” dwóch rywalizujących ze sobą katalońskich dziennikarzy zostaje wciągniętych w niebezpieczną grę faktów i kłamstw w ateńskim hotelu, gdzie mają napisać artykuł o kryzysie migracyjnym. Który z nich okaże się oszustem? W „Domu na równinie” gospodyni domowa mieszkająca w luksusowym bungalowie w południowej Szwecji postanawia kłamać, aby dalej wieść jedyne życie, jakie potrafi znieść.

 

W „Wonderland” trzy historie życiowe splatają się z opowiadaniami (zwanymi tu studiami przypadków) wokół nadrzędnego tematu, jakim

jest oszustwo. Autorka konstruuje te historie na wzór serialu telewizyjnego, którego odcinki cały czas stopniują napięcie. Wydarzenia fabularne ukazywane są więc w scenach konsekwentnie budowanych z pomocą tak charakterystycznych dla Nordenhök elementów: filmowego spojrzenia, wyjątkowego nastroju i uwodzicielsko pięknej prozy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 190

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 48 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marcin Stec

Oceny
4,0 (9 ocen)
4
3
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Edyta166

Z braku laku…

2/5
00

Popularność




Tytuł oryginału Underlandet

Przekład Justyna Czechowska

Redakcja Ewa Pawłowska

Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek

Projekt okładki Sara R. Acedo

Projekt stron tytułowych Tomasz Majewski

 

UNDERLANDET

Underlandet © Hanna Nordenhök, first published by Norstedts, Sweden, in 2023.

Published by agreement with Norstedts Agency and Booklab Literary Agency.

All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Justyna Czechowska, 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2025

Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Elvira Glänte

 
 

Przekład współfinansowany ze środków Swedish Arts Council.

 

Skład i łamanie Dariusz Ziach

 

ISBN 978-83-976772-3-4 (EPUB); 978-83-976772-3-4 (MOBI)

 

Wydawnictwo Pauza

Warszawa 2025

Wydanie pierwsze

 

Wydawnictwo Pauza

ul. Meksykańska 8 m. 151

03-948 Warszawa

 

[email protected]

+48501177119

www.wydawnictwopauza.pl

WydawnictwoPauza

wydawnictwo_pauza

 
 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

 
 
WONDERLAND
 
 

(Skye)

 

Stała na skraju lasu przy rowie, jak jakieś zwierzę albo stworzonko, które ktoś wygonił z norki, wciąż miała na sobie poncho, choć podarty materiał nie nadawał się jako ochrona przed krótkimi gwałtownymi ulewami września. Twarz była ciemna od brudu, a poncho, kiedyś w bladoniebieskim kolorze, poplamione, zyskało kamuflaż z brunatnej leśnej gliny. W mroku otoczenie zrobiło się bezkształtne i szare, jedynie fosforyzujące białe linie pośrodku szosy odznaczały się w ciemności, i jeszcze okno świecące w budynku recepcji za pustym parkingiem kempingu po drugiej stronie – migające błękitne światło, jak od telewizora – poza tym żadnych oznak ruchu w pomieszczeniu. Gdyby ktoś stanął przy oknie i w ziarnistym świetle wieczoru spojrzał na drogę w stronę linii drzew wzdłuż rowu, i tak nie mógłby jej odróżnić wśród wysokich pni. Nad wierzchołkami świerków pochmurne niebo, żadnego księżyca. W głębi polatuchy skaczące między drzewami i odległy szum rzeki.

Pod ponchem trzymała swoje rzeczy w jasnoróżowym dziecięcym plecaczku z wytartym nadrukiem jednorożca, na nogach miała tenisówki w szachownicę, bez sznurówek. Przez chwilę z dystansu obserwowała parking. Potem nadeszła noc. Odgłos gałęzi i igieł ocierających się o materiał poncha, kiedy odwróciła się i weszła w ciemność.

Jeszcze kilka dni, zanim zobaczy chłopca.

 

Później w nocy jadła.

Siedziała w legowisku, które zrobiła z gałęzi i kamieni na występie skalnym, żeby nie dostały się tam żmije i inne leśne stworzonka, wyjęła z plecaka ostatniego batonika Twix i łapczywie go pożarła. Noc była bezbarwna, a może w odcieniu błota, wokół legowiska unosiła się ostra woń odchodów albo jakiejś zdobyczy gnijącej w norach wykopanych przez zwierzęta pod olbrzymimi korzeniami drzew. Po jedzeniu ułożyła się w swoim gniazdku. W ciemności ponad nią odbijały się nawoływania sów.

