Wojna Żywiołów - Rafał Zdon - ebook

Wojna Żywiołów ebook

Rafał Zdon

0,0

Opis

„Wojna Żywiołów” to kontynuacja przygód rodzeństwa i wydarzeń opisanych w powieści „Rodzeństwo”. Tym razem młodzi bohaterowie, którzy dopiero co odkryli tajemnice starożytnej magii żywiołów, muszą zmierzyć się z wyzwaniami jeszcze większej skali – mocą natury i istotami, które rządzą żywiołami.
Rodzeństwo wraz z przyjaciółmi wkracza w świat, w którym siła żywiołów splata się z ludzkimi emocjami, przyjaźnią, lojalnością i zdradą. Bohaterowie zostają postawieni przed koniecznością walki z kimś, kogo uważali za swojego sprzymierzeńca, a pojawienie się zupełnie nowej postaci wprowadza chaos, przetasowania i nowe zagrożenia dla wyspy oraz całej społeczności.
W miarę jak konflikty eskalują, bohaterowie uczą się, że prawdziwa siła tkwi nie tylko w magii, ale też w równowadze między emocjami a naturą. Każde zaklęcie, każda decyzja i każda bitwa muszą być zgodne z harmonią matki natury, inaczej konsekwencje mogą być katastrofalne.
„Wojna Żywiołów” to powieść fantastyczna, pełna dynamicznej akcji, złożonych relacji i napięcia, które nie pozwala czytelnikowi oderwać się od lektury. To historia o sile przyjaźni, odwadze, odpowiedzialności i trudnych wyborach, które kształtują losy bohaterów oraz całego magicznego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 162

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rafał Zdon

Wojna Żywiołów

© Rafał Zdon, 2025

„Wojna Żywiołów” to książka opowiadająca o potędze natury, żywiołów i istotach, które nad nimi panują. Nie zawsze jest to proste, gdy dochodzą do tego czyste, ludzkie emocje.

ISBN 978-83-8431-061-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

~1: Przebudzenie~

Huragan przetaczał się przez niziny wyspy z siłą, jakiej nie widziano od lat. Ziemia, rozorana przez wichurę, wydawała się skomleć, gdy drzewa uginały się pod naporem powietrza i deszczu. Niebo szarzało gwałtownie, rozszarpywane błyskawicami, które z trzaskiem uderzały w pobliskie wzgórza. Silny wiatr zrywał dachy i z okrutną siłą targał wszystko, co napotkał na swojej drodze.

Ludzie w popłochu uciekali do domów, usiłując ratować resztki swojego skromnego dobytku. Niebo rozdzierały błyskawice — światło ich raziło, ale nie było to nic w porównaniu z grzmotami, które zatykały uszy i powodowały, że nawet najodważniejsi drżeli.

Lex stał na balkonie, mokry do kości, z włosami przyklejonymi do głowy. Patrzył w zachodzące słońce, w której gubił się zarys miasteczek w oddali. W oczach miał coś na kształt furii — nie tej gwałtownej, lecz tej głęboko ugruntowanej, zimnej i spokojnej jak stal. Nie patrzył już na ciężkie chmury, wiszące nisko nad wyspą.

— Lex?! — zawołała Ursa.

Brak odpowiedzi. On na chwilę wybudził się z głębokiego amoku.

— Lex, gdzie jesteś?! — Z głębi pokoju dobiegł go stłumiony głos.

— Tutaj! — odpowiedział, nie ruszając się z miejsca. Nadal patrzył jak zahipnotyzowany.

— Dlaczego to robisz? — głos jego siostry był cierpki. W końcu się ruszył, wymijając siostrę. Jednak ona nie miała zamiaru się poddawać.

— Zależy, co masz na myśli. — Czuł na sobie palący wzrok bogini wody. Ona jednak znała swojego brata aż za dobrze, by wiedzieć co się dzieje. Mimo wszystko, chciała to usłyszeć od niego.

— Wiesz, że chodzi mi o to, co masz za plecami. Czuję, jak wody szaleją. Jak pogoda stała się nieobliczalna, jak niszczycielsko nią kierujesz. Przecież naszym zadaniem jest ochrona ludzi, nie ich krzywdzenie i straszenie dla zabawy.

Ursa zbliżyła się do brata — Dlaczego? — jednak Lex po chwili ją ponownie wyminął.

Jednak bogini wody była nieugięta. Wybiegając za bratem z sypialni, musiała próbować dotrzymać kroku jego nogom. Ruszyła dużymi schodami i poczuła wewnętrzny gniew, gdyż wody morskie coraz mocniej wdzierały się w głąb lądu, siejąc coraz to więcej spustoszenia. Mogła się jedynie domyślać, co sprawiało, iż jej brat jest wściekły jak wulkan podczas erupcji. Na ogół takie tematy nie były poruszane, jednak demolowanie wyspy nie było najlepszym rozwiązaniem ich problemów. Tymczasem Lex wszedł do kuchni i nalał wody z dzbanka, szybko opróżniając szklankę, by tylko ugasić pragnienie.

