Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzymająca w napięciu powieść autorstwa założyciela kultowego zespołu The Mountain Goats.
W wieku siedemnastu lat Sean Phillips uległ trwałemu okaleczeniu. Od tamtej pory żyje w izolacji, a większość czasu poświęca na tworzenie wyobrażonych światów korespondencyjnych gier fabularnych. W swoim mieszkanku w południowej Kalifornii wymyśla fantastyczne przygody, w których mrok i światło rozmywają granice między prawdziwym a wyobrażonym. Jako autor Trace Italian, tekstowej gry narracyjnej wielokrotnego wyboru, w której cała podróż odbywa się za pośrednictwem setek listów, Sean prowadzi graczy z różnych stron świata przez misternie zaprojektowaną rzeczywistość. To do nich należy podejmowanie decyzji i odkrywanie postapokaliptycznej krainy w poszukiwaniu schronienia w zniszczonej, zdziczałej Ameryce przyszłości.
Wśród graczy przemierzających Trace są Lance i Carrie, licealiści z Florydy. Jednak gdy para postanawia przenieść rozgrywkę do prawdziwego świata, dochodzi do tragedii, a Sean zostaje pociągnięty do odpowiedzialności. Śledztwo wciąga go w przeszłość – musi stawić czoła chwili, gdy na zawsze odebrał sobie dostęp do świata zewnętrznego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
John Darnielle
Wilk w białej furgonetce
Przełożyła
Aga Zano
Wydawnictwo ArtRageWarszawa 2025
Moim pierwszym nauczycielom –Debbie Vancil,Terry’emu Kneislerowi,Rosemary Adam – prawdziwym strażnikom Trace
– A skarb? – wpadłem mu niecierpliwie w słowo.
Wybuchnął dzikim śmiechem, kpiąc z samego siebie.
– Nie było żadnego złota, żadnych kamieni szlachetnych, nic – zawahał się – nic, co byłbym w stanie zabrać ze sobą.
Robert E. Howard, Potwór na dachu,tłum. Mateusz Kopacz
Jak wróciłem ze szpitala, ojciec nosił mnie przez cały hol do mojego pokoju. Dawałem już wtedy radę chodzić jakby co, ale nikt nie chciał ryzykować, że się wywalę, bo to było dość prawdopodobne, więc brał mnie na ręce jak dziecko. Teraz te wspomnienia są już zbite w jedną bryłę, złożoną ze wszystkich przypadków, kiedy to robił, i wracają zawsze na zapętleniu. A robił to codziennie, bardzo długo, od pierwszego dnia po wypisie przez jakieś sto lat, i po pewnym czasie ta scena rozmyła się w niezliczenie wiele identycznych odbitek, nałożonych jedna na drugą jak przeźrocza. Po prawej stronie korytarza – patrząc od strony drogi do mojego pokoju – pod ścianą stoi mały regał z książkami, a nad nim wisi obraz, westernowa scenka: wzgórza, drzewa, jezioro. Niebiesko-zielony widoczek przed zachodem słońca, cisza. Ale kiedy przyjrzeć się uważniej, albo w odpowiednim momencie odwrócić głowę, gdy się go mija, na pozornie pustym zboczu można zauważyć kilka sylwetek, ludzkich postaci. Wyprawa łowiecka na pobliskie wzgórze, a trochę jakby iluzja optyczna: zakrzywione kapelutki majaczą ciemnymi plamkami w pomarańczowym zmierzchu i ukazują się dopiero, gdy dostatecznie długo wpatrywać się w pustą scenerię. Zawsze towarzyszyły mi w podróży przez korytarz i wyłaniały się w tym samym miejscu za każdym razem, gdy przepływałem w półśnie obok. Nic nie odebrało im mocy zaskakiwania samą swoją obecnością, smużką dymu unoszącą się gdzieś spomiędzy ich trzyosobowej drużyny, ledwo maźniętą lufą strzelby opartej leciutko na malowanym ramieniu.