Obudziła się w pełnym świetle umazana nocną ziemią. Zacznie z niej odpadać wielkimi wyschniętymi w cieple dnia płatami, gdy ona będzie szła slalomem w stronę polany, aż między drzewami ujrzy oświetloną rzekę, szum wody stanie się nagi i bliski, zagłuszy inne dźwięki lasu. Ostrożnie, żeby się nie przewrócić, podeszła do brzegu rzeki po śliskich kamieniach, stercie żwiru i połamanych gałęziach wyrzuconych przez prąd. Nad wodą ściągnęła poncho i odłożyła plecak. Uklękła i się nachyliła, żeby nabrać w dłonie wody i się napić. Teraz błękitne niebo. Z sosny po drugiej stronie poderwał się jastrząb, zrobił kilka okrążeń nad rzeką, po czym zanurkował w wierzchołki drzew i zniknął. Słoneczne zajączki na wierzchu dłoni, ćmiące spirale głodu przewiercające się przez tkanki i chrząstki w ciele. Nad szmerem wody ogrom leśnej ciszy.

Leżała pod świerkiem nad rzeką, tak mijał dzień, jadła jagody z krzaczków, były podgniłe, chociaż w powietrzu nadal czuło się lato. Gdy znów się napiła, woda zmyła z jej rąk jagodowe plamy.

O zmierzchu wróciła do szosy.

Koralowe światło przesuwało się po asfalcie, a potem przeczołgało się po parkingu i między kilkoma domkami kempingowymi rozmieszczonymi w głębi parceli. Biała furgonetka właściciela, niedbale porzucona przy budynku recepcji, wyglądała przez parę minut, jakby świeciła, fluorescencyjny pojazd w nasilającej się ciemności, wreszcie wszystko przykryła noc. Chmury się rozwiały, niebo usiane gwiazdami, zimny blask księżyca sprawiał, że cienie między budynkami wyglądały jak ostre pazury. Za opuszczoną roletą w tym samym oknie, co wcześniej, migał telewizor. Gdzieś daleko pukanie dzięcioła.

Zatrzymała się na granicy drzew, poza furgonetką kemping był wciąż pusty, potem przekroczyła rów i wyszła na asfalt. Buty w szachownicę nabrały wilgoci od lasu, klapały, gdy szła po parkingu w kierunku recepcji i rzędu pojemników na śmieci ustawionych przy ścianie za furgonetką, okna domków były czarne. Teraz szmer telewizora za migoczącą na niebiesko firanką dochodził już z całkiem bliska. Pracowała cicho w strudze księżycowego blasku, uważając, żeby podczas otwierania nie uderzyć pokrywami śmietników o ścianę domku. Poprzedniego wieczoru przez chwilę widziała, jak po parceli krąży pies, ale teraz go nie było, wyglądał niemrawo, staro, może był głuchy, bo nikt w domu nie usłyszał cichego skrobania, gdy ostrożnie grzebała w pojemnikach. Kiedy już wyłowiła to, czego potrzebowała, odrzuciła poncho i zdjęła plecak, powoli przeciągnęła zamek i schowała zdobycz. Poczuła woń smażenia napływającą z domu. Nie było słychać właściwie żadnych dźwięków poza wibrowaniem aluminiowych dzwonków na werandzie przy wejściu, lecz gdy zarzuciła plecak, coś nagle ją zaatakowało, zwierzę, które musiało czaić się w ciemności za śmietnikami, zdążyło ją podrapać i ugryźć w rękę, zanim je z siebie zrzuciła. Gdy umykało po parkingu w blasku księżyca, po sierści rozpoznała szopa, był wychudzony, wyglądał dziwacznie, tak jakby chory, a brzęk zatrzaśniętych podczas ataku pokryw wywołał w domu poruszenie. Zapaliły się lampy, pies zaczął szczekać, szybko wycofała się przez parking, unikając prostokątów światła z okien na popękanym asfalcie, aż przedostała się przez szosę i rów, a las ponownie zamknął się wokół niej.

Przez kolejne dni oczekiwała w legowisku na gorączkę, ale ta nie nadeszła, a zadrapania na dłoni szybko się goiły.

Jadła po trochu ze zdobyczy – kilka zawilgoconych frytek, brzegi chleba z masłem orzechowym i przejrzałe jagody, które przepłukała resztką pepsi – przez kilka dni nie wracała na kemping. Poranki z piętrzącymi się chmurami jak porwana wata na błękicie.