— A niby dlaczego mam ci się tłumaczyć? — jadowite słowa odbiły się od twardego charakteru Ursy. — Nie mam obowiązku zdawać ci raportu z wykorzystywania mojego daru.

— Choćby dlatego, że woda jest moim terenem. — odparła chłodno bogini. — A zgodnie z naszą umową, nie wolno bez powodu naruszać ludzkich granic. Ty to robisz. Wyjaśnij mi zatem, co jest tego przyczyną. Nie możesz ot tak sobie demolować całej wyspy, bo mach focha.

Lex odwrócił się i spojrzał siostrze w oczy. Ursa nie drgnęła. Nie zamierzała kończyć tej rozmowy, tylko dlatego, że jej brat miał humory.

— Drong dostaje jakiejś… wariacji — powiedział Lex, wzdychając. — Od kilku dni nawiedza północne wybrzeże wściekłymi pożarami. Powiedział mi, że Wyrocznia wskazała to miejsce jako siedlisko mordercy Alijah. Najgorzej było koło południa. Walczyłem z nim przez pół nocy…

Bóg powietrza usiadł ciężko, a kubek z wodą unosił się przed nim leniwie. Ursa spojrzała przelotnie na lewitujące naczynie. Oparła się o stół, wpatrując się w brata z niedowierzaniem. Nie spodziewała się takiej wiadomości. Gdyby nie jej twardy charakter, prawdopodobnie z wrażenia usiadłaby na miejscu. A jednak — jedno było dla niej oczywiste. Meradore rzeczywiście wariował od czasu, gdy stracił ukochaną. Czasem wyglądało to tak, jakby tracił panowanie nad własną mocną. To było przerażające.

— Śmierć tej śmiertelniczki to nie powód do takiej destrukcji — powiedziała twardo. — A słowa Wyroczni to jeszcze nie wyrok święty. Sądzę, że powinniśmy złożyć mu wizytę, Lex…

— Nie! To zbyt niebezpieczne! — Lex zerwał się z krzesła. — Wiesz, co się dzieje na Wzgórzu?! Otoczył się pierścieniami ognia! Ostatnim razem połowa okolicy wyglądała, jakby przeszedł tamtędy orszak piekielny. Prawda jest taka, że Drong miał zły dzień. Musiał się wyżyć!

Zaczerpnął gwałtownie powietrze i napił się wody. Ursa patrzyła na niego z troską. W końcu podeszła i usiadła obok.

— Może faktycznie… w twoim stanie nie warto się tam teraz pokazywać. Pójdziemy jutro. Skoro on też ma kiepskie dni, nie ma sensu prowokować walk. Lepiej odczekać.

— Uhm… — mruknął Lex, uspokajając się powoli.

Wciąż było słychać szum wiatru na dachu posiadłości. Ursa czuła, jak wzburzone morze nieco się wycisza. Ujęła jednak podbródek brata dwoma palcami i szepnęła:

— Huragan ma zniknąć. Albo nie będzie kolacji…

Ten argument najwyraźniej miał odpowiednią siłę rażenia — a może Lex po prostu nie miał już ochoty się kłócić. Za oknami słońce zaczęło przebijać się przez szare chmury, wiatr cichł, drzewa przestawały się uginać w konwulsjach. Ursa wyczuła, że brat spełnia obietnicę — morze się uspokajało.

Pocałowała go w policzek.

— Kochany jesteś, dziękuję.

Szybko zerwała się z miejsca i pobiegła w stronę wyjścia. Lex, wyczuwając jej zamiar, uniósł się lekko i krzyknął — Nie zawsze będzie tak miło! Nie przyzwyczajaj się!

Popołudnie minęło spokojnie — zbyt spokojnie, jak na gust Ursy.

Wspinaczka na Wzgórze nie należała do najprzyjemniejszych. Stromy teren, wilgotna ziemia, która miejscami osuwała się spod stóp, oraz brak jakichkolwiek schodków czy uchwytów sprawiały, że nawet ona, bogini wody, czuła się tu niepewnie. Kamienna ścieżynka wiła się wśród krzewów, lecz gęste zarośla utrudniały przejście, a cierniste gałęzie łapały za materiał jej sukni.

— Jeszcze tylko kawałek… — sapnęła pod nosem.

Chciała się upewnić, że Meradore się uspokoił. Że nie igra znów z ogniem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Lex był rozsądny, ale zbyt emocjonalnie podchodził do sprawy. Ursa wolała osobiście ocenić sytuację, zanim wrócą tu z bratem.