Głębiej, za regałem, jest półka na telefon z tarczą, na takiej wysokości, żeby dało się go łatwo odebrać bez schylania. Po lewej – to znaczy naprzeciwko obrazu – znajduje się łazienka, a drzwi do niej tak otwarte, że gdyby zobaczyło je wędrujące przez korytarz oko kamery w horrorze, natychmiast zawyłaby cała orkiestra syntezatorów. Nie zliczę, ile godzin spędziłem tam podczas tych dni po wyjściu ze szpitala: cała wieczność przesiedziana w wannie, przy umywalce. Samo wchodzenie i wychodzenie trwało pół życia. Jeszcze dużo czasu miało minąć, zanim zdołam stabilnie stanąć pod prysznicem – siedzenie bez nadzoru w wannie też odpadało, bo rodzice za bardzo się o mnie bali, więc łazienka stała się przestrzenią wspólną, miejscem przymusowej intymności. Skóra po przeszczepie jest bardzo wrażliwa na wilgoć i temperaturę, a ból zakrada się niepostrzeżenie. Kąpali mnie co drugi dzień i za każdym razem przez kilka pierwszych minut myślałem, że nie jest źle, aż tu nagle ciepła woda trochę rozluźniała pozszywane płaty skóry na policzkach, zaczynało się mrowienie i przez zaskoczone przewody nerwów leciały fale sygnału ostrzegawczego. Byłem ogólnie zbyt wyczerpany, żeby jeszcze przeżywać strach albo panikę dłużej niż kilka sekund, i starałem się znosić dyskomfort spokojnie, ale uczucie chwytało mocno i nie puszczało. Do tego czułem na sobie wzrok rodziców, próbujących wyprzedzić mój ból i zabrać się do wyciągania mnie z kąpieli, zanim o to poproszę. Kilka rodzajów bólu, dla każdego inny. W moich wspomnieniach to wejście nadal pulsuje złym światłem.
Dalej w głąb jeszcze dwoje drzwi: na wprost moje, po prawej rodziców. Ich sypialnia to niezbadana planeta, punkcik na nocnym niebie, obcy badaczom, lecz budzący grozę tych kilku wiernych, którzy po cichu przekazują sobie pogłoski o jego tajemniczych właściwościach. Raz stanąłem przed tymi drzwiami, ale nie wszedłem do środka: na tym legenda się tak naprawdę zaczyna i kończy, ale moja podróż tamtej nocy przez hol, z prądem tego samego strumienia, w którym ojciec niesie mnie teraz w rwącym wspomnieniu, przypomina o zakamarkach opowieści, które nadal kryją się gdzieś w mroku i nigdy nie zobaczą światła. A gdybym tam wszedł? Nie wszedłem. Postałem chwilę i się odwróciłem. A co później? Możliwości jest kilka, a każda otwiera się na kolejne rozgałęzienia i gdzieś to się na pewno kończy, ale ja nigdy tam nie dotrę.
Czuję i pamiętam pod sobą ręce ojca, jak trzymał mnie, kiedy wróciłem do domu ze szpitala; ma za mało siły na takie dźwiganie, ale się zmusza; leżę mu ciężko w ramionach i jest mi bezpiecznie, ale jednocześnie gubię się, przepadam, wiecznie muszę wzmacniać tamę, za którą wzbierają emocje, bo inaczej pojawiłoby się we mnie coś zbyt wielkiego, żeby to powstrzymać. Widzę obraz, tych kowbojów polujących o zmierzchu, i trochę jestem ich widokiem zaskoczony, i oddech więźnie mi w gardle, kiedy zaglądam do łazienki; wreszcie odchylam wielką, ciężką głowę trochę na prawo, w stronę sypialni rodziców, która zaraz znika z pola widzenia, bo ojciec trąca stopą drzwi do mojego pokoju i obraca się chwiejnie na piętach, żebyśmy zmieścili się obaj w wejściu. Odkłada mnie na nowe łóżko, kupione w sklepie ze sprzętem medycznym na White, pod prześcieradłem rysują się wypustki materaca przeciwodleżynowego. Tata ściska mnie za rękę, tak jak to robił, kiedy byłem bardzo mały. Patrzymy na siebie. Praca zespołowa. To się powtarza kilka razy dziennie albo może dzieje się gdzieś bez przerwy, jest jak prąd, do którego mogę wejść zawsze, kiedy muszę coś sobie przypomnieć.
Kiedyś widziałem chłopca, który bawił się na karuzeli, takiej prostej, typu duży metalowy talerz i parę przyspawanych rur. Na jarmarkach karuzelki są dla maluchów, ale taka z placu zabaw, jak się rozpędzi, to może człowieka wyrzucić w powietrze, więc dookoła były rozsypane trociny, tak w razie czego, żeby złagodzić upadek. Tylko gdy patrzyłem, poleciał dwa razy: biegiem rozpędzał karuzelę, wskakiwał, i próbował się wślizgnąć do środka, ale jak mu nie wychodziło, tracił równowagę, wyrzucało go w powietrze i łup, na ziemię. Poleżał chwilę taki skołowany, pośmiał się, aż wreszcie resetował sytuację, na nogi i jazda od nowa.