W nocy ciemność mazała jej twarz jak błotem, a przez zimno pojawiało się w półśnie wspomnienie miasta, chaotycznych obozowisk i opuszczonych parceli z płonącymi beczkami. Deszcze iskier wznoszące się do nieba z zardzewiałych beczek i sadza czerniąca nozdrza, gdy leżała wciśnięta między ciała pozostałych, odległe miejskie odgłosy syren i samochodów, sen, stający się tak ciężki od skostnienia spowodowanego nocnym zimnem, kiedy ten, co w ostatnim obozowisku spał obok i mówił o sobie Ray, wdrapywał się na nią przez kilka poranków z rzędu, ściągał z niej ocieplane spodnie i ślizgał się po jej nagich pośladkach małym twardym jak kamień członkiem, szepcząc przy tym: „Hej, miss Fatty Piggy, nadchodzi tatuś”, a potem wchodził do środka. W oddali kula słońca wspięła się ponad drapacze chmur, rozpaliła wielkie szklane ściany, ona musiała więc mrużyć oczy w stronę płonących olbrzymów, żeby nie oślepnąć, kiedy on w niej majstrował, klocowate, smutne stworzenia wznoszące się ku porannemu niebu. Kilka dni później mężczyzna zniknął z obozu, zostawił przeciwdeszczowe poncho, które choć wydawało się sztywne i przemoczone, dało się zwinąć i wcisnąć do plecaczka z jednorożcem, gdy miała wyruszyć w drogę.

Czekała na gorączkę, spała w legowisku, ale po kilku dniach głód przepędził ją znów na kemping.

 

Chłopiec przyjechał w czerwonym audi.

Teraz uwiła gniazdko bliżej szosy, na innej półce skalnej, czy raczej na głazie, wyżej na polanie, pod martwym świerkiem. Jeśli, leżąc na głazie, podniosła się na łokciach, mogła dojrzeć kemping. Od czasu do czasu rozbrzmiewało słabe szczekanie psa. Słońce rozgrzewało asfalt, woń spalonej smoły i trujących oparów wdzierała się między drzewa.

Audi przyjechało późnym popołudniem, nad kempingiem pomarańczowe światło, prawie wieczór. W chwili, gdy usłyszała, jak koła skręcają na żwirowy parking, podniosła się z legowiska i znów poszła na skraj lasu. Najpierw z samochodu wysiadła kobieta, następnie wysiadł mężczyzna. Ten otworzył drzwi chłopcu, który został na tylnym siedzeniu, kiedy oni poszli do recepcji, pochylony nad telefonem, zdaje się, że grał. Miał jasną twarz, prawie przezroczystą, włosy mysie, krótkie, nieco krzywo obcięte, spod sportowych szortów wystawały duże kolana, jak u cielaka. Pochylony kark, wątłe ciało wygięte nad ekranem niczym serowa chrupka, palec poruszał się niezwykle szybko tam i z powrotem, to pewnie jakaś gra wojenna, lecz mina chłopca pozostawała niewzruszona, żadnych gestów zwycięstwa ani zawiedzionych westchnień, tylko surowa koncentracja. Natychmiast wrócił do niej obraz dziewczynki z poprzedniego miejsca, koński ogon upięty przez starszą siostrę za pomocą tęczowych gumek, podczas gdy młodsza jadła śniadanie nad grą w tort na iPadzie, to, jak cienki palec z wysiłkiem przenosił po ekranie posypkę, jagody i świeczki na obfite śmietanowe twory, po czym szła do szkoły ulicą wśród willi, z plecakiem z jednorożcem na plecach i rozkołysanym końskim ogonem: wspomnienie dopadło ją i zaskoczyło, szybko je przegoniła. Jakiś ptak zaskrzeczał donośnie, wtedy chłopiec się wzdrygnął, opuścił telefon na kolana i podniósł wzrok, niespokojną twarz zwrócił w stronę lasu, gdzie stała, ale jej nie zobaczył. Z daleka oczy zdawały się jasne, ale nie dało się tego zdecydowanie określić. Naciągnęła kaptur, rozejrzała się po lesie i po parkingu wokół samochodu, jakby bała się, że coś się na niego zakradnie, ale przerwały jej otwierane na werandzie drzwi, wyszli kobieta i mężczyzna, a za nimi właściciel i jego żona. Donośne, ożywione głosy, gdy szli w kierunku domków, kobieta kiwnęła na chłopca, a ten wysiadł z samochodu. Nie miał skarpetek w tenisówkach, łydki cienkie jak patyki, białe, możliwe, że piegowate. Stała w bezruchu na skraju lasu, wysilała się jak mogła, żeby zapamiętać każdy szczegół. Ciemniejsze partie na wytartych łokciach bluzy, białe paproszki z tyłu czarnych szortów, może resztki popcornu z podróży. Włosy ciut przyklepane z jednej strony, pewnie spał. Gdyby stała bliżej, mogłaby dojrzeć czerwone smugi na chłopięcej skórze, jeśli sen był głęboki, a on leżał przyciśnięty do czegoś, pasów, siedzenia albo szyby, spocony i duszny sen, jak sen dziecka. Obserwowała blade nogi, gdy z ociąganiem szedł w stronę kobiety i pozostałych, właścicielka otwierała drzwi domku, paplała bez przerwy, z pewnością rada, że ma gości tak późno w sezonie. Jej zadowolona twarz błyszczała w pomarańczowym świetle w drodze powrotnej do budynku recepcji, drzwi domku zamknęły się za chłopcem i tak zniknął.