Zatrzymała się przy starym, skręconym drzewie i wyczuła pulsującą, niemal żyjącą energią magiczną barierę. Dom Dronga był chroniony silnymi zaklęciami — fizycznego ogrodzenia nie potrzebował. Zmrużyła oczy. Niewidzialna kopuła migotała delikatnie w jej magicznym zamyśle, rozlewając się nad posiadłością niczym połyskliwa bańka.

— Huh… ciężko… — mruknęła, zmagając się z roślinnością, która najwyraźniej żywiła do niej osobistą urazę. — Aaa… cholera jasna.

Wróciła na ścieżkę, poprawiając rozchełstane ubranie. Podeszła bliżej bariery i spojrzała w stronę willi. Na pierwszy rzut oka — cisza i spokój. Żadnych eksplozji, żadnych strumieni lawy czy buchających płomieni.

Nieco podejrzane, chciałoby się rzec.

— Dobrze ukryłeś ślady, Meradore…, ale mnie nie oszukasz.

Obeszła kopułę z jednej strony, próbując wyczuć jakiekolwiek pęknięcia, przejścia, osłabione punkty. Nic. Zero furtek, ukrytych drzwi czy szczelin. Dotarła aż do urwiska i przez chwilę zapatrzyła się w oddali na ich wspólny dom. Z tej perspektywy wyglądał jak zwyczajna, ludzka posiadłość. Nic niezwykłego. Ot, kolejne budownictwo w starym stylu.

— Nie oszukam? Jak dotąd na nic nie wpadłaś — odezwał się znajomy, zgrzytliwy głos.

Ursa obróciła się powoli. Oczywiście, nie pomyliła się. Burza jasnych, tłustych włosów. Paskudna opaska, ubrania w nieładzie i kilkudniowy zarost — Meradore wyglądał jak chodzący kryzys egzystencjalny. Ale ten uśmiech… kąśliwy i dziwnie obłąkany.

Zbliżył się o krok.

— Raczyłbyś się do mnie nie zbliżać — warknęła, prostując się dumnie.

— Co, też myślisz, że zwariowałem? Że powinienem siedzieć w jakiejś ruderze i pić tanie wino jak żałosny śmiertelnik? — zadrwił, wykonując jeszcze jeden krok. Ursa poczuła na plecach delikatne pulsowanie bariery.

Praktycznie dotykała już krawędzi zaklęcia.

— To, co sądzę, zostawię dla siebie. Ale naprawdę — zachowaj dystans — ostrzegła zimno.

Drong zaśmiał się krótko. W tej samej chwili jego dłoń zapłonęła. Najpierw nieznacznie — małe języki ognia igrały między palcami — ale szybko zwinęły się w ognistą kulę.

Ursa nie ruszyła się. Jedynie uniosła brwi.

— Może rzeczywiście nie panujesz już nad sobą. Wierzę, że nie skrzywdziłbyś nikogo świadomie…, ale wypadki się zdarzają. Nawet nam — powiedziała spokojnie.

Drong zamachnął się, próbując ugasić ogień, ale ten zajął jego drugą dłoń.

— A więc? Udowodniłeś przed chwilą swoją słabość, jeśli… — zaczęła.

I nie dokończyła zdania.

Ognista kula świsnęła w powietrzu i przeleciała tuż obok niej. Ursa odskoczyła w bok, a ogień uderzył w barierę, rozlewając się po niej jak płynne szkło. Zaiskrzyło, zatrzeszczało. Bez słowa, bogini wody wykonała skomplikowany gest. Na dłoniach utworzyły się kręgi, a po chwili spod ziemi wystrzeliła kolumna wody. Z głośnym hukiem uderzyła w Dronga, porywając go w dół z urwiska, rozbijając o krzewy i drzewa. Krzyknął wściekle, ale zniknął jej z oczu w wirze wody i błota.

Ursa nie czekała.

Zmieniła ciało w wodny strumień, który zasyczał, wnikając w ziemię. Płynęła pod powierzchnią, omijając barierę i las, aż dotarła do znajomej aury domu. Wydostała się z ziemi pod postacią kobiecej sylwetki i ciężko odetchnęła, wracając w pełni do ludzkiego kształtu.

Nie chciała tego przyznać, ale Lex miał rację. Meradore naprawdę tracił kontrolę. To nie była już tylko żałoba czy załamanie. To była czysta, dzika, nieokiełznana moc — i zaczynała być niebezpieczna. Nie tylko dla nich.

Dla wszystkich.

~

Lex parsknął, kiedy Ben obrócił ich z gracją, lądując na górze i przyciskając jego ciało do łóżka.