Jak dziadkom zniknęła ostatnia rybka ze stawiku, to go osuszyli i wypełnili wiórkami cedrowymi. Za dzieciaka się tam bawiłem. Był trochę jakby schowany między domem a garażem, w przestrzeni zbyt małej, żeby nazywać ją podwórkiem – trzy cyprysy, parę skałek i dawne oczko. Pamiętam to przejście od wody do drewna, zmianę tonu: właśnie tak odtworzyłem teraz to miejsce. Przeżyłem tam wtedy ileś razy całe życie.
W dniu, kiedy osuszyli oczko, poszedłem po obiedzie sam za dom. Dla mnie to była leśna polana nad jeziorem, magiczna ostoja czarodziejów i błędnych rycerzy. Bez wody nadal była tam magia, ale już inna. Czułem to. Zamknąłem oczy.
Kiedy je otworzyłem, poczułem, jak mój umysł przebudowuje świat. Już nie jezioro; jaskinia. Nie drzewa, lecz pochodnie płonące mistycznym ogniem. Za nimi: ściany groty. Przed nimi ja, na królewskim tronie wykutym w starożytnej skale, nieporuszalnym, potężnym.
Tak naprawdę za tron służyła samotna skałka przywieziona przez ekipę, która napełniła oczko. Pod ciężarem mojego małego ciała wyrosły jednak misternie zdobione podłokietniki zakończone szponami i pełne klejnotów ażurowe oparcie idące dobre dwa metry w górę. Wreszcie siedzisko wypuściło cztery krótkie, solidne nogi zakończone świetlistymi kulami wciśniętymi mocno w ziemię. Przejąłem władzę nad tym miejscem, znów było moje. Po jaskini niosły się echa jęków. Kruche kości pękały pod naciskiem kolan moich poddanych, pełzających u mych stóp. Kilka miesięcy wcześniej przeprowadziliśmy się z San Jose do Montclair i to mi coś na dobre popsuło, nie umiałem znaleźć sobie kolegów. Stałem się podatny na mroczne fantazje.
Na posadzce jaskini leżał dywan ze zwierzęcych skór, z suchych czaszek unosił się pył. Oto ja, arbiter wszystkich dni, postanowiłem, że każdy w zasięgu mojego wzroku będzie mieć dzień okropny. Z wysokości coraz bardziej niemożliwego siedziska wpatrywałem się w ciemne niebo gdzieś nad wyobrażonym sklepieniem groty i naśladowałem minę człowieka, który bardzo się zastanawia, co by chciał zjeść. Wreszcie wróciłem na ziemię i przemówiłem:
– Jestem król Conan. Pragnę krwi.
Podwórkowy Conan, pozlepiany z na wpół zrozumianych komiksów, pozwolił sobie na trochę zmian względem oryginału. Ten znany szerszej publiczności nie pijał krwi, nie był zimny ani bezlitosny. Wzór mojego bohatera żył honorowo: wrogom niósł śmierć na ostrzu swego miecza, a łupami z wypraw dzielił się po równo z innymi barbarzyńcami, którzy również przestrzegali kodeksu wojownika. A kodeks był okrutny, lecz sprawiedliwy i niezmienny: spójny. Gdy ja zostałem Conanem, sprawy miały się już inaczej; ponowne narodziny zostawiły mi kilka nowych blizn. Dymiącym, zrujnowanym królestwem władałem twardą, śmiertelnie ciężką ręką. Rządy moje były mroczne i krwawe. Nikomu się tam dobrze nie mieszkało, z królem włącznie. Był też podkład dźwiękowy. Z samych wrzasków.
Mały na swój wiek, w jeszcze za ciasnych portkach, usadzony na szczycie samotnej skałki nad osuszonym stawem pełnym wiórków cedrowych, patrzyłem między spływające z drzew na ziemię zielone liście i szukałem wzrokiem wieści z horyzontu. Z daleka przybywali moi ludzie z jeńcami, których przywiązali za ręce i nogi do gałęzi i nieśli jak świniaki na hawajską ucztę. Więźniowie wołali różne rzeczy w obcych językach. Napinali mięśnie. Z paleniska przed mym tronem bił blask płomieni. Krzyki potępionych niosły się ku gwiazdom.