Przez chwilę stała pod drzewami przy rowie, gdy się ściemniło, wróciła do legowiska. Spadł krótki deszcz.

 

Zanim rozpoczęła przygotowania, przez dwa dni obserwowała chłopca.

Siedziała kawałek od brzegu lasu, żeby jej nie widzieli, za dnia już nie wracała do legowiska, rozłożyła kaptur poncha, twarz miała wysmarowaną błotem, czekała. W oba wieczory kobieta i mężczyzna grillowali przed domkiem, dym unosił się niespokojnymi spiralami w stronę różowego nieba. Pachniało kotletami i pikantnymi kiełbaskami, zamknięty za drzewami wejściowymi do recepcji pies warczał z głodu, z radia ustawionego na schodkach domku puszczali stare hity z lat dziewięćdziesiątych, kobieta śmiała się i odrzucała głowę w tył. Miała na nosie jasne okulary przeciwsłoneczne, na obfitym biuście bluzkę w zielone kwiaty, to ona pilnowała grilla, często się uśmiechała, zęby wyglądały na zadbane i wybielone, świeciły na tle jej opalonej twarzy. Mężczyzna zdawał się trudniejszy, mina chłodna, siedział z boku na rozkładanym krzesełku, scrollował w telefonie albo majstrował przy radiu, gdy znikał zasięg, rozpoznała w nim ponurą minę chłopca. Od czasu do czasu grał z chłopcem w krykieta na trawniku za domkiem. W górze jaskółki przecinały powietrze. W oba dni mężczyzna wypożyczał w recepcji wędki, wsiadał do samochodu i znikał na kilka godzin, raz zabrał z sobą chłopca. Pokrzepiające, że podczas ich nieobecności kobieta siadywała na schodkach i prowadziła długie rozmowy przez telefon, to oznaczało, że jeszcze nie zamierzają stąd wyjeżdżać. Tylko wtedy kobieta paliła, zdążyła wypalić z dziesięć papierosów podczas nieobecności mężczyzny i chłopca, a gdy usłyszała odgłos silnika na zakręcie, jak na sygnał weszła do środka. Chwilę później znów się pojawiła, żując gumę, i wsmarowywała coś w dłonie, mydło albo krem. Kiedy audi wjeżdżało na parking, poprawiła włosy. Rybę upiekli na grillu na lunch.

Poza tym chłopiec siedział zazwyczaj w domku albo na schodkach. Cały czas miał z sobą telefon, kobieta i mężczyzna rzadko mu przerywali. Czasem kobieta wołała coś ze środka, a chłopiec odpowiadał jej jasnym głosem, nie podnosząc wzroku znad gry. Łuk dziecięcego czoła błyszczał od tłustego kremu, który kobieta wklepała w niego, gdy słońce zbyt mocno świeciło, ciągle zakładała mu czapkę z daszkiem, którą on odkładał na schodek, bo przeszkadzała mu w grze. Właścicielka wyszła z upieczoną tartą, z malinami albo dynią, albo też jednym i drugim, psa przywiązała smyczą do werandy, szarpał się i wył, a jego pani rozmawiała z kobietą zaraz po tym, jak przekazała jej ciasto, później wróciła do budynku recepcji. Karoseria audi błyszczała w popołudniowym słońcu, unosił się nad nią lekko wyczuwalny zapach benzyny. Chłopiec być może jadł kawałek tarty za zamkniętymi drzwiami domku.

Wieczorem przez jakąś godzinę świeciło się w oknach domku, potem zgaszono lampy i nastała noc, i odezwały się odgłosy lasu.