— Złaź! — zaśmiał się Lex, szamocząc się, ale każde kolejne parsknięcie śmiechu odbierało mu siły.

Ben wykorzystał to bez skrupułów. Jednym ruchem zadarł Lexowi koszulkę niemal do brody i zaczął bezlitośnie łaskotać jego bok.

— Zapomnij, kochany. Jesteś mój — wyszeptał z szerokim uśmiechem na ustach — i musisz się w końcu nauczyć, że nie zawsze mogę być na dole.

Lex jęknął, zamknął oczy i spróbował się zwinąć w kłębek, ale Ben z wprawą odkrywał kolejne czułe punkty. Łaskotki przesuwały się z boków do brzucha, a potem nagle… wszystko ucichło. Zapanowała cisza.

Zanim Lex zdążył się zastanowić, co się dzieje, poczuł coś zupełnie innego — delikatne, ciepłe usta dotykające jego karku. Ben składał powolne pocałunki wzdłuż kręgosłupa, schodząc niżej, potem znów wracając. Zatrzymał się przy jego policzku i szeptem zapytał

— Wiesz co?

Lex, z szeroko rozwartymi oczami i przyspieszonym oddechem, spojrzał na niego z rozbawioną podejrzliwością.

— No, co?

— A to! — warknął cicho Ben, łapiąc za zamek jego spodni.

Wtem z dołu dobiegł odgłos trzaskającej szklanki i przeciągłego westchnienia, które przeszło w burkliwy pomruk. Ursa. Oczywiście, że Ursa.

Zgodnie z codziennym rytuałem, wróciła wcześniej z obchodu, zła, przemoczona i ogólnie wściekła na świat. Drzwi frontowe zatrzasnęły się za nią z głośnym hukiem.

— Czy ja naprawdę nie mogę mieć jednego dnia spokoju?! — burknęła do siebie, zdejmując płaszczyk i otrzepując mokre włosy, z których lała się jeszcze morska woda. — Czy oni muszą hałasować, jakby mieli po piętnaście lat…

Złowrogo skrzypiące schody nie zwiastowały nic dobrego. Lex i Ben nadal byli zajęci sobą, kiedy zza drzwi rozległy się kroki. Głośne. Równe. Zdecydowane.

— To tylko wiatr? — szepnął Ben i obaj zamarli.

— Albo huragan w postaci mojej siostry… — mruknął Lex, akurat w momencie, gdy drzwi otworzyły się z rozmachem.

— Co u licha się… — Ursa weszła i urwała pytanie w pół słowa.

Na łóżku, w nieco mniej niż połowie ubrani, leżeli Lex i Ben. Ten drugi właśnie trzymał rękę pod bielizną Lexa, a jego usta były niebezpiecznie blisko szyi kochanka.

Zapanowała cisza. Gęsta. Lepka. Krępująca.

Ursa zmrużyła oczy. Zatrzymała się w progu, spojrzała na nich uważnie, potem uniosła brwi i nic nie mówiąc, obróciła się na pięcie.

Zamknęła drzwi wyjątkowo cicho.

Za nimi schylać było jeszcze tylko jedno westchnienie, równie głębokie, co rezygnacja, która je niosła.

— Jak dzieci… — burknęła, kierując się do swojego skrzydła. — Jak dzieci, które znalazły sypialnię rodziców i bawią się w dorosłych.

Po chwili z jej pokoju dało się jeszcze usłyszeć:

— Następnym razem wchodzę z lodowatą wodą i zamrażam wszystko, co zobaczę.

~

Diana przechadzała się po polu uprawnym z lekkim uśmiechem przyczajonym w kącikach ust. Szła powoli, z dłońmi muskającymi kłosy zboża i łodygi fasoli, jakby witała się z każdym z osoba. Znała je. Pamiętała każde ziarenko, które wcisnęła w ziemię, każde źdźbło, które prostowała po burzy. Rośliny przemawiały do niej. Ich szepty były cichsze niż wiatr, ale dla niej wyraźniejsze niż krzyk.

Słońce mocno grzało, jej ramiona przybrały złocisty odcień, ale Diana nie przejmowała się tym. Wystarczyło, że dotknęła kory młodego dębu, a jej skóra chłonęła chłód i wilgoć, regenerując się jak liść po deszczu.

Natura była jej sojusznikiem. Ciałem, domem i duszą.

Zatrzymała się przy niskim zagajniku ziemniaków. Przykucnęła, uniosła dłoń i musnęła liść. Subtelne, zielone światło rozeszło się po łodygach i wniknęło w ziemię. Rośliny aż się wyprostowały, jakby przywitały królową. Diana uśmiechnęła się serdecznie.