Szczegółów fabuły nie umiałem dookreślić: czym konkretnie ktoś zawinił, dlaczego musiał umrzeć. To nie miało znaczenia. Rozdziawiałem usta jak wielki ptak. Pikowałem z nieba, żeby przynieść śmierć: winnym, niewinnym, każdemu w zasięgu mojej władzy. Tobie, który był przede mną, uwięzionemu w jaskini nad ogniem. Ciebie też, wśród setek bezimiennych ofiar, kazałem obedrzeć ze skóry, upiec i rozszarpać. Tobie też kazałem wrzeszczeć i umierać, zmienić się w dym. Przepaść na zawsze w jakimś przypadkowo napotkanym królestwie i już nigdy nie wrócić na ten świat. Zostać pożywieniem dla zapomnianych na zawsze wojowników, którzy ruszali plądrować ten czy inny podbity ląd.
Byłem akurat w parku i karmiłem wiewiórki, gdy nagle rozpostarło się przede mną to wspomnienie, wyjrzało zza jakiegoś niewzruszonego pomnika gdzieś pod czaszką, tego, który znaczy miejsce spoczynku wszystkich starych spraw. Nie potrafiłem przypasować do tej wizji żadnej daty. To chyba było jakoś dalej, na wczesnym etapie gry, podczas którejś z kilku przeprowadzek z domu do domu, kiedy tata zmieniał pracę i starał się o trochę stabilizacji. Wypełnione oczko wodne niby coś tam podpowiadało, ale mogło być też przeklejone z innej sceny. A jednak wizja robiła się coraz wyraźniejsza. Podwórkowy bluszcz zmienił się w liany. Ziemia wyschła, spłowiała. Kompozytowe niebo – Pismo, Montclair, San Jose, miejsca, w których mieszkaliśmy, poplątane przemieszczenia – popękało na powierzchni jak stary obraz w opuszczonym muzeum. I ja pośrodku, na tronie, którego nogi przybrały ostatecznie kształt ludzkich kości udowych związanych grubym sznurem. Przez kilka minut z całej siły koncentrowałem się na tym obrazku, próbując go gdzieś przypiąć, doszukać się wskazówek, które pozwoliłyby dokładniej ocenić, gdzie i kiedy to było, ale on rozmywał się wciąż na krawędziach. Czasami trudno mi te krawędzie w ogóle znaleźć.
Następnie pojawił się przede mną chłopiec z karuzeli – wiewiórki odciągnęły moją uwagę, kiedy próbowałem sobie przypomnieć dzieciństwo, i trochę się zgubiłem. Podniosłem wzrok, a tam on. Miał na oko tak z pięć lat, może mniej. Dawniej całkiem nieźle umiałem szacować różne rzeczy. Teraz już nie umiem. On usiadł koło mnie, całkiem niedaleko, popatrzył mi najpierw na twarz, a potem na rękę, którą dalej rzucałem fistaszki, tak po jednym, wiewiórkom i modrosójkom. Wreszcie jego spojrzenie wróciło na moją twarz i już tam zostało.
Kiedy mi się tak przyglądał, był bardzo cichy. Też kiedyś byłem dzieckiem. Wydało mi się, że rozpoznaję u niego minę dziecka, które nad czymś się w środku zastanawia. Wreszcie zadał pytanie, i nawet wskazał jego sedno palcem:
– Co ci się stało w buzię?
No i co, wszystko mu opowiedziałem. Słuchał uważnie, co zrobiłem, kiedy i jak, we wszystkich odpowiednich momentach kiwał głową. Kiedy skończyłem, to oczywiście padło kolejne pytanie: „A dlaczego?”, dość kłopotliwe, bo prawdziwa odpowiedź brzmi: „Nie wiem”, a to raczej trudno powiedzieć, kiedy wyłożyło się już wszystkie karty na stół. Młody nie odpuścił.
– Nieprawda. Właśnie że wiesz.
Była to zaskakująca chwila w dniu, w którym zaplanowałem sobie robić bardzo niewiele – w tym czasie, o którym zaczynałem już myśleć jak o etapie „po”. Gdy siadałem za kierownicą, żeby pojechać do parku, pomyślałem: No, to dzisiaj nic nie musisz. Zasłużyłeś sobie na to. Ale nie. Przyszło mi do głowy, że większość rzeczy ma zwykle głębsze znaczenie, niż im to przypisuję, i odparłem chłopcu, że w sumie to ma rację; że tylko ja mogę wiedzieć, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem, i nikt inny nie znalazłby na to wytłumaczenia. Wciąż jednak prawdą było, że nie miałem żadnej dobrej odpowiedzi: no po prostu nie. Szukałem, szukałem i nie znalazłem.