 

Trzeciego dnia o świcie, kiedy kemping wciąż był cichy i bez ruchu, wstała ze swojego miejsca nad rowem i zeszła do polany, w stronę rzeki. Światło było ziarniste, temperatura niska. Przy sośnie, gdzie kilka dni wcześniej się umościła, zdjęła teraz poncho i wyciągnęła rzeczy z plecaka. Dokładnie je obejrzała, zastanawiając się, czy wciąż się nadają. Szczotka i na wpół opróżniona buteleczka szamponu, owinięte w folię czyste ubranie, frotowy ręczniczek w paski, czerwone spinki i gumki do włosów, nożyczki do paznokci, pęknięte lusterko w obudowie z masy perłowej. Wyjęła z worka czyste ubrania i je sprawdziła, żółty pulower i dżinsowe ogrodniczki: stare zostawi, może w legowisku, jak wylinkę. Gdy się rozbierała, uderzył ją w nozdrza smród niemytego ciała i skrzepłej krwi miesięcznej, od zimna dostała gęsiej skórki, szampon włożyła do folii po ubraniach i zawinęła ją wokół nadgarstka. Potem zeszła na brzeg rzeki.

Wyglądało na to, że prąd jest wartki, ale znalazła miejsce, gdzie mogła zejść bez ryzyka poślizgnięcia się, starała się nie patrzeć na duże piersi z widocznymi żyłami, nabierała lodowatej wody i zaczęła moczyć ciało wszędzie tam, gdzie dawała radę. Zrobiła kilka kroków w nurcie, początkowo wstrząsał ją ból przy każdym kontakcie z chłodem wody, musiała się wysilić podczas schylania się i zamoczenia długich tłustych włosów, którymi potem przez chwilę kołysała w rzece. Wciąż schylona, wyciągnęła z folii buteleczkę i wycisnęła odrobinę zawartości, wcierała szampon metodycznymi ruchami, aż powstała spora piana, nie spłukała jej, tylko skręciła włosy w kok na czubku głowy, a resztą wymyła całe ciało. Ogromne piersi zwisały i klapały o brzuch, dokładnie szorowała każdy zakamarek krzaczastego trójkąta, spomiędzy tęgich ud wydostał się zapach szlamu. Następnie się opłukała. Włosy były już bardzo długie, wyglądały jak wodorosty, gdy wodziła nimi wte i wewte po rwącej wodzie, żeby spłukać resztkę piany. Później, stojąc dalej od brzegu, wycisnęła je. Było jej zimno, wręcz nie do wytrzymania, mały ręcznik szybko przemókł. Gdy już osuszyła ciało na tyle, by nie zamoczyć ubrania, podeszła do sosny i z kieszonki plecaka z jednorożcem wyjęła golarkę. Ostrze skrobało o skórę, usuwała jasnobrązowe włoski pod pachami i na cipce, odgłos taki, jak przy struganiu stateczka z kory. Gdy już to zrobiła, strzepnęła z siebie resztki włosków i rozłożyła ubranie, najpierw wciągnęła na siebie majtki we wzorek w truskawki, następnie resztę. Siedząc na kamieniu, obcięła paznokcie u rąk i u stóp. Wcześniej zdjęła stare tenisówki i na bosaka poszła wypłukać je w strumieniu. Plamy nie zejdą, ale lepsze to niż nic. Odstawiła buty na słońce, które właśnie wyszło, żeby podeschły przez jakąś godzinę. Gdy je włożyła, były nadal mokre, ale nie śmiała dłużej czekać, być może chłopiec jadł już śniadanie, być może kobieta i mężczyzna postanowili odjechać w audi i cała trójka była już daleko stąd. Wzięła plecak, brudne ubranie zawinęła w poncho, po czym wróciła przez las do legowiska. Zanim po raz ostatni je opuściła, wyjęła z plecaka lusterko w ramce z masy perłowej, szczotkę do włosów i nożyczki. Przeczesała jeszcze wilgotne włosy, trochę to trwało, kołtuny, z którymi nic nie dało się zrobić, po prostu obcięła, podobnie grzywkę, którą nie przejmowała się przez ostatnie miesiące. Znów rozczesała włosy, zaplotła warkocze, zawiązała na nich gumki, a przy skroniach wpięła czerwone spinki. Obcięte kosmyki wyglądały na żółtej warstwie igieł na ziemi jak tasiemce. Na koniec przejrzała się w lusterku. Zrobiła to pospiesznie, tylko po to, żeby zobaczyć, czy nie jest brudna, palcem starła osad z przednich zębów, nie spotkała swojego wzroku w pękniętej szybce.