— Wiem, że wam ciężko. Woda schowała się gdzieś głęboko, a ogień nie daje wam spokoju…, ale jesteście dzielne. Dziękuję — szepnęła, choć nikt oprócz niej nie słyszał tych słów.

Ostatnie pożary zniszczyły całe hektary pól. Dziesiątki gospodarstw błagały o pomoc. Diana i Ursa spędziły tygodnie, próbując ratować to, co jeszcze można było. Od nowa sadziły, leczyły, chroniły młode pędy. Ale zieleń nie odrasta w jeden dzień. A ludzie nie przestają być głodni tylko dlatego, że boginie się starają.

Diana zacisnęła dłonie. Cały ten trud — spłonął. Dosłownie. Wraz z nim nadzieje całych rodzin.

Nie mogła zrozumieć, kto był zdolny do takiego czynu. Ursa była przekonana, że to Meradore, Lex powtarzał to samo. Ale Diana… nie była tego taka pewna.

Nie dlatego, że nie widziała, jak ogień tańczył po zboczach i pożerał wszystko, co spotkał. Nie dlatego, że wierzyła Meradorowi bezgranicznie. Ale dlatego, że coś w niej się buntowało przeciwko temu łatwemu osądowi. Czasem najprostsza droga nie prowadziła do prawdy.

A może… może po prostu chciała wierzyć, że żaden z nich nie byłby zdolny do takiej zdrady. Do takiego zniszczenia.

Zatrzymała się przy studni, z której kobieta w szarym fartuchu czerpała wodę. Gdy ich spojrzenia się spotkały, kobieta skinęła głową, z wdzięcznością i szacunkiem. Diana odpowiedziała uśmiechem. Nic nie powiedziała. Jej obecność wystarczyła, by źródło nie wyschło, by rośliny przetrwały. I ludzie wiedzieli, komu za to dziękować.

Gdy odeszła kawałek dalej, stanęła pod starym drzewem figowym. Oparła się o pień i westchnęła. Spojrzała na horyzont, gdzie w oddali majaczył dom Meradore’a.

— Może nie wszystko jest takie, jakim się wydaje… — wyszeptała do liści. — Może czas, żeby ktoś poszedł do niego nie z ogniem, nie z wodą, nie z wyrokiem. Ale z ciszą. Z rozmową. Z wyciągniętą ręką.

Wiedziała, że Lex i Ursa nie będą zadowoleni z takiej myśli. Ale ktoś musiał zacząć od mostów, nie murów. Ona. Zawsze ona.

Nie miała armii. Nie miała piorunów ani tarczy, ale miała ziarno. Jedno ziarno nadziei. I to jej wystarczało.

Nie miała zamiaru się ukrywać. Nie przyszła szpiegować, ani też jako wojownik. Diana weszła przez otwartą polanę, powoli, świadomie stawiając kroki na wypalonym gruncie. Spalone drzewa, ślady popiołu, czarne smugi na kamieniach — to wszystko świadczyło, że miejsce, do którego przyszła, było raną. Raną na ziemi. I raną w sercu Meradora.

Mimo to, kiedy zbliżała się do jego domu, gdzie wcześniej była Ursa, nie czuła strachu. Czuła… potrzebę. Potrzebę wyciągnięcia ręki. Choćby miała się sparzyć.

Zatrzymała się przy barierze — czuła ją jak falę ciepła. Tym razem jednak była gotowa. Cicho, jakby szeptała do samej ziemi, wypowiedziała krótką, starożytną inkantację. Bariera zadrżała i roztopiła się przed nią, wpuszczając ją do środka.

— Meradore… — powiedziała cicho, choć wiedziała, że słyszy. — Przyszłam porozmawiać. Nie jako sędzia. Nie jako wróg. Ale jako ktoś, kto nadal w ciebie wierzy.

Z wnętrza domu nie dobiegł żaden dźwięk. Cisza była nienaturalna, ciężka. Kroki Diany stłumione były przez popiół pod jej stopami.

Gdy tylko stanęła bliżej domu, niebo pociemniało. Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, z dachu poszybowała w jej stronę ogromna kula ognia. Diana poderwała ramiona, a z ziemi wystrzeliły korzenie i pnącza, tworząc zieloną tarczę, która przyjęła cios, ale natychmiast spłonęła.

Z dymu i kłębów popiołu wyłonił się on — Meradore. Włosy miał rozwiane, oczy rozpalone jak ogniska. Jego skóra jaśniała ogniem od środka, jakby sam był piecem bez ujścia.

— Przyszłaś mnie sądzić? — wysyczał, zbliżając się krok po kroku.

— Nie. Przyszłam, bo jesteś częścią nas — odpowiedziała spokojnie. — Nie możesz żyć w ogniu. Spalisz siebie. Spalisz wszystko.