Na dłuższy moment zapadła cisza, było widać, że młody coś sobie w tym czasie mocno kmini. Trybiki poszły w ruch. Może zaczęło się przed nim otwierać jakieś trudne odkrycie – że ludzie czasami robią coś bez powodu, że niektóre rzeczy po prostu się dzieją, że nikt w ogóle za wiele nie wie.
– Nie wierzę ci. Że nie wiesz. – Popatrzył mi prosto w oczy. – Jesteś kłamczuchem.
– Kłamczuchem? – Uśmiechnąłem się, chociaż czuję się wtedy brzydki. Niewykluczone, że w innym życiu całkiem nieźle radziłbym sobie z dziećmi.
Młody zapalczywie pokiwał głową.
– Tak!
Rozłożyłem dłonie wnętrzem do góry, wskazując na obie strony ławki, o której zacząłem już myśleć, że to nasza ławka, i wzruszyłem ramionami. Wyobrażałem sobie, jak wyglądam z perspektywy kogoś, kto stoi kilka kroków od nas: ja i dzieciak wskazujący palcem na moją twarz. Albo jak nas widzi ktoś inny, z nieco większej odległości. Ktoś czekający na zielone światło po drugiej stronie ulicy. I jak byśmy wyglądali w filmie. Z kosmosu. Na kliszy aparatu. Na najróżniejsze sposoby.
A jak to wszystko sobie zobaczyłem, to całkiem mi się spodobało. Absurdalny widok. Roztaczał taką aurę czegoś nieuniknionego. Pozwoliłem obrazkowi się rozrosnąć, żeby wypełnił mi całą przestrzeń w głowie, uśmiech poszedł jeszcze szerzej na boki, i nie powstrzymywałem się już, chociaż wiedziałem, jak to ohydnie wygląda. No nic, już za późno. Zauważyłem rodzinę chłopca, wzywającą go gestami, żeby wracał do ich stadka, i poczułem coś w sobie, i to coś było małe, drobne i mocno zbite. Popatrzyłem przez park. Tyle przeszedłem i co, i jestem tutaj.
Przychodzący co sobotę na osiedle ogrodnicy właśnie kończyli pracę. Trawnik czysty, równo skoszony. Żywopłocik z gardenii przycięli w paru miejscach tak głęboko, że niektóre gałązki wyglądały jak zmumifikowane kości, jak rączki wystające z ziemi.
Wróciłem do domu i usiadłem do komputera. Próbowałem skończyć coś, nad czym pracowałem, taki drobiazg w bocznej ścieżce, który mało kogo w ogóle interesował. Normalnie w weekendy raczej odkładam robotę, ale tym razem akurat nie miałem innego zajęcia. Później zajrzałem na konta bankowe, taki nerwowy zwyczaj: nie jestem zamożny ani nawet nie mam jakiegoś wielkiego luzu z kasą, ale po wypadku babcia otworzyła mi konto oszczędnościowe i przez dziesięć lat, aż do śmierci, wpłacała mi tam co miesiąc jakąś kwotę. Mam z tego poduszkę finansową. Patrzę, ile tam leży, zawsze kiedy zaczynam się martwić o własne oszczędności albo o to, że nie wystarczy mi renta z ubezpieczenia czy wypłata. Jakbym sprawdzał zamek w drzwiach: tak tylko się upewniam, że nikt mi nie wlezie na chatę. A potem puściłem sobie muzykę, parę starych kawałków, które brzmiały okropnie, ale bardzo, bardzo mi się podobały.
Później zajrzała do mnie pielęgniarka środowiskowa na płukanie zatok, sama sobie otworzyła – ma na imię Vicky, a ja na jej widok mówię „wiktoria”, bo kiedy się zjawia, to mogę odtrąbić prawdziwe zwycięstwo: o tej porze najczęściej już prawie nie jestem w stanie oddychać i serio potrzebuję, żeby ktoś przybył z odsieczą.
– Wiktoria! – mamroczę zgodnie z tradycją i unoszę słabo ramiona, jak mistrz na ringu. Przy próbach wymówienia „r” brzmię prześmiesznie.
– Zgadza się, kochany, jest wiktoria. Masz co świętować – powiedziała to dziś jak zawsze, początek głośniej, później coraz ciszej, tak jakby nie reagowała na coś, co usłyszała, tylko na myśli pojawiające się jej w głowie. Fałdy skóry na szyi trzęsą się jej lekko przy każdym ruchu. Popatrzyła na mnie, oceniła sytuację. – I Sean też jest. Jest Sean, prawda? Wszystko się zgadza. Jak tam się dziś mamy?