Gdy zeszła do granicy drzew, audi stało już na parkingu z otwartym bagażnikiem. Natychmiast przetoczyła się przez nią fala niepokoju, jak lawa. Było słychać brzęk sprzętów kuchennych, talerzy i blach, drzwi recepcji zostawili otwarte, wiatr porywał zapach kawy. Chłopiec został na parkingu sam, niezdarnie dryblował piłką. Zaskoczyło ją, że był bez telefonu. Patrzyła na jego nieskoordynowane ruchy, ten dziecięcy brak kontroli nad własnym ciałem. Miał na sobie miętowozielony dres, a pod mysią grzywką introwertyczny wyraz twarzy.

Zarzuciła plecak z jednorożcem, który wcześniej trzymała w ręce, wreszcie wyszła na słońce na szosie. Na ten niespodziewany ruch chłopiec podniósł wzrok. Uniosła dłoń i pomachała, następnie przeszła po asfalcie w stronę kempingu. Oczka na bladej twarzy pod mysią grzywką gapiły się na nią, gdy szła w jego stronę, w tenisówkach w szachownicę chlupało. Kobieta wyszła z budynku recepcji i gdy tylko ją zauważyła, przystanęła, uniosła dłoń do czoła, żeby osłonić wzrok od słońca, może już spakowała okulary przeciwsłoneczne albo zostawiła je w domku.

Zatrzymała się jakieś dziesięć metrów od kobiety i chłopca.

– Dzień dobry, pani – powiedziała.

Potem była Skye.

 
 
 
HOTEL HYPERION
 
 

Wspomnienie, które go prześladowało, to Marius w pokoju hotelowym, pod światło, z idiotyczną udawaną pętlą na szyi. Przychodziło do niego w półśnie, gdy w ciągu dnia uciął sobie drzemkę, za każdym razem przebieg zdarzeń był taki sam. Marius w porannym świetle w hotelu Hyperion, czerwony krawat na karku nad bladymi plecami, w pokoju bałagan, na podłodze pośród rozrzuconych notatników i papierków po cukierkach świecący ekran telefonu. Potem widzi go, jak się odwraca – Marius z zaskakująco szczeniackim ciałem, twarzą jeszcze w półcieniu, z dziwacznym uśmiechem chwyta jedną ręką za końcówkę krawata i ciągnie ją do góry jak sznur na szubienicy – ten obraz pokonywał go z taką siłą, że wzdrygał się na całym ciele, gwałtownie zrywał się z drzemki, z kanapy, na której leżał pod książką albo gazetą w mieszkanku na Malasañi, dokąd przeprowadził się po tym, jak z Mariusem wszystko eksplodowało. Budził się zlany potem, za każdym razem z niezrozumiałym, bolesnym wzwodem, który wymuszał, by wstać, pójść pod prysznic i onanizować się pod strumieniem spływającej z góry wody. Zdarzało się, że później płakał, targał nim impulsywny, wręcz zwierzęcy płacz – to samo teraz, po powrocie do mieszkania matki w Sant Adrià, to samo, tylko bez płaczu.

Jeszcze przez chwilę leżał w splątanej pościeli w swoim dziecięcym pokoju, w którym matka niczego nie zmieniła, choć on nigdy jej nie odwiedzał. Cały spływał potem, wciąż miał na sobie koszulę z wczorajszej promocji książki w Laie, członek puchł mu w bokserkach nad nagimi owłosionymi nogami. Nie lubił wracać, robił to coraz rzadziej, za każdym razem, gdy matka dzwoniła z Barcelony, tłumaczył się natłokiem pracy w madryckiej redakcji, i gdyby nie zaproszenie na wczorajszy wieczór, który zresztą tak wytrącił go z równowagi, że nagła migawka z Mariusem w hotelu wyłoniła się z jego półsnu, znów zaniechałby przyjazdu. Jeszcze wstrząśnięty i rozespany, wstał i poszedł do łazienki, zrobił to w ciszy, szybko doszedł, następnie dokładnie umył ręce i spłukał z emalii zlewu żółtawą ciecz. Poza tym prysnęło długim brzydkim strumieniem na kafelki nad brzegiem umywalki, kilka kropel spadło na buteleczkę z mydłem matki, ta sama tania marka, którą kupowała, od kiedy był dzieckiem. Długo spuszczał wodę, zmył kafelki nad umywalką, a później włożył do połowy zużytą butelkę pod strumień, po czym wytarł ją dokładnie w ręcznik.

Mieszkanie było puste, matka prawdopodobnie wyszła na zakupy albo stała na schodach i rozmawiała z sąsiadką. Wyszedł na balkon, rozstawiona suszarka była obwieszona praniem, znajomy zapach chloru uspokoił go, przecisnął się obok wilgotnych ubrań i wychylił się przez poręcz. Kilkoro dzieci kopało piłkę pod drzewami na wydeptanym trawniku po drugiej stronie Carrer Olímpic, dymiący żar listopadowego słońca odbijał światło od stali słupka na przystanku, na moment go oślepiło, zmrużył oczy w stronę brunatnej wody Besòs przepływającej kawałek dalej. Nabrzeża rzeki były zarośnięte i zaniedbane, gdzieniegdzie poniewierały się śmieci, zupełnie jak w jego dzieciństwie, mimo że woda wyglądała teraz trochę inaczej. Wtedy płynęła wolno z powodu zanieczyszczeń, prąd ściągał odpady z fabryk położonych wyżej, rdzawe jelito wypełnione fekaliami sunęło wzdłuż ciągu bloków, działo się to, zanim gmina zajęła się oczyszczaniem wód, wtedy był już nastolatkiem. Jako dziecko wiele razy wędrował z kolegami wzdłuż kanału rzecznego, a potem bawił się na brzegu morza, mulistego i cuchnącego tam, gdzie brązowy nurt Besòs mieszał się z falami, chociaż matka mu zabraniała. „Zatrujesz się! – krzyczała na widok syna umorusanego błotem od stóp do głowy. – Umyj się i marsz do łóżka!”. Słońce prażyło na skrawku plaży, za wydmami wznosiła się stara ciepłownia, a oni się kąpali i bawili w wojnę, malowali barwy ochronne z mokrego śmierdzącego mułu, dzień mijał, fale rozbijały się, aż nadchodził zmierzch, żar słońca drżał tuż nad błyszczącą linią horyzontu, wtedy dopiero wracali do domów. Słyszał, że teraz zakazali tam kąpieli, władze gminy znalazły w piachu coś trującego, jakieś metale ciężkie: kobalt, arsen i ołów, poustawiali znaki z zakazami, ale te się przewróciły – opowiadała matka – a ponieważ nikt nie postawił nowych, ludzie i tak się kąpali. Zastanawiał się, czy trucizny nadal w nim tkwią, czy wciąż krążą w jego ciele, niewidzialne, zatrute odpady, które nigdy go nie opuszczą. Gdy był mały, a matka sama pracowała w fabryce, straszyła go historiami o potwornych robakach, jak budują gniazda w brzuchach wszystkich dzieci, które napiją się zatrutej wody, w wąskim łóżku w chłopięcym pokoiku śniły mu się koszmary o robakach, wstawał w nocy i kładł się przy niej na rozkładanej kanapie w salonie. Ona zawsze przesuwała się we śnie, robiąc mu miejsce, widział księżyc, czy może to tylko latarnie rzucające światło przez wąskie szpary w okiennicach, zasypiał z jej lekko wilgotnymi włosami przyklejającymi mu się do twarzy. Ale następnego dnia i tak znów byli na brzegu morza, smarowali się toksycznym błotem, chowali się za wysoką krnąbrną trawą wydm i strzelali do siebie jak z okopów, podczas gdy morze mieniło się w popołudniowym świetle na czerwono i złoto.

Lata później, gdy jednocześnie z Mariusem dostał pracę w redakcji, dzień w dzień jeździł tą samą drogą na skuterze, najpierw w stronę morza, a potem skręcał na przedostatni most, żeby ruszyć do miasta, na skrzyżowanie przy Glòries, następnie na Diagonal. Tam już prosta droga do redakcji, mimo że o tej porze ruch był największy, a on dojeżdżał na miejsce przepocony pod kaskiem, wolał skuter, ponieważ uroił sobie, że ten pomaga mu ukryć, skąd przyjeżdża: równie dobrze mógł mieszkać gdzieś na Les Tres Torres albo w Sant Gervasi, a droga prowadziła przez zaledwie kilka przecznic. Czasem nawet jechał naokoło, żeby wyglądało, jakby naprawdę nadjeżdżał z tej strony, albo skręcał w lewo przy Glòries i jechał aż do placu Katalońskiego, a potem tą drogą. Marius zaś, z tego, co wiedział, w pierwszym okresie ich znajomości mieszkał w elegancko odremontowanej starej kamienicy gdzieś na Sarrìa. Podobno mieszkał z rodzeństwem i z rodzicami – naukowcami ze „starymi pieniędzmi” w rodzinie, po jakimś czasie Marius kupił własne mieszkanie w prawej części Eixample, w każdym razie tak mówili koledzy, on nie spotykał się z Mariusem po pracy. Gdy już zatrudnili go na stałe, pensja wystarczyłaby mu na to, by i on wyprowadził się z domu, ale nigdy tego nie zrobił. Dalej mieszkał z matką w niewielkim dwupokojowym mieszkaniu w Sant Adrià, jak w dzieciństwie i podczas studiów, opłaconych dzięki stypendiom i drobnym oszczędnościom, które udało jej się odłożyć w jakiś cudowny sposób z pensji w fabryce i dzięki sprzątaniu po domach. Zdarzało się, że jadąc windą w budynku redakcji, gdy z włosów ściekał mu pot, a on trzymał motocyklowy kask pod pachą, czuł, jak smród zanieczyszczonego morza z dzieciństwa paruje z jego ciała. Ale to było, zanim wszystko runęło, a on wyprowadził się do Madrytu.