— Wszystko już spłonęło! — wrzasnął. — Alijah nie żyje, a wasze puste słowa nie zmienią nic!

Ziemia zadrżała. Ogień wystrzelił spod jego stóp. Diana próbowała go powstrzymać, układając ręce w geście ochrony. Wokół niej pojawiła się zieleń — zielony krąg, niczym tarcza życia. Ale Meradore był jak burza — niszczył wszystko, co napotkał. Z jego dłoni popłynęły strumienie ognia, które przecięły powietrze jak bicze.

Diana uskoczyła, ale płomienie dosięgnęły jej ramienia. Krzyknęła, upadając na ziemię. Ogień liznął jej suknię, ale nie poddała się.

— Meradore! Proszę… to nie jesteś ty. Ty nie jesteś tym ogniem! — wykrzyczała przez dym.

— Już nie wiem, kim jestem! — ryknął i uniósł dłoń, przygotowując kolejny atak.

W ostatnim momencie Diana przywołała siły natury — powietrze zawirowało, ziemia podniosła ją i wyrzuciła ją stamtąd. Jej ciało zniknęło w zielonym błysku, chronione prze siły, których użyła w desperacji.

Upadła dopiero kilka kilometrów dalej, na wilgotnym podłożu leśnej polany. Ledwo oddychała. Spalone ramię piekło. Całe ciało bolało, a przed oczami tańczyły czarne plamy.

Ale żyła.

Otworzyła oczy i spojrzała w niebo. Liście poruszyły się nad nią lekko, jakby chciały ją utulić. Łzy popłynęły po jej twarzy.

— On zginie…, jeśli się nie obudzi. I zabierze nas ze sobą…

Jej słowa zniknęły wśród szeptu drzew. Ale drzewa słuchały. I może — pewnego dnia — usłyszy też Meradore.

~

Od czasu konfrontacji Ursy z Meradorem, sytuacja na wyspie uległa znacznej poprawie. Pożary niemal ustały, powietrze było świeże, niebo znowu zaczęło przypominać pogodne lato. Sama aura wokół posiadłości rodzeństwa stawała się lżejsza, jakby zniknęło z niej napięcie. Pomagał w tym bez wątpienia jeden szczególny gość — Ben, który najwyraźniej postanowił zostać na wyspie nieco dłużej.

Jego obecność wyraźnie działała na Lexa. Bóg powietrza wydawał się rozpromieniony, zrelaksowany, z niegasnącym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Śmiał się częściej, mówił więcej, pogoda za oknem jakby brała z niego przykład.

— LEX! WSTAAAWAAAAJ! — ryknął Be, wpadając do pokoju z impetem huraganu. Zamaszyście zwalił kołdrę na podłogę i wskoczył na łóżko, zaczynając rytualny taniec słońca, który w jego wykonaniu polegał głównie na bezwzględnym dmuchaniu Lexowi w brzuch, szyję i boki.

— AAAA! — Lex zerwał się gwałtownie, z oczami niczym spodki. Po chwili jednak, widząc roześmianą twarz swojego kochanka, jego przerażenie ustąpiło śmiechowi. Złapał Bena za kark i z łatwością pociągnął go na siebie, wciągając w serię pocałunków. Wiedział doskonale, że Ben nie cierpi, gdy próbuje mu się tak odwdzięczać. Tym bardziej go to bawiło.

Ben przylgnął policzkiem do jego twarzy, zamruczał z zadowoleniem i powiedział szeptem:

— Śniadanie już czeka…, ale mogłem przecież obudzić cię zupełnie inaczej.

Lex parsknął śmiechem.

— Jutro obiecuję wstać o czasie. Dziś po prostu… chciałem pospać dłużej.

W tym czasie na dole kuchnia pachniała już grzankami, ziołowym masłem i kawą. Ursa krzątała się między blatami z gracją i irytacją w jednym — jak zwykle, gdy ktoś się spóźniał na posiłek. Spojrzała na zegar, westchnęła i odłożyła łyżkę.

— Śmiertelnik do budzenia, śmiertelnik do noszenia… — mruknęła pod nosem, idąc w stronę schodów.

Zatrzymała się pod drzwiami brata i zapukała dwa razy, stanowczo.

W pokoju rozległ się gromki śmiech, a obaj niemal równocześnie odwrócili się w jej stronę.

— Z czego się, palanty, śmiejecie? — warknęła. — Rozumiem, że wolicie głodować?

Stanęła w progu z założonymi rękami, wciąć oparta o framugę, ale jej spojrzenie utkwiło się głównie w Benie. Analizowała go. Choć się uśmiechała, choć wyglądała na spokojną — coś w jej wzroku zdradzało czujność. Miała przeczucie, że ten gość nie mówi o sobie wszystkiego. A przeczucia Ursy rzadko były błędne.