Już miałem powiedzieć, że dobrze, i naprawdę chciałem powiedzieć „dobrze”, ale zamiast tego wyrwało mi się, że moje życie jest jak wielki dzban po brzegi wypełniony niemal nieopisanym szczęściem, z którym aż nie wiem, jak sobie poradzić. Tak to ująłem, powiedziałem: „Moje życie jest jak wielki dzban”, a potem resztę, na jednym długim wydechu. Nie jestem elokwentnym człowiekiem i sam siebie zaskoczyłem taką wypowiedzią, ale tylko trochę, bo dokładnie tak się w środku czułem. Unosiła się we mnie ta refleksja na samiutkiej powierzchni i tylko czekała na okazję, żeby wyjść. Nie ma szans, żebym kiedyś zliczył wszystkie dobre rzeczy, które mi się przytrafiły. Nikt nie zna tak dużej liczby. Vicky na to, że Pan Jezus zawsze znajdzie sposób – pielęgniarki środowiskowe często tak gadają, o czym przez lata zdążyłem się przekonać, i odparłem, że ma rację, tak, zdecydowanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Kontakt:
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
Verena Kessler
Duchy z miasteczka Demmin
w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
Victoria Kielland
Moi mężczyźni
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Nona Fernández
Strefa mroku
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Aleksandra Pakieła
Oto ciało moje
Margaryta Jakowenko
Przemieszczenie
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Charles Yu
Ucieczka z Chinatown
w tłumaczeniu Agi Zano
Andrea Abreu
Ośli brzuch
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Linn Strømsborg
Nigdy, nigdy, nigdy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Mohamed Mbougar Sarr
Bractwo
w tłumaczeniu Jacka Giszczaka
Claudia Salazar Jiménez
Krew o świcie
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Jessica Au
Mógłby spaść śnieg
w tłumaczeniu Agi Zano
Kjersti Anfinnsen
Chwile wieczności
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Jonas Eika
Po słońcu
w tłumaczeniu Macieja Bobuli
Aleksandra Tarnowska
Wniebogłos
Nick Cave
Gdy oślica ujrzała anioła
w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego
Sebastian Barry
Tysiąc księżyców
w tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika
Adda Djørup
Kot Bułhakowa
w tłumaczeniu Zuzanny Zywert
Michał Michalski
Gruby
Linn Strømsborg
Kurwa, kurwa, kurwa
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Santiago Roncagliolo
Noc szpilek
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Cristina Morales
Lektura uproszczona
w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko i Agaty Ostrowskiej
Sebastian Barry
Po stronie Kanaanu
w tłumaczeniu Katarzyny Makaruk
Merethe Lindstrøm
Dni w historii ciszy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Marta Hermanowicz
Koniec
Aki Ollikainen
Sielanka
w tłumaczeniu Justyny Polanowskiej
Chiang-Sheng Kuo
Stroiciel fortepianów
w tłumaczeniu Katarzyny Sarek
Jarek Skurzyński
Zły syn
Sebastian Barry
Czas starego Boga
w tłumaczeniu Agi Zano
Arturo Pérez-Reverte
Szachownica flamandzka
w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego
Michał Trusewicz
Plemię
Oliver Lovrenski
Jak byliśmy młodsi
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Juan Cárdenas
Diabeł z prowincji
w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko
Maren Uthaug
11%
w tłumaczeniu Joanny Cymbrykiewicz
Karina Sawaryna
Wynik negatywny
w tłumaczeniu Katarzyny Fiszer
Arturo Pérez-Reverte
Ostatnia zagadka
w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko
Tytuł oryginału: Wolf in White Van
Redaktor inicjujący: Michał Michalski
Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik
Opieka techniczna: Szczepan Kulpa
Opieka promocyjna: Ewelina Lebida
Projekt okładki: Adam Walas & Sabina Twardowska
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Redakcja: Agnieszka Rzonca
Korekta: Kamil Bogusiewicz, Anna Smutkiewicz
Copyright © John Darnielle, 2014
©© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2025
© Copyright for the Polish translation by Aga Zano, 2025
Published by arrangement with Farrar, Straus and Giroux, New York
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Wydanie pierwsze, Warszawa 2025
ISBN 978-83-68295-44-3
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