 

[...]

 
 
 
 
 
 
 
 

Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku

na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –

do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

 

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,

która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.

Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki

z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.

Wonderland to dziewięćdziesiąta pierwsza książka

Wydawnictwa Pauza.

 
 

Wcześniej ukazały się:

 

2018

Legenda o samobójstwie – David Vann

Pierwszy bandzior – Miranda July

Nasz chłopak – Daniel Magariel

Historia przemocy – Édouard Louis

Tirza – Arnon Grunberg

 

2019

Pasujesz tu najlepiej – Miranda July

O zmierzchu – Therese Bohman

Piękna młoda żona – Tommy Wieringa

Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug

Floryda – Lauren Groff

Przyjaciel – Sigrid Nunez

Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall

Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh

Brud – David Vann

Koniec z Eddym – Édouard Louis

 

2020

Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz

Linia – Elise Karlsson

Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry

Ta druga – Therese Bohman

Dorośli – Marie Aubert

Turbulencje – David Szalay

Nikolski – Nicolas Dickner

Fauna Północy – Andrea Lundgren

Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård

Pełnia miłości – Sigrid Nunez

Przejście – Pajtim Statovci

Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros

Dziennik upadku – Michel Laub

 
 

2021

Halibut na Księżycu – David Vann

Zabierz mnie do domu – Marie Aubert

Utonęła – Therese Bohman

Koniec dnia – Bill Clegg

Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez

Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh

Ostatnie stadium – Nina Lykke

Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell

Wyznanie – Domenico Starnone

Za otrzymane łaski – Valeria Parrella

Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg

Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis

Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli

 

2022

Komodo – David Vann

Londyn – David Szalay

Wyspa kobiet – Lauren Groff

Wizyta – Katharina Volckmer

Ostatni wywiad – Eshkol Nevo

Strega – Johanne Lykke Holm

Intymności – Lucy Caldwell

Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride

Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride

Dla Rouenny – Sigrid Nunez

Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis

 

2023

Odmawiam myślenia – Lotta Elstad

Elmet – Fiona Mozley

Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz

Urugwajka – Pedro Mairal

Andromeda – Therese Bohman

Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li

Wcale nie jestem taka – Marie Aubert

 

2023

Fatum i furia – Lauren Groff

Nędza – Andrzej Tichý

Długa odpowiedź – Anna Hogeland

W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel

Zmiana – Édouard Louis

Dostatek – Jakob Guanzon

Lapvona – Ottessa Moshfegh

Ptaki – Samanta Schweblin

 

2024

Słabsi – Sigrid Nunez

Eileen – Ottessa Moshfegh

Ostatni dzień na Ziemi – David Vann

Szczegóły – Ia Genberg

Fuga – Lauren Groff

Miałam tak wiele – Trude Marstein

Soho – Fiona Mozley

Zaproszona – Emma Cline

System – Amanda Svensson

Niewidzialni – Pajtim Statovci

Psychiatrzy i masażyści – Arnon Grunberg

Na czworakach – Miranda July

Dzikie bezkresy – Lauren Groff

Lot – Lynn Steger Strong

 

2025

Śmierć w jej dłoniach – Ottessa Moshfegh

Metry na sekundę – Stine Pilgaard

Gdzie indziej – Yan Ge

Nie jesteśmy tu dla przyjemności – Nina Lykke

Stan raju – Laura van den Berg

Goście – Agnes Ravatn

Tłusty róż – Fernanda Trías

Teo od 16 do 18 – Raluca Nagy

Góra prawdy – Therese Bohman