Ben podniósł się i przeciągnął.

— To chyba lepiej chodźmy, Lex…, bo jeszcze sami sobie będziemy musieli wszystko robić — rzucił z rozbawieniem.

— I bardzo dobrze! — burknęła Ursa pod nosem, ale poczekała, aż obaj się ogarną.

We trójkę zeszli do jasnej, przestronnej kuchni. Cały stół był suto zastawiony. Śniadanie czekało już od godziny — tylko przez mizianie się i wygłupy nikt go wcześniej nie tknął.

Ursa jadła z godnością damy. Powoli, cicho, z subtelnymi ruchami. Wzrokiem uciekała w różne strony — niby patrzyła przez okno, niby obserwowała ptaki, ale jedno było pewne: słuchała i analizowała.

Nie była zła. Raczej zmartwiona, jeśli już. Lex był wszak dorosły, potężny, rozsądny. Ale też… naiwny. Miał skłonności do wpadania po uszy, do ufania zbyt szybko, zbyt mocno. A Ben — choć uroczy — był zbyt wyważony, zbyt pewny siebie. Ursa czuła, że coś się w nim nie zgadza.

— Ben, mógłbyś…? — zaczęła, nie kończąc zdania.

— Jasne, oczywiście — odpowiedział uprzejmie i podał jej dzbanek z sokiem. Uśmiechnięty, ciepły, jakby zupełnie nie zauważył napięcia.

Wracając do jedzenia, odłożył nóż. Jego ręka — zupełnie bez zapowiedzi — zanurkowała pod stół.

Lex miał właśnie włożyć kawałek omleta do ust, gdy poczuł znajome ciepło na udzie. Dłoń Bena była pewna siebie, a miejsce, które wybrała, nieprzypadkowe.

Lex uniósł brew, zerkając spod oka na swojego chłopaka. Ben tylko wzruszył niemo ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Co? Przecież nic nie robię.”

Ursa nie patrzyła. Albo udawała, że nie widzi. Ale ścięgna w jej szczęce drgnęły lekko. Wiedziała. Czuła. I postanowiła — przy pierwszej okazji porozmawia z Benem, sam na sam.

Na razie jednak pozwoliła im na tę błogą chwilę. Na spokój, śmiech i dotyk.

Choć jej oczy nadal pozostawały czujne.

~

Po śniadaniu wybrali się na wybrzeże. Lex szedł z tyłu, ręce w kieszeniach, wzrok wbity w ziemię. Coś go niepokoiło, choć nie potrafił jeszcze określić co. Ursa również wydawała się spięta. Ben — zazwyczaj beztroski i roztrzepany — dziś był dziwnie spokojny, wręcz poważny. W powietrzu unosił się ciężki zapach… czegoś ostrego, gryzącego nozdrza.

— Lex, przysięgam, jeśli znowu eksperymentujesz z pogodą… — mruknęła Ursa, zerkając na niego kątem oka. Ale Ben był szybszy.

— Ja tam wyczuwam spaleniznę — powiedział, mrużąc oczy. — Albo kiełbaski. Ale raczej spalenizna.

Lex zwiększył prędkość wiatru, by rozgonić zapach. Chwilę później nie było już wątpliwości — to dym. I nie z ogniska.

Na skraju lasu zobaczyli osmolone pozostałości małej osady. Namioty, przyczepy, ludzie… ciała porozrzucane wokół niczym marionetki po przedstawieniu. Z centrum pogorzeliska unosiły się wirujące płomienie. Meradore. Stał na środku, z uniesionymi rękami, jakby malował w powietrzu płonące spirale. Aura wokół niego pulsowała czerwienią i pomarańczem, a ziemia drżała z każdym jego ruchem.

— Próbowałam… — z głębi lasu wyszła Diana, wyraźnie wstrząśnięta. — Rozmawiałam z nim, ale jakby mnie nie słyszał. To nie on. Nie do końca.

Ursa nie odpowiedziała, tylko skinęła głową i odepchnęła ją lekko w stronę Bena. Sama natychmiast zaczęła zbierać wodę z powietrza, formując między dłońmi kulę, która z każdą sekundą nabierała masy i mocy.

Meradore tymczasem rozrzucał ogniste języki wokół siebie, tworząc wirujące serpentyny ognia.

— Odsuńcie się! On nie kontroluje już swojej mocy! — krzyknęła Ursa.

Rzuciła kulą. Woda trafiła w barierę Meradore’a, osłabiając ją tylko na moment. Lex natychmiast dołączył, wysyłając w jego kierunku uderzenie powietrza tak silne, że uginały się od niego drzewa.

— Jeszcze trochę! — zawołał Lex.

Ursa nie zwlekała — tym razem dwie kule uderzyły z przeciwnych stron. Lex dołożył dwa tornada stworzone naprędce. Meradore wrzasnął, padając na kolana, otoczony przez magiczne pnącza Diany, która — choć przerażona — podjęła próbę obezwładnienia go.

— Długo nie wytrzyma — powiedziała z wysiłkiem. — Jeśli spali moje pnącza, nie powstrzymam go już drugi raz.

Meradore pocierał dłonie, a para zaczęła unosić się z jego skóry. Jego ciałem wstrząsały konwulsje, jakby wewnętrzny ogień próbował wydostać się za wszelką cenę. Ursa miała już gotowe kolejne wodne formacje. Lex stanął przy niej, gotów do ataku.

— On naprawdę zwariował — szepnął. — Ale to nadal nasz kumpel…

— Może i kumpel, ale nie teraz. Teraz stanowi zagrożenie. — powiedziała Ursa chłodno.

Meradore nagle uniósł głowę. Jego oczy błysnęły szkarłatem.

— To wy jesteście zagrożeniem! Chcecie mnie zniszczyć! Odebrać mój dar! — wrzasnął, a pnącza eksplodowały na miliony kawałków z głośnym trzaskiem. Diana cofnęła się, zszokowana utratą kontroli.

— Nie mogę. On jest jednym z nas… — wycofała się z pola walki, łzy napływały do jej oczu.

— Diana, nie! — krzyknęła Ursa, wykonując wręcz tanecznym krokiem unik. — Zostawiasz nas z tym szaleńcem?!

Diana już nie słyszała. Odwróciła się, zakrywając twarz dłońmi, znikając za drzewem.

Ziemia w tej chwili zatrzęsła się niebezpiecznie. Bóg ognia eksplodował. Z jego ciała buchnęła fala ognia tak potężna, że wypaliła roślinność w promieniu kilometra. Lex i Ursa ledwo zdołali się osłonić tarczami. Bogini ziemi padła na kolana, odciągana przez Bena w bezpieczne miejsce. Fale ognia mieszały się z tornadami i ścianami wody, tworząc istne piekło.

— Z lewej! — krzyknął Lex.

Ursa uskoczyła, kontrując potężną falą. Meradore jednak był nie do zatrzymania. Każdy ich cios tylko go rozjuszał.

— Dzięki za ostrzeżenie, brat — syknęła bogini wody, ocierając czoło.

— Do usług. Ale mamy problem.

Lex nie zdążył dokończyć zdania. Ognista eksplozja wyrzuciła go w powietrze, zostawiając kawałek dalej. Ursa podbiegła do niego, łapiąc za ramię.

— Wstawaj! Musimy się wycofać!

Biegli razem, zasłaniając się nawzajem, aż dotarli do miejsca, gdzie Diana szlochała w ramię Bena. Ten spojrzał na Lexa i powiedział cicho:

— Musicie się schować. Ja się tym zajmę.

— Czym ty jesteś? — zapytał Lex, ale Ben już zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu.

Z centrum pola bitwy zaczęło bić dziwne światło. Półprzezroczysta fala, zimna i obca, zaczęła pochłaniać ogień. Lex nie mógł uwierzyć. Ben… kontrolował energię. Wysysał moc Meradore’a, zmuszając go do odwrotu.

— On go powstrzymuje — powiedziała Ursa, z niedowierzaniem w głosie.

Ale bóg ognia się nie poddawał. Ogień znów wzrósł, zalewając terem, Lex próbował się zbliżyć, ale gorąco było nie do zniesienia.

— Ben!! — krzyknął w dal.

Odpowiedziała natomiast fala uderzeniowa. Lex poleciał w tył, a ziemia eksplodowała pod jego stopami. Upadł ciężko, potłuczony, z twarzą pełną piachu. Wstał na nogi. Trząsł się cały, ale w oczach miał determinację. Ziemia wciąż wibrowała pod jego stopami, a powietrze… było dziwnie ciężkie i gęste. Jakby każda cząstka otoczenia wiedziała, że zbliża się coś, czego nikt nie potrafił jeszcze nazwać.

To nie był już bóg powietrza. To był wojownik.

Z daleka widział Bena — ten stał już na samym środku wypalonej przestrzeni, promieniując niesamowitą energią. Jego ciało pulsowało światłem, a wokół niego formowały się warstwy niematerialnych fal — przejrzystych, lecz gęstych jak szkło. Lex widział, jak Meradore miota się we własnej wściekłości, ciskając płomieniami, które odbijały się od tej dziwnej, nienazwanej siły jak od lustrzanej tafli.

— Ben! — zawołał Lex i ruszył przed siebie, przecinając ogniste tumany, unikając rozżarzonych odłamków i lawiny ciepła, która przyprawiała o zawroty głowy